Krosnowa i świat/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Krosnowa i świat
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk W. L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WŁ. ST. REYMONT
KROSNOWA
I ŚWIAT
NOWELE
Z PRZEDMOWĄ
ADAMA GRZYMAŁY SIEDLECKIEGO
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFA
WARSZAWA — KRAKÓW — LUBLIN — ŁÓDŹ
PARYŻ — POZNAŃ — WILNO — ZAKOPANE
KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI
1928



PRACY!

— Czego pan sobie życzy?
— Przyszedłem prosić pana Naczelnika o jakiekolwiek zajęcie — odparł młody, dwudziestokilkoletni mężczyzna, o ostrych, ciemną skórą powleczonych rysach twarzy.
— Ha! ha! ha! paradny sobie! — wybuchnął Naczelnikiem zwany i odsunął się z krzesłem od biurka, aby się przyjrzeć występującemu z tak dziwnem żądaniem. Zmierzył go zimnym wzrokiem, przyjrzał się badawczo — jego szare oczka z inkwizytorską dokładnością oglądały postać stojącego, na której nędza i zimno wycisnęły jaskrawe piętno.
Strój miał ladajaki, prawie letni, płaszcz nieokreślonego koloru, straszliwie zużyty, spodnie grube, czarne do połowy, zakrywały cholewy butów, zmizerowanych użyciem i ciągłemi naprawami, że zdawały się być zlepkiem łat — kawałków, nieproporcjonalnie dopasowanych. W ręku trzymał barankową, niegdyś czarną — dziś rudą prawie czapkę...
Na śmiech siedzącego nie drgnął nawet, tylko siwe oczy przymrużył mimowoli.
Stał wpatrzony w przeciwległą ścianę. Niepewność oczekiwania coraz wyraźniej malowała się na jego sinej, obrzękłej od zimna i wiatru, twarzy. Spojrzenie, które przeniósł na siedzącego, pełne było niemej prośby.
Naczelnik milczał, przeżuwał wrażenie, sumował — prawą ręką poprawiał binokle, lewą bębnił po biurku, wzrokiem zaś błądził po pokoju lub chwilami zatrzymywał go na butach stojącego przed nim, któremu z niecierpliwości wargi drżały, miął czapkę w pogryzionych przez mróz rękach, przestępował z nogi na nogę i wkońcu pierwszy przemówił:
— Panie Naczelniku, będzie mi darowane, że śmiem zaczynać pierwszy, że śmiem prosić o pracę, o zajęcie jakiekolwiek...
— Bardzo pięknie, że pan pracowaać chce...
— Tak, nietylko chcę, nietylko mogę, ale potrzebuję — muszę! — mówił, ośmielony milczeniem — i gdyby pan Naczelnik... był łaskaw uwzględnić moją prośbę...
— A wiesz pan, to ważne!
— Jak, dla mnie, to kwestja życia.
— Czyż tak?
— Dlatego, że, chcąc żyć, muszę pracować, a chcąc pracować, muszę mieć pole jakiekolwiek do pracy... Szukałem wszędzie, nie znalazłem — sądziłem. że już nigdzie nie znajdę! Powiedziano mi w ostatniem miejscu, gdziem prosił o zajęcie, aby się udać do pana Naczelnika. Przeto przychodzę nie z nieśmiałością, ale z rozpaczą, z błaganiem o jakakolwiek prace z najskromniejszem wynagrodzeniem, abym tylko mógł wyżyć...
— W tej chwili niema żadnego miejsca, mój łaskawco — odpowiedział flegmatycznie Naczelnik.
Na te słowa proszący posiniał jeszcze bardziej, oczy zaczęły mu biegać niespokojnie dokoła. Zapanowało milczenie, przerywane tylko monotonnem cykaniem zegara.
Z bocznego pokoju dochodziły głosy rozmawiających i denerwujący brzęk szklanek — pito widocznie w sąsiedztwie.
Zimne słońce kładło przez okno na posadzkę przedzachodnie promienie, przesiąknięte purpura. Zaledwie dostrzegalne pyłki wirowały w nich jak złote igiełki. Drzewa, stojące za oknem, okryte szronem, omglone słonecznym promieniem, lśniły jak ze srebra oksydowanego i brylantów.
— Nazwisko pańskie?
— Jan Baliński... — Jakiś cień nadziei, jakby radosne oczekiwanie przemknęło mu po twarzy.
— Gdzieś pan pracował dotychczas?
— Na drodze żelaznej.
— W jakiej miejscowości?
— Na oddziale pana Naczelnika.
— Nie przypominam sobie, abym pana kiedy widział, a ja przecież znam swoich ludzi.
— Nie mógł pan Naczelnik znać tak prostą siłę roboczą, lub żeby jako twarz mogła mu pozostać w pamięci.
— Toś pan pracował jako...?
— Prosty robotnik.
— No, proszę... hm, to nie żarty, potrzeba zmusiła pana jąć się takiej pracy!
— O, nie żarty — głód!
— Głód?
— Tak...
— No, proszę... hm — i mimowoli zrobił charakterystyczny ruch ręką po wydatnym brzuchu. — Przykra rzecz — pomyślał.
— Gdy wszystko sprzedałem i wyczerpałem wszelkie środki i sposoby dostania zajęcia, odpowiedniego moim mniemaniom, a nędza i głód zajrzały w oczy, musiałem się jąć choćby najcięższej pracy, pierwszej z brzega. Z jaką trudnością mi przychodziła! Pracowałem, dopóki mogłem, niechaj te ręce panu Naczelnikowi dopowiedzą — i wyciągnął przed siebie ręce grube, napracowane, poranione, sine od mrozu...
— Ah!... a teraz nie robi pan już na plancie? — co mówiąc, odwrócił twarz w inną stronę, ze wstrętem czy też z podziwem.
— Odprawiono mnie z roboty.
— Dlaczegóż to?
— Pierwsze, że roboty teraz znacznie mniej, a drugie, że nie jestem dość silny, nie mogę tyle zrobić, ile każdy z robotników, bo jestem chory — temi rękami odparzonemi trudno mi podjąć oskard lub młot, trudno pchać taczki. Oh, nie mówię, ile w tem upokorzenia, że ja wobec prostego chłopa, bydlęcia roboczego, stoję nieskończenie niżej, bo nie mogę stanąć z nim narówni do pracy, nie mam dość sił — nie mogę w pocie czoła zapracować na kawałek suchego chleba na byle jakie legowisko pod dachem...
— Hm, praca... praca, mój panie... jakże tam?
— Baliński!
— Aha, mój panie Baliński, to dźwignia, prawdziwa dźwignia w życiu — odparł bezmyślnie a sentencjonalnie.
— O, głód — jeszcze większa!
— Masz pan jakie kwalifikacje naukowe?
— Mam — i, wyjąwszy z zanadrza, podał świadectwa szkolne.
Naczelnik przeglądał uważnie.
— No, proszę — toś pan skończył z odznaczeniem, hm...
— Tak — odpowiedział gorzko Jan. — Na to odznaczenie, na te trochę nauki pracowałem lat ośm, pracowałem o głodzie, kosztem zdrowia, kosztem najwyższych wysiłków, bo mi wszędzie i wszyscy mówili: — Jasiu, ucz się! — I uczył się Jasio, nie sypiał, nie jadał, nie wiedział, co to słońce, wiosna, swoboda, uczył się, był głupi. — Myślałem, że, skończywszy szkoły, znajdę z łatwością pole pracy. Znalazłem — wszystkie drzwi zamknięte! Pukałem wszędzie, gdzie mogła być praca — napróżno! Odprawiano mnie prostem «niema» lub uśmiechem szyderczym, że byłem tak naiwny, aby bez protekcji starać się o posadę. Pocóż więc było mi się uczyć? I bez wiedzy można umieć zdychać z głodu. Wiedza to potęga, lecz niezaprzeczona, prawdziwa potęga, to plecy wpływowych osób. — Tyle goryczy było w jego głosie, w tych krótkich, urywanych zdaniach brzmiał ból i beznadziejna rozpacz — twarz mu pałała, ręce drżały, a całe ciało wstrząsały dreszcze gorzkich przypomnień. Oczy świeciły ponuro, zamatowane łzami, siność twarzy przeszła w fiolet, a cała postać wyprostowała się. Stał nawprost okna, oblany ostatniemi blaskami zachodzącego słońca, jak w purpurę, odziany w swą nędzę, stał jak uosobienie starej, odwiecznej niedoli ludzkiej.
— Rozumiem pańskie położenie — hm! tak, w zupełności rozumiem i boleję nad niem, hm, tak, boleję — ozwał się Naczelnik, oddając świadectwa Janowi. — Ale nic panu poradzić nie mogę, teraz kompletnie nic, wszystkie miejsca zajęte, hm! zapchane! — Pomilczał chwilę.
— Gdybyś się pan później zgłosił — może się jakieś miejsce otworzy. Dowiaduj się pan — hm! Gdybyś pan miał świadectwa z ukończonej szkoły technicznej to, hm! możeby się prędzej coś poradziło, ale tak... — ścisnął ramiona, rozkładając ręce, jakby się usprawiedliwiał. — Technicy są fachowcami, mają w danym kierunku specjalność...
— O, i my ja mamy!
Naczelnik spojrzał pytająco.
— Umierania z głodu!
— Wstąp pan do szkoły technicznej, łatwiej panu będzie później znaleźć miejsce w drodze żelaznej.
Jan spojrzał mu w oczy wzburzony, sądził, że żartuje, ale w nieruchomej twarzy ujrzał powagę i pewien rodzaj dobroduszności.
— Dziękuje za radę — rzekł drwiąco — ale mnie się jeść chce. — To mówiąc, skłonił się i zabierał do odejścia.
— Gdzie pan teraz iść myśli?
— Na ulicę...
— No, hm... ja wiem, ale czy ma pan tu znajomych, rodzinę?
— Nie, panie. Dom mój tam, gdzie wszystkich do mnie podobnych — wszędzie i nigdzie... czasem pod parkanem, czasem gdzieś w szopie niezamkniętej — gdzie się zdarzy a co do rodziny, nie mam nikogo. Przyjaciół zaś nie mam za co utrzymywać, a nędzy mojej niktby nie był tak głupi dzielić...
— Hm, po stoicku znosi pan niedolę.
— Muszę znosić, aby godnie uczcić dary tej pani, co się zwie cywilizacją, postępem... Muszę znosić jeszcze czas jakiś.
— Więc ma pan jakąś nadzieję? — spytał żywo Naczelnik.
— Tak, skończenia szkoły technicznej... Tyle ironji było w jego głosie, że Naczelnik szybko odwrócił oczy, utkwione w okno, lecz nie ujrzał już twarzy Jana, który pochylił się w głębokim ukłonie i wyszedł.

II.

Prawie że nie myślał. Szklistym wzrokiem patrzył gdzieś w próżnię i szedł wolno, jak człowiek ugodzony w samo serce.
Poco miał się śpieszyć? Dokąd? Schował ręce w kieszenie, bo mróz brał siarczysty. Śnieg brylantami skrzył się na ulicy. Był jakby odurzony. Starał się logicznie myśleć, lecz nie mógł. Zapytanie: Co dalej? uporczywie wracało mu na usta.
— Czas już skończyć! — pomyślał. Całe lata cierpień i walki o byt stanęły mu w myśli, jak słupy przydrożne, które już wyminął. Wszystko mija...
— Czas skończyć! Najgorsze nieznane nie może być gorszem od dotychczasowego. — Spojrzał przed siebie.
Mrok szybko zalegał. Czerwone zorze na niebie rzucały różowawy odblask na śnieg. Cienie nocy włóczyły się leniwie po załamkach i zagłębieniach murów, taiły się w nagich gałęziach drzew. Zapalano latarnie, gdzie niegdzie z okien domów i drzwi sklepów wylewała się aż na chodnik smuga złotego światła. Ruch na ulicach ustawał, każdy biegł szybko do domu, do ciepłego ogniska, do uśmiechniętych twarzy swoich bliskich, kilkoro sanek z głośnym brzękiem dzwonków przemknęło ulicą, srebrna kaskada śmiechów, echa wesołych rozmów unosiły się nad niemi...
Jan wlókł się w kierunku dworca kolejowego i myślał, czy też ci wszyscy, którzy go tak szybko wymijali, mieli się poco śpieszyć. Z zawiścią przypatrywał się oknom oświetlonym i cieniom migającym poprzez szyby.
— Ciepło mają... — i wyobraźnią przenosił się na ich miejsce, że zdawało mu się, iż czuje ciepło, ogarniające jego członki.
— Są tacy, co mają wszystko!myślał gorzko. — A i ty masz nędzę podszepnął mu jakiś głos wewnętrzny. Dusza poczęła mu się okrywać mrokiem buntu na niesprawiedliwość podziału.
— Jakto? kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu mają wszystko, a tysiące, miljony nic! Głupcy czekają na przyjście tego, czego pragną — dorzucił mu znowu głos wewnętrzny.
A więc? — to «więc» jak znak tajemniczego pytania zawisło mu w mózgu. Wychodzi się na spotkanie losu. Szuka się i pomaga!...
Czarne cienie osnuwały zwolna jego umysł. Spostrzegł jakiegoś przechodnia pod latarnią, patrzącego na duży, złoty zegarek. — Pół roku mógłbym żyć za to — szepnął i patrzył ciekawie, jak go nieznajomy chował wolno do kieszeni. Przystanął i nie wiedział, czemu obejrzał się za oddalającym, wydało mu się, że w cieniach nocy zabłysła jeszcze raz wielka, żółta koperta zegarka.
Głód zaczął mu dokuczać. Sięgnął do kieszeni, aby policzyć, ile mu jeszcze pozostało z ostatniego zarobku. Naliczył kilka złotych — co z tem zrobić?
Przed dworcem panował ruch gorączkowy i gwar, zwykły przed odejściem pociągów. Wszedł do sali. Owionęło go ciepło, pomieszane z oddechami natłoczonych ludzi. Usiadł koło bufetu. Denerwujące, wstrętne opary podnosiły się z zabłoconej podłogi i śniegu, naniesionego nogami. Dym z papierosów i cygar najgorszego gatunku zaciemniał salę i podrażniał pragnienie papierosa. Kupił paczkę jakichś obrzydliwych, zapalił jednego i zaczął się nim zwolna delektować.
Obok niego usiadło jakichś dwóch ludzi ze służby kolejowej. Rozpoczęli zwykłą rozmowę-wyrzekaniem na ciężkie czasy, podłych zwierzchników itd.
— Co ty z sobą robisz dzisiaj? — zapytał jeden z nich.
— Jadę odwiedzić chorego kolegę.
— Ah!
— Pisał dziś do mnie, nie mogłem się wymówić — to mówiąc, wyjął list i podał pytającemu, który go przejrzał uważnie i zwrócił ze słowami: Co to za Józef P... skądś znam to nazwisko?
— Służy na naszej kolei w N.
— Ah, przypominam go sobie! Szczupły, brunet, twarz jak u kobiety, ładny chłopak.
Jan niewiele zwracał uwagi na rozmawiających, lecz usłyszawszy znajome sobie nazwisko, obrócił się żywo ku siedzącym i zapytał śpiesznie:
— Który z panów zna Józefa P.? Czy daleko stąd mieszka? Czy pan jedzie do niego?
— Tak!
— Prędko?
— Pierwszym pociągiem.
— To on zajmuje jakąś posadę na kolei?
— Tak jest.
— I bardzo chory?
— Niebezpiecznie, suchoty w ostatniem stadjum. Choruje blisko rok, i lekarze nie robią już żadnej nadziei.
— Nic o tem nie wiedziałem. Prawda, bo i skąd? — westchnął Jan. — Od kogo mogłem wiedzieć? Niech się panowie nie dziwią, że się tak interesuję losami Józia, ale to jeden z moich dobrych kolegów szkolnych. Od czasu wyjścia ze szkoły, to jest od lat kilku, nie widzieliśmy się ani razu.
— Pan stale tu mieszka?
— O, nie.
— Zapewne czeka pan na pociąg?
— Doprawdy, tak mnie ta wiadomość o chorobie Józia zaskoczyła, chciałbym go widzieć, ale... staje na przeszkodzie kwestja tego rodzaju...
— Że nie ma pan czasu...
— Mam go aż za wiele — zato nie mam pieniędzy na podróż... A! dziwi panów moja otwartość?
Tak, panowie, nie mogę uczynić zadość życzeniom serca, aby odwiedzić dawno niewidzianego kolegę, bo nie mam za co kupić biletu — mówił Jan swobodnie, z pewnym cynizmem człowieka, któremu wszystko jedno.
Patrzyli na niego, zdziwieni odwagą, z jaką się przyznawał do nędzy, a jeden z nich szepnął coś nakształt usprawiedliwienia:
— No, przecież chwilowe braki każdemu się zdarzają...
— O, u mnie jest to chroniczne i, zdaje się, nieuleczalne, mówię otwarcie, boć nędzy uczciwie nabytej nie potrzebuje się wstydzić — odparł Jan z gorzkim uśmiechem. — I właśnie przed przyjściem panów, paląc papierosa, obierałem sobie rodzaj śmierci. Mam tylko dwa rodzaje do wyboru — drzewo — lub pod pociąg; skłaniałem się ku ostatniemu, bo to daje śmierć prędszą.
— E! żartuje pan!
— Nie, panowie! nie żartowałem! To, co powiedziałem, wykonać muszę — dodał silnym głosem, z ogniem niezłomnego postanowienia w oczach. — Wprawdzie żal mi się teraz zrobiło, usłyszawszy o dawnym druhu, który jest niedaleko, ale cóż robić? może to i lepiej, prędzej skończę, a tak mógłbym się łudzić, żałować życia... Czas kończyć! — Umilkł i zapadł w ponurą zadumę...
— Ależ panie, cóż za powody, które mogą skłaniać do tak potwornego kroku?
— Głód! Nie mam miejsca, zajęcia, a pracą rąk zarobić nie mogę, nie umiem. Nie jest to wesołe, ale prawdziwe...
Siedzieli, milcząc, nieznajomi od czasu do czasu zwracali niespokojny wzrok na Jana, stwierdzając prawdę słów jego nędznym stanem garderoby i twarzy. Po kilku chwilach przykrego milczenia jeden z nieznajomych odezwał się:
— Jedź pan ze mną, postaram się przewieźć pana...
Jan spojrzał niechętnie, lecz rzekł:
— Dobrze, dziękuję...
— Niema za co. Niech pan tu na mnie poczeka, idę wystarać się o furmankę — dodał żartobliwie i wyszedł.
Jan siedział milczący, palił papierosy i odganiał cisnące się uporczywe myśli:
— Co będzie, to będzie — wszystko mi jedno — odwlecze to śmierć na kilka dni, i tak wkońcu rzucę się w jej ramiona. Hej! gdzie te czasy marzeń, gdy z upragnieniem wpatrywało się w przyszłość? Wszystko przeszło! ale nie jako dalszy ciąg marzeń... tę resztę, co pozostała, niedługo zlikwiduję pomyślał i mimowoli podniósł rękę ku szyi, odczuł coś nakształt łkania Skąd mu to przyszło? przecież nie z żalu za potworną farsą życia!... Biedny Józio! Mógłby żyć, a musi umierać... Dalszy ciąg tych bezładnych myśli i uczuć przerwało wejście nieznajomego, który już od progu wołał:
— No, chodź pan...
Wszyscy trzej wyszli na peron.
Pociąg stał już na stacji. Tłumy podróżnych sadowiły się z pośpiechem w otwartych wagonach. Widno było od mnóstwa świateł. Śnieg miejscami przybierał złotawo-fioletowy odcień, Czerwone mury stacji, oświetlone od dołu, miały w sobie martwą zadumę kamieni.
Zadźwięczał dzwonek.
— Chodźmy, prędzej! — przynaglał nieznajomy. Gdy stanęli przy maszynie, poszeptał coś z maszynistą i przedstawił mu Jana. Poczem, jakby na usprawiedliwienie, dodał przy pożegnaniu:
— Nie mogłem pana umieścić w wagonie — będzie kontrola. Ale i tutaj swobodnie pan dojedzie, zobaczymy się w N.! Do widzenia!
Jan wdrapał się na maszynę. Stanął zboku. Jednocześnie prawie rozległ się ostry gwizd, i pociąg ruszył.
Przymknął oczy. Przez chwilę wydało mu się, że jakaś nieznana a potężna siła porywa go i niesie ku nieznanym światom i losom.
Pociąg biegł po wyciągniętych, jak struny, szynach, które przez okienko maszyny było widać, odrzynające się czarną linją na tle śniegu.
Ziemia zdawała się uciekać wtył, latarnie przy domkach dróżników tworzyły nieskończony sznur o węzłach ze świateł. Pociąg pożerał przestrzeń, sapał, kołysał się czasami, jakby dla nabrania większego rozpędu, i biegł, przyświecając sobie dwiema latarniami na przedzie.
Czasami kominem wybiegały roje, miljony złotych pszczół, rozsypujących się jak płaszcz ognisty na śnieg, na lasy, i biegły chwilę za pociągiem jak ogon komety.
Jan siedział na węglach, wprost drzwiczek pieca, twarz palił mu ogień, a plecy kostniały od przejmującego mrozu.
Było mu dobrze. Zdawało mu się, że jest cząstką tego olbrzyma, który biegł naprzód, pchany potworną siłą. Czuł jakieś nieznane podniecenie, przymykał oczy i poddawał się wrażeniu, które nie było ani snem, ani marzeniem, lecz jakiemś powolnem pogrążaniem się w spokoju, w niepamięci, w niebycie... Zatrzymywali się prawie na każdej stacji.
— Daleko jeszcze do N.? — spytał maszynisty.
— Za pół godziny będziemy — brzmiała odpowiedź.
Jan wstał, oparł się o rezerwuar z wodą i ogarnał wzrokiem ogromną przestrzeń. Księżyc się już był ukazał w całej pełni, oświecając rozległe pola. Na prawo ciągnęła się długa linja lasów. Na lewo rozrzucone gdzie niegdzie wioski czerniały niebielonemi ścianami domów w krótkich linjach — siedziały poważnie, otulone dachami, pokrytemi śniegiem. Gromady drzew, ogołoconych z liści, stały surowe i czarne. Chwilami do uszu patrzącego dochodziły naszczekiwania psów i jakieś nieuchwytne szmery — to pewnie wiatr niósł echa tych tam uśpionych, echa przebrzmiałych śmiechów lub płaczów, które się tułały w spokojnem powietrzu
— Dojeżdżamy! zawołał maszynista, i rozległ się przeraźliwy gwizd. Przed nimi w nieznacznem oddaleniu zamajaczyła grupa czarnych murów i światełek.
Pociąg stanął. Jan, podziękowawszy maszyniście, wysiadł, rozglądając się ciekawie.
Nieznajomy wkrótce się zjawił, i, obszedłszy pociąg z drugiej strony stacji, weszli do niewielkiego domu.

III.

