Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   270   —

— Słuchaj, ja za kwadrans wkładam te oto ciemne okulary i idę na próbę. Chodź ze mną.
— Co mi to już teraz pomoże, co? — zawołał Władysław.
— Nie wiem. Ja nawet nie zaręczam, czy spotkamy pannę Hannę, bo Marynia chodzi czasem ze służącą. Ale w każdym razie nic na tem nie stracisz, więc pójdź.
Lecz dalszą rozmowę przerwało im wejście doktora, tembardziej niespodziewane, iż zapowiedział wyjeżdżając, że posiedzi u brata przynajmniej dziesięć dni.
— Jakto, już z powrotem? — zawołał Groński.
— Co, niespodzianka? — zagrzmiał doktór. — Tak i dla mnie niespodzianka! Jedna wizyta lekarska, potem honoraryum, z dodatkiem uprzejmej rady: »wynoś się, pókiś cały!« I oto jestem! Rozkosz, co za podróż!
— Jak się to stało?
— Jak się stało? Zaraz opowiem. Ale nie! Wiem, że pan o tej godzinie wychodzi na te tam próby, więc idę z panami i opowiem po drodze. To takie ucieszne rzeczy, że warto ich posłuchać, ha!
Jakoż po chwili poszli i wesoły doktór zaczął zdawać sprawę ze swej Odysei: