Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   67   —

— Do panienki tak mówię. Między nami taki zwyczaj.
— To niech pan mnie tak nie nazywa, bo ja nie żadna towarzyszka.
— To szkoda. Ale nie pora o tem mówić. Dziękuję jeszcze raz za ratunek, chociaż to na krótko.
— Dlaczego na krótko?
— Bo nie wiem, co ze sobą zrobić, gdzie iść i gdzie się skryć. Codzień nocuję gdzieindziej, gdyż wszędzie mnie szukają.
— Prawda. Szukali pana i w Jastrzębiu. Czy pan wie, że tam była rewizya?
— Była?
— Jakże! Przyszły żandarmy, policya, wojsko. Mało wszystkich nie poaresztowali.
— O! ich nie zaaresztują...
Tupot końskich kopyt i zgrzyt podków o kamienie bruku przerwał im na chwilę rozmowę. Z poprzecznej ulicy wyjechał patrol kozacki, złożony z kilkudziesięciu ludzi. Jechali wolno, z karabinkami opartymi o uda, rozglądając się bacznie dokoła. Na ich widok panna Polcia pobladła nieco, Laskowicz zaś począł szeptać:
— To nic. Widzą, że niosę ze sklepu kwiaty. Wezmą mnie za ogrodniczka i przejadą...