Wchodząc do dobrze oświetlonego pokoju, zaraz od progu ujrzał chorego, który na widok wchodzących chciał się podnieść, lecz brakło mu sił, jęknął tylko cicho i wychudzoną rękę wyciągnął na powitanie. Jego niespokojne oczy badawczo zatrzymały się na Janie.
— Józiu, nie poznajesz mnie?
Chory patrzył przez chwilę i zawołał, uśmiechając się radośnie:
— Jasio! Mój Jasiek!
Uściskali się serdecznie.
— Co za szczęśliwe zdarzenie! Co za traf błogosławiony — szeptał chory. Lecz wysiłek i wzruszenie zatamowały mu od dech. Krew rzuciła się ustami. Gdy zatamowano odpływ, chory leżał spokojnie czas jakiś, poczem, zwracając się do Jana, cicho wyszeptał:
— Ot, widzisz, co się ze mną stało? Konam powoli już od paru miesięcy i umrzeć nie mogę. Pamiętasz, jaki zdrów byłem? Pamiętasz? — i uśmiech rozjaśnił mu wyniszczoną twarz. — Ale i ty, mój Janku, nieszczególnie wyglądasz, zmizerniałeś!
Mój Boże, tyle lat, jakeśmy się nie widzieli!
— W lipcu skończyło się osiem — dodał Jan.
I poczęli sobie opowiadać, co przeszli, co przecierpieli. Jan z gorzką rezygnacją przedstawiał swoje borykania się z losem — ostatni zawód opowiadał szczegółowo, lubując się wrażeniem, jakie mowa jego wywierała na schorowanym, nerwowym Józiu, który co chwila przerywał opowiadanie wykrzyknikami, pełnemi współczucia.
Dziwna rzecz, Jan mimo radości, jaka mu sprawiała myśl, że uściśnie dawnego druha, gdy go ujrzał, ochłódł, coś się w nim zerwało, jakby ta nić sympatji, która ich dawniej łączyła.
Zamknął się w sobie, choć nazewnątrz był wylany. Z jakiemś dziwnem uczuciem wzrok jego ślizgał się po skromnych meblach, żeby tak powiedzieć, bezwiednie taksująco.
Długo w noc gwarzyli o przeszłości; chory ożywiał się, zapalał, twarz mu pojaśniała. Zwierzył się Janowi z uśmiechem poczciwej radości, że miał narzeczoną. Pobiorą się, jak wyzdrowieje.
— A żebyś wiedział, jaka dobra, jaka rozumna, serdeczna dziewczyna.
— Kochacie się? — szepnał Jan z jakąś niechęcią w głosie.
— Czy się kochamy? dobry sobie! — uśmiechnął się z politowaniem, że można pytać o to. — A ty, Jasiu, nie kochasz, nie żenisz się?
— Mój drogi Józiu, daruj, ale ci powiem, że kochają się tylko ci, którzy mają wiele pieniędzy, wiele czasu, wiele naiwności i jeszcze więcej wiary w braterstwo dusz, w szlachetność pobudek i tym podobne rzeczy, nie istniejące nigdzie, prócz moralnych ksiąg, pisanych gwoli większego umoralnienia moralnych szczepów i moralnych latorośli. Wierzą w miłość ci tylko, co nie żyli jeszcze, ci, którzy sami, bez opiekuńczego bóstwa, żyćby nie mogli, którzy koniecznie potrzebują fetysza i znajdują go, o głupoto! w kobiecie! Składają na tym ołtarzu wszystką wiarę, miłość, honor nieraz... Wystawiać z najlepszej cząstki swego ja ołtarz i posadzić na nim... papugę... to przecież śmieszne i godne politowania... Zresztą — dodał po chwili — może ja się mylę! Może są kobiety dobre, rozumne, pełne poświęcenia i miłości, ja nie miałem szczęścia czy sposobności je widzieć. Te, które dotychczas spotykałem, były to gęsi, ptasie mózgi, kłamczynie, istoty, robiące wrażenie manekinów.
— Nie mówmy o tem — szepnął Józef. W przymkniętych oczach widniała uraza, czuł się dotkniętym. Po jakimś czasie dopiero rozjaśnił twarz i starał się na nowo nawiązać rozmowę. Nie udawało się, rwała się co chwila, bo Jan, zatopiony w ponurej medytacji, odpowiadał monosylabami i niechętnie. Był poruszony wspomnieniami, cyniczne określenia wyrywały mu się na usta, w sercu czuł coś, co go bolało jeszcze...
Józef kazał posłać na sofce, stojącej wprost jego łóżka.
Gdy się Jan rozebrał, chory zawołał:
— Uściśnij mnie na dobranoc!
— Przebacz, zapomniałem, nie miałem sposobności życzyć komuś dobrej nocy.
Uścisnęli się serdecznie.
Janowi, idącemu do łóżka, przyszły na myśl słowa Naczelnika: «Gdybyś się pan zgłosił później, może się jakieś miejsce otworzy!» Może? — i z tem pytaniem na ustach położył się. Czysta pościel podziałała nań kojąco, rozkoszował się, przewracał z błogą ociężałością, przykładał twarz do poduszki z lubieżną pieszczotą, przesuwał dłonią po prześcieradle, nurzał się w rozkoszy — wkońcu zasnął.
Dzień był jasny, kiedy się obudził i przypomniał, gdzie jest.
— W rezultacie cóż zyskałem? — myślał. — Jedną noc, przespana w ciepłej izbie, może jeden dzień, w którym się odżywię porządnie, a później? a co potem? — Przymknął oczy, bo światło, padające z okna na twarz, oślepiało go. — A później? — ponowił zapytanie z dzikim uporem... Jasno, bez wyjścia, całe okropne jutro stawało przed nim. — Żebrać nie będę!... — Musisz zdychać — powiedział sobie. Gdyby był jakiś sposób wywinięcia się ze szponów nędzy, ale jaki? Znał na kilku stacjach urzędników i oficjalistów. Postawił sobie pytanie: — Może który z nich umrze albo go wyrzucą? — i rozsnuwał coraz śmielsze rojenia na ten temat. Tyle niemożliwych rzeczy się dzieje, dlaczegóżby jemu jakie niespodziewane wypadki nie mogły przyjść z pomocą?
— Są tacy, którzy sami sprowadzają wypadki, to nawet prawo walki! Podstęp! Walki z kim? Z człowiekiem, którego słaby oddech zaledwie dał się słyszeć? Nie! — z losem. Kula nie zawsze trafia — choć zawsze wyrzuconą jest w tym celu. Cóż z tego — fatalność ją niesie. Nie zawsze — częściej oko posłuszne chęci... i trafia, musi trafić, gdy się chce trafić, gdy potrzeba...
Podobne myśli snuły się w mózgu Jana jak szare cienie, odgradzał się od nich wstrętem, stawały się wyraźniejsze, natarczywsze.
— Ładne mieszkanie — myślał, zwracając gwałtem uwagę w inną stronę, na ściany, meble, firanki. Pokój umeblowany był starannie i ze smakiem. Przy łóżku stało krzesło wyściełane, nie mógł się powstrzymać, aby nie dotknąć ręką materji, jaką było obite. — Droga — szepnął kilka rubli łokieć! Kilka rubli! Ha! kto może... to powinien — dokończył w myśli.
Zapalił papierosa. Jednocześnie zbudził się Józef.
— Dzień dobry, jakże spałeś?
— Jak nie można lepiej — przeciągał się Jan z przyjemnością i wypuszczał kłęby dymu.
Józef zakrztusił się silnie.
— Proszę cię, przestań palić, ten dym piersi mi rozrywa...
Jan cisnął z gniewem papierosa i wstał, ubierając się śpiesznie.
— Wychodzisz?
— Nie!
— A palto?
— Palto jest tak dobrem okryciem w mieszkaniu jak surdut, którego nie posiadam — odparł prawie wesoło.
Chory zmarszczył się, kąty ust mu zadrżały, niespokojne oczy wodził po Janie. W twarzy znać było wahanie.
— Jasiu! Mój drogi, nie gniewaj się na propozycję, jaką ci zrobię — szeptał chory, jąkając się. — Poco te omówienia! Nie masz wiele garderoby, a ta, którą posiadasz, nie jest w zbyt świetnym stanie. A ja, widzisz — mówił, jakby się usprawiedliwiając — mam jej aż nadto. Wybierz...
Jan przerwał mu dość szorstko.
— Dziękuję, ale nie mogę i nie chcę...
— Nie robię ci podarunku, ale pożyczam, przyjdą lepsze czasy, to mi oddasz.
— Jeszcze raz dziękuję ci serdecznie. Jest to przyjacielska usługa, poznaje cię w tem, ale mnie w obecnem położeniu wydałaby się jałmużną.
— Mógłbyś wziąć!
— Tak, ale nie wiem, czy mógłbym oddać.
— Bo... bo... w tych dniach ma przyjechać Ada z matką, odwiedzić mnie.
— Ah! rozumiem — moja prezencja jest niemożliwą w tem ubraniu!
— Oh, nie! ale kobiety...
— Ależ nie będę cię krępował, wyjdę sobie na czas ich wizyty.
— Kiedy właśnie mnie chodzi o to, abyś je mógł poznać, ciekaw jestem wrażenia, jakie zrobią na tobie.
— Mój Józiu, poco mi to? Jestem dziś tutaj, jutro mogę iść w świat, nawet pójdę — i więcej ich widzieć nie będę. Nie zrobiłbym dodatniego wrażenia. Nawet kto wie, czy nie robiłyby ci wymówek, że masz kolegów takich hołyszów!
Widzisz, to przecie kobiety! — rzekł na usprawiedliwienie, gdy mu Józef podczas ostatnich słów energicznym gestem chciał zaprzeczyć możliwości podobnych przypuszczeń.
— Jaśku! nie możesz tak mówić, sprawiasz mi przykrość, to jedno, a drugie, nie znasz, więc nie sądź!
— Et, wszystkie kobiety jednakowe — sądzą tylko z tego, co widzą.
— Ale nie Ada. Mój drogi, zrób to dla mnie, poznaj się z niemi, one nikogo z moich nie znają.
— A to poznają ładny egzemplarz — roześmiał się Jan.
— Jeśli choć trochę dobrze mi życzysz, jeśli cię cokolwiek obchodzę, to nie mów o odjeździe, nie mów... Tak dawno niewidzianego miałbym znów stracić? nie! Zrobisz mi łaskę, jeśli zostaniesz przynajmniej do wiosny. Jestem chory, będzie mi czas milej przechodził, a żebyś się nie znudził, sprowadzę ci książki. Możesz czytać, rozmyślać... Z wiosną będę zdrowszy... z całych sił będę się starał wynaleźć ci gdzieś miejsce, łatwiej mi to przyjdzie, niż tobie, mam stosunki, znajomości... Zostań, Jaśku, nie myśl, że mi zrobisz jakąś różnicę w wydatkach... żadnej... wobec przyjemności, jaką mi to sprawi, móc choć trochę pomóc przyjacielowi. Nawet Ady nie urażę, wdzięczność mieć będzie dla ciebie, że jesteś ze mną. Zostań! Zostaniesz, prawda?
Jan stał milczący, wpatrzony gdzieś przed siebie, zatopiony w marzeniu czy w obliczaniu. Co chwila rzucał przenikliwe spojrzenia na twarz mówiącego, pokrytą ciemnemi plamami, spoconą wysiłkiem, jaki sprawiała mu rozmowa. Chory w przestankach oddychał ciężko, z trudem wyrzucał urywane zdania, śpiesząc się, jakby w obawie, aby mu sił nie brakło. Chustka, którą co chwila przykładał do ust, pokryła się plamami krwi. Znać było ogromne wyczerpanie.
Jan dopiero na dźwięk słów: «Zostaniesz, prawda?» rozjaśnił twarz jakąś zimną serdecznością, uścisnął rękę Józefa i rzekł cicho:
— Zostanę...
Józef wynurzał mu swoją wdzięczność.
— Wiec wybierz sobie ubranie!
— Dobrze... ale jeszcze nie dzisiaj — nie — za wiele odrazu, za wiele... Przygniatasz mnie swoją dobrocią! Dlaczego to robisz? By mi pomóc? A wiesz, komu pomagasz? Czy pomyślałeś, że między mną a tamtym Janem ze szkolnych czasów niema najmniejszego podobieństwa? Czy pomyślałeś, że tyle lat, że taka ciągła walka o byt musiała wycisnąć głębokie piętna na charakterze... Kto ja teraz jestem? Nie... nie zrobiłeś tego. Znałeś mnie dobrym, łagodnym, poświęcającym się dla drugich, szlachetnym idealistą. Takim mnie znałeś, i takim zostałem w twojem sercu. Takim ci się teraz wydaję, tobie, któremu los nie poskąpił niczego, tobie, który nie rozumiesz biedy, nędzy, który jesteś uosobieniem szlachetności i dobroci. Ale osiem lat mojego życia, to streszczenie ośmiu tysięcy lat niedoli... Nie mogłem zostać dobrym, bom miał codzienną strawę — poniżenie. Nie mogłem zostać szlachetnym, poświęcającym się bo mi nędza nie pozwoliła, złość ludzka, gorycz upokorzeń, niesprawiedliwość losu. Przecież nie kradłem, nie oszukiwałem, nie krzywdziłem nikogo... Nie piąłem się zajmować pierwsze miejsce przy stole życia, chciałem wreszcie zostać tylko skromnym i jako tako użytecznym pracownikiem w społeczeństwie, chciałem żyć — boć to prawo moje... Wyrzucono mnie z kantoru jednego z banków za to, żem czytał Marksa. Z redakcji, gdziem się przyczepił, za to, żem chciał w czyn wprowadzić moje mniemanie o prasie... Byłem subjektem w sklepie, nie okradałem mojego pryncypała, więc współtowarzysze postarali się, aby mnie wypędzono. Nigdzie być nie mogłem, byłem za uczciwy! Po takich przejściach nie mogłem wewnętrznie pozostać tem, czem mnie znałeś. Wiele rzeczy z tych, co stanowiły moją istotę moralną, odrzuciłem na śmieci. W te zaś, co pozostały, nie wierzę, a wszystkiemi gardzę i nienawidzę, bo są i były sprawcami wszystkich moich cierpień. Zresztą już doszedłem do granicy, gdzie zaczyna być wszystko jedno! Upadłem! nie przez czyny, ale gorzej, przez rozmyślanie o ich spełnieniu. Wszystko mi już jedno, czy będę wyżej, czy niżej, czy komuś źle — ja wiem to jedno, że mnie jest źle. Sam prawie już nie cierpię, chyba wtedy, gdy zwierzę we wnętrznościach moich ryczy «jeść»! gdy mu nie mam co rzucić na uspokojenie! Ale to ból fizyczny. Jeżeli na co czekam z utęsknieniem — to na śmierć. Oby prędko przyszła, ta boska pocieszycielka. Oby prędko... bo... bo się boję sam siebie... mówił napozór głosem spokojnym, tylko po twarzy przelatywały mu błyskawice nienawiści i bólu, a oczy płonęły ponuro. Chodził po pokoju, przystawał, zapalał bezmyślnie papierosa, bezwiednie brał różne drobiazgi z biurka i oglądał, nie widząc...
— Ot, takim jestem! Więc widzisz, że mnie nie znasz i chcesz wspomagać nieznanego?
— Mój Jasiu, przez to, żeś tyle wycierpiał, jesteś mi stokroć droższy, boś nieszczęśliwy niezasłużenie...
— Politowanie! i tego mi życie nie oszczędziło!
— Powiedz raczej: braterskie współczucie — szepnął Jan wzruszonym głosem i, pochwyciwszy przechodzącego za rękę, przyciągnął i ucałował serdecznie.
Jan pozostał obojętny. Ta serdeczność, niespodziewana pomoc robiły na nim bardzo małe wrażenie. Nie dziwił się, nie czuł najmniejszej wdzięczności. Ale coś jakby zawiść wkradła mu się do duszy. Gorycz upokorzenia nadzwyczaj bolesnego, że musi przyjmować, rozlewała się po nim jak trucizna. — Dlaczego on to robi? — pytał się w myślach, nie znajdując odpowiedzi. Nie mógł zrozumieć pobudek. — Głupiec zawyrokował. — Dobry głupiec!
Kilka dni zeszło im dość szybko. Józef ożywił się, miał się lepiej. Natomiast Jan sposępniał. Napozór był dość serdeczny, czuwał nad chorym z pewną nawet troskliwością. Czytywał mu książki, uprzedzał życzenia, na każdym kroku starał się okazywać przywiązanie. Rozmawiali po całych dniach. Ale w głosie dźwięczał jakiś przymus, serdeczność była jakby politowaniem, a szorstkość nieznaczna, wporę tłumiona, gniewem. Czasem wzrok uderzał skośną błyskawicą i jak sztylet padał na chorego. Usta zacinały się złowrogo. Jakiś niepokój, walka toczyły się w jego mózgu. Miewał dziwne popędy, które starał się stłumić i zapanować nad niemi.
Czasami stawał, podnosił rękę do góry, oczy rzucały błyskawice, z piersi wydzierał się krzyk straszny, lecz usta pozostawały nieme. Co to było? Skąd przyszło?
Było to coraz jaśniejsze ogarnianie swego położenia, dotychczasowej nędzy, i wściekły bunt zdrowego, pełnego sił organizmu, skazanego na zagładę. Jakiś szał druzgoczący, szalona chęć walki, chęć zwycięstwa, triumfu wypełniała mu duszę, sprężała muskuły i przywodziła na usta groźne, barbarzyńskie «vae victis». Lecz nie tej walki, którą dotychczas prowadził, apatycznej, zgorzkniałej, ustępliwej. Nie, nie takiej walki... Czuł w sobie nadmiar sił, potrzebujących ujścia, nadmiar woli, potrzebującej celu. Czasami rzucał swej rozognionej wyobraźni słowa chłodnej rozwagi: — Czy zwycięstwo zetrze z duszy pamięć cierpień? Czy wytrwam w postanowieniu? W jakim celu? Wszystkie idee najwznioślejsze i najdziksze muszą mieć jakiś cel ostateczny, nie materjalny. A jakiż ja mogę mieć cel? Co zyskam przez zwycięstwo? Pełny żołądek, przyzwoite mieszkanie, trochę grosza! — Roześmiał się w duszy pogardliwie: — Nie warto!
A jednak z pewną przyjemnością żył we względnym dobrobycie, z pewną przyjemnością rozglądał się po schludnem mieszkaniu spożywał obiady, palił dobry tytoń.
Z przyjemnością spoglądał w lustro, widząc twarz swoją wypełniałą, białą, delikatniejszą. Śmiał się sam z siebie, ale z pewnem zajęciem śledził, jak dobre odżywianie wpływało na niego. Miał głód, zimno, niewygody. — Dostał jeść, ciepłe mieszkanie, uprzedzającego przyjaciela — Używajmy! — zawołało w nim zwierzę. — Hola! ogryzajmy kość rzuconą zwolna, a myślmy, jak się dostać do mięsa!
Nie pokazywał się na stacji, spostrzegłszy, że zwraca uwagę swym zaniedbanym wyglądem. Litościwe spojrzenia oburzały go do głębi. Byłby kopał ludzką głupotę, a że nie mógł, więc tylko gniew oblewał mu twarz rumieńcem. Zaciskał pięści. Złość wkradała mu się do duszy i chęć zemsty. Walczył ze sobą. Znajdywał jeszcze w sobie męstwo powstrzymywania się, odpędzania myśli, ale marzeń ponurych nie mógł się pozbyć...
Jakoś w miesiąc po jego zainstalowaniu się przyjechała narzeczona Józia. Stanęła u brata, zawiadowcy miejscowej stacji.
Józef był w wyśmienitym humorze, czuł się prawie zdrowym, promieniał szczęściem. Zmusił Jana do przebrania się, sam mu nawet, oparty o poduszki, wybierał, doradzał… Gwarzył wesoło, śmiał się, dowcipkował, kaszel miał mniejszy, blade rumieńce na twarzy. Uczesał się z pewną starannością i, pomimo energicznego protestu Jana, wstał i ubrany w szlafrok, w wysokim, skórzanym fotelu siedział oczekując niecierpliwie…
Jan, jak mógł, dopasowywał się do trochę ciasnego surduta i z pewną ciekawością spoglądał w okno. Wyglądał bardzo przyzwoicie, pominąwszy za czerwone ręce, twarz, miejscami pokutą czerwonemi plamami od mrozu, robił wrażenie przystojnego mężczyzny.
— Dobra… poczciwa! — szeptał Józef.
Jan uśmiechał się pod wąsem z zakochanego. Ciekaw był ujrzeć ten ideał folwarcznej Heby, gęsi czy kobiety?
Doczekali się nareszcie. Przyszła z matką. Józef wyciągnął ręce do niej, podała mu swoje obie — całował namiętnie, szepcząc: — Dziękuję, dziękuję…
— Kocha go — śliczna! — zauważył Jan, gdyż już cały akt rekomendacji się odbył i zakochani wrócili do siebie.
Odsunął się w głąb z matką, aby nie przeszkadzać. Matka, cicha jakaś dotychczas, przysunęła się do niego, rozwodząc szeroko żale i troski swego matczynego serca nad chorobą Józia. Poczciwość biła staruszce z twarzy, jak wymowa z ust, niepowstrzymanym potokiem. Słuchał dość cierpliwie, odpowiadał w miarę przytakując.
— Pan dawno Józia zna? — zaczęła go wybadywać.
— Dawno, szesnaście lat.
Stara zamilkła, popatrzyła w twarz Jana i szepnęła niby dyplomatycznie:
— Pan także jak Józio służy na kolei?
— Nie, pani — A widząc, że otwiera usta, aby się zapytać gdzie, dodał prędko: — Nigdzie!
— O, o, nigdzie, nie na kolei, bo widzi pan, teraz wszyscy młodzi starają się zaczepić na kolei — bo, widzi pan, jakby powiedzieć, na ten przykład, dają pensję, mieszkanie, opał, światło, o! o! Mój syn, panie, na ten przykład, zawiadowca, żeby pan wiedział, co się nastarał, nachodził, był także w klasach, na ten przykład, i dostał miejsce...
Jan już prawie nic nie słyszał, co mówiła, bo słuch miał wytężony w kierunku zakochanych, którzy, siedząc przy sobie, oparci ramionami, szeptali półgłosem. Cały był we wzroku.
Panna Adela wstała:
— Muszę tu porządek i ład zaprowadzić — szczebiotała, spoglądając na biurko, stoliki, zarzucone mnóstwem bezładnie poustawianych drobiazgów.
— Pomogę — zawołał Józef, chcąc się podnieść. Jednym skokiem znalazła się przy nim, przytrzymała mu ręce i z minką figlarną wołała, tupiąc nogą:
— Siedzieć, słuchać, nie ruszać się, być zdrowym — musnęła mu rączką po twarzy i odbiegła, wesoło krzątając się po mieszkaniu z komicznem narzekaniem:
— Ach, jak ci kawalerowie mieszkają!
Jakoś jasno zrobiło się w pokoju, wesoło, ciepło. Jan mimowoli spojrzał ku oknu. Nie, to ona wniosła ze sobą promień słońca, wiosnę, życie. Niewielką główkę, okoloną ciemnemi splotami włosów, nosiła prosto, dumnie. Piwne, ogromne oczy miały blask i miękkość aksamitu. Dwa łuki brwi ciemnych, prawie czarnych, odznaczały się wydatnie. Czoło wąskie, gładkie, białe, na skroniach poprzerzynane siatką niebieskawych żyłek, wypukłe występowało z pod gładko przyczesanych włosów. Nos długi, cienki, usta dość duże, o pełnych, wiśniowego koloru wargach, miały słodycz i wdzięk nieświadomości. Owal dobrze zarysowany, tylko broda trochę naprzód wysunięta i szczęki dość wydatne nadawały dolnej połowie twarzy charakter szczególnej zmysłowości.
Wzrost więcej, niż średni, kibić wysmukła, kształtna dopełniały całości.
Uwijała się z żywością, wesoło gospodarując, perlista kaskada śmiechu brzmiała od czasu do czasu. Józef siedział zapatrzony w nią, jak w cud dawno oczekiwany, w niemej, pełnej szczęścia kontemplacji.
Jan jakiś roztargniony, dotknięty, obserwował. Wzrokiem biegał bezustannie po całej jej postaci, chwytał spojrzenia, uśmiechy, profil, kontury, wdzięk poruszeń.
Poustawiała wszystko, odsunęła się, obrzuciła całość okiem znawczyni i zawołała wesoło:
— No, teraz możliwie! Co też panowie robili przez całe dnie? — spytała, oczy jej przypadkiem spoczęły na otwartej książce, porzuconej na kanapie.
— Da się streścić w dwóch słowach: czytali i rozmawiali.
— I?
— I czasem rozmyślali o nieobecnych.
— Czy o nieobecnych — nie wiem, ale że czytali — widzę.
Pochyliła się, aby wziąć książkę, lecz Jan zakrył ją śpiesznie i zawołał z udanem przerażeniem:
— Nie wolno — na indeksie — wyklęte...
— Przez kogo?
— Przez Wielkiego Jałmużnika dóbr duchowych.
— Ah! a tytuł książki?
— Uranja, Flammariona.
— Uranja! to kobieta, bohaterka pewnie tego romansu?
— O, nie, to gwiazda, planeta!
— E! to musi być nudne. Czytałam jakąś powieść pod podobnym tytułem, tj. nie takim samym, ale także dziwnie brzmiącym... ah! przypominam sobie — Safo!
— Daudeta!
— Nie, tam było napisane tylko «Safo» a nie «Safo Daudeta».
— Gęś — mruknął Jan i spuścił wzrok, bo wstyd mu było spojrzeć jej w oczy i Józiowi... — Szkoda!
Odchodząc, obiecała codzienne odwiedziny. Na pożegnanie podała rękę Janowi. Ciepła, delikatna, miękka dłoń podziałała nań dziwnie przyjemnie... byłby ją dłużej zatrzymał, lecz nie śmiał.
Skoro wyszły, Józef zawołał triumfująco:
— No cóż? Przesadziłem? Jakże ci się wydała?
Jan, milcząc, chodził po pokoju.
— Nie odpowiadasz, sumujesz wrażenia?
— W istocie, i to wrażenia bardzo dziwne a przyjemne.
— A widzisz — w rezultacie jednak?..
— Bardzo ładna, pełna wdzięku... Zrobiłeś, o ile mi się zdaje, szczęśliwy wybór...
— Jestem o tem najmocniej przekonany...
— Dawno się znacie?
— Przeszło rok... poznaliśmy się tutaj na stacji, u jej brata...
— Zawiadowcy — dokończył Jan.
— Skąd wiesz, że to jej brat?
— Mówiła mi matka o synu zawiadowcy. — Uśmiechnął się, podkreślając ten wyraz.
Józef zrozumiał ironję i jął tłumaczyć:
— Widzisz, to prosta kobieta, prosta, ale zacności, chlubi się dziećmi, bo je własną pracą wychowała i wykształciła, jak mogła... Syn ukończył kilka klas, Ada pensję... Jest rozumna, wykształcona, gra na fortepianie, mówi po francusku...
Jan o mało nie parsknął śmiechem, ale wporę się powstrzymał.
— Tak, kobieta z talentami — dodał.
— Cóż ci matka mówiła?
— Bardzo wiele, o twojej chorobie, o synu, byłaby mi nawet opowiedziała okres ząbkowania panny Adeli, ale nie było czasu.
— Tak, jest czasami śmieszna, ale ponieważ to z przywiązania robi, więc...
— Więc nie godzi się żartować? Rozumiem. Zresztą ja nie żartowałem, tylko tak mimowoli wtrąciłem uwagę — usprawiedliwiał się.
— Żebym to jak najprędzej wyzdrowiał — wesoło a głośno opowiadał Józef. — Co to teraz? Luty — to w maju jużbym się ożenił!
— Jeżeli wyzdrowiejesz, jeżeli żyć będziesz — pomyślał Jan, który od doktora dokładnie znał stan choroby. Zresztą niewiele się odzywał. Szerokiemi krokami przemierzał pokój i rozmyślał o szczęściu innych.
— Są szczęśliwi, są! niewiele im potrzeba do szczęścia, to prawda!
— Więc tobie niewiele brakuje do zupełnego szczęścia? — zapytał, stając przed Józefem.
— A tak! niewiele. Wyzdrowieć, ożenić się!
— I?
— I nic więcej, cóż mogę więcej żądać? Być kochanym — kochać, mieć jaki taki byt, to dla mnie wystarczające. Stworzyć sobie maleńki swój świat. Wypełnić obowiązki serca, zharmonizować się z otoczeniem, dostroić do okoliczności. Nie zaznać wielkich cierpień, nie marzyć, nie szybować po wyżynach, ani nie pełzać — tylko iść, iść gładko, równo, wielkim gościńcem...
— Pospolitości — dorzucił Jan.
— A tak, niech będzie pospolitości, jeśli ta pospolitość, jak ją nazywasz, będzie szczęściem!
— Względnem!
— Mniejsza o to, czy to szczęście jest sobie zwyczajnem, pospolitem szczęściem, aby tylko niem było. Zresztą może, będąc szczęśliwym, nie analizuje się rodzaju swego szczęścia?
— O, tak! Przejść przez życie pod pachę z żoną — do tego ładną, być elegancko ubranym, dobrze odżywionym, z pewnym zapasikiem grosza na nieprzewidziane, z kapeluszem w ręku, z ukłonami dla zwierzchników, z uściśnieniem dla kolegów i gotowym pocałunkiem dla powinowatych. No i nie myśleć, przedewszystkiem nie myśleć, i być wszystkiem, byle tylko nie sobą, i spocząć, opłakiwany przez bliskich i znajomych... To szczyt, to ideał życia porządnego człowieka! Małpy, psiakrew! — zaklął gburowato.
Był dziwnie wzburzony. Ta jasna perspektywa, jaką mu Józef ukazywał, przepoiła go żółcią, prawie zawiścią.
— A ja tego nigdy mieć nie mogę? Zawsze wlec się na łańcuchu nędzy? Nie zaznać spokoju, ni szczęścia!... A niech cie pioruny spalą! — Ciskał się w sobie, jak tygrys w klatce, z tęsknoty do słońca, przestrzeni, wolności! Okrutny żal do swoich, do losu, do ludzi opanował go. Pragnienie szczęścia owładnęło mu duszę, że wyciągał mimowoli ramiona, oczy zachodziły mu łzami prośby do tej nieznanej a tak upragnionej szczęśliwości — usta szeptały słodkie, choć groźne słowa zaklęcia: — Muszę cię posiąść, musisz przyjść do mnie choć na dzień jeden, na godzinę. Musisz! Zniewolę cię siłą, jeśli nie uproszę, porwę choć przez łzy cudze, przez krew czyjąś, jeśli sama nie przyjdziesz! — Upadł na kanapę, wyczerpany, rozstrojony, zakrył twarz rękami, bo łzy mimowoli spływały mu po policzkach, i łkał...
Józef nie rozumiał tej niemej sceny, nie mógł pojąć, co mu się słało, zaczął pytać, lecz Jan nie odpowiadał, więc zamilkł, odwrócił się, wyciągnął na fotelu, okrył nogi kołdrą i zasnął.

