Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/123

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    —   115   —

    i jakby szeptane wśród westchnień — jak zwykle bywa w czasie porannych mszy. Ale chwilami głuszyły je grzmoty, gdyż na zewnątrz rozpoczęła się burza. Okna kaplicy pociemniały jeszcze bardziej; i od czasu do czasu rozświecała szyby sina błyskawica, poczem mrok czynił się jeszcze gęstszy i tylko w ołtarzu migotały niespokojnie płomyki świec. Ksiądz odwrócił się raz jeszcze: Dominus vobiscum! — potem Ite missa est — następnie przeżegnał zgromadzonych i wyszedł. W ślad za nim wyszła garstka ludzi, słuchających mszy. Zostało tylko ich dwoje. Wówczas ona poczęła mówić szeptem przerywanym przez wzruszenie: »Pod twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko«, a dalsze słowa: »naszemi prośbami nie racz gardzić, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać — o Pani nasza« mówili już razem z Władysławem i w ten sposób skończyli całą modlitwę.
    Potem zapadło milczenie, które po długiej dopiero chwili przerwał Krzycki.
    — Musimy poczekać — rzekł półgłosem — burza jeszcze trwa.
    — Dobrze — odpowiedziała panna Anney.
    — Droga moja, najdroższa pani...