Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   146   —

— Kogo? — zapytała, marszcząc brwi.
— Pannę Zbyłtowską...
— Jeśli zdaleka, to powiem — odrzekła niechętnie. — Panienka ma grać na głodnych robotników i chodzi w południe na próby...
— Sama?
— Nie. Z panią Otocką, albo z moją panią, a czasem ze służącym, albo którą z nas.
— Dziękuję...
— Byle zdaleka — rozumie pan... Bo inaczej będzie źle!
I po tych słowach, które brzmiały jak groźba — wyszła. W tej samej chwili Laskowicz usłyszał przezedrzwi głos i śmiech Świdwickiego, następnie jakby szamotanie się, przytłumiony krzyk dziewczyny, odgłos prędkich kroków na schodach — i wreszcie do pokoju wpadł pijany Świdwicki.
— A wyście co tu robili? — zapytał.
— Nic — odrzekł Laskowicz.
A on począł rozglądać się po pokoju, widocznie chcąc się przekonać, czy nie dostrzeże jakiego nieładu — i powtórzył:
— Nic?
— Daję panu na to słowo! — zawołał z energią student.