Codziennie po południu przychodziła panna Adela z matką, czasami z bratem lub ze służącą. Była zawsze pełna wesołości i niewyczerpanej troskliwości o zdrowie Józefa, nad którym czuwała z macierzyńską dobrocią. Przyjście jej rozjaśniało twarz Józefa, a smuciło coraz bardziej Jania.
Sprawiało mu niewypowiedzianą przykrość słuchać i patrzeć na tych dwoje kochających się. Najczęściej wychodził, pozostawiając ich samych, aby za chwilę powrócić, siąść gdzieś na boku i patrzeć na jej słodką twarz, pożerać wzrokiem linje jej postaci i śmiać się w duchu z siebie, a złorzeczyć wszystkim... Zanikała w nim powoli niechęć ku niej. Robił się jakimś cichym, powolnym. Mógł jej nie widzieć, ale nie mógł o niej nie myśleć.
Powoli przywykał do tych odwiedzin, żył niemi prawie. Nie wiedział, co się z nim działo, ale z chciwością zagłębiał się w to zaczarowane koło bez wyjścia. Tylko w miarę posuwania się po nieznanej dotychczas drodze czuł coraz większą, instynktowną niechęć do Józefa.
Po wyjściu Ady siedział nieraz godzinami, milczący, bez ruchu, obezwładniony uczuciem, jakie się budziło w jego sercu.
To znów chciał się zrywać i uciekać. Lecz wolę miał skrępowaną temi godzinami odwiedzin, czarem, urokiem, jakim nań działała Ada, jakąś rozkoszną niemocą, jaką czuł w sobie, patrząc na nią, dotykając jej ręki na pożegnanie.
Nie mógł odejść. Patrzył z lękiem w okna, na świat, gdzie marcowa pogoda wyprawiała harce, lejąc deszczem, sypiąc śniegiem, lub mrożąc lodowatym wiatrem. Nie mógł się zdecydować na odejście i zaczynał nie chcieć.
— Co będzie jutro? zobaczę... — myślał, wpatrując się w twarz Józefa wzrokiem tak przenikliwym, jakby chciał podpatrzeć, na jak długo starczy mu jeszcze życia.
Czuł, że ze źrenic wypełzają jadowite pragnienia, a nie mógł patrzeć inaczej.
— Jemu myśleć o żonie — jemu! — myślał z politowaniem. Z niepokojem, z zazdrością, gwałtownie rosnącą i z trudem ukrywaną, patrzył, jak Józef szeptał, jak się pochylał ku jej twarzy, jak ją całował, jak swemi wychudłemi, długiemi palcami przesuwał po jej włosach.
— Co to bydlę może mieć jej do powiedzenia? — myślał, pochylając się nad książką, której nie czytał.
Położenie z każdym dniem stawało się kłopotliwsze. Cierpiał fizycznie i moralnie.
— Muszę być chyba chory? — tłumaczył sobie. — Po tylu czasach nędzy zmieniłem warunki życia, i to mnie rozstroiło. Pewne wrażenie zrobiła na mnie, nic więcej — odpowiadał ukrytemu w głębi zapytaniu.
Pozwalał się ogarniać uczuciu prawie bez protestu. Miłość zwolna opanowywała jego istotę, jak fala, która zalewa równinę. Nie myślał jeszcze, dokąd go ta miłość zaprowadzi, nie znając siły uczucia, do jakiej jego niewystudzone serce było zdolne... Któregoś marcowego dnia, wyjątkowo pięknego i słonecznego, przyszła wcześniej ze służącą zrobić «wiosenne porządki», jak mówiła. Była tego dnia w wyjątkowo dobrem usposobieniu. Oczy rzucały żywe i ogniste spojrzenia, twarz, lekko zaróżowiona, jaśniała krasą młodości i zadowolenia, purpurowe usta zdawały się oddychać pragnieniem pocałunków i rozkoszy.
Gdy przyszło do zawieszania firanek, służąca wygramoliła się na stół i niezgrabnie, z obawą, aby nie spaść, chciała zawiesić gzymsy na hakach, lecz nie mogła dosięgnąć. Panna Adela bez namysłu przysunęła krzesło do ściany i, stając na poręczy, jedną ręką trzymając się ramy okna, drugą odebrała firanki, wyciągnęła się, o ile tylko mogła, zawiesiła gzyms z jednej strony, usiłując dosięgnąć drugiego haka, nie zważając, że krzesło odsunęło się od ściany i zaczęło się chwiać. Uczyniła to wszystko tak szybko, że Józef nie zdążył zaprotestować. Jan podbiegł w sam czas, gdy, nie mogąc utrzymać ręką gładkiej powierzchni ramy, osuwała się bezsilnie, a krzesło zachwiało się ostatecznie. Nim miała czasu upaść, nawet poznać niebezpieczeństwo, Jan chwycił ją prawie w powietrzu w swe potężne ramiona. Pierś do piersi, usta do ust! I nie wiedział, jak i kiedy usta jego wpiły się z żarłocznością niepowstrzymaną w rozchylone jeszcze uśmiechem jej wargi, a ramiona obejmowały i cisnęły do siebie z siłą. Była to chwila, a starczyła za wieczność! Było to mgnienie, a starczyło, żeby stracić rozum, świadomość, żeby oszaleć! Była to chwila, a wystarczyła, aby miłość, nieświadoma siebie, wybuchnęła całą siłą, by była rozstrzygającą o losie całej gromadki ludzkiej. Nim Józef mógł wydać okrzyk przerażenia i dojrzeć cośkolwiek, już Jan postawił ją na podłodze i sam, prawie nieprzytomny, bezwładny, padł na kanapę. Był straszliwie zmieniony! Usta białe drżały konwulsyjnie. Twarz pokryła trupia bladość. Oczy o źrenicach rozszerzonych gorzały fosforycznie. Wstrząsały nim dreszcze. Nogi i ręce latały jak w febrze. Długą chwilę siedział, nim przyszedł do siebie. Obejrzał się, jak człowiek, wracający do przytomności. Oddychał krótko i z trudem.
— Zląkłeś się, Janku? — zapytał chory, widząc stan jego.
— Co to było? Kto mówi? — I jak błyskawica przebiegła przez myśl chwila miniona. Więc miał ją przed chwilą w ramionach, przy swej piersi, całował, całował, czuje na ustach słodycz dotknięcia tych ust delikatnych, ciśnienie piersi młodych, zapach włosów. Dreszcz przebiegł go wzdłuż pleców, zaciskają się zęby, ramiona rozszerzają, a na usta i policzki powraca purpura. Kłucie ostre a delikatne czuje na skroniach, pod skórą, a potem dziwne ciepło rozchodzi się od serca po nim całym.
— Aduś, widzisz, jak to nie trudno o nieszczęście!
— A tak — odpowiada, nie wiedząc, co mówi. Dopiero teraz zdaje sobie sprawę z tego, co się stało. Oblała się rumieńcem i, z oczami przymkniętemi, z piersią podaną naprzód, wstrząsana dreszczem, siedziała długą chwilę. Paliły ją usta. Doznawała czegoś nieznanego, czegoś, co jak płomień rozchodziło się po całem jej ciele. Serce biło przyśpieszonem tętnem. W uszach miała szum, w głowie chaos. Przycisnęła się bezwiednie plecami do oparcia krzesła.
Nie czuła się obrażoną, tylko bezmierny niepokój owładnął jej duszą.
— Co mi jest? — zapytywała siebie, nie znajdując odpowiedzi. Wkrótce odeszła, zakłopotana, wystraszona tem nieznanem, które ją wyprowadzało z równowagi. Odchodząc, nie podała Janowi ręki, nie spojrzała nawet na niego. Szepnęła tylko półgłosem: — Do widzenia.
Dzień był jeszcze jasny, prawie ciepły. Słońce zalewało światłem, przenikało wszędy. W jasnem, przejrzystem powietrzu czuć było wiosnę. Szmaty ziemi, miejscami zupełnie ogołocone ze śniegu, ciemniały plamami szklistemi, przepojonemi wodą. Wszędzie woda, śnieg topniejący, błoto...
Wszędzie jakiś wybuch spętanej przez zimę natury, jakieś wrzenie życia utajonego jeszcze, jakieś przygotowania do walki, przedsmak zwycięstwa i triumfu!
Jan wyszedł. Zaraz za stacją wszedł na plant. Głowę trzymał wzniesioną do góry, oczy, otwarte szeroko, patrzyły dokoła ze szczególną przenikliwością, chociaż myśl nie pracowała. Czuł tylko rozkoszne ciepło słońca i ciepło wewnątrz siebie. Zagłębiał się w marzeniach i szedł wydłużoną do nieskończoności linją szyn... Nogi brodziły w błocie z roztopionego śniegu, głowa w słońcu, a serce w miłości...
— Kocham! — szeptał z niewypowiedzianie dobrym uśmiechem. — Kocham! — szeptał, wpatrując się w kulę słoneczną, w błękit niebios, w cudną białość chmur. — Kocham! — opowiadał zmartwychwstałemu sercu, duszy uciśnionej, życiu bez szczęścia, miłości, uczuć szlachetniejszych. Wstawał w nim inny, nowy człowiek, który pragnął żyć i kochać. Olśniony był tem słowem, które dźwięczało tak słodko. Stare nędze, stare krzywdy, cała rozpaczliwa rzeczywistość jego położenia zanikały na chwilę. Nie pamiętał...
Zmierzch zwolna opadał na ziemię, gdy zawrócił zpowrotem. Niebo na zachodzie stawało się koloru miedzi. Wiatr niewielki, lecz mroźny, ścinał ziemię w cienkie warstwy, załamujące się za każdem stąpnięciem. Gdzie niegdzie świecił jeszcze odblask niezagasły, płonął, blednął i rozpraszał się w cieniach. Długie linje wiosek gorzały w zamierających blaskach zachodu. Dęby o zeszłorocznem liściu miały wierzchołki skąpane w purpurze, a pnie tonęły w ciemnych mrokach. Szarość wyłaniała się zewsząd i zwolna okrywała posępnym płaszczem ziemię.
Jan szedł do domu. Przestawał marzyć — zaczynał myśleć. Ale myśl wlokła się leniwie, niechętnie wracała z zaczarowanej krainy marzenia. Lecz wracała. Przeszedł dość szybko przestrzeń, dzielącą go od mieszkania Józefa.
W sieni usłyszał jakieś pomieszane, niewyraźne odgłosy rozmowy. Zadrżał. Serce mocniej mu zabiło.
...Ada! — pomyślał, wchodząc śpiesznie. Tymczasem ujrzał Naczelnika, siedzącego przy łóżku Józia, i coś mu żywo opowiadającego. Na stuk otwieranych drzwi opowiadający szybko się odwrócił.
— Właśnie mówiłem o tobie panu Naczelnikowi — zawołał Józio.
Jan skłonił się, szepcząc jakieś banalne przywitanie.
— A ja to samo, co panu, mówię koledze, że teraz nic jeszcze niema, musi pan poczekać.
— Pan Naczelnik był łaskaw obiecać, że przy pierwszym wakansie nie zapomni o tobie.
— Przy pierwszym? Dziękuję — odpowiedział Jan, aby coś powiedzieć. Jakieś kołysanie czuł w sobie, jakąś gorączkową pracę mózgu. Rzeczywistość zasłaniała mu już zwolna marzenia. Rozpościerała się w nim codzienna, szara troska. Przytłumione głosy życia przebijały się z trudem przez świetlaną zasłonę i wołały nań: — Szalony!
— No, tak, przy pierwszym. Ale ja sobie pana doskonale przypominam.
...Kocham, kocham! ja nędzarz, ja, żywiony z łaski, kocham narzeczoną przyjaciela, bez którego pomocy zdechłbym z głodu. Łudzę się miłością, ja, nie mający dachu własnego...
— Tylko pan teraz znacznie lepiej wygląda!
— ...nawet łacha na grzbiet. Nic w przeszłości, co gorsza, nic w przyszłości... Marzę, a przede mną rzeczywistość smutna, kocham, a tu dla mnie proszą, żebrzą, abym mógł żyć. ...O, głupi!
Takie myśli snuły mu się w mózgu, przyprowadzonym do równowagi słowami Józefa. Silił się na rozwiązanie, na wyszukanie jakiejś drogi wyjścia z tej matni! Nie mógł myśleć logicznie, a musiał odpowiadać na pytania Naczelnika, który się rozgadał na dobre. Plótł z sensem i bez sensu, ale trzeba było odpowiadać, przytakiwać, dziękować za łaskawość odwiedzin, za zaszczyt, przepraszać za fatygę, jaką sobie zadał, być pełnym wdzięczności i podziwu dla jego wielkiego rozumu.
Wreszcie Naczelnik raczył wstać, pożegnać się, raczył przyjąć futro, podane przez Jana, i raczył wyjść — śpieszył się do pociągu, jaki właśnie przyszedł na stację.
Jan odprowadził go, jak tego grzeczność kolejowa wymagała.
— Pański przyjaciel chory — poważnie chory, hm — i umilkł. — Dowiaduj się pan, może jakieś miejsce zawakuje, otworzy się — mówił, nieznacznie skłaniając głowę w stronę mieszkania Józefa — w oczach miał więcej, niźli chciał powiedzieć...
Jan zrozumiał doskonale i nawet nie oburzył się na obojętność, z jaką Naczelnik dał mu do zrozumienia o możliwej śmierci Józefa. Nie zamienili już ani słowa więcej. Naczelnik odjechał. Jan powrócił do mieszkania. Był prawie spokojny. Radość oczekiwania czegoś, chyba spełnienia otrzymanej przed chwilą obietnicy, uczyniła go małomównym i zamyślonym. Opanował go całkowicie zimny egoizm. Widział jasno przed sobą kąt spokojny i przy boku — narzeczoną innego! Przecież jej ze sobą do grobu nie zabierze — myślał. — A kobiety, choćby kochały, gdy ukochanego nie stanie... zapomną! Teraz, po słowach Naczelnika, widział tak jasno, tak mu się wszystko logicznie jedno z drugiego wysnuwało, że ani przypuszczał, iż może przyjść coś, co mu ten cały gmach rozwali...
...Cóżby mi mogło przeszkodzić? Józef umrze, dni jego policzone — i ze szczególną troskliwością badał wszystkie objawy choroby. Nie widział już nic niemożliwego. Wstąpiła weń otucha, ruchliwość i pragnienie życia czynnego. Zaznajomił się przy pomocy zawiadowcy, który dość często odwiedzał Józefa, ze wszystkimi na stacji. Zrobił z siebie miłego, ujmującego kompana, chętnie zapraszanego na karciane posiedzenia, korzystał z tego, aby móc częściej, poza domem Józefa, spotykać Adę. Ona zaś, o ile w obecności Józefa była chłodną, powściągliwą, unikającą nietylko słów, ale i spojrzeń, o tyle gdzie indziej stawała się swobodną, rozmowną aż do gadatliwości, uprzejmą do przesady. Jan pociągał ją swą męską, trochę dziką urodą, a może — któż odgadnie serce kobiety? — może jego dola nieszczęsna i miłość gwałtowna, jaką musiała wyczytać w jego oczach? Kochała Józefa, powtarzała to sobie codzień, a jednak chętnie przestawała z Janem. Agitowała nawet na jego korzyść pomiędzy znajomymi, nieznacznie, aby mu dali zajęcie. I dzięki tym jej zabiegom Jan dostał korepetycję u jednego z dozorców drogowych, wpobliżu stacji. Obrzydliwie niesfornego bębna miał uczyć po dwie godziny dziennie.
Po pierwszej lekcji, podczas której dowiedział się, komu zawdzięcza możność zarobku, szukał sposobności podziękowania. Nadarzyła się tegoż samego dnia. — Zawiadowca zaprosił go do siebie na karty.
Gdy przyszedł, prócz matki i Ady nie było jeszcze nikogo. Wkrótce brzęk tłukącego się szkła doszedł z kuchni, na co matka wybiegła z pokoju, wyrzekając na sługi.
Zostali sami... Dość ożywiona przedtem rozmowa przerwała się. Byli zakłopotani. Ada wlepiła oczy w robótkę i ze szczególną pilnością liczyła oczka w kółku i migotała szydełkiem.
Spojrzał badawczo na drzwi i okna i podniósł się z krzesła.
Drgnęła i jeszcze niżej opuściła głowę nad robótką. Przycisnął jej rękę do ust gorących i szeptał: — Dziękuję, dziękuję...
Podniosła ku niemu twarz cudnie zarumienioną:
— Za co mi pan dziękuje?
— Za dobroć serca, dzięki któremu dostałem lekcje.
— Ależ to nie moja zasługa, to brat; ja mu tylko wspominałam.
— Więc dzięki stokrotne właśnie za to wspominanie, za wszystko, co mam z łaski pani...
— I za cóż więcej?
— Za szczęście!
— Za szczęście, jakie? — i chciała nieznacznie wysunąć rękę z jego dłoni. Nie pozwolił. Ujął jej obie ręce i okrywał namiętnemi pocałunkami. Czuła się skrępowana jego wolą. Wewnętrzne drżenie, które odczuwała w pocałunkach, w głosie cichym i drżącym, udzieliło się jej. Serce zaczęło bić szybciej, oddech stawał się cięższy, wzrok rozgorzał. Ogarniało ją całą oczekiwanie czegoś wielkiego, co się stać musiało, czego się bała i oczekiwała jednocześnie z upragnieniem.
— Panie Janie, co pan robi? — szepnęła cicho.
— Kocham panią... kocham! — odpowiadał półgłosem, przyciągając ją do siebie.
Nie opierała się już, słaniała mu się w ramiona bezwiednie, napoły przytomna.
— Kocham cię, życie moje, szczęście, światło — szeptał upojony, obsypując twarz jej, włosy, usta, oczy pocałunkami.
Nie oddawała pocałunków, wkońcu jednak przylgnęła ustami do jego ust i zawisła na nich bez oddechu, bez pamięci, długą chwilę...
Cień jakiś mignął za oknami. Posadził ją nieprzytomną na krześle, sam siadając opodal...
Wieczór przepędzili jak zwykle, tylko Jan porwał wszystkich humorem i werwą. Szczęście służyło mu w grze szalenie, karty same, jak mówią, szły mu do ręki. Ada cały wieczór się nie pokazywała.
— Głowa ją boli, trochę słaba... — usprawiedliwiała ją matka.
Jan uśmiechał się nieznacznie. Widział ją, jak zapłoniona i drżąca wymykała się, aby zapewne w ciszy swego pokoiku uspokoić wzburzone serce i nerwy.
Za powrotem do domu niespodzianie zagadnął Józefa:
— Wiesz co, miłość, to jednak cudowna rzecz!
— Skąd ci to przyszło, coś wręcz przeciwnego dawnym twierdzeniom?
— Bo kocham! — chciał wyznać, lecz wporę powstrzymał się. Twarz rozpromienioną pokrył jakiś cień, i odparł:
— Rozmyślałem o tej kwestji, dzisiaj u zawiadowcy mówiliśmy o tem...
— Cóż was sprowadziło na ten wieczyście nowy temat?
— Już nie pamiętam. Ale przyszedłem do przekonania, że bez miłości nie byłoby nawet chęci do życia! Bo i poco?
— Zawsze coś więcej musiało oddziałać na ciebie, że snujesz na tej kanwie?
— E, cóżby?
— Może widok nas obojga kochających się i szczęśliwych?
— A może! — i byłby wybuchnął brutalnym, drwiącym śmiechem. Błysnął jeno wzrokiem, pełnym wzgardy i nienawiści. Pierwszy raz poczuł, że go nienawidzi. Pierwszy raz pomyślał, że ten suchotnik stoi mu na drodze do szczęścia! Niech mu się uda wyzdrowieć, a wszystkie plany djabli wezmą, myślał ponuro. Nie otrzyma posady, utraci ukochaną!
— Oh, niedoczekanie twoje! Nie dam się okraść!
Trwoga zaczęła mu się wżerać w serce, i niespokojne pytanie utkwiło w mózgu:
— A jak wyzdrowieje?
Ostatnia bytność Naczelnika, jego słowa, pełne znaczenia i zachęty, własne obserwacje — wszystko utwierdzało go w przekonaniu, że śmierć Józia jest dla niego wybawieniem. Miłość pomagała do tego, że pragnął tej śmierci i czekał jej niecierpliwie. Dopiero teraz przyszło mu na myśl, że Józef może wyzdrowieć lub chorować jeszcze bardzo długo.
— Co robić? co robić? — powtarzał, wpatrując się w twarz chorego, który mu się wydawał, przez pryzmat własnych obaw — zdrowszym, pełniejszym sił i życia.
Pogrążał się coraz bardziej w dręczącym niepokoju. Nieraz, ucząc dzieci, zdawało mu się, że spostrzega twarz Józefa ponad głowami chłopców, twarz pełną, tryskającą zdrowiem. Budził się w nocy, oblany zimnym potem. Śnił mu się Józef zawsze zdrowy, z Adą przy boku, jak weseli, szczęśliwi, zdawali się szydzić z niego.
Nie wierzył w sny, ale czuł bezwiedną obawę przed niemi. Zdawało mu się, że ktoś nieznany a okrutny umyślnie przesuwał przed jego wyobraźnię te straszne obrazy «ich szczęścia». — Co robić? — powtarzał z bezsilną wściekłością wśród nocy bezsennych. Och! te noce bezsenne! Te długie, nieskończone noce, w których godziny wydają się wiekami! Kiedy życie czynne ustępuje utajonemu jakiemuś nadmiarowi czucia, kiedy szelest myszy robi wrażenie piorunu, kiedy się słyszy swoje własne ja? — Wszystkie myśli, obawy, pragnienia, bóle, cierpienia wypełzają z ukrytych zakamarków mózgu i nerwów i wstają, przeobleczone w potworne cielska fantazji, kołyszą się, otaczają, odurzają straszliwym chaosem wspomnień i ustępują innym, nowym! Te noce, kiedy się czeka snu, jak zbawienia, które nie przychodzi! Jan przechodził te męczarnie! Nieraz, nie słysząc słabego oddechu Józefa, wstawał z łóżka, cicho podchodził, wstrzymując oddech, nachylał się i wpatrywał w śpiącego.
W rogu pokoju, zawieszony przez Adę, obraz Matki Boskiej zdawał się patrzeć poprzez słabe olejne światełko, migoczące w lampce, wiszącej przed obrazem. Drżące, brudno-żółtawe światło rzucało niepewny odblask na twarz chorego. W tem migotliwem półświetle rysy występowały w ostrych konturach, twarz wydawała się wydłużona, zapadnięta, a zamknięte powieki podobne były do oczodołów trupa.
Odchodził zadowolony, aby znów za dnia trapić się wręcz przeciwnemi wrażeniami. Nie miał chwili spokoju, wytchnienia, a nadomiar złego nie mógł nigdzie spotkać Ady, prawie nigdzie nie wychodziła po ostatniem widzeniu. Była słaba, jak mówiła matka, cierpiała na nerwy, dodawał brat.
Józef czuł rzeczywiście ogromne polepszenie. Z wiosną, ze słońcem, z ciepłem wracały siły i zdrowie. Doktór, dawniej prawie codzienny gość, bywał teraz rzadko... Zacierał ręce, klepał chorego po ramieniu i, ukazując ręką przez okno na świat jasny, wiosenny, mawiał:
— To, panie, lekarstwo — najlepsze! A taki medykament — poprostu cudowny — dodawał ciszej, spotkawszy u chorego Adę.
Pewnego razu spotkał się z Janem na stacji.
— No, jakże tam chory? — spytał Jan, siląc się na obojętność.
— Widzi kochany pan, to jest tak: jeśli chory przetrzyma ten miesiąc... — było to w połowie kwietnia.
— To... — podchwycił Jan żywo.
— To może doczekać jesieni a najdalej drugiej wiosny. To są, panie kochany, prawdziwe suchoty, choroba w skutku jedna, ale mająca bardzo ciekawe momenty, szczególniej, kochany panie, te ciągłe wahania... Zdaje ci się, że już mortus, a tu poprawa, jest poprawa, zupełnie nawet dobrze, trach! i nie żyje... Ot, co, kochany panie... ot, co! Pan Józef może żyć tydzień, a może żyć rok... Ot, co!
— Nie będzie żył dłużej nad tydzień, nie będzie — mruknął przez zaciśnięte zęby i pożegnał doktora.
W oknie mignęła twarz Ady. Podszedł. Wyglądała oknem i nieznacznym ruchem przywołała go.
Wszedł do mieszkania. Panna Ada stała przy fortepianie, machinalnie przerzucając nuty.
Na jego powitanie, pełne serdecznego ciepła i troskliwości, nic nie odpowiedziała, nie podała ręki. Twarz miała pobladłą, surową; oczy podkreślone ciemnemi obwódkami. Usta, lekko ścięte, spalone były gorączką. W całej postaci widniał jakiś przymus. Nie zważał na to. Ujął jej rękę, cofnęła ją śpiesznie.
— Pani! Aduś moja! tak dawno cię nie widziałem! tak...
Przerwała mu śpiesznie:
— Panie Janie — umyślnie chciałam się z panem zobaczyć...
— Dziecko! błogosławię nieba, jeśli cię natchnęły tą myślą...
— Umyślnie chciałam się z panem widzieć, aby powiedzieć... — Mówiła cicho i z trudem, nie patrząc. Podchwycił ostatnie słowo i z radością w oczach dokończył:
— Aby mi powiedzieć, że mnie kocha... Droga, ukochana...
— Ażeby powiedzieć i prosić o wymazanie z pamięci tej fatalnej chwili, że to, co się stało, stało się jakoś niechcący i stało się źle... Jeżeli w mojej troskliwości dopatrzył pan coś innego, to mylnie... Jestem narzeczoną Józia i kocham go... Tak, kocham! — potwierdziła z mocą. — Byłoby podłością z mojej i z pana strony, gdybyśmy tego chorego oszukiwali — mówiła cicho, ale dobitnie, słowo po słowie.
— Więc? — spytał.
— Więc proszę pana... zapomnijmy.. bądźmy przyjaciółmi.
— A jeśli ja panią kocham? — zapytał, patrząc jej prosto w oczy.
— Zapomnij...
— Nie, pani, tego nie potrafię. Nie, Aduś! — szeptał głosem błagalnym. — Bez ciebie nie chcę życia. Miej litość! Prócz ciebie, nie mam nikogo na ziemi! Wtrącasz mnie na nowo w czarną otchłań, w grób bez słońca, bez światła, ty, któraś mi dała dowody swego uczucia!
— Nie kochałam pana — szepnęła, schylając głowę, aby ukryć łzy, cisnące się gwałtem do oczu.
Zamilkli. Czuła, że jeszcze kilka słów takich, a rzuci mu się w ramiona. Drżała przerażona i słuchała, czy nie przemówi?
— Nie kochała! — powtórzył po chwili prawie spokojnym głosem. — To jasne! Kochać nędzarza bezdomnego, toż to nonsens! Czy to ja jestem partją? Na cudzej łasce! Żebrak, włóczęga bez jutra... To jasne...
— Panie Janie — zawołała gorączkowo. — Panie Janie, przysięgam na wszystko, że nie myślałam o pańskiem położeniu — niesłusznie mnie pan obwinia... Niech pan wierzy, że nie to, nie dlatego... — Nie mogła mówić, łzy, powstrzymywane długo, pobiegły sznurem pereł po twarzy. Cała energja rozpłynęła się we łzach.
— Dobrze, wierzę, zrobię, jak powinienem... — ucałował jej ręce i wybiegł.
Rozumiał ją i usprawiedliwiał.
— Dość już tego wszystkiego! Trzeba jakoś skończyć... Może żyć jeszcze z tydzień? Nie będzie żyć dłużej, pomogę mu, oddam ostatnią przyjacielską usługę... Poco się mamy wszyscy męczyć? Nieprawdaż, poco? — rzucił to pytanie gdzieś w mrok, opadający na ziemię. Nie wiedział, jak się to stanie, ale czuł, że zrobi, zrobić musi! W myślach postanowił z nim skończyć i już się nie wahał. Szukał sposobu. Żył w dziwnej wewnętrznej rozterce. Zwierzę z pod ludzkiej powłoki wyło do swobody — na żer!
— Powoli! powoli! trzeba wszystko gładko zrobić! Nie dla pospolitego rabunku będziemy zabijali — myślał, wchodząc do mieszkania.
Józef siedział w fotelu, z książką w ręku. Lampa, okryta różowym abażurem, rzucała delikatne a wesołe światło na pokój. Zwrócił twarz ku wchodzącemu i zaczął z serdeczną życzliwością:
— Dobrze, żeś przyszedł!
— No?
— Mam tu cudnie piękną rzecz, poemat Shelleya «Prometeusz rozpętany». Przeczytamy razem, dobrze?
— Ah! poezja pisana! — zawołał pogardliwie. — Cóż to jest wobec żywej, tętniącej nieśmiertelnością w przyrodzie! Ale mniejsza z tem, mogę i innej się przyjrzeć. Shelley Byshe, lord, pan! organizacja mimozy — histeryk, patrzący na świat oczyma wielkiego pana, poganin i panteista. Patologicznie bardzo ciekawy okaz, harfa o roztarganych strunach, płaczek duszy, Hamlecik z pełnym żołądkiem i kieszenią... Wieszcz ekstatyczny a żyjący z trzema kobietami naraz.
O! poeci — narodzie szalbierzy!
Zaczął czytać. Józef ułożył się wygodnie na fotelu, oparł głowę o poręcz i siedział przechylony wtył, że cała głowa tonęła w cieniu... Tylko białe, delikatne, wychudzone chorobą gardło występowało naprzód w pełnem świetle lampy.
Jan czytał, a w przestankach spoglądał na gardło siedzącego. Z trudem odrywał oczy. Ulegał bezwiednemu przyciąganiu. Czuł szaloną chęć dotknięcia tej skóry, lśniącej jak atłas. Nareszcie, nie mogąc się powstrzymać, wstał i końcami palców dotknął ciepłej, miękkiej skóry. Józef poruszył się gwałtownie.
— Co to? — pytał, starannie obmacując gardło.
— Nic... zdawało mi się... że... posiniało. Nachyliłem się, aby zbliska zobaczyć, i mimowoli dotknąłem się.
Czytał dalej.
Na drugi dzień obudzili się późno. Józef posmutniały skarżył się, że miał sny niemiłe...
— Cóż ci się śniło?
— Nic, prawie... bagatela. Jakieś olbrzymie wody, pełne ryb potwornych. Będziesz się śmiał, gdy ci powiem, że ile razy mi się to śni, zawsze spotyka mnie jakieś nieszczęście...
— Eh! cóż cię ma spotkać! głupstwo, podobne przypuszczenia!
— Że nie jest głupstwem, nieraz się przekonałem. Coś mnie spotka! Ale co? — i pogrążył się w myślach.
— Przeczucie! — pomyślał Jan, drżąc cały. — Więc to prawda, że można przeczuć! — Ale nie zachwiało go to w postanowieniu. Nie czuł żadnych wyrzutów sumienia. Nic go wewnętrznie nie powstrzymywało od chęci zbrodni, ani serce, ani obawa odpowiedzialności. Natomiast wszystko do tego popychało. Był zimny, spokojny, obliczał jak zdolny rachmistrz:
Miejsce pewne, Ada go kocha, krępuje się tylko słowem, danem choremu. Nareszcie zacznie żyć, nareszcie!
Przebiegał myślą ubiegłe swoje życie, spoglądał w przeszłość obojętnie, jak ktoś umierający, kto nie zaznał nic, prócz cierpień i zawodów, rozstaje się z życiem.
— Nie wrócę już tam — szepcze i myślą wybiega gdzie indziej w nieznane kręgi nowej przyszłości...
Pewnej nocy, leżąc w łóżku, postanowił Jan, że to «dziś», a jednocześnie nie chciało mu się, odwłóczył już od paru dni, sam nie wiedział dlaczego. Nie czuł lęku, tylko poprostu fizyczną niechęć wysiłku. Ale dzisiaj już koniecznie musi się to stać.
Józef był słaby poprzedniego dnia, skarżył się przed Adą na rozstrój, duszność w piersiach, był zdenerwowany.
Jan spojrzał w stronę jego łóżka. Spał niespokojnie, dręczony snąć widziadłami sennemi. Coś mówił, poruszał ustami, przekładał ręce. Jan widział go doskonale, leżał nawznak, w pokoju było dość widno. Lampka, jak zwykle, tliła się przed obrazem, rzucając szeroki kręg światła. Księżyc w pełni wsuwał przez okno długi pęk srebrnych promieni, padających skośnie, wprost na łóżko Józefa.
Cicho było zupełnie. Tylko od czasu do czasu pociąg z hukiem wpadał na stację. Szyby dzwoniły, i wstrząsał się cały pokój. Głęboka melancholja tkwiła w tej ciszy, światło księżycowe oblewało wszystko jakąś senną zadumą. Ze ścian, z ram obrazów wychylały się gdzie niegdzie, w żywszem półświetle, głowy, postacie i tak plastycznie odrzynały się od ciemnego tła, że zdawały się poruszać, żyć...
Cienie szare, rozrzedzone światłem, jak zasłony z mgieł, przylgnęły do sufitu, zagłębień, kątów.
Jan cicho, bez najmniejszego szelestu, podniósł się z łóżka i boso, w koszuli, stał i słuchał. Cisza... tylko echa rozmów, przebrzmiałych śmiechów, westchnień, życia całego, tulącego się w tych ścianach, zdawały się rozbrzmiewać w niedosłyszalnych dla ucha ludzkiego szeptach, pełzać po ścianach, kołysać się w cieniach, brzmieć coraz ciszej, ciszej i uchodzić w nieskończoność...
Nie myślał. Cały był we wzroku, cały w słuchu. Podszedł do okna na palcach i wyjrzał. Nikogo! Wrócił do drzwi wchodowych — zamknięte! Było mu trochę zimno. Posuwał się automatycznie, spokojnie, w jakichś krzywych linjach. Twarz blada, oczy, cofnięte gdzieś głęboko pod czaszką, biegały z niesłychaną żywością z przedmiotu na przedmiot. Dłonie miał otwarte, spocone, zimne. Zęby silnie zacisnął, chłód przejmował go coraz większy. Twarz stała się stara, pomarszczona, pomięta, jak łachman wyszarzana. Zmarszczki koło oczu wydobyły się nawierzch i gęstą siatką osiadły na skroniach. Pochylił się naprzód, jak do skoku. Ostrożnie skradał się do łóżka Józefa. Przejście przez pokój wydało mu się wiecznością. Oczy utkwiły w odkrytem i swobodnie spoczywającem na poduszce gardle śpiącego. Józef oddychał słabo, lewą rękę miał podłożoną pod głowę, prawą na kołdrze. Jan dotknął się — była rozpalona i sucha. Posuwając zwolna rękę, doszedł do szyi. Naprężył się straszliwie, plecy wygiął w kabłąk, całą prawą dłonią objął gardło śpiącego i przycisnął do poduszki z szaloną siłą. Józef otworzył szeroko oczy, wyszłe prawie z orbity, powleczone jeszcze nieruchomością snu, a pełne przerażenia. Zrobił jakiś ruch poprzeczny głową, chciał ją unieść... Źrenice ich zbiegły się po raz ostatni.
— Ja... — chciał wykrztusić, ale głos rozpłynął się w jęku ciężkim i, jakby instynktem samozachowawczym wiedziony, rzucił się całem ciałem napoprzek. Jan z szybkością błyskawicy wyciągnął lewą ręką poduszkę z pod niego, rzucił mu ją na twarz i całą swą potężną postacią przycisnął. Kilka chrapliwych, nieuchwytnych rzężeń, kilka drgnień ciała, kilka poruszeń nóg i rąk coraz słabszych i w dłuższych odstępach i koniec!... Skonał!
Jan, przeczekawszy długą chwilę, podniósł się.
Wsunął mu zpowrotem poduszkę pod głowę, poprawił zmiętą kołdrę i odstąpił kilka kroków... Józef leżał prawie w tej samej pozycji, co przedtem. Na usta wystąpiła tylko lekka piana, a policzki posiniały przy uszach. Oczy miał szeroko rozwarte, bez życia, szklistą powierzchnią wpatrzone w nicość, w krzyku, w trwodze zastygłe.
— Stało się!... — szeptał i z tym wyrazem na ustach położył się... Było mu bardzo zimno, i czuł się ogromnie zmęczony. Przebiegały go nieustannie dreszcze, szczękał zębami. Kroplisty, zimny pot spływał po twarzy. Nic nie myślał. Dygotał jak w febrze. Wszystkie części ciała drgały dziwnie, głowa wahadłowo, prawa ręka popychana odruchem wyskakiwała naprzód. Skulił się, zwinął w kłębek, otulił szczelnie kołdrą aż po same czoło i, odwrócony twarzą do ściany, zasnął...
Cisza była, jak przedtem, nic się nie zmieniło...
Księżyc zniżył swój lot, zaglądając przez okno, i płynął wspaniale na ciemnem tle niebios, usianych gwiazdami Szedł w swej wędrówce, niosąc ciszę, spokój, zapomnienie. Wypływał, jak okręt o żaglach z nieskończoności do nieznanego celu, oświecając po drodze góry, lasy, pola, dzieci, starców, cnotę i zbrodnię, rozpustę i wesele jednako obojętnie i zimno...

Nazajutrz rano służący, który przyszedł zabrać buty do czyszczenia, spostrzegł śmierć Józefa. Zrobiło się zamieszanie. Jan zbudził się, ubrał spokojnie, unikając spojrzeń na umarłego. Nadeszli znajomi. Matka wbiegła z krzykiem. Potem panna Adela ze łzami w oczach, blada, przerażona upadła na kolana, głowę ukryła w dłoniach i modliła się chwilę. W południe przyjechał doktór. Popatrzył, pokiwał głową i zwrócił się do Jana:
— Ot, co! panie kochany. Mówiłem: może tydzień, a może rok? Więc pan nawet nic nie słyszał?
— Nic... dopiero z rana zbudził mnie krzykiem służący, że Józio umarł.
— Ot, co! Ot, co! był i już go niema... Szkoda... szkoda. — Ponarzekał, pokręcił się po stacji i odjechał, zapowiadając swój przyjazd na pogrzeb.
Jan tego samego dnia przeniósł się na mieszkanie tam, gdzie dawał lekcje. Był swobodny, w miarę smutny, ile nakazywała przyzwoitość. Zdawało mu się, że jest obojętny. Starał się zagłuszyć niewyraźne wspomnienia pracą, bieganiną, rozpraszaniem uwagi. Zdawało mu się, że dzieli go ogromna przestrzeń czasu od tamtej chwili. Byłby zaraz tego samego dnia pojechał do Naczelnika, prosić o wakujące miejsce, ale wydał mu się ten krok niezręcznym. Byłby te kilka dni przeczekał w odosobnieniu, zdala od miejsca przypomnień — nie mógł, na drugi dzień przysłano po niego. Przyjechała siostra nieboszczyka, więc mu siał opowiadać, pokazywać pozostałe sprzęty, odgrywać komedję żalu. Potem musiał być obecnym przy eksportacji zwłok.
Był bez zarzutu, czuł jedynie, iż naturalnośc jego jest trochę za sztywna. Przyszedł dzień pogrzebu, poszedł nań odważnie.
Prowadził pod rękę matkę panny Ady. Kilkanaście osób znajomych, trochę ciekawych stanowiło cały orszak pogrzebowy, podążający na skromny wiejski cmentarz.
Tam, na tym czworokącie, opasanym rowami, porosłemi wierzbiną, wśród odwiecznych, poobdzieranych z gałęzi i kory topoli, wśród skromnych mogiłek, których ozdobą były tylko zeszłoroczne łodygi dziewanny, żółty rozchodnik, wonna macierzanka a gdzie niegdzie krzyż, wyrobiony prostą ręką, i krzak Bożego drzewka, miał spocząć zamordowany... Stanęli na miejscu. Zeszłoroczne liście zaścielały ziemię, miejscami przez warstwę poschniętych roślin przebijały się z trudem kępki młodej, zielonej trawki. Z ziemi wysuwały ostrożnie swe długie, ostre liście lilje, rozchodniki zaczynały tkać pagórki mogił w żółto- zielonkawy kobierzec. Głęboka jama grobu, wygrzebana w żółtej ziemi, przyjęła trumnę w objęcia, bez protestu.
Ksiądz zaśpiewał pogrzebowe psalmy. Odpowiedziało mu gdzieś wpobliżu ćwierkanie wróbli, a wiatr przyniósł dalekie echa szumu i świstu pociągów.
Rozległ się ponury odgłos. To ksiądz rzucił pierwszą, jeszcze zmarzłą, grudkę ziemi na trumnę. Za nim poszli inni. Jan drgnął, zdawało mu się, że w tych odgłosach słyszy jakieś ciche jęki. Rozejrzał się dokoła. Wszyscy mieli smutek w twarzy. Panna Ada płakała. Otaczali wieńcem grób, dreptali po świeżo wyrzuconej ziemi i oddawali umarłemu ostatnią posługę, rzucając na trumnę grudki ziemi.
Był spokojny nazewnątrz, tylko coś w nim straszliwie dygotało, coś, co mu zatykało gardło i tłumiło oddech. Pochylił się za innymi i, ująwszy garść ziemi, sypnął ją na trumnę. Owionęło go jakieś lodowate tchnienie. Spojrzał w grób, jakby chcąc sprawdzić, czy ziemia padła tam, gdzie była przeznaczona, i rzucił się wtył. Zdawało mu się, że te dwie jasne źrenice, pełne bólu i przerażenia, jak wówczas, przebity się przez wieko i patrzą... — Przywidzenie... — wyszeptał, przecierając oczy i całą siłą woli tłumiąc wrażenie.
Wreszcie skończył się smutny obrzęd.
Wszyscy powrócili do swoich za jęć, interesów, zabiegów. Jan, chory, rozstrojony, że ledwie mógł się na nogach utrzymać, wrócił do swoich lekcyj. Po kilku godzinach wysiłków, musiał się położyć do łóżka. Przemęczył się tak cały dzień, nie mogąc leżeć, ani spać. Obawiał się zostać sam ze swemi myślami. Więc pod jakimkolwiek pozorem przywoływał dzieci, to służącego, rozmawiał, rozpytywał się o rzeczy, które go nic nie obchodziły. Trzeciego dnia, po pogrzebie, przyjechał zawiadowca, tak niby, po drodze. Ubolewał nad jego chorobą, którą przypisywał wzruszeniu i żalowi, i tak sobie, odniechcenia, wypytywał, co Jan myśli dalej robić?
— Doprawdy, sam jeszcze nie wiem — odpowiadał wymijająco.
— Przecież pan tu nie zostanie? Ani to odpowiednie, ani korzystne. Ot, wie pan, powiem jasno, co myślę: Jechać i starać się o miejsce po Józiu!
Jan spojrzał i spuścił oczy.
— Bo, proszę pana, miejsce niezłe, i zresztą nie potrzebuje się pan niczem krępować. Co się stało, trudno, każdego to z nas czeka. Wiem, że boli pana strata przyjaciela, ale cóż robić? Umarli już nic nie potrzebują, a żywi żyć muszą... Nam wszystkim będzie bardzo miło mieć w panu kolegę. Więc ja tak ze szczerego serca radziłbym, aby przemóc chorobę, wstać i jechać do Naczelnika z prośbą... Tylko trzeba to zrobić zaraz — żeby nie było za późno...
— A możeby to tak można zrobić, możeby się dało?
— Ale da się z pewnością, tylko zaraz trzeba się wziąć do tego.
— Ha, spróbuję. Nic na próbie nie stracę — mówił, wstając z pościeli. Ubrał się i razem z zawiadowcą pojechał na stację. Ponieważ było jeszcze dość czasu do pociągu, więc zjadł u nich obiad i rozmawiał długo z matką i panną o bardzo drobnych i bardzo obojętnych sprawach. Na pożegnanie, podając rękę Adzie, uczuł delikatne, odruchowe może uściśnienie. Ada była cały czas poważna, matka ożywiona i serdeczna, a zawiadowca przyjacielski i usłużny.
Wsiadł do pociągu i wkrótce znalazł się tam, skąd kilka miesięcy temu wyjeżdżał z rozpaczą. Poszedł prosto do biura Naczelnika. Jakże różne wrażenia miotały nim wówczas a dziś!...
Naczelnik przyjął go z jakąś zafrasowaną miną i starał się to pokryć gadatliwością i życzliwem współczuciem.
— Proszę pana... — zaczął. — Niechże pan siada... — i sam przysunął krzesło. — Hm, jakże tam zdrowie?
— Dziękuję panu Naczelnikowi, zdrów jestem.
— To dobrze, bardzo dobrze... Hm, proszę pana... Czemu mam przypisać przyjemność oglądania pana?
— Panie Naczelniku, jeśli mi wolno przypomnieć obietnicę łaskawie mi uczynioną, to...
— Ah! obietnica! przypominam sobie, przypominam! Proszę pana, zdawałoby się, że ja, jako naczelnik, mogę rozporządzać niejako posadami, które się otworzą, nieprawdaż?
— Ja sądzę, że w zupełności — odpowiedział, nie wiedząc, do czego to zmierza...
— A tu tymczasem jest wręcz przeciwnie. Na wakujące miejsce przysyła mi dyrekcja człowieka, wprost narzuca, i ja muszę go przyjąć.
— No, czasami to się przytrafia.
— Niedalej, jak wczoraj, narzucili mi. O, popatrz pan! — i podsunął Janowi przed oczy jakiś papier.
— Narzucili panu Naczelnikowi, kogo?
— Et, jakiś tam...
— Gdzie przeznaczony?
— Na miejsce po tym biednym Józefie.
— Na miejsce po Józefie — pytał, nie wierząc własnym uszom.
— A tak, tak, proszę pana! Hm...
— Ależ... to nie może być! — wyszeptał Jan z trudem.
— Jest jednak, jest. Hm, proszę pana, szczerze pragnąłem panu pomóc, szczerze. Ale cóż poradzić? Gdybyś pan był przyjechał zaraz po śmierci, choć na drugi dzień, no, to jeszczeby się coś poradziło, ale tak, za późno! Gdybyśmy nawet, powodowani szczerą chęcią, chcieli coś zrobić, wszystko będzie napróżno!
— Napróżno!... Więc miejsca niema... niema... Więc wszystko napróżno! Wszystko napróżno — jąkał głosem trwogi i rozpaczy, skamieniały usłyszaną wiadomością...
— Napróżno!... — i wzdrygnął się cały. Przytomność wracała z trudnością... cała energja, siła woli, panowanie nad sobą, wszystko padało w gruzy. — A ja go napróżno zabiłem...
— Och — krzyknął prawie, głosem zdławionym jękiem. Pochylił twarz posiniałą na piersi i dziko, otwartemi szeroko oczyma, wpatrywał się w podłogę.
— Napróżno! — jąknął i zasłonił oczy rękami, z gestem szalonego strachu. Rzucił się cały wtył, drżąc okrutnie — zdawało mu się, że wszystko gdzieś z nim zapada, wali się, że z każdego kąta, ze wszystkich stron, wynurzają się te oczy jasne, napiętnowane bólem i przestrachem, że te źrenice zbliżają się... bliżej... bliżej jeszcze, otaczają go kołem, wirują nad nim, widzi je przez palce, przez mózg! I strach! strach okropny, trwoga, żal, wyje, kąsa, pożera go!... Zgarbiony, z twarzą zlaną potem, poczerniałą, z włosami w nieładzie, wysuwa się z pokoju chyłkiem, przebiega schody, wybiega na ulicę i pędzi przed siebie... Potrąca ludzi, depcze dzieci, przewraca się o latarnie, o domy; podnosi się i znów biegnie, ścigany przez wszystkie furje pomieszanych zmysłów, a poprzedzany przez te oczy, przez widmo tego pokoju, przez strach...
— Napróżno! — szepcze ustami bez krwi i bez dźwięku. — Napróżno!
Za rogatkami skręca gdzieś w pola.
Źrenice, zabiegłe przerażeniem, widzą tylko tamte oczy. Ręce czują jeszcze ciepło tamtego gardła, i bezwiednie zaciska pięści, zdaje mu się, że słyszy chrzęst gniecionej krtani...
Rzuca się na ziemię w błoto, tarza w kałużach z dzikiemi przekleństwami, pełnemi skargi i rozpaczy.
Znów wstaje, podnosi unurzaną w błocie twarz ku jasnej tarczy słońca. Wyciąga konwulsyjnie zaciśnięte groźnie ręce i pogryzionemi usty policzkuje nieznanego jednem słowem, pełnem niewypowiedzianej nienawiści! — Ty!... — i pluje ze wzgardą i obrzydzeniem w przestrzeń niebieskawą, ku białym chmurom... w nieskończoność!
Znów milknie. Dusza obezsilona skarży się w potokach łez. Cały sztywnieje, porusza się z trudnością. Ciężkie łkanie wstrząsa nim co chwila. Na ustach, na twarzy, w oczach osiada ból, bez pamięci, bez woli, bez sił...
Idzie przed siebie w nicość, w odrętwienie martwe, w niepamięć o sobie, która powstaje z serca, z mózgu i czarnym, nieprzenikliwym całunem pokrywa mu zwolna oczy, myśl o przeszłości i teraźniejszości... Przestaje czuć, przestaje myśleć i widzieć...
Twarz zastyga, napiętnowana wszystkiemi nędzami. Oko obsycha z łez, patrzy szeroko rozwartą źrenicą, nieruchomie, bez blasku, jakby martwą. Porusza się jak automat i powtarza od czasu do czasu bezmyślnie: — Napróżno!
Słońce złoci wszystko dokoła, wlewa siły i życie, poczyna tętnieć, rozbrzmiewać harmonją cudów.
— Napróżno! — łka unicestwiająca się dusza. Skowronek poderwał mu się z pod nóg i z pieśnią, z hymnem wesela, radości uniósł się w błękity.
— Napróżno!
Cisza pól ogarnia ze wszystkich stron. Narodziny wiosny niosą z sobą majestat bóstwa.
Słychać budzenie się wiosny — życia!
Wiatr ciepły, upajający pieszczotą, zawionie, zaszumi długą linją trzcin nadbrzeżnych, zmarszczy w tysiączne kręgi czarną toń jeziora i pomknie dalej...
— Napróżno! — powtarza zbielałemi usty człowiek, idąc wprost na brzeg wysoki jeziora.
W dole huczy, pieni się woda, rozszalała przypływem.
Krok jeden naprzód, szept jeden cichy — jak trzepotanie skrzydeł motylich:
— Napróżno! — i runął całym ciężarem, głową nadół, we wodę. Rozległ się plusk — woda ukazała swe modre łono i zawarła je ciężko...
Kurki wodne nawoływały się gdzieś wdali.
Na drugiej stronie uwijały się szybko, migając białemi podbrzuszami, czajki. Ich krzyk, podobny do kwilenia dziecka, rozchodził się długo w spokojnem powietrzu.
Potem stado wron przeciągnęło na żer, krążąc nad zalanemi powodzią łąkami.
Było tak cicho!
Słońce nasycało się czerwienią i oświecało widnokrąg coraz skośniej. Drzewa rzucały długie cienie... Woda mieniła się miedzią i purpurą.
Chmury szarawe, miejscami złote, wlokły się ospale.
Dalekie horyzonty ciemniały.
Ptaki z ćwierkaniem przefruwały z gałęzi na gałąź, jakby szukając miejsca na spoczynek.
Woda przybierała barwy ołowiu. Słońce zniżało się coraz szybciej, w gąszczach olszyn, sitowia, tataraków, trzcin — ciemniało...
Wieczór nadchodził...
Czas spoczynku, snu i zapomnienia... na chwilę!

