Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   127   —

gorliwie rzeczy, dopóty, dopóki nie zadał sobie pytania: »Dlaczego ja to robię?«. — Nie mogąc w sobie znaleźć odpowiedzi, porzucił tę robotę i podjął ją nanowo dopiero wówczas, gdy doszedł do niespodziewanego wniosku, iż w każdym razie musi się wyprowadzić od Grońskiego.
Skończywszy, wziął kapelusz i wyszedł bez określonego celu na miasto. Na chwilę powstała w nim chęć, by pójść do matki i do pani Otockiej, ale stłumił ją natychmiast. Po co? Wydało mu się, że niema nic matce o sobie i swych zamiarach do powiedzenia — i że mógłby z nią mówić chyba o tej niesłychanej wiadomości, o której rozmowa byłaby dla niego na razie nad wszelki wyraz męczącą. Bezwiednie doszedł do kościoła świętego Krzyża i chciał do niego wejść, ale godzina była późna i kościół był zamknięty. Dzisiejszy ranek i wspólna z nią modlitwa, stanęły mu jak żywe przed oczyma. Ach, jakże się modlił szczerze i jak ją kochał, jak kochał! A teraz nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ta jasnowłosa, uwielbiona panna, z którą odmawiał w tej kaplicy: »Pod twoją obronę« — i Hanka Skibianka to są dwie różne istoty. I uczuł w sercu jakby jakieś rozczarowanie, z którem