Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   64   —

zawracali w rozmaite strony końmi, jakby chcieli zatarasować ulicę. Naraz rozległy się przeraźliwe krzyki, a potem strzały. W jednej chwili powstał nieopisany zamęt. Tłum zakołysał się i począł pierzchać, krzyki rozlegały się coraz przeraźliwiej. Widocznem było, że kogoś ścigają. Dziewczyna, ze swemi liliami na ramieniu, stanęła jak wryta, nie wiedząc, co ma począć. Wtem nagle z pomiędzy dorożek wybiegł człowiek, pochylony naprzód, ze spuszczoną głową i biegł całym pędem ku niej. Po drodze cisnął swoją czapkę i zerwał kapelusz z głowy jakiegoś wyrostka, ów zaś, zrozumiawszy w mgnieniu oka, o co idzie, ani drgnął. Dorożki poczęły jeszcze gorliwiej zamykać ulicę, widocznie, by utrudnić pościg. Ale tuż za niemi zagrzechotały znów rewolwerowe strzały i wśród ogólnego krzyku i turkotu, można już było usłyszeć przeraźliwy głos świstawek policyjnych — i ochrypłe, podobne do ryku wołania: »dzierży! dzierży!« — Pannę Polcię ogarnął teraz ślepy niepohamowany strach i poczęła uciekać, przyciskając bezwiednie do piersi doniczkę z kwiatami, tak, jakby chciała uratować własne dziecko.
Lecz zaledwie ubiegła kilkanaście kroków, jakiś zziajany cichy głos począł wołać tuż za nią: