Strona:Henryk Sienkiewicz - Wiry 02.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   271   —

— Przyjechałem — mówił — trochę zmęczony, bo to daleka droga, a przytem trzeba się przesiadać, czekać na stacyach na pociągi, i tak dalej..., zwykłe u nas porządki! Do sadyby naszej dotarłem późno i, przywitawszy się z bratem, poszedłem zaraz spać. Ale nazajutrz, zaledwie rozpakowałem moje elementarze, — pamiętacie panowie? — te, com je wiózł dla tamtejszej drobnej szlachty, zaledwie nawymyślałem mojemu »krajowemu« bratu, przysyłają na gwałt, bym jechał do jednego wysokiego urzędnika, który ma majątek obok naszej sadyby i latem mieszka z rodziną na wsi. Ha niema rady, — jadę! I cóż się pokazuje? Oto dziecku utkwił w gardle naparstek. Zastałem je już sine, ale z chwilą, gdym wyciągnął naparstek, wszystko poszło od razu jaknajlepiej. Nie było nic więcej do roboty. Uratowałem przyszłego dygnitarza państwa, a rodzicom jedynaka, bo reszta córki. Więc wdzięczność ogromna. Płacą — owszem! Chcę jechać i powtarzam, że niema nic więcej do roboty, — nie puszczają. Wdzięczność, śniadanie, serdeczności, przyjaźń, podziękowania, wezbranie słowiańskich uczuć i pogawędka, która przechodzi niebawem w rozmowę polityczną. Niema, powiada dygnitarz,