Krosnowa, 16/II 91 r.

IDYLLA.

Był zachód. Róże, nagromadzone bezładnie w gazonie, płonęły ostatniemi blaskami dnia i zdawały się rzucać różowy cień na ściany domu, stulały zwolna płatki, skupiały się, dyszały wonią, która otaczała jak nimbem drzewa i trawy, przenikała wszędy i, obezwładniona nieruchomością powietrza, ciszą i spokojem, kłębiła się nad ziemią balsamicznemi falami.
Krwawe zorze zachodu zróżowiły kamienną gromadę Najad na wodotrysku, który z szumem leniwym i dźwięcznym wyrzucał strumienie wody-perły, zabarwione karminem, opadały w basen, rozpryskując się w pył.
Ptaki z cichem poćwierkiwaniem zasypiały wśród gałęzi.
Z okien domu, tonącego prawie w zieleni, płynęła muzyka.
Chopin, Beethoven śpiewali naprzemian głosami Abstrakcji rozmodlonej, klęczącej u tronu Wszechbytu. Ciche jak westchnienia tony dźwięczały w spokojnem powietrzu i falą szeroką płynęły w przestrzeń mroczną z ostatniemi blaskami róż, z wonią kwiatów uśpionych i szeptem liści.
Rozkołysały powietrze i niosły się coraz wyżej, rozpływały coraz szerzej...
Oparły o ramę okienną, z twarzą zwróconą na ogród, stał młody człowiek, cały w słuchu, cały w melodji zatopiony. Zdawał się pić ten gorzki, upajający nektar wszystkiemi porami duszy. Zamierał z każdym pojedyńczym tonem. Blade czoło pochylił niżej, oczy pociemniały mu łzami. Zatracał się w sobie. Wyczuwał smutek, który był jednocześnie rozkoszą. Ogarniała go jakaś wielka ociężałość, płynąca z omdlenia duszy. Nie wiedział już, czy żyje. Czuł jeno, że istnieje.
Fortepian pod mistrzowską ręką płakał, śmiał się, modlił. Kaprysił w fantazji, grzmiał szalonem tempem piorunów w rapsodji, zdawał się łkać w smętnem omdleniu nokturnów... To znów w triumfalnych pasażach oratorjów płynęły tony szeroką gamą. I wstawało z tego wspaniałego rozpasania melodji jakieś inne życie, pełne sił tajemnych, uroku i ekstazy! Łzy ludzkie, pomieszane z uśmiechem aniołów, zaklęte w pianissima sonat, zdawały się przesuwać widmowo i brać jego duszę na skrzydła, i nieść, i płynąć z nią w tym mroku, w tej mgle, w purpurze róż — w Nieskończoność!
Przymknął oczy. Drży dusza z nadmiaru rozkoszy. Słaby uśmiech okala mu usta, że, zawieszonemu nad przepaścią Niebytu, zdaje się, że niema już bólu, niema przemocy, trwogi, miłości — tego życia, tak potwornie ciążącego — a jest jedyna szczęśliwość — zapomnienie. Jedno królestwo — Nieistnienia!
Muzyka schodzi z hymnu do tragedji. Uderza w płacz, wybucha cierpieniem, wstrząsa łkaniem małych i pokrzywdzonych i rytmem, pełnym przejmującej skargi, żalu i groźby, płynie tam... gdzieś... gdzie ów Nieznany na tronie Przemocy.

I znów łagodnym spadkiem przechodzi do preludjum Chopina — niewysłowienie słodkiego marzenia duszy chorej.

— Ach, preludjum! — wstrząsnął się stojący przy oknie, zapatrzony w głąb siebie. Zaczął powtarzać cichym, śpiewnym głosem:

Cicho, o myśli! — bo tęsknoty fala

Za jasną śmiercią — spokoju mirażem,
Tak się w mej duszy czarownie skrysztala,
Że umrzeć pragnę — umrzeć, lecz z nią razem.
Cicho, o serce! Za czem tęsknisz, za czem?
Za bratem-smutkiem, za cyprysów wonią?
Za nędzą bytu, troską, bólem, płaczem?
Za tem Nieznanem, które wszyscy gonią?
Cicho! o cicho! — Nie widzę już świata,
Nie pomnę życia, ni cierpienia burz,
Ziemia mnie w szpony swoje nie oplata,
Prócz jej miłości, nie pomnę nic już.
Cicho, ach, cicho! rozpływam się w ciszy,

Jakżem spokojny! Duch zrywa już pęta.
Fortepian umilkł. Cisza zaległa pokój. Tylko echa śpiewały w gęstwinie ogrodu, w koronach uśpionych róż.

Ostatnie dźwięki przepadły w przestrzeniach. Wyrwany z ekstazy, zbudził się do życia z niesmakiem.
Podszedł do kobiety, siedzącej przy fortepianie, i szepnął cicho:
— Dziękuję...
Ukląkł przed nią.
Jasna postać siedzącej schyliła się ku niemu, dwoje ramion opasało mu szyję, usta spotkały się w długim, jakimś beznamiętnym pocałunku. Objął ją, przytulił głowę do jej piersi, wstydząc się własnego wzruszenia... Oczy miał pełne łez, łkanie wstrząsało nim, cisnął się do niej, jakby z obawy przed rzeczywistością. Była to jedyna przystań dla jego duszy, skołatanej życiem duszy, duszy poety.
Tuliła jego głowę, gładziła rozwichrzone włosy, całowała czoło, usta, oczy.
Jej czarne, głębokie oczy wpatrywały się z macierzyńską prawie czułością w klęczącego. Wiedziała, że tylko w jej objęciach ta umęczona głowa marzyciela znajdowała ukojenie.
— Drogi ty mój, najdroższy — szeptała.
Podniósł głowę.
— Chcę słyszeć twój głos, bo smutek zaczyna się wkradać do mej duszy. Mów, poeto mój ukochany.
— Kocham cię!
— Więc czemuś smutny?
— Być może dlatego, że kocham. Może dlatego, że żyję, nie wiem... Jest we mnie jakaś struna, która, poruszona dźwiękiem, barwą, wonią, przypomnieniem czegoś, co może i nie jest, marzeniem bez formy i wyrazu, czasem myślą własną — drży w piersiach, dźwięczy w mózgu, przepełnia bólem, owiewa tęsknotą, i wtedy cierpię! Czemu? Nie wiem! Czuję tylko, że pustka mnie otacza. Jakaś nieobjęta szarość przytłacza mnie ciężarem nieokreślonych męczarni i nawskroś przejmuje. Zapadam się bez sił, nie widzę i nie szukam oparcia — nie pragnę, ratunku, nie mogę myśleć, chcieć — nie wiem, czy żyję, czy śnię... Tylko twoja obecność wyrywa mnie z tego koła obłędu, może to obłęd istotnie? Twoja obecność powraca mnie do życia, do siebie. Czasem, budząc się z tego duchowego letargu, rozglądam się dokoła ze zdumieniem... Przez jakiś czas nie jestem pewien, czy to już rzeczywistość, czy jeszcze marzenie...
— Przestanę grywać. Widzę, że cię zanadto wzrusza muzyka.
— Być może. Lecz cóż za rozkosz stać się abstrakcją, czuciem, a czasem niczem zgoła. Tak dobrze tonąć w tej jakiejś szczęśliwości bez nazwy, obcować z tem, co nie jest rzeczywistością, czego nie objąć pojęciem, a co jest... Ocknąć się czasem z marzenia i mieć przed sobą słodką twarz twoją. Poczuć dwoje rąk twoich na szyi, usta w pocałunku i tak trwać chwilę u piersi kochającej...
— I kochanej? — spytała cicho i lękliwie.
— Kochanej, jak tylko kochać można. Czy wątpisz, droga?
— Nie, ale...
— I cóż?
— Nieraz wydaje mi się, że jestem dla ciebie niczem, widząc cię pochłoniętym przez te nieustanne roztrząsania... Czuję się wtedy tak nic nie znaczącą i zarazem pokrzywdzoną, że jestem zazdrosna o te myśli, które mi ciebie odbierają, rujnują zdrowie, mącą spokój i, nie dając zadowolenia, zabijają nasze szczęście. Powiedz, czy nielepiejby ci było żyć pełnią zwykłego życia, radować się słońcem, używać uciech ludzkich, weselić się i smucić z innymi... Mieć przyjaciół, myśl swobodną i prócz tego mnie, która cię kocham? Powiedz, pomyśl, co lepsze?
— Nie ode mnie to zależy, abym mógł żyć inaczej, możebym nawet i nie chciał. Ciebie zaś i miłość twoją mam przecież — więcej mi nie potrzeba.
— Och, gdybym wiedziała, czem cię oderwać od tych marzeń, jak zmusić do powrotu w tę, może niezbyt mądrą, lecz szczęśliwą powszedniość życia — czem to zastąpić — oddałabym pół życia...
— Śmierć wszystko zrównoważy...
Kobieta spojrzała z lękiem na mówiącego. Trwał bez ruchu — z twarzą bladą, z oczyma tak bezbrzeżnie smutnemi, że serce zabiło jej szybciej, strwożone.
— Czemu wspominasz o śmierci?
— Bo ustawicznie myślę o niej — od- rzekł spokojnie. — Myślę, i myśl ta często omracza mi duszę, że nawet miłość twoja nie może jej rozjaśnić. Jakgdyby ją poto rozświetlała, by czuć głębiej nicość, w jaką się mam stoczyć. Mówisz mi o życiu, o tem życiu, jakie płynie dokoła... Nienawidzę, pogardzam tą egzystencją bezmyślną. Nie umiałbym w tym waszym świecie poruszać się, śmiać, bawić, mając w duszy taką otchłań i niepokój, nurtujący we mnie: «Poco? Dokąd?» Musiałbym się litować nad nimi, a oni śmialiby się ze mnie. Cóż obchodzi tych wszystkich, czy człowiek jest przyczyną, istotą, jedną w swej istocie, czy skutkiem? Albo dusza, życie — czy to są pozory; a ruch, czucie, czy to rzeczywistość? Miłość odblaskiem Nieznanego, czy poprostu odruchem? no i t. d. Może oni mają rację, nie zastanawiając się zbytnio — nie wiem. Wiem jeno, że innym być nie mogę. Czy sądzisz, że nie bolesne jest to przeświadczenie, że jestem, czuję, myślę, a jednak nie będę, nie będę. Rozumiesz ty to? Nie będę! Tego nie można wypowiedzieć. Nie chcę tego — ale cóż ja? Cóż my wogóle możemy lub nie możemy. Cóż możemy więcej ponad to, aby umrzeć! Ale, daruj, pomówimy lepiej o sąsiedztwie... O koniach pana Józefa! O flirtach pani Andrzejowej...
— Ależ, mój drogi, to wcale nie jest nudne, co mówisz — odpowiedziała śpiesznie.
Przywykła do jego dziwacznych marzeń, nieziszczalnych pragnień. Nie rozumiała go bardzo, ale kochała ogromnie, po swojemu. Chciała go widzieć szczęśliwym.
— Od dzisiaj będziemy już zawsze razem, dobrze?
— O tak, kroplą zagasisz słońce...
— Spojrzyj! — zawołała. — Słońce zaszło. Jedźmy na jezioro. Powietrze, wieczór rozpędzą smutne myśli.
— Przyroda daje więcej odczuć jeszcze nicość naszą.
— Nie mówmy o tem. Cóż mnie więcej obchodzi ponad to, że cię kocham, mój panie! — zawołała, siląc się na wesołość. — Więc jedźmy.
— Dobrze. Zaraz?
— Jam prawie gotowa, zarzucę tylko szal, robi się chłodno.
Wkrótce schodzili z ganku i poszli w kierunku jeziora.
Smukłe ich postacie rysowały się wyraźnie na jasnem tle nieba. Weszli na rodzaj trawnika, nad brzegiem wody, który wstęgą, powyszarpywaną przez fale, obiegał jezioro. Równolegle szła szeroka, polna droga ku zabudowaniom dworskim. Tumany kurzu szły stamtąd, wraz z odgłosami dzwonków, ryczeniem krów, pobekiwaniem owiec, nawoływaniem pastuchów i szczekaniem psów. Ostre, wesołe i krzykliwe tony piszczałek, pogwizdywanie poganiaczy rozbrzmiewały dosadnie i dźwięcznie.

W powietrzu drżało zdrowe, jędrne życie w tych wszystkich głosach, porykiwaniach, śpiewach.

Moja mamuś, był tu Maciek,

Chciał dunicy, wiercić macek.
Córuś moja, dać mu było,

Przeciekby ci nie ubyło.

Hu, ha! — dźwięczał kujawiak, śpiewany cienkim głosikiem dziewczyny, zaganiającej stado świń. Po chwili, jakby w odpowiedzi, inna postać, niewidoczna w zmierzchu i tumanach kurzu, zaśpiewała:

Jedna baba oszalała,

A druga się wściekła,
Trzecią djabeł okulbaczył,

Siadł na nią do piekła.
Zwrotki rozlegały się, jak podzwonne dnia — raźne, wesołe, mieszały się z kurzem, z głosami stad i płynęły dalej, swobodne zdrowiem, jak te postacie ludzi i zwierząt, które szły silne, proste jakąś prostotą natury, wspaniałą w swej beztrosce. Oblicza o rysach zgruba ciosanych, wzniesione ku górze, bronzowe od skwarów i wichrów, nieruchome, pokryte kurzem, oczy troskliwie błądzące po stadach, usta uśmiechnięte do wypoczynku, do ciepłej strawy, miały podobieństwo do twardych głów wołów o ostrych profilach, które szły poważnie, jakby zamyślone o czystem podścielisku, na którem wnet legną.

W tumanach kurzu, jaki otaczał całą gromadę ludzką i zwierzęcą, migały tylko wielkie, słomiane kapelusze i małe, bose, w koszulinach tylko postacie, na podjezdkach oganiające stada od zbóż. Sunęli zwolna, witając ukłonami lub pozdrowieniem stojącą parę — gdzie niegdzie, jak plama jaskrawa, zamajaczyła woddali czerwona chustka, aż wszystko ukryło się w mrokach oddalenia.
Zmierzch się kończył. Zapadała noc. Na zachodzie ciemno-miedziane zorze, miejscami przechodzące w rdzę — posępniały. Podnosił się lekki wietrzyk, gwiazdy coraz wyraźniej występowały z ciemnego tła niebios.
Powierzchnia jeziora marszczyła się w długie smugi, szemrząc. Trzciny pochylały się w takt, z suchym chrzęstem, uderzając o siebie zeszłorocznemi okiściami. Chwilami odzywało się ćwierkanie kurek wodnych. Derkacz gdzieś z drugiej strony jeziora nawoływał jednostajnym, nieprzyjemnym głosem. Czajki przelatywały z kwileniem nad moczarami. A w kępach olszyn, rosnących na brzegu, śpiewał przedrzeźniacz, usiłując skrzypiącym głosem zagłuszyć słowiki, których śpiew z ogrodu dochodził aż tutaj słabem echem.
Doszli do miejsca, tworzącego naturalną przystań dla łodzi.
Mówili mało i bardzo cicho — jakby bojąc się spłoszyć urok, jaki ich otaczał.
Czuli w sobie ciszę, pełną kontemplacji.
Wsiedli do łodzi — ona do steru, on do wioseł.
— Gdzie pojedziemy? — zapytała.
— Chyba na rzekę.
— Tam będzie już ciemno.
— Księżyc zaraz wzejdzie — opłyniemy wpierw wyspę.
Na ruchomej powierzchni majaczyła grupa olbrzymich drzew. Skierowali się ku niej, opłynęli zwolna urwiste brzegi, obrośnięte całym lasem olszyn. Woda, osłonięta długiemi cieniami drzew, była prawie czarna, o posępnym blasku; wiało od niej zimną, przejmującą wilgocią.
Gdzieś, zoddali, dochodził rytmiczny turkot kół młyńskich. Z gęstych trzcin nadbrzeża podrywały się co chwila z łopotem stada dzikich kaczek i z głośnem kwakaniem zapadały w dalsze chaszcze.
Ze wsi, położonej z drugiej strony jeziora i ciemniejącej długą smugą drzew, dolatywały naszczekiwania psów.
Coraz bardziej oddalali się od brzegów. Opłynęli wyspę i wyjechali na rzekę. Jednocześnie księżyc wyjrzał z poza chmur i jasną kulą zawisł nad jeziorem — szeroka powierzchnia zajaśniała, nabrała życia, poprzerzynana długiemi pręgami fal, drgała, kołysząc się z boku na bok, z pomrukiem. Zdawała się promieniować. Ptaki po gąszczach ozwały się pieśnią jękliwą, rozproszoną. Ciemna zieleń sitowia i tataraków, przesiąkająca światłem księżyca i odblaskiem wody, przechodziła jakby w oksydowaną srebrzystość. Szła od niej tajemniczość, jakby marzenia kwiatów uśpionych, kołysanych światłem i wonią.
Senność była w przyrodzie i przestrzeni.
Rzeka, z jednej strony zupełnie obrośnięta lasem drzew, z drugiej — ściśnięta szerokiemi rozłogami łąk, usianemi gdzie niegdzie kępami drzew, płynęła, pogięta w fantastyczne linje. Jedna połowa zalana była światłem, gdy druga tonęła w cieniu pod kopułami olbrzymów.
Płynęli cicho, zasłuchani w cuda nocy. Głucho odbijał plusk wody, wyrzucanej wiosłami. Płynęli odsłoniętym brzegiem, zarośniętym dzikim chmielem, który długiemi ramionami zwisał nad wodą, dusząc w uścisku rozkwitłe czeremchy, lub jednem pchnięciem wioseł zasuwali się w cienie, gdzie tylko miejscami woda była jakby narzucona przecudną, srebrną koronką światła, przedzierającego się przez gałęzie i liście drzew.
Nenufary pokładły ciężkie swe głowy na wodzie...
Irysy na brzegu pospuszczały zamknięte kielichy i płakały kroplami rosy...
Cicho było i spokojnie...
Najlżejszy wietrzyk nie zakołysał tonią, ani poruszył uśpionych kwiatów...
Gwiazdy świeciły, jakby przysłonięte sennością przyrody.
Cicho było i spokojnie.
Serca biły zwolna. Myśli legły w bezmiarze rozkoszy, rozmarzenie wzięło je w moc swoją.
Jakaś słodycz życia, oderwanego i obezsilającego szczęściem, przepełniła dusze. Bezwiednie padali w objęcia przyrody, z uniesieniem w oczach przymglonych łzami. Dziwny bezwład zginał ich postacie, otwierał ramiona, chaos budził w myślach, snujących leniwie marzenia bez form, trwające mgnienie i zostawiające po sobie ślad w drżeniu duszy, niepokojonej widmem Nieznanego.
Las się skończył, wypłynęli na otwartą przestrzeń.
Na lewo i na prawo wielkie łąki, zamknięte gdzieś na horyzoncie murem lasów, zbiegały lekkim spadkiem ku rzece.
Zatrzymali się przy brzegu. Kobieta wlepiła oczy w szmaragdowo-srebrne pasma prądu i milczała. On wstał, odetchnął pełną piersią wilgotnem powietrzem, przesyconem zapachem czeremchy, obejmując zwolna oczyma świat.
Cicho było i spokojnie.
Noc majowa panowała z całym swoim czarem, pełnym majestatu i tajemniczości. Jasna, cicha, potężna urokiem.
Ziemia była jakby tronem dla bóstwa milczenia i snu...
Ołtarzem, przed którym śpiewały hymny wonie kwiatów, jakieś szmery nocy, pełne niepokoju, blaski, drzewa, krople rosy, błyszczące jak perły, drganie gwiazd.
Przez to Niepojęte, nie mające nazwy, którego nie dojrzeć okiem, ani pojąć rozumem, lecz które się odczuwa i co jest Ołtarzem, owianym przez mgły, unoszące się niebieskawym obłokiem z trybularzy łąk i przysłaniające widmowe kontury świata. Ta noc była symfonją czarodziejki-wiosny, wspaniałej potęgą piękna i melancholji, śpiewanej z uniesieniem omdlewającego życia z nadmiaru soków — Nieznanemu!
Całe życie młodzieńca, pełne szamotań, wysiłków chorej woli, okrutnego zmagania się zwątpień i pragnień — rozpływało się i milkło, ukojone kontemplacją wszechbytu. W piersiach wstawała miłość słodkiej wdzięczności i ramionami, szerokiemi jak świat, chciała objąć wszystko w uścisku. Porywało go bezmierne pragnienie rzucenia się na łono pramatki z wybuchem szczęścia i tęsknem oczekiwaniem, otworzył bezwiednie ramiona i trwał tak wpatrzony przed siebie, cały w potokach światła, z twarzą pobladłą wzruszeniem, z duchem rozmodlonym w świątyni Natury. Cały w uczuciu niepojętej harmonji Cały w szczęściu unicestwienia.
— Błogosławiona bądź, Wiosno — szeptał ściszonym głosem. — Błogosławiona, ciszo przyrody, i wy, nieobjęte przestrzenie, pełne tajemnych poczynań, niezbadanych istnień i nieznanych śmierci. Błogosławiona bądź, Naturo, czy da jesz zniszczenie lub życie.
I ty, matko-Ziemio, usypiająca snem miłości w objęciach nocy i bezmiaru, bądź błogosławiona...
Błogosławiona bądź, Nocy. Piję z oddechu twego siłę, biorę z nimbu twego światło, z twych głębin spokój.
I wy wszyscy, których dusze tęsknią, marząc o nieistnieniu, bądźcie błogosławieni! Niechaj serca wasze czują głębiej, duchy obejmują szerzej, myśl wznosi się wyżej, aż tam, gdzie musi być Istota wszystkiego.
Błogosławieństwo wszystkiemu, co czuje, co jest, co myśli...
— Wracajmy — szepnęła kobieta, otulając się szalem. Przeniknął ją wilgotny chłód.
On trwał w zamyśleniu jeszcze chwilę, poczem machinalnie zdjął ster i umieścił go w łodzi. Odbili od brzegu na środek rzeki. Bystry i prawie niedostrzegalny prąd poniósł ich z sobą. Przycisnął łokciami wiosła, że sterczały nad wodą, jak skrzydła gotowe do odlotu — były zbyteczne, prąd je wyręczał.
— Zaśpiewaj coś — poprosił, patrząc na nią. Jakiś swobodny i rozradowany uśmiech osiadł mu na ustach. Czuł się uspokojonym. Smutne, dręczące myśli rozpłynęły się w adoracji przyrody. Słodka cisza wyczerpania rozlała się w jego myślach i sercu, nerwy wracały zwolna do równowagi. Zaczął oddychać pełnią życia fizycznego.
— Zaśpiewasz? — spytał powtórnie. — Bardzo chętnie — odparła. — Zsunęła się z ławeczki i, klęcząc na dnie łodzi, przechylała się całą postacią, zrywając nadbrzeżne kwiaty.
I tak, przechylając się co chwila, zaczęła nucić jakąś starą piosenkę o miłości:

Chociaż otoczą cię wieńce i kwiaty,

Miłość ci w piersi tchnie Amor skrzydlaty,
Serca, co kochać cię będzie goręcej,

Nie znajdziesz więcej...
Głos, z początku przyciszony, trochę schrypnięty, po pierwszych zwrotkach nabrał czystości i zabrzmiał donośnie w ciszy nocnej. Przestała rwać kwiaty i śpiewała z rosnącem przejęciem, pełnem uczucia:
Może zadźwięczą ci słowa miłości,

W twej piersi zbudzą szał namiętności,
Serca, co kocha cię nad wszystko w świecie,

Nie znajdziesz...

