Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   212   —

przyjechałem pana prosić, byś mnie wprowadził na te próby. Wyszło się z dawnych stosunków, i nie wiem, do kogo się udać — no!
Groński spojrzał na zegarek.
— Jeśli tak, to doskonale, ale mamy jeszcze czas. W sali odbywa się w tej chwili jakiś wiec, czy odczyt, a takie wiece zwykle przedłużają się ponad naznaczony termin. Potem, nim wywietrzą salę i ustawią na nowo krzesła, upłynie także z pół godziny. Ja nie opuszczam żadnej próby, więc wiem, jak zwykle bywa.
— I ja nie będę opuszczał — rzekł rejent.
Jednakże niecierpliwił się tak, że wyszli zawcześnie. Przed gmachem stało kilkanaście osób, widocznie oczekujących na tych, którzy byli w sali — z wewnątrz zaś dochodził gwar, chwilami okrzyki, oklaski i jakby odgłosy tupania.
— Co to za posiedzenie? — spytał doktór.
— Istotnie, nie wiem — odpowiedział Groński — teraz tego pełno. Są wiece polityczne, są narady społeczne, są odczyty literackie — i Bóg wie co.
— Zazdroszczę Warszawie! — zawołał doktór.