Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   77   —

byśmy razem, w tej samej chwili, odmówili: »Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko...«
Krzycki pobladł ze wzruszenia i na czoło wystąpiły mu krople potu. Na chwilę umilkł, by przeczekać zbyt gwałtowne bicie serca, poczem znów mówił:
— »Uciekamy się« — to będzie znaczyło: nas dwoje. — Nic więcej, droga, najdroższa pani — nic więcej! — Potem sobie pójdę, a po południu, pani pozwoli, że przyjdę do jej mieszkania i wypowiem wszystko, co się we mnie zebrało od czasu, jak pierwszy raz zobaczyłem panią w Jastrzębiu... W rękach pani mój los, ale muszę, muszę już to wypowiedzieć, bo inaczej rozsadziłoby mi chyba piersi. Ale jeśli się pani zgodzi na to wspólne odmówienie przedtem: »Pod Twoją obronę«, to już będę tak szczęśliwy, że nie wiem, jak jutra dożyję...
A ona spojrzała mu wprost i poczciwie w oczy niebieską smugą swych zamglonych źrenic i odrzekła:
— Niech pan przyjdzie jutro do kościoła.
Krzycki zaś począł szeptać:
— I nie módz paść do nóg pani w tej chwili — i nie módz paść do nóg.