Stanęła, aby móc śpiewać swobodniej. Czuła się dziwnie podnieconą. Uczucie, przepełniające jej piersi, wydobywało się w głosie, w dźwiękach pełnych słodyczy. Śpiewała z siłą, z prostotą serca, które kocha:

Nie znajdziesz więcej
Serca, co kochać cię będzie goręcej.

— powtórzyła. Pieśń płynęła echem w czystem powietrzu, rosła, potężniała. Brał ją lekki podmuch i na skrzydłach swych niósł, odrywał od ziemi, od traw, od drzew i wynosił ponad mgły sine, ku ciemnej głębi niebios, ku gwiazdom. Rozkołysało się powietrze. Zdawały się chwiać szczyty drzew, słabo szeleszcząc. Kwiaty podnosiły się wyżej, otwierając przymknięte kielichy, a mgły kłębiły się, zmącone. Muzyka pieśni lała się jakby kaskadą w tę cudną, cichą noc.
Echa snuły się jak gońce czaru, który ogarniał wszystko, coraz ciszej, wyżej, rozleglej.
Zdawało się, że pieśń ogarnia świat cały, napełnia przestrzenie miłością, zdobywa słodyczą, panuje zachwytem...
Zdawało się, że z ziemi wstają głosy, z powietrza dźwięki, z niezmierzonych głębin niebios promienie, i że się wszystko łączy z pieśnią i śpiewa głosem rozległym jak świat, hymn szczęścia i miłości...

Może, gdy cicha noc cię otoczy,

Modląc się, dojdzie ten głos proroczy:
Serca, co kochać cię zdoła goręcej,

Nie znajdziesz więcej...
Śpiewając, przycisnęła dłoń do serca. Pieśń ta poruszała wszystkie struny jej duszy, wszystkie niepokoje i troski o ukochanego, śpiewała więc z porywającą wymową miłości, pełnej smutku:
Oto sam przyznasz usty wlasnemi,

Że to był anioł-stróż twój na ziemi,
Lecz choć go szukać będziesz po świecie —

Nie znajdziesz...

Głos jej się załamał gwałtownie. Ostatnie słowo zabrzmiało jak zgrzyt — zdławione.
Łódź się szarpnęła, uderzając z całym rozpędem o wystający, kończasty pień ledwie widoczny, odbiła się wstecz i opadła na wodę.
Śpiewająca podała się w tym szalonym rzucie naprzód, potem całą postacią runęła wtył, padając nawznak, uderzając głową o pień...
— Ach! — wydarł się krzyk z piersi mężczyzny, który upadł na dno łodzi. Mignęły mu jej nogi i suknia, zakreślając łuk w powietrzu. Bryzgi rozpierzchłej wody zalały mu twarz i, nim się zerwał, nim zdołał ją porwać!... Wbiła się tyłem głowy na ostre, wyszlifowane prądem drzazgi rozszczepionego pnia i tak pozostała... Porwał ją w ramiona... Popłynął strumień gorącej krwi, padając z szelestem na wodę, na jego ręce, na piersi...
— Stefa! — zdołał ledwie wykrztusić. — Stefa! — powtórzył bezdźwięcznym, echowym głosem. Nie odpowiedziała, nie poruszyła się. Oczy miała szeroko otwarte, załzawione, promienne jeszcze życiem. Usta poruszały się nieznacznie, rozchylone, jakby śpiewały ostatnie słowa...
Zdawały się jeszcze śpiewać echa nieprzebrzmiałe, rozsypane tłumnie po olszynach, łąkach, wodzie, w powietrzu jasnem, w ciszy nocnej...
Krzyknął z mocą rozpaczy niezmiernej — głos mu się przedarł przez zaciśnięte zgrozą gardło i rozległ jak grzmot, krótko, urywanie, przerażająco...
Stawała się sztywna, czuł prężenie jej ciała. Usta zostały wpółotwarte, tężały i tchnęły lodowatym chłodem śmierci. Trzymał ją w ramionach, przykładał ucho do ust, do serca. Dotykał ręką czoła, piersi, ramion. Z twarzą, pochyloną nad jej białem obliczem, z oczyma w jej oczach, przerażony do ostatniego fibru, oszalały...
Potrząsał nią, przyciskał do siebie, dygocąc cały, zmiażdżony ciosem, cisnął się do niej konwulsyjnie. Załamywał się w sobie, zapadał. Jakaś ociężałość, chęć zapomnienia wstawała w nim, ciągnął bezwiednie do granatowo-srebrzystej toni, po której błądził zagasłem spojrzeniem.
Coraz słabsze miał pojęcie, gdzie jest, co się stało — mrok otoczył duszę porażoną. Przestawał być. Ściemniało się w nim coraz bardziej. W mózgu kłębił się chaos. Myśli, tumulty, zgiełki, słowa kiedyś zasłyszane, twarze widziane, jakieś ruchy, sceny pełne przerażenia, strasznych okrzyków, strugi krwi żywej, gromady widm stłoczonych, zamęty pełne trwogi i tajemniczości. Przerażające próżnie, siności trupie, coś, co było strachem i rozpaczą, nicością, szałem bólu, przesuwało się przez jego mózg w zarysach niepojętych a straszliwych, które go cisnęły i zalewały w jakimś szalonym korowodzie. Obezwładniał go wir myśli pomieszanej wstrząśnieniem. Mary jakieś obsiadły mu duszę i rwały ją na strzępy. Nie opierał się, nie walczył, stracił świadomość. Taki przejmujący ból zatargał jego duszę, że przestał czuć. Wszystko, co kiedykolwiek taiło się w zakamarkach mózgu, występowało teraz — nie wiedział — czy to się w nim dzieje, czy poza nim...

Łódź, niekierowaną wiosłem, zepchnęła woda na zakręcie jeziora do brzegu, gdzie stanęła.
Księżyc się ukrył, świat oblókł się w szarą, przerzedzoną osłonę przedświtu. Gwiazdy gasły jedna za drugą.
Wilgotny, zimny wiatr podnosił się z moczarów i zalatywał z poświstem.
Woda traciła blask, mącąc się; czerniała w długich wałach, toczonych przez wiatr.
Wydra plusnęła w pogoni za rybą, tuż przy łodzi.
Wzdrygnął się i obejrzał dokoła.

Cicho było i spokojnie.

Krosnowa, rok 1892.

LEKCJA ŻYCIA.

Prostopadłe promienie słońca nieciły taki żar, że aż trudno było oddychać, po- prostu dusiło.
Obłoki, powietrze, rozpalone do białości, stały bez ruchu, rozciągnięte nad ziemią, niby tuman białawego, mieniącego się pyłu. Drzewa o liściach obwisłych, powleczonych warstwą kurzu, stały jak obumarłe — biła od nich senność i wyczerpanie. Kurz pod stopami rzadkich przechodniów unosił się niewielkiemi kłębami i opadał leniwie, kładąc szarą powłokę na pnie kasztanów i trawniki parków.
Cienie nie zachęcały, pocentkowane plamami słońca.
Przy klasztorze panowała cisza, przerywana chwilami urywkami pobożnych pieśni pielgrzymów. Od głównej bramy dochodziły senne zawodzenia dziadów lub półgłosem, przez sen, trzepane pacierze.
Pod murami klasztoru rozlegał się miarowy odgłos stąpań kilkudziesięciu musztrujących się żołnierzy i warkot bębna. Co chwila przesuwał się długi szereg, do połowy popielaty od kurzu. Co chwila czerwona wstęga lampasów u czapek skręcała się i rozkręcała, wydłużała, zwężała, wyginała to w tę, to w ową stronę i sunęła naprzód, rozwijając się jak wąż. Długi szereg nóg podnosił się jednocześnie i opadał z głuchym łoskotem na spieczoną ziemię. Ostro, energicznie wyrzucana komenda podnosiła się nad szeregami, przelatywała jak raca i milkła...
Wraz potem rozlegał się suchy chrzęst karabinów, przerzucanych do nogi, czasami zgrzyt bagnetu o bagnet i łopot ciężkich nóg. Oficer, z szablą w ręce, uwijał się przed frontem, w słonecznej spiekocie, jak salamandra, cofał wtył, gdy następowano, uchodził wbok, gdy kolumna jak wachlarz rozwijała się pasami, lub, oparty o cienki klon, chłodził chustką rozpalone czoło. Upał potęgował się coraz bardziej.
Ostrza karabinów błyskały jak wydłużone płomyki. Twarze okryte kurzem, bronzowe od słońca, oblewały się strumieniami potu.
Na ławie, nisko, u podstawy pomnika, siedziało kilku oficerów.
Młody kasztan skąpo chronił ich od skwaru. Rozmowa wlokła się ospale — obezwładniał ich upał w tem odsłoniętem miejscu, spotęgowany jeszcze odbiciem promieni od granitowych, polerowanych głazów monumentu... Pomnik wznosił się wysoko i panował nad morzem zieleni, któremu do stóp spływało. Nad nim i za nim strzelała w niebo wieżyca o ostrym szczycie, kamiennych kratowaniach balkonów i balustrad, przeświecających jak koronki na tle nieba. Nieco niżej zabudowania klasztorne o dachach zbiegających łamanemi linjami, stłoczone mnóstwem poprzyczepianych wieżyczek, dźwigały ciężkie masy swych ścian, podziurawionych setkami okien, w których łamały się oślepiające promienie słońca. Na dole olbrzymie mury z cegły, poczerniałe ze starości, zdawały się obejmować jak obręczą i trzymać w kamiennym uścisku górę całą wraz z klasztorem. Ze szczytu góry, jakby z amfiteatru, wzrok obejmował olbrzymią przestrzeń ziemi i nieskończony szmat nieba.
Wprost wieży, u stóp wzgórza, biegła aleja, obsadzona dwoma rzędami kasztanów; przepoławiała ona miasto na dwie części.
Blaszane dachy, szczyty nietynkowane kamienic, las kominów, wieżyczek, słupów, tłoczyły się chaotycznie zboku drzew, okryte białawą, przepaloną kurzawą. Dymy snuły się leniwie i rozwłóczyły w strzępy, niby rozdzierane kawały niebieskawych opon. Lazurowe kopuły cerkwi, zakończone złotemi krzyżami, błyszczały i zdawały się chwiać w mieniących się morą drganiach powietrza.
Z tej wysokości miało się całe jak na dłoni rozsiadłe miasto i szeroki szmat ziemi, ciągnący się jakoby w nieskończoność.
Dziwnym spokojem, melancholją, cichością i sennym bezwładem owiewał mnie ten bezmiar. Tak było dobrze patrzeć, chwilami nie myśleć i pogrążać się coraz głębiej w rozkosz niebytu, w jakąś napoły nieświadomą wegetację przyrody.
Rozkosznie było w cieniu i chłodzie, na miękkiem podścielisku traw, z plecami opartemi o mury klasztorne. Widziałem coraz mniej, odczuwałem coraz niewyraźniej, a te przestrzenie, upał i cisza rozmarzały tak słodko.........Komenda oficera, miarowe stąpania żołnierzy, wydłużone linje ludzi i broni, śpiewy dziadów... wszystko zdawało się sennem majaczeniem... Czułem, ale nic sobie już nie uświadamiałem...
Jacyś mężczyźni rozłożyli się na trawie, w cieniu olbrzymich osiczyn, stojących na skraju parku. Poruszali się jak marjonetki, musieli mówić lub śpiewać, dochodziły mnie stamtąd jakieś niewyraźne, zmącone echa głosów. Później zdawało mi się, że jacyś ludzie, w białych spodniach, wychodzą z werandy restauracyjnej, migocąc tą bielą pośród drzew; ostre dźwięki, jakby brzęk szkła dochodziły stamtąd, lecz nie przenikały do mej świadomości, której nici rozsnuwały się coraz bardziej, w wyczuwaniu rozkoszy półsnu, półjawy..
W pewnej chwili zdawało mi się, że ktoś idzie pod górę, wprost ku mnie. Jakaś postać zamajaczyła przede mną ciemną plamą...
Patrzyłem, lecz nie mogłem, nie chciało mi się skupić uwagi. Jednocześnie irytował mnie ten stały punkt, który przyciągał wzrok i przeszkadzał...
Drażniło mnie, że już nie mogę nic nie widzieć. Wprawdzie mogłem nie patrzeć, ale trzeba się było zdobyć na wysiłek, zamknąć oczy lub odwrócić głowę w inną stronę... Tymczasem owa postać przenosiła się bezustannie z miejsca na miejsce, przecinając mi moje pole widzenia. Wreszcie skierowała się ku tym leżącym na trawie i stanęła. Odetchnąłem z ulgą. Lecz po krótkiej chwili zaczęła się znowu kręcić, dziwacznie poruszać, jakby pochylać w ukłonach lub prostować wyniośle...
Zdjęła mnie nieprzeparta, głucha chęć rzucić kamieniem, ze złości, że mi drzemać nie pozwala, lecz, chcąc to uczynić, należało wykonać ruch jakiś, podnieść rękę. Uporczywie zacząłem się w ten punkt wpatrywać i wnet zapomniałem, na co patrzę. Za- padłem w dziwny stan, że, czuwając z natężoną uwagą, z otwartemi oczyma, nie zdawałem sobie sprawy, że jestem...
Przedmioty odbijały się w mych oczach, jak w zwierciadle, rzucając blady refleks, przysłaniający źrenice nieprzenikającej głębi.
«Żebyś ty, matko, rózgą dziecko siekła...»
Snać dziad, przebudzony na mgnienie, wyrzucił z siebie odruchowo ten urywek i zadrzemał zpowrotem. Drgnąłem, poruszony dosadnością tego śpiewu. Rozejrzałem się dokoła, i znów wzrok mój zatrzymał się na nieznajomym. Stał teraz bliżej, na niewielkim, pustym, bez drzew, placyku. Leżący w cieniu śmiali się donośnie i klaskali w ręce. Już go widziałem wyraźnie. Żebrak był to jakiś. Żółta, łysa czaszka świeciła w słońcu jak polerowana, hipnotyzowała mnie. Myślałem z przykrością, czemu stoi w takiem słońcu, czego tam wypatruje? Zacząłem się przyglądać uważniej. Leżący na trawie pokazywali mu butelkę, a on wyciągał po nią rękę z jakimś patetycznym gestem, coś przytem mówiąc.
Nie mogłem się oprzeć ciekawości, podniosłem się i podszedłem blisko, stając prawie obok niego, w cieniu. Chudy był, wysoki, o nagiej czaszce, cofniętem czole, szerokiem w skroniach, twarz miał długą, żółtą, pooraną zmarszczkami, ułożonemi w zastygłe fałdy. Brwi krzaczaste osłaniały głęboko wpadnięte, siwe, mętne jakieś oczy. Ostry nos. Biała broda spływała w długich, żółtawych kosmykach i zasłaniała całe piersi. W twarzy wyraz cierpki i niezwykle namaszczony. Miał na sobie coś w rodzaju szlafroka, ściągniętego w pasie sznurem. Żylaste, suche łokcie świeciły przez dziury w rękawach. Jedną nogę miał obutą w kalosz, drugą okręconą szmatami. Przez całe to poszarpane okrycie przeglądała ostateczna nędza i opuszczenie. Na piersiach, wśród łachmanów, świecił pęk medalików i krzyżyków. Od szyi zwisał sznur aż do ziemi, na końcu którego uwiązane były kawałki blachy, pudełka, stare podeszwy i inne jakieś rupiecie. Za każdem poruszeniem ogon ten podskakiwał z brzękiem. Ująwszy poły swej okrywki, podniósł butelkę, z gracją wykonywając jakieś niesamowite pląsy.
— Niech żyje młodość i wódka! Hej, łyk jeden a drugi, zaraz jaśniej na świecie. Używajcie, w tem mądrość! Wiwat kompanja... — wypił do dna, odrzucił precz butelkę i kankanowa! dalej.
Widzowie zanosili się od śmiechu, klaskali w dłonie, krzyczeli.
Skończywszy taniec, przykucnął na ziemi, dysząc ze zmęczenia.
— Messieurs, panowie! Przed odejściem dam jedną radę: Zamknijcie w jednym roku całą młodość, całe życie, a polem powieście się. Ha! Ha! Ha! Łeb na stryk, i śmierć w mig! Żegnam, żegnam godnych następców, ja już schodzę z pola. Addio — kłaniał się, zbierając jałmużnę, której mu nie szczędzono. Wchodził wolno pod górę. Skoro się tylko wychylił z parku, obskoczyła go gromada dzieciaków, rzucając weń gruz i kamienie, krzycząc i gwiżdżąc.
— Warjat! Warjat! — wrzeszczała czereda oberwańców.
Stanął i milczał, i chociaż niejeden raz bolesny go dosięgnął, nie zdradził się ani jednem poruszeniem, utkwiwszy wzrok przed siebie.
Na tle blado-niebieskiego powietrza wyglądał jak jeden z kamienowanych apostołów Tintoretta.
Tymczasem krzyki, razy i obelgi rosły.
— Do nogi, szczenięta — zawołał niespodzianie, cicho pogwizdując.
Było coś niezmiernie bolesnego w tej scenie. Już nikt nie wątpił, że to obłąkany. Zdjęty litością, zwróciłem się do dzieci, chcąc je skarcić, gdy on znowu zawołał:
— O, panie, czemużeś ich zostawił? Czemże są te małpy głupie, to bydło rozbrykane? Zostawiłeś ich, panie, żeby płodzili głupotę! Czemuś nie poraził piorunami tej hołoty? Spal, zniszcz, wyrżnij i siarką wykadź, żeby smrodu nie pozostało. A tamci poco przyszli? — wołał groźnie na widok przeciągających pątników.
— Modlić się? Hi! Hi! przed kawałkiem deski, przed kukłą wystrojoną w srebrne blachy? Fetysza przyszli prosić o urodzaje, o zagubienie wszy, o lekkie połogi, o ładne cielęta... Tylko płaćcie, dużo płaćcie... a da wam tu!... wszystko dostaniecie i lepszego pypcia na ślepie, ho! ho! — wołał donośnym głosem, wyciągał ręce, trząsł głową.
Dzieci umilkły. Coraz więcej ciekawych napływało. W końcu przemowy zaczął bełkotać, wydymać usta, pluć, aż wkońcu umilkł i zamyślił się.
Po chwili znów rzucił się na kolana, wyciągnął ręce do słońca i rzewnym głosem zapłakał:
— Ja, woltyżer armji włoskiej, pozdrawiam cię, Majestacie.
Szmer zdziwienia przebiegł po zgromadzonych. Oficerowie przestali gawędzić. Nawet komenderujący zatrzymał się przez chwilę. Żołnierze tylko jak automaty, z wciśniętemi w ramiona głowami, wyprężeni jak struny, z bronią u nogi, maszerowali dalej obojętnie. Odgłos ciężkich stąpań i obłok kurzu wlókł się za nim, a długi, oślepiający szereg bagnetów kołysał się i migotał w świetle...
— Ja, sierżant z pod Mantui, pozdrawiam cię, Majestacie — chylił się dziad w ukłonach.
— Ja, chorąży z pod Wa- gram, ja jenerał, wódz, feldmarszałek wszystkich ludów, czasów, wojen, przychodzę do stóp Wszechmocnego. Stwórco Stwórców, klękam przed Tobą, pomścij mnie!
Umilkł, bił się w piersi, rozkładał ręce, zginał się ku ziemi. Medale dzwoniły, ogon z brzękiem bił go po piętach...
Nikt się już nie śmiał. W jego głosie było tyle patosu i zarazem cynizmu, że śmiech zamierał na ustach, ale i litość serc nie poruszała.
Oficerowie przysłali mu jakiś datek — przyjął w milczeniu. Na jego twarzy zajaśniała dziwna pogoda, nawet jowjalność. Postękując, powlókł się zwolna ku bramie, podpierając się ciężko na kiju.
Bezwiednie podążyliśmy za nim.
Przystawał, oglądał się nieznacznie i szedł dalej. Minąwszy długi wał, wystający jak cypel na placu, uważał widocznie, że jest już dostatecznie osłonięty, gdyż ukląkł znowu, wyciągnął ręce ku kościołowi i zaczął szeptać głosem, jakby skądś z pod serca dobytym.
— O, Marjo, Królowo, Panienko Najświętsza!
Jakieś niejasne podejrzenia zaczęły we mnie kiełkować, więc zatrzymałem się wpobliżu. A dziad się modlił:
— O, Matko, pociesz nas w strapieniu, daj moc, daj wytrwanie. Widzisz łzy nasze, daj pocieszenie... O, Najświętsza, przekonaj ich, żem ja nie sprzedawczyk, nie... — powtórzył głośno, rozpaczliwie.
W głosie i w oczach miał łzy, usta mu się trzęsły, pierś falowała, wstrząsana łkaniem.
Wzruszenie ogarnęło widzów. Już niejeden sięgał do kieszeni. Kilku bliżej stojących wyciągało rękę z jałmużną. Zagrodziłem im drogę, wołając z oburzeniem:
— Panowie, nic nie dawajcie! To oszust, wydrwigrosz! To nie warjat! Pamiętacie, co tam przed chwilą mówił o fetyszach!
Zerknął na mnie zukosa i zaczął się jeszcze żarliwiej modlić:
— Ja zdrajca, ja oszust! Niechże te rany za mnie świadczą — i odsłonił piersi czarne, istotnie pełne blizn i plam czerwonych. — Niechaj ta krew, którą przelałem za ojczyznę najukochańszą, świadczy za mnie, czym oszust!
Rzucił się na ziemię, rozkrzyżował ręce, wybuchnął spazmatycznym płaczem i łkał długo.
Cofnąłem się zawstydzony. Czułem, że otaczający patrzą na mnie z wyrzutem. Więc, ile tylko miałem drobnych, wysypałem w rękę podnoszącemu się z ziemi dziadowi, za moim przykładem poszli inni. Odsunąłem się nabok zły i niezadowolony z siebie. Dziad przyjmował jałmużnę w milczeniu, z uśmiechem słodyczy i godności. Zwolna zaczęto się rozchodzić. Podniósł kij i skierował się, nie śpiesząc, ku wyjściu. Mijając mnie, zatrzymał się na chwalę, nachylił, zajrzał w oczy i szepnął cicho, bezdźwięcznie:
— Panie! I co to panu szkodziło? Poco ma jeden drugiemu przeszkadzać? Każdy żyć potrzebuje...
Na usta wybiegł mu nieskończenie szyderczy, smutny uśmiech, a oczy mrużył filuternie.
Zdumiony, upadłem na ławkę. On zaś szedł sobie dalej, śmiejąc się zcicha, jękliwie: — Hi! Hi! Hi!
Na odchodnem, zwrócony już do mnie profilem, nie przestając chichotać, dorzucił jeszcze:
— Każdy żyć potrzebuje!
Powtórzyłem za nim jak echo. Widocznie usłyszał, bo już w bramie zwrócił głowę w moją stronę i pokiwał nią, jakby przytakując.
Wiatr się poruszył, wionęło chłodem.
Dokoła wrzało życie, przekupnie świętości zachwalali swój towar, bębny warczały pobudkę, komenda grzmotem przelatywała nad szeregami, ściśnięte kolumny maszerowały, biali mnisi witali przemowami pielgrzymów, śpiewy podnosiły się i milkły, dzwony biły głęboko i przejmują co, modlitwy dziadów rozlegały się coraz natarczywiej, echa miejskich gwarów rozwłóczyły się po wzgórzu, a we mnie zaczęło drżeć coś boleśnie, i w sercu, przejętem nawskroś bezbrzeżną litością i smutkiem, dźwięczały wciąż słowa:
— Każdy żyć potrzebuje!

Krosnowa, rok 1892.

WIGILJA WYGNAŃCÓW.

