Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   116   —

Lecz ona przyłożyła palec do ust i znów zapadło milczenie.
Nie czekali jednak zbyt długo, gdyż burze letnie nadlatują i przelatują, jak ptaki. Po upływie kwadransa wyszli z kościoła. Ulice były zalane dżdżem, ale w przerwach porozganianych i podartych chmur świeciło już słońce jasne i rzekłbyś, mokre. Oczy panny Anney mrużyły się pod nadmiarem blasku, a twarz jej była jakby zbudzona ze snu. Lecz skupienie jej i powaga nie przeszły. Natomiast Krzyckiego na widok słońca, ulicznego ruchu i życia ogarnęła natychmiast ogromna wesołość i otucha. Spojrzał raz i drugi na swą towarzyszkę — i wydała mu się cudna, jak sen — urocza jak nigdy kochana, po prostu bez miary i granic. Czuł, że byłby zdolny chwycić ją w tej chwili w ramiona, pokazać słońcu, chmurom, miastu, tłumom ludzkim i krzyknąć: oto moje bogactwo, mój skarb, oto moje radosne życie! Lecz przypuszczając słusznie, że panna Anney nie zgodziłaby się na podobną manifestacyę, potłumił w sobie tę chętkę i zwrócił myśl ku sprawom pilniejszym:
— Pani moja uwielbiona — rzekł — muszę