Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   68   —

Jakoż przejechali.
— Aresztują teraz ludzi na ulicach co chwila całemi gromadami — rzekł Laskowicz. — Dla kogo innego to mała rzecz, ale ja, gdybym im się dostał w ręce, to jużbym się nie wydostał.
— Więc co pan myśli zrobić?
— Nieść za panienką kwiaty...
— A potem?
— Nie wiem...
— Przecie musi mieć pan jakich znajomych, którzy pana schowają.
— Mam, mam! Ale na wszystkich moich znajomych policya ma oko. Co noc bywają rewizye... Przez ostatnie dwie noce sypiałem w drukarni, dziś jednak nakryli i drukarnię...
Nastała chwila milczenia.
Poczem Laskowicz ozwał się znów posępnym głosem:
— Niema już dla mnie ratunku... Odniosę te kwiaty i pójdę sobie, gdzie mnie oczy poniosą.
Lecz w sercu panny Polci zbudziła się nagle wielka litość dla niego. Przedtem ni ją grzał, ni ziębił. Obecnie widziała w nim tylko polskiego studenta, ściganego jak wściekły pies przez ludzi, których nienawidziła od dawna.