Dwóch ich było — nazywali się... zresztą cóż po nazwiskach? Wystarczą numery, wypisane nad łóżkami. Na czarnej tablicy bielą się cyfry: 43 i 44. Być może, iż sami zapomnieli swych nazwisk, które nosili gdzieś, w ojczyźnie dalekiej.
Przeszli tak straszne koło nieszczęść, zawodów, widzieli rozsypujący się w gruzy czarowny gmach nadziei. Przetrwali wszystko — pół kraju spłonęło, tysiące bohaterów legło w ciszy śmierci... Oni pozostali. Dlaczego? Czyż mogli wiedzieć? To jedno tylko wiedzieli, że się znaleźli pod obcem, wrażem niebem, na twardym barłogu szpitalnym, z resztkami życia.
Zapomnieli swych nazwisk, jakgdyby pragnęli zapomnieć o swem istnieniu.
Zbliżyło ich cierpienie, wspólna niedola zbratała.
Kilka miesięcy szpitalnego życia zacieśniło jeszcze mocniej węzły przyjaźni... Stefan, silniejszy z natury, szybciej przychodził do zdrowia; zaczął się już podnosić z łóżka, mógł nawet przejść już o kiju do okna.
Lecz w zdrowiu Bolesława nie było poprawy. Żółty jak wosk, z każdym dniem mizerniejszy, czuł, że coraz bardziej z sił opada. Lekarze nie robili nadziei. Bezsilny i milczący, gdy mówił czasami o ojczyźnie, o powrocie do rodziny, uśmiechał się blado, raczej z rezygnacją, niż z nadzieją.
Leżał bez ruchu, niebieskie, zagasłe oczy, o martwym połysku, wlepił w okno, wychudłą rękę podsunął pod głowę i patrzył...
Ściemniło się, wieczór grudniowy szybko się zbliżał.
Oddalony gwar, niby szum morza, uderzał czasami o szyby, chwilami przedzierał się do wnętrza i, jakby spłoszony martwotą i ciszą na sali, milknął i rozpływał się.
Gdzieś, ponad stłoczonemi dachami domów, dogasały jeszcze ostatnie, krwawe blaski zachodzącego słońca; czerwone jak ogień światło przedzierało się przez mgły mroku i długiemi pasmami zaścielało podłogę i topniało w posępnych cieniach nocy.
Chory czas pewien leżał w milczeniu. Powoli twarz jego zaczęła się ożywiać.
Usta drgnęły boleśnie, po policzkach poczęły spływać grube łzy. Jakże gorzkie są łzy sieroctwa! Łzy drogich wspomnień, lepszych czasów, bliskich ludzi — tego, co bezpowrotnie minęło!
— To dzisiaj Wigilja Bożego Narodzenia! Przed oczyma stają wspomnienia ojczyzny dalekiej, rodziny, wśród której niegdyś przepędzał ten wieczór radosny! Pamiętał pasterkę o północy, w wiejskim kościółku, pachnącym świerkami, rzęsiście oświetlonym. Przypomniał mu się dom rodzinny, rodzice, rodzeństwo. — Widzi stół, nakryty białym obrusem, rozchodzi się zapach siana — wielka choina króluje w rogu, w aureoli jarzących świeczek... Siostrzyczki, małe, jasnowłose cheruby patrzą z powagą, na dnie której kryją się ciekawość i wzruszenie.
Służba, przejęta ważnością chwili, świątecznie wystrojona, o poczciwych, surowych twarzach, wyczekuje u okien pierwszej gwiazdy.
Cicho!... Niebo pogodne, ciemny szafir oblekł widnokrąg, jak okiem sięgnąć. Ziemia otulona puchami śniegów, z okien chat wiejskich biją łuny, czasem żóraw studzienny zaskrzypi, to śnieg zachrupi pod nogami... i znowu cisza. Oczy podnoszą się do góry, ku niezgłębionym przestworzom — ze wzruszeniem i miłością.
Cisza na niebie, cisza na ziemi... spokój w ludzkich sercach.
Naraz zrywa się okrzyk ze wszystkich piersi: — Jest! Jest gwiazda!
«Chwała na wysokości Panu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli».
Ojciec bierze chleb święty, łamie się z bracią... Chylą się postacie, obejmują w uścisku, usta szepczą dziękczynienia, a oczy, przymglone łzami rozrzewnienia, rozświetlają się rozradowaniem dusz wierzących i pobratanych...
Widzi to wszystko, przeżywa... Widzi, jak rodzice, domownicy obsiadają dokoła długi stół i spoglądają ukradkiem na niezajęte miejsce — puste! To jego miejsce!
Gwałtowny skurcz bólu ściska mu serce, aż do utraty przytomności. Już nie ujrzy swego kraju, ni swoich. Nie przyciśnie do piersi tych serc kochających a wiernych. Nie! Już nigdy! Przymyka oczy, i zdaje mu się, że już zapada w wieczność.
Po chwili zwraca się ku cichemu towarzyszowi niedoli, być może, zatopionemu w podobnych rozpamiętywaniach.
— Mój Stefku, jakąż to wigilję mieć będziemy tego roku? Trzebaby może coś kupić, coby nam przypomniało choć trochę podobne wieczory tam, u nas. Tak- bym chciał jeszcze przed śmiercią zobaczyć drzewko-choinkę! Żeby choć zapachniało lasem. Pamiętasz lasy, Stefku? Pamiętasz?
— Oh, tak, pamiętam — szeptał zdławionym głosem Stefan.
Chory, mówiąc o lasach, uniósł głowę, oczy mu rozgorzały, pierś podnosiła się szerokim oddechem, jakby wciągał w płuca balsamiczną woń lasów.
Lecz jak na to zaradzić? Obaj biedacy, nie mają grosza przy duszy. Stefan ma wprawdzie pierścionek z niebieskiem oczkiem, pierścionek nieraz ocalony kosztem głodu, lecz jest to skarb, który chowają na jeszcze cięższe czasy, które ich czekają po opuszczeniu szpitala.
— Biedny Bolek, taki chory, może się już nie wyleczy? Możeby sprzedać pierścionek i urządzić mu wigilję? — rozmyślał Stefan... Wahał się! Lecz widok cierpiącego towarzysza zdecydował.
Nieznacznie wezwał dozorcę, coś z nim szeptał, radził, liczył. Zdjął z palca pierścionek i wsunął mu w rękę.
A kiedy nastała noc, podchodził co chwila do okna i wyglądaj, dopóki nie ujrzał w mrokach wieczoru posłańca, biegnącego co tchu ku bramie szpitalnej.
Cichą i ponurą salę chorych słabo oświetlała lampa, zawieszona u sufitu. Wielkie, długie cienie kładły się na łóżkach i na nagich ścianach, poruszały się jak bezkształtne widma, niby gorączkowe majaczenia chorych.
Na poprzecznej ścianie wizerunek jakiegoś świętego ascety, oświetlony oliwną lampką — mdłem, żółtawem światełkiem, chwiejącem się za najlżejszym ruchem powietrza, patrzył obojętnie na długie szeregi powalonych niemocą. Nie było w tym wzroku ani pocieszenia, ani litości. Te martwe, nieubłagane, nieruchome oczy jak Przeznaczenie prześlizgiwały się chłodno po tej ludzkiej nędzy i biegły gdzieś dalej, przed siebie...
Chwilami odzywały się ludzkie szkielety, zaczynali jęczeć, chrapliwe przekleństwa wydzierały się ze ściśniętych bólem piersi, czasem płacz, czasem łkanie, rozdzierający szloch zrywał się w ciszy wieczornej i ucichał... Chwilami znów rozlegał się ostry, świszczący oddech lub gwałtowny, urywany kaszel, i znów na chwilę wszystko zamierało... Urywane oddechy, gorączkowe rzucanie się chorych, rozpaczliwe jęki, zgrzytania zębami ustawały, rozpływały się w mroku, opuszczeniu, smutku, jaki wyzierał z każdego kąta sali.
Niekiedy zaszemrał szept pacierza lub głuchy odgłos bicia się w piersi, błagający zmiłowania, litości... — Pomiłuj! — szeptały wykrzywione bólem usta. — Pomiłuj!...
Z ulicy przypływał wesoły gwar, śmiechy, okrzyki — echa śpiewów, urywki rozmów, bieganina, cały zdrowy, ochoczy rytm życia...
Stefan z ostrożnością przysunął szafkę, nakrył ją jakąś białą szmatą, postawił butelkę wina, ciasto i smażoną rybę, a pośrodku ustawił maleńką choinkę. Zapalił świecę, obsadzoną w obtłuczony syfon, i zapytał:
— Boleś, czy ty śpisz?
Chory otworzył podsiniałe oczy. Przy drgającym płomyku świecy i odblasku śniegu z dachów, ta improwizowana uczta wigilijna zdała mu się sennem przywidzeniem. Nie mógł oczom uwierzyć.
— Bolek, obudźże się! To wigilja! Nie można pozwolić, abyśmy się choć chlebem nie przełamali?
Uniósł chorego i oparł na poduszkach. Napełnił kieliszki, nakrajał chleba i — poczęli się łamać. Długo trzymali się w bratnim uścisku, łzy tamowały im mowę...
Poczęli snuć cudną a przebolesną przędzę wspomnień, przerywaną raz po raz wykrzyknikiem: — Pamiętasz?
Powoli ożywiał się Bolek, rozgadał, rumieniec krwawą plamą wystąpił mu na policzki, gdy z dziecięcą prostotą poprosił Stefana o kolędę:
— Dobrze, a którą mam ci zaśpiewać?
— Wszystko jedno, którą pamiętasz.
Więc zaczął śpiewać półgłosem, chwytając powietrze:

W żłobie leży, któż pobieży
Kolędować małemu...

Na pierwszy dźwięk melodji Bolek drgnął, uniósł się, prawie usiadł na łóżku. Twarz mu pałała, usta drgały nerwowo, rozgorzałe oczy wlepił w śpiewającego. Zdawało się, jakgdyby pił melodję całą swą istotą. Pierś podnosiła się gwałtownie, rozpierana wzruszeniem... był bliski omdlenia z nadmiaru szczęśliwości.
Lecz co to? Już nie słyszy Stefana?... Cały chór śpiewa! Jakiś kościół wiejski, barwne tłumy ludu, głosy organów poważnie płyną pod sklepieniami. Na stopniach ołtarza siwy ksiądz starczym, drżącym głosem intonuje:

W żłobie leży...

Rozkołysany tłum zbitą falą głów podchwytuje melodję i śpiewa z uniesieniem nieuczonemi głosami:

Któż pobieży...
Płynie pieśń szeroka, majestatyczna, przepojona uczuciem. Zaczyna więc cichym głosem wtórować:
Kolędować małemu...

Ekstatyczny dreszcz przeszył mu piersi, które go okrutnie zabolały.
— «Jezusowi...» — Łzy zalewały mu oczy, brakło tchu... — «Chrystusowi...».
Rozpalone oczy utkwił w ołtarzu... Wszystko się jakoś dziwnie porusza. Gipsowi święci zstępują z piedestałów, idą ku niemu z uśmiechem.

Dziś dla nas zesłanemu...

wyszeptał już z trudem. Poruszył ustami bez dźwięku, wyprężył się i opadł na poduszkę.
Stefan przypuszczał, że zasypia, zawołał więc nań po imieniu, wziął za rękę, lecz chory nie otworzył już oczu, nie odpowiadał. Choinka, którą trzymał, wypadła mu z dłoni i ułożyła się wpoprzek na łóżku, niby zielona palma, złożona u wezgłowia zmarłego.
Twarz rysowała się ostro na białem tle poduszki, wypogodziła się, odmłodniała, nabierała posągowej sztywności... po policzkach toczyły się jeszcze łzy... ostatnie! Stefan dotknął rąk — bezwładne były, zastygały. Serce bić przestawało.
Majestat śmierci kładł swą pieczęć na ofierze.
Nagle zrozumiał Stefan, że oto zostaje sam! Sam przy rozpoczętej uczcie, sam wobec przemocy życia, nowych cierpień, nowych łez... Sam! Zatrząsł się cały, chciał krzyczeć, lecz głos uwiązł mu w gardle, ręce opadły bezwładne, zgarbił się pod nieubłaganem uderzeniem losu... Spojrzał na umarłego. Szeroko otwarte oczy, jak otchłanie bez dna, patrzyły martwą, szklistą źrenicą i zdawały się prosić o zamknięcie... Wstał, pochylił się nad umarłym, przymknął mu powieki i z jękiem rzucił się na swoje posłanie.
Czuł łzy w mózgu, zapadał w chaos nieświadomości i, jakby pijany bólem, przytomny, począł śpiewać przerwaną kolędę:

W żłobie leży,

Któż pobieży

Kolędować małemu...

Złowrogiem echem odbił się śpiew w ciszy szpitalnej, ochrypły głos był jak wycie, jak huragan przekleństwa.
Rozkołysane cienie zadrgały. Chorzy podnosili z barłogów zdumione twarze...
A z poza pełgającego światełka oliwnej lampki patrzyły zimne, nieruchome, nieubłagane, jak Przeznaczenie, oczy świętego, prześlizgiwały się poprzez tę całą nędzę ludzką i patrzyły daleko, gdzieś, w Nieskończoność...

Krosnowa, rok 1892.

ADEPTKA.

— Proszę pana, czy tu jest dyrektor teatru?
— Tam.
— Który z tych panów?
— Czego?
— Przepraszam, który z tych panów jest dyrektorem?
— Siódemka, cztery piwa!
— Zaraz, zaraz.
— Mój panie, może pan mi wskaże dyrektora?
— Sznycel po wiedeńsku!
— Zaraz — zawołał, akcentując charakterystycznie. — Niech pani się zatrzyma, w tej chwili będę.
Pytająca siadła, oglądając się z trwogą po wielkiej werandzie restauracyjnej teatrzyku ogródkowego. Była tu pierwszy raz. Nie wiedząc, co z sobą zrobić, gdzie się obrócić — kazała podać kawy i zaczęła ją pić wolno, rozglądając się niespokojnie. Chciała się koniecznie rozmówić z dyrektorem Towarzystwa Dramatycznego, które tu rozbiło na letni sezon swoje lary i penaty. Nie znała go. Zapytała garsona — ale ten pobiegł, obiecując za chwilę wrócić. Odurzał ją ten gwar, jaki panował w sali. Czuła się dziwnie onieśmielona. Zdawało się jej, że patrzą na nią wszyscy. Że garsoni, przebiegając obok, z rękami pełnemi talerzy i kufli — przechylają się ku niej i rzucają dwuznaczne spojrzenia. Garson nie przychodził. Widziała, jak się uwijał pomiędzy stolikami. Biały gors jego koszuli, wygolona starannie twarz migały jej co chwila w innej stronie werandy. Brzęk talerzy, szczęk noży, suwanie krzeseł, stuk kufli o marmurowe blaty stołów, gwar rozmów — zlewały się w jeden wielki szum. Olbrzymia weranda pełna była dymu z papierosów i zapachu sosów, przypraw i ludzi obiadujących; gdzie niegdzie, jak plamy, bieliły się stoliki niezajęte.
— Co pani każę? Ach, przepraszam. Chce się pani widzieć z dyrektorem?
— Tak.
— Siedzi przy wejściu. Widzi pani? Ten gruby, z serwetką...
— Widzę. Dziękuję panu.
— Może poprosić?
— O nie... zajęty, widzę.
— Obiad je.
— A ci panowie przy nim?
— To także nasi — aktorzy.
Zapłaciła za kawę. Sięgnął po resztę, ale widząc, że ona się podnosi z krzesła — ukłonił się z galanterją — dziękując.
— Może poprosić?
— Dobrze. Ale jak jeść skończy... Zaczekam w ogródku.
Przechodząc obok dyrektora, przyjrzała mu się uważnie, zobaczyła łysą głowę, twarz dużą, czerwoną, osypaną sinawemi pryszczami — wstrętną jakąś. Przeszła szybko, obawiając się zwrócić uwagę. Siadła na ławce i obserwowała jedzących i teatrzyk. Pierwsi wydali jej się bardzo dobrze: widziała w ich poruszeniach, gestach, twarzach, coś tak wyższego, że z pewnem skupieniem pobożności patrzyła na nich.
Scena odsłonięta, zaległa mrokiem, miała w sobie tajemniczość, która ją przejmowała dziwnem wzruszeniem. Przygniatała swoim ogromem. Pomyślała, że jej drobnej postaci nie widaćby tam było. Wydawała się jej wspaniała — jak świątynia, ze swą głębią, jak ołtarz, zawieszony dekoracją. Nie mogła sobie dokładnie zdać sprawy z wrażenia, gdy ujrzała garsona, mówiącego do dyrektora i wskazującego głową na nią.
Nie patrzała, a czuła, że ktoś idzie ku niej, że patrzą na nią. Zarumieniona, z bijącem sercem — siedziała, nie mogąc się podnieść i nie wiedząc, od czego ma zacząć: słyszała skrzypienie piasku pod nogami i sapanie idącego, a nie odważyła się podnieść oczu. Zobaczyła tylko tuż przy ziemi, przed sobą — dwoje nóg i dopiero wtedy się podniosła.
— Jestem dyrektor Cabiński — i kończył obcieranie serwetką twarzy i rąk.
Stała przed nim, nie mogąc słowa przemówić.
— Pani raczyła mnie wezwać. — Ukłonił się z godnością.
— Tak — proszę... pana dyrektora... Chciałam prosić... możeby — jąkała, nie znajdując słów odpowiednich.
— Proszę, niech pani spocznie... niech pani się uspokoić raczy... Czy to coś tak ważnego? — Szeptał, nachylając się, a jednocześnie mrugając znacząco na patrzących z werandy.
— O, bardzo ważne! — Podniosła ku niemu twarz.
— Niczego... — zaszemrało mu tylko na ustach.
— Chciałam prosić pana dyrektora o przyjęcie mnie do teatru... — Mówiła teraz szybko, jakby w obawie, że jej odwagi na długo nie starczy.
— Ach, angażować się panna chciała! — wydął usta lekceważąco, mierząc krytycznym wzrokiem jej smukłą postać.
— Umyślnie przyjechałam... Pan dyrektor mi nie odmówi... prawda?
— U kogo pani była?
— Jakto? Nie rozumiem.
— W jakiem towarzystwie, gdzie?
— Nigdzie w teatrze nie byłam. Przyjechałam z Wołynia umyślnie.
— Nigdzie?... Niema miejsca — i zwrócił się do odejścia. Chwycił ją rozpaczliwy strach, że odejdzie z niczem, więc też z odwagą niespodzianą, z prośbą ogromną w głosie, przemówiła do niego, powstrzymując:
— Panie dyrektorze — pan mnie przyjmie... Umyślnie przyjechałam — pokryjomu opuściłam dom... Tak kocham teatr, że żyć bez niego nie mogę. Nie odmawiaj mi, pan. Nikogo tu w Warszawie nie znam. Zgłosiłam się do pana, bo czytałam o nim tak dużo w pismach! Czuję, że mogłabym grać; da mi pan tyle pensji, abym tylko żyć mogła. Umiem napamięć tyle sztuk, tyle ról opracowałam... zobaczy pan... Przyjmie pan mnie? — To może jutro się zgłosić — dodała jeszcze, widząc, że nie odpowiada, a przypatruje się. Mówiła krótko, urywanie, gorączkowo. Głos miała dźwięczny, śpiewny, ale przeciągała trochę. Była tak poruszona, że dygotała.
Dyrektor milczał... dopiero odchodząc, rzucił jej przez ramię:
— Niech pani przyjdzie jutro na próbę — o dziesiątej.
— Hej, Cabiński!
— Człowieku!
— Dyrektor! Cóżto? randka w biały dzień, na oczach wszystkich — zaledwie o cztery piętra od Stefci... — krzyczeli doń z werandy.
— Et! jaka tam randka! — odparł kwaśno.
— Któż to taki?

