Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   66   —

tylko kilku i ci po chwili wahania puścili się w drugą stronę, ale przebiegli pędem obok dziewczyny i człowieka w jasnym kapeluszu, niosącego kwiaty. Biegnąc dalej, schwytali kilku robotników, ale inni robotnicy odbili ich w jednej chwili. Panna Polcia i Laskowicz szli dalej.
— Minęli! — mówił student. — Tu nikt nie zdradzi. Minęli!... Zmyliły ich kwiaty i inny kapelusz. Dziękuję, panienko, dziękuję z całej duszy i do śmierci się dość nie odwdzięczę.
Lecz ona, nie otrząsnąwszy się jeszcze całkiem ze zdumienia, poczęła pytać:
— Co to było? Skąd się pan wziął?
— Z dachu. Przyłapali nas w drukarni. Ale inni posiedzą rok, dwa i nic im nie będzie — a dla mnie był stryczek.
— Jak pan potrafił uciec?
— Gdy się dostali na dach, zsunąłem się po rynnie. Mogłem kark skręcić, ale zobaczyli mnie dopiero na ulicy. Strzelali do mnie i szczęściem nie ranili, bo krew byłaby mnie wydała. Kto żył, to mi pomagał i dorożki mnie zakryły. Nie widzieli, jak zmieniłem czapkę na kapelusz. Ale żeby nie towarzyszka, byłoby po mnie.
— Jaka towarzyszka?