-— Dyrektor nie zamydlisz, uważ. Tylko to nieostrożnie, tak na proscenjum. A chowałeś się, udawałeś. Mamy cię — szczypał go jeden z towarzyszy, wątrobnik chudy, z ustami skrzywionemi jak w bólach żołądka.
— Idźże do djabła, mój kochany, ani mi się śniło. Pierwszy raz ją widzę.
— Czegóż chciała? Któż to?
— Adeptka, chce się angażować.
— Przystojna?
— Niczegowata, zresztą nie wiem, jutro przyjdzie, to się przyjrzycie.
— Adeptka!
A ona tymczasem raczej wybiegła, niż wyszła z teatru, tak ją rozpłomieniała nadzieja dostania się na scenę.
Nareszcie będzie grała, nareszcie! Czuła się tak szczęśliwą i pewną przyjęcia, że nawet na chwilę nie przyszło jej na myśl, iż mógłby ją jutro spotkać zawód.
Dzień był bardzo piękny, wiosenny. Szła z przyjemnością ulicami, rozpamiętywając szczegóły rozmowy, twarze, postacie widziane. Przed jej olśnioną wyobraźnią przesuwał się teatrzyk w olbrzymich i pięknych linjach. Była tak rozpromieniona, taki uniesienie bito z jej twarzy, że odwracano się za nią. Myślała o rolach, jakie umiała napamięć, i wybierała, którą zagra na debjut. Przebiegała myślą repertuar klasyczny i koturnowe, wspaniałe postacie Antygon, Medei, Fedr, pełne grozy, majestatu i siły — piękna antycznego.
— To później — powiedziała sobie na usprawiedliwienie, przechodząc do postaci nowożytnych, które odczuwała i rozumiała lepiej. Bezwiednie przychodziły jej na usta słowa Marji Stuart, Ludwiki z Intrygi... ten cudny wdziękiem i miłością szczebiot kobiet szekspirowskich.
Gdy wchodziła w bramę hotelu, gdzie stanęła za poradą współtowarzyszek podróży — szwajcar nie mógł jej poznać, podając jej klucz, tak była różna od tej, jaką widział wychodzącą rano — nieśmiałą, cicho przesuwającą się przez bramę. Nadzieja dodała jej pewności. Przebiegła szybko schody i, dostawszy się do swojego mieszkania na drugiem piętrze, zamknęła drzwi na klucz. Całe popołudnie zeszło jej na porządkowaniu i przeglądaniu swoich rzeczy, których miała dużo. Ucieczkę planowała dawno i przygotowywała starannie.
Na drugi dzień, zaraz po dziesiątej, znalazła się w teatrzyku. Nikogo jeszcze nie było. Z przykrością zauważyła, że nie tak pięknie wyglądało, jak wczoraj. Kurtyny zniszczone, dekoracje poprzecierane, brudne — istne łachmany. Było już około jedenastej — nikt nie przychodził. Tylko zaspany posługacz, w koszuli i boso, zamiatał świątynię sztuki. Kurz, unoszący się tumanami, zmusił ją do wyjścia na ulicę. Poszła na śniadanie, postanawiając wrócić, a gdyby próby nie było, być na przedstawieniu i rozmówić się z dyrektorem stanowczo. Siedziała długo, wybiegając co chwila myślą w nieznaną przyszłość: rozmarzała się. Czuła w sobie siłę, talent, zapał. Zdawało się jej, że dość będzie wystąpić raz na scenie, aby zdobyć wszystko, o czem marzyła... sławę i niezależność.
— Zaczęłam, trzeba iść dalej. A nie zostanę księżą gospodynią, jak matka, nie — ani sługą mężowską — i tak potrafię żyć. Eh! dam sobie radę, żeby tylko przyjęli. — Przypomniała sobie wczorajszą scenę z dyrektorem, i to jej odebrało pewność siebie.
Próba już była w pełni gdy przyszła do ogródka. Na scenie kręciło się kilka osób. W krzesłach, grupami, siedzieli dramatyczni i dramatyczne. Śmiechy, żarty, dowcipy jak race rozlegały się na tle strojenia instrumentów i dialogu na scenie. Zatrzymała się chwilę pod werandą, onieśmielona tyloma par oczu, utkwionych w niej, i burzą wesołości, jaka wybuchła.
— Może ze mnie — pomyślała z przykrością, ale usłyszawszy głos dyrektora na scenie, śmiało, z podniesioną głową, choć nogi pod nią drżały, przeszła za kulisy. Oparła się o jakąś przystawkę i całą uwagę skupiła na scenie.
— Jasiu!
— Co, mój sopranie?
— Kto to? — dyrektorowa wskazała na stojącą w kulisach.
— Et — adeptka.
— Angażujesz?
— Potrzeba do chórów... Siostry z Pragi wylałem... robiły tylko skandale, tę wziąłbym, tylko trochę za brzydka.
— Już łżesz!
— Ależ, mój aniołku. Zresztą sama zobaczysz, zdaje mi się, że piegowata.
— A!
— Ze sceny! Ze sceny! — Dyrektorstwo usunęło się nabok trochę, bo wpadł cały tłum w galopie... tłum kobiet wyniszczonych, wymalowanych, o twarzach suchych, przegryzionych neurastenją i gorączkowem, nocnem życiem teatru... i tłum mężczyzn wygolonych, bladych, zmęczonych, o spojrzeniach zamglonych, sennych, bez wyrazu a często bezczelnych. Pstrocizna kolorów i ekscentryczność kostjumów krzyczały.
— Halt! Na nowo! — ryczały prawie olbrzymie bokobrody i potężna, czerwona twarz dyrektora orkiestry.
Cofnęli się i zaraz wpadli ociężale, ogromnie znudzeni, zawodząc jakąś zbiorową kankanadę. Co chwila rozlegał się trzask batuty o pulpit i skrzek:
— Halt! Na nowo! Bydło! — mruczał pod nosem.
— Nicoleta na scenę! Zawołać tam! — krzyknął Cabiński z krzesła.
— Zaraz! Jestem! — I z butersznitem w zębach, z pudełkiem cukierków pod pachą, biegła, aż podłoga dudniła.
— Cóż u djabła? Próba — czekamy.
— Na mnie?
— No tak. Chyba pani wie o tem; przyszliśmy nie na spacer. Zaczynać!
— Ale ja nic nie umiem — nie będę śpiewać. Brońcowa niech śpiewa, przecież to jej partja...
— Dostałaś pani rolę? Tak. No, to niema co mówić. Zaczynajmy...
— Nie będę śpiewać!
— Zaczynać! — Uderzył w pulpit, orkiestra się ozwała, sufler poddał pierwsze słowa. Ani rusz nie mogła pochwycić melodji i ucięła ogromnego koguta.
— A niech was pioruny!
— Do baletu z takim głosem — syknęła któraś zboku.
Aktorka z płaczem prawie podeszła do dyrektora teatru.
— Ja nigdy solowych partyj nie śpiewałam — zresztą dostałam rolę wczoraj.
— Śpiewasz pani, czy nie śpiewasz?
— Śpiewam, ale we czwartek, dzisiaj nie; nie chcę się sypać, nie umiem!
— Co? co? Na bibki z facetami to pani masz czas, ale uczyć się roli niema kiedy — ozwała się dyrektorowa.
— Pilnuj, pani, swoich facetów, a ode mnie wara...
— Jasiu! dyrektorze!... ubliża mi ta jakaś!
— Śpiewasz pani?
— Powiedziałam już dyrektorowi. A zresztą nie mam kostjumu. Da dyrektor 10 rubli, to będę grała.
— Co? wczoraj nie wzięłaś pani à conto?
— Pięćdziesiąt kopiejek, to czyste kpiny. Dziesięć rubli, to gram, a nie — to nie!
— Zrywasz pani spektakl! Rujnujesz pani mnie! Zarzynasz — 10 rubli! Nie jesteś pani w towarzystwie!
— Drwię sobie z tego i z tych, co mi to mówią. Przyjmą mnie wszędzie.
— W domu publicznym.
— Zaczekam, aż go dyrektorowa założy. — Dyrektorowa rzuciła się, wołając:
— Jasiu! ach! ach! — i udawała omdlenie.
— Na prawo, dyrektorze... na prawo... jest kanapa, będzie wygodniej — zawołał ktoś z krzeseł. Towarzystwo śmiało się nieruchomemi twarzami i szydziło półsłówkami.
— Stefciu! żono, uspokój się. Na moje włosy, że to nigdy bez szopek się nie obejdzie.
— Ja je robię? ja?
— Nie mówię tego do ciebie, aniołku, ale tak... ogólnie!
— To jesteś takim mężem, takim dyrektorem? Pozwalasz, żeby mi pierwsza lepsza ubliżała, i nic nie mówisz? Spektakle zrywają, i nic nie mówisz...
— Nie płacisz nic nikomu i także nic nie mówisz — suflował ktoś z orkiestry.
— Trzymaj się, Cabiński!
— Panowie! Pierwsza scena rozczulającej hecy pod tył.: «Dyrektorska miłość», dawanej codziennie z powodzeniem... Wynieśmy się, bo zakończenie za głośne... popękalibyśmy ze śmiechu.
Rozeszli się po ogródku, upatrując, czy niema kogo, coby się dał wziąć na fundę.
Dyrektor chwycił się oburącz za łysą głowę i biegał po scenie jak szalony, wyrzekając:
— Ach, co za ludzie, co za niewdzięczność!
Dyrektorowa wachlowała rozczerwienioną twarz rolą i dogadywała.
Adeptka zdumiona, przerażona brutalnością tej sceny, stała cichutko — nie wiedząc, co począć ze sobą. Czuła, że teraz niepodobna zaczepić dyrektora. Drżała, przeniknięta do głębi rozczarowaniem i uczuciem niesmaku. Nie przypuszczała, że tacy są w życiu artyści, kapłani sztuki.
— To brudne — szepnęła rozgoryczona. — Kłócą się jak dziewki folwarczne.
Próba znowu się rozpoczęła. Reżyser sprowadził płaczącą Nicoletę, obiecał pomóc przy uczeniu się i zapewnił słowem honoru, że dostanie 10 rubli.
Dyrektorowa ostentacyjnie wyszła. Gdy się skończyła próba, adeptka, zbierając w sobie całą odwagę, przystąpiła do dyrektora:
— Panie dyrektorze...
— A, pani — dobrze; przyjmę panią. Wieczorem niech pani będzie na spektaklu, rozmówimy się — teraz nie mam czasu.
— Lepiejbyś się nie śpieszył do domu — zawołał reżyser.
— Ma pani jaki głos?
— Głos?
— To jest, śpiewa pani?
— W domu trochę śpiewałam.
— Przyjdź, pani, wcześniej — to spróbujemy... — i odszedł.
Uradowana i szczęśliwa poszła do domu. Cały dzień była pod wrażeniem radości, że spełnią się jej marzenia. Już przed samem wyjściem do teatru zapukano do drzwi.
— Proszę — zawołała. Wsunęła się stara, chuda Żydówka, ubrana dość przyzwoicie, z ogromnem pudłem pod pachą.
— Dzińdobry panince...
— Dzieńdobry — odpowiedziała zdziwiona.
—- Może paninka co kupi? Mam dobre, tanie towary. Może co z biżuterji, może. rękawiczki! szpilki do włosów, massiw srebrne... może co? Mam różny towar, na różne ceny, a wszystko git, paryskie — trzepała prędko, rozkładając pudło na stole i bystro oglądając stojącą.
— Nic mi nie potrzeba.
— Co to panince szkodzi zobaczyć? Mam tanie rzeczy, ładne rzeczy, a może wstążek, karczki gipjurowe, pończochy, może chusteczek jedwabnych? — Adeptka zaczęła przeglądać rozłożone przedmioty i kupiła wstążki jakiejś parę łokci.
— Może mama co kupi?
— Sama mieszkam.
— Sama... — i cmoknęła, przymrużając oczy.
— Tak, ale się wyprowadzam.
— Może jabym mieszkanie, ładne mieszkanie nastręczyła.
— Dobrze, niech pani poszuka dla mnie pokoju przy familji — ale na Nowym Świecie, blisko teatru.
— To paninka z tyjatru — kikste?
— Tak.
— Może jeszcze co potrzeba? Mam śliczne rzeczy i do tyjatru.
— Nic już nie potrzebuję.
— Tanio przedom — na moje sumienie tanio, w som roz do tyjatru.
— Ależ nie potrzebuję.
— Żebym tak zdrowa była — tanio. Taki psi czas. — Złożyła wszystko do pudła i przysunęła się bliżej.
— Może jabym co zarobiła?
— Kiedy nic nie kupię...
— Tu nie o to chodzi. Jo mom ładne, młode mężczyzny. Paninka wi? Bogate mężczyzny... To nie mój fach... ale ony mnie prosiały. Uni same przyjdą... Bogate mężczyzny.
— Co? jak pani śmiesz mówić coś podobnego! — zatrzęsła się oburzona, zaczerwieniona ze wstydu i zestraszona ohydną propozycją.
— Naco się gniwać, poco?
— Wynosić się, bo służby zawołam!
— A jej! Jaka gorąca. — Kupić, nie kupić — potargować można. Znałam nie dziesięć takich samych z początku — a później to Salkę w rękę całowały, coby ją do gościa zaprowadzić. Może jutro przyjść?... o jej! jaki cymes... — i wyszła.
Adeptka zatrzasnęła za nią drzwi i rozpłakała się z upokorzenia i wstydu. Dopiero teraz poczuła swoją bezbronność i osamotnienie, ale krótko to trwało, bo myśl o próbie przedwstępnej a decydującej pochłonęła ją i trzymała w gorączce oczekiwania, bolesnej i dziwnie rozkosznej zarazem.
Ubierała się tak długo i starannie, że światła były pozapalane i publiczność zaczęła się schodzić do ogródka, gdy weszła. Maszyniści ustawiali scenę; z aktorów nie było jeszcze nikogo. W garderobach gazy płonęły jasno; krawiec szykował kostjumy, a fryzjer, pogwizdując, czesał o długim, jasnym warkoczu perukę. Chodziła z kąta w kąt, rozglądając się. Ściany mu rów, poza olbrzymiemi płachtami dekoracyj, poobijane z tynków, pokryte jakąś lepką wilgocią — przejmowały ją wstrętem. Woń, unosząca się wszędzie — woń mastyksu, szminek, przypiekanych włosów — sprawiała jej nudności. Brud panował na podłodze, ścianach, krzesłach, dekoracjach — wszędzie. Powietrze zdawało się być nim przejęte. Przechodziła po kilka razy jeszcze ciemną scenę krokiem posuwistym, jak heroina, to znów lekkim, pełnym wdzięku i powiewności dziewczątek, albo prędkim, gorączkowym, takim, co to z sobą niesie śmierć, przekleństwo, zniszczenie...
Twarz się jej odpowiednio układała, oczy gorzały płomieniem burz, żądz, walki lub, rozpalone nastrojem miłości, spokoju, paliły się jak gwiazdy w noc letnią. Tak to jej jakoś samo przychodziło pod wpływem przypomnienia czytanych i widzianych sztuk, że nie zważała na posługaczy, których coprawda nic a nic nie obchodziły komedjanckie hece — po dwa razy dziennie oglądane.
— Tak samo mój Oleś robił, tak samo — zaszemrał głos z kulisy, od strony kobiecych garderób. Adeptka zatrzymała się zmieszana i podeszła bliżej. Stała tam jakaś średniego wzrostu i wieku kobieta.
— Pani się zaangażowała do nas? — zapytała ostrym, energicznym głosem stara.
— Zupełnie, to jeszcze nie. Mam mieć teraz próbę z dyrektorem orkiestry.
— Aha! z tym opojem. A chce pani koniecznie być w teatrze?... bo widzę, że jesteś świeża.
— Koniecznie, muszę być!
— Wszystkie takie głupie — mruknęła stara, krzywiąc się złośliwie.
— Nie wie pani, czy prędko ten pan przyjdzie?
— Zaraz — ale ja pan; poradzę. — Jeśli chcesz się tutaj dostać — trzeba go mieć za sobą.
— Jak to zrobić? żebym wiedziała!
— Pieniądze ma pani?
— Mam trochę, ale...
— Trzeba mu nalać w pysk, to wszystko dobrze pójdzie — zresztą, jak pani chce — ja dobrze radzę... bo go znam.
— Dziękuję pani serdecznie — jestem tu nieznana, nie znam nikogo, obca wszystkiemu. Poradź mi, pani, pomóż, jeśliś taka dobra. Może się potrafię jakoś odwdzięczyć. Mój Boże, żeby się już dostać na scenę!
Stara spojrzała na nią z politowaniem i pociągnęła do garderoby, a potem, wziąwszy się do opinania na manekinie sukni, rzekła: — Musimy się poznajomić.
Adeptka przedstawiła się w kilku słowach.
— A ja jestem Lesiewiczowa. We wszystkiem mogę być użyteczna. Córka moja ma pracownię strojów. Może pani czego potrzeba? nie... Ja zaś teatralną jestem krawcową. Gadu, gadu, pani moja, a przecież trzeba tam iść.
— Ile potrzeba?
— Może trzy ruble wystarczy, zobaczę.
Wzięła pieniądze i wyszła... w jakieś 15 minut powróciła.
— Chodź, pani. Dyrektor czeka.
Za salą restauracyjną był gabinet z fortepianem, w potrzebie używany na próby śpiewane i korepetycje.
Dyrektor już tam czekał. Poznali się
— Mówił mi Cabiński o pani. Co pani może zaśpiewać? Uf, jakie tu ciepło. Może pani uchyli okna — zwrócił się do Lesiewiczowej.
Adeptka stała zaniepokojona jego głosem chrapliwym i potężną postacią, zdenerwowana, niepewna, co wybrać. Usiadła do fortepianu.
— A... pani gra?
— Gram. — Zaczęła grać jakiś wstęp, nie widząc znaków Lesiewiczowej.
— Śpiewaj, pani, co bądź... abym tylko wiedział, jakim głosem władasz. A może pani mogłabyś solowe partje śpiewać?
— Ależ, panie dyrektorze. Ja do dramatu, do komedji wreszcie czuję powołanie, ale nigdy do opery.
— O operze nie mówimy przecież.
— Tylko?
— O tem, o operetce — i uderzył się dłonią w kolano z kankanowem zacięciem.
— Śpiewaj, pani, nie mam czasu i spalę się z gorąca.
Adeptka zanuciła drżącym głosem, ale dość wyrobionym i melodyjnym, jakąś piosenkę. Dyrektor słuchał, a patrzył na Lesiewiczową, wskazując na spieczone pragnieniem wargi. Gdy skończyła, zawołał:
— Ślicznie, przyjmujemy panią... Uciekam, bo się topię.
— Możeby się dyrektor... co z nami... napił? — mówiła nieśmiało adeptka, zrozumiawszy znaki Lesiewiczowej. Wahał się niby, ale pozostał.
Lesiewiczowa kazała przynieść pół butelki konjaku, trzy piwa i przekąski, a wypiwszy swój kufel, wyszła śpiesznie, narzekając na zapomnienie czegoś.
Dyrektor przysunął się bliżej. Adeptka siedziała, nie wiedząc, co mówić, zmieszana tem sam na sam.
— Hm! Masz pani głos — ładny głos... — i położył jej na kolanie swoją olbrzymią, czerwoną łapę, a drugą dolewał konjaku do piwa. Poruszyła się, zdziwiona taką poufałością.
— Może pani dobrze stanąć... ja pani pomogę. — I wychylił duszkiem kufel.
— Jeżeli pan dyrektor łaskaw... — Odchyliła się, bo ją uderzył jego oddech gorący, pijacki i wzrok jakiś dziwnie mętny.
— Postaramy się. Ja się panią zajmę. — I odrazu, bez ceremonji objął jej kibić i przyciągnął do siebie. Wyrwała mu się z siłą przerażenia i wstydu, dopadła drzwi, gotowa uciekać lub krzyczeć.
— Pili! brzdąc jesteś głupi, zostań. Chciałem się tobą zająć, pomóc, ale kiedy tak — dymajże sobie chóry. — Dopił resztę konjaku i wyszedł.
Pod werandą siedzieli Cabiński i reżyser.
— Ma jaki głos? — zapytał pierwszy.
— Ma, to nuta jeszcze niezaatakowana — dorzucił, wybuchając grubym śmiechem.
— Ale do wzięcia?
— Spróbuj! Takie krowienty, to się ceni...
— Chciałeś?
— E!... Wolę pełny antałek, jak dziewicę... Garson! piwa...
Adeptka siedziała z godzinę w gabinecie, nie śmiejąc wyjść i przyciszając w sobie oburzenie. To, czego doświadczała, było tak nowe, tak niezwykłe i tak brutalne, że się chwiała w sobie z obawy. Zrywała się w sobie jakby do ucieczki... Gdzie? Poco?... — Zostanę, zniosę wszystko, jeśli wszystko znieść będzie potrzeba — a dojdę tam, gdzie chcę dojść. — Widziała się przez chwilę wielką, sławną — spoglądała w tę upragnioną przyszłość przez łzy upokorzenia i woli.
— Dobrzem zapłaciła za przyjęcie do teatru... — powiedziała sobie, wchodząc za kulisy. Lesiewiczowa ją złapała, patrzyła w oczy długo, chciała nieznacznie wybadywać, ale nie mogąc się nic dopytać, a dowiedziawszy się, że mieszka w hotelu, zaczęła ją przestrzegać, że się zrujnuje, że to nie wypada samej mieszkać itd. Stanęło na tem, że zaproponowała jej mieszkanie u siebie.
— Mamy trzy pokoje, ten trzeci z osobnem wejściem próżny stoi, mogłabyś go pani zająć. Tanio oddam. Może być ze wszystkiem.
Zgodziły się. Adeptka obiecała za pierwszy miesiąc zapłacić zgóry. Lesiewiczowa poznajomiła ją z całym legjonem przyszłych koleżanek, ubranych już, czekających wejścia na scenę. Zasypały ją paplaniną, obrzuciły krytycznym wzrokiem i pobiegły, bo dzwonek po raz trzeci zadźwięczał.
Stanęła w kulisie. Przedstawienie się zaczęło. Grali jakąś napoły czarodziejską operetkę. Porwało ją to.
Najpierw muzyka pieściwemi, cichemi tonami fletni wcisnęła się do jej duszy i kołysać ją zaczęła słodko, a potem taniec, jakiś miękki, zmysłowy, obwijał ją czarem nieznanym i przyciągał na falę rytmu, przenikającego rozkoszną niemocą. To, co się przed nią roztaczało, olśniewało jej duszę, łaknącą wśród szarej prozy codzienności. Taki teatr miała w duszy — pełen światłości muzyki, śpiewów, podniecenia, rozkoszy denerwujących, omdleń ekstatycznych — życia fantastycznego — snów. Bogata jej wyobraźnia dopełniała rzeczywistość teraz widzianą —- bezwiednie...
Flażeolety skrzypiec wciskały się, do jej duszy, jak prądy niewysłowionej rozkoszy... Czuła się niesiona na fali elektrycznego światła, które mgłą niebieskawą, zaledwie dojrzaną, drgało, skrząc się i sypiąc brylantami na mieniące się złotemi blaskami i przecudną gamą barw — kostjumy tancerek. Dusząca woń rozpylonego pudru obwiewała ją obłokiem, a z sali pełnej płynął potok oddechów gorących, spojrzeń roznamiętnionych i uderzał w nią jak fala. Cały teatr zaczął przybierać kontury wizyjne — halucynacji.
Gdy się akt skończył i zagrzmiała ulewa braw podrażnionego tłumu, omdlewała prawie, wchłaniając chciwie te szmery.
Przez cały wieczór to upojenie potęgowało się jaszcze. Nie myślała, nie postanawiała, ale było w niej coś, co mówiło, że inaczej jużby żyć nie mogła, że wrosła niejako w ten świat. Przeszłość jej cała zbladła, oderwała się od niej, staczając w zapomnienie.
Trzymała się zdala od rodziny, u której zamieszkała. Raził jej zmysł piękna zięć Lesiewiczowej — krawiec, rozmamłany zawsze przy robocie, brudny; brutalny jego sposób mówienia — obrażał ją. Żona jego, niska, gruba, piegowata blondynka, budziła wstręt żarłocznością i głupotą bezbrzeżną. Ze starą tylko była na stopie poufałości. Lesiewiczowa chodziła koło niej, jak koło lokatorki, płacącej zgóry, dogadzała i doglądała, jak mogła, choć szorstka była, wymyślała jak tragarz, na zięcia często porywała się z kijem, robotnice córki przepędzała nieraz bez najmniejszego powodu i cały dzień krzyczała na wszystkich. Miała swoje dnie, w których nic nie jadła, do teatru nie szła, siedząc cicho za swoim parawanem, gdzie stało jej łóżko — popłakiwała dzień cały, rozmawiając z jakąś marą.
Raz, w dniu takim, adeptka wsunęła się do niej za parawan.
Stara klęczała przy otwartym kufrze, a na łóżku, stole, krzesłach, leżały porozkładane części jakiegoś teatralnego kostjumu. Na ziemi walały się stosy pożółkłych zeszytów, w ręku trzymała fotografię młodego mężczyzny, o twarzy dziwnie ściągniętej, długiej, wychudłej tak, że kości policzkowe znać było. Czoło miał wysokie, rozrośnięte w skroniach, głowę olbrzymią nienaturalnie. Oczy ogromne patrzyły z białej karty twarzy, jak oczodoły trupie.
Stara zwróciła się do adeptki z fotografją i głosem, przesiąkniętym bólem, szepnęła:
— Patrz, pani, to mój syn — a to — moje relikwje — dodała, wskazując na rozłożone przedmioty i patrząc na nie ze łzami.
— Artysta! — szepnęła adeptka z jakimś bezwiednym szacunkiem.
— Artysta. Przecież nie taka małpa, jak ci u Cabińskiego. Jak on grał, pani moja, jak grał — klękajcie! Gazety o nim pisały. Był w Płocku, pojechałam do niego. To jak grał w Zbójcach, teatr się trząsł od braw, od krzyków. Ja se siadłam za kulisami — patrzeć. Pani moja, jak usłyszałam jego głos, jak go zobaczyłam, to jak mnie zaczęło coś trząść, łamać, rzucać mną jak w chorobie — to myślałam, że już umrę z radości. A on grał... Widzę go takim ciągle... o... — Porwała się z ziemi i stała zapatrzona w siebie — a łzy wolno spływały strumieniem po jej twarzy... — I jak se pomyślałam, że to mój syn, moje dziecko, to mi się ćmiło w oczach, a w dołku to mnie tak ściskało, ściskało, a każda kosteczka trzęsła się we mnie z radości, i rosłam z pychy, rosłam... Byłam mu taką matką, że wnętrzności dałabym wypruć dla niego. Artystą był, pani moja, artystą; grosza nigdy nie miał, bieda go nieraz żarła jak pies, alem ją odganiała, jak mogłam. Poszłam na służbę, za gospodynię, później pranie brałam — a oszczędzałam każdy grosz i posyłałam chłopcu mojemu. Dawałam krew, ale dziecku swojemu... to choćby zdechnąć, aby ono żyło tylko... Matką mu byłam, pani moja, rodzoną...
— Gdzież on jest teraz?
— Gdzie jest? Umarł, zdechnął, zastrzelił się psi syn. Zastrzelił się. A że cię, psubracie, święta ziemia nie wyrzuciła za krzywdę, jaką matce zrobiłeś... Trzeba być ostatnim hyclem, psiakrew, żeby mnie zostawić samą. I to własne, najukochańsze mi zrobiło. Całe życie moje już takie psie. Ojciec jego taki sam pies był. On był krawiec, jako i zięć mój, a ja trzymałam magle — dobrze nam było — grosz na zapas był, i w mieszkaniu uczciwie — ale to niedługo. Wpadł mu w oczy jakiś drań cyrkowy, rzucił wszystko i poleciał w świat za nią. Zęby ścisnęłam tylko. Na zbity łeb, na złamanie karku, przepadnij! Targałam się, żeby wyżyć z dzieckiem, żeby mu dać edukację — ale zachorowałam, leżałam długo, magle mi sprzedali — zostałam prawie na bruku... Pasja mnie ostatnia wzięła, zebrałam, co mogłam, pieniędzy i pojechałam z dzieckiem go szukać. Znalazłam go, pani moja. U jakiejś kupczychy żył, dobrze mu było, zapomniał o nas. Za łeb go prawie przy taszczyłam do Warszawy. Był rok, obdarzył mnie synem i uciekł do tej — swojej... Już go nie szukałam. Miałam dwoje dzieci, było o czem myśleć — a lata płynęły. Jak się chłopcu ukończył dziesiąty rok, choć się darł do książki, choć ino po całych dniach czytywał, do terminu do bronzownika oddać musiałam. Nie było nieraz żreć za co kupić, a nie dopiero uczyć. Miałam z nim utrapienie, miałam. Majster się skarżył, że po nocach czyta, że przy robocie za pazuchą książki nosi. Jak się później zwąchał z aktorami, tak i przepadł. Com się naprosiła, napłakała krwawemi łzami, nic nie pomogło. Całował mnie po rękach, po nogach, przepraszał, a mówił:
«Pójdę mamusiu, nie wytrzymam». Biłam go, katowałam jak psa, nie pomogło. Rzucił wszystko i przyłączył się do tej zgrai. — Dopust Boży — pomyślałam i pomagałam, jak mogłam. To już widać tak stało napisane, że pociechy z niego mieć nie będę a umęczenie. Córka mi dorosła, zaczęliśmy szycie brać do domu, i tak się jakoś żyło. Aż tu jednego dnia przywożą mi męża... Oślepł był zupełnie. Matko Boska, myślałam, że mnie szlag trafi... Jak był zdrowy, to się tłukł po świecie. Ślepego przywlekli do mnie. Dałam mu kąt — bo dzieci tak chciały. Jabym go była z drugiego piętra wyrzuciła na bruk — za moją poniewierkę. Niechby się, co chce, stało. Ale Pan Bóg był wtenczas łaskaw na mnie, że i tak niedługo umarł.
Córkęm wydała zamąż. Oleś się na szwagra krzywił, że to układu inszego nie ma, że cham — ale, pani moja, choć on głupi, ale orze, wół do roboty, w domu siedzi. Poszłam od nich, jakem mówiła, żeby chłopcu pomóc. Raz, będzie temu dwa lata, córka na swoje imieniny zaprosiła kilka osób, po kumostwie, po znajomości dobrej. Zabawić się spokojnie — nie żaden feler. Akurat, kiedy nam było najlepiej, przynieśli telegraf do mnie — że ja pisanego nie czytam, więc zięć wzion i przeczytał. Pismo było aż z Suwałk, pisali, żeby zaraz przyjechać, bo Oleś bardzo chory. Jak stałam, tak pojechałam, a tak mnie coś niedobrego w środku gryzło, że ledwiem ścierpiała tę drogę... nie żył już — z pochowaniem czekali na mnie. Pani moja — jak zobaczyłam tę pociechę moją, to dziecko najdroższe w trumnie, z obwiązaną głową, to coś pękło we mnie. I tak mi się zrobiło pusto, i tak ciemno a strasznie, że sobie powiedziałam: — Basta! I ja zaraz tu zdechnę. — Żeby był Bóg jaki, tobym powinna była umrzeć. Nie płakałam wcale, tyłkom czuła, że mnie coraz więcej coś pali, rwie, dusi! Tak się płaszczyłam na tej ziemi, która go pokryła, tak wyłam, tak mnie coś gniotło i ciągło tam, gdzie ten mój chłopiec leżał, że psi wyliby nad moją żałością i sieroctwem.
Powiedzieli mi później, że się zakochał w chórzystce i z miłości się zabił. Pokazali mi ją. Tłuk był ostatni, brał ją każdy, kto chciał, wszystkie kulisy nią wycierali... i dla niej się zabił! Jak ją złapałam na ulicy, to ją tak stłukłam, skopałam, zdarłam za łeb, podrapałam pazurami mordę, że mnie aż oderwali. Zabiłabym ścierwę, za mój ból, za moją krzywdę. Takie jest życie, pani moja, takie! Przeklinam je codziennie, a zapomnieć nie mogę... siedzi mi tu, pod piersiami. Czasem w nocy to przyjdzie do mnie i stoi, z tą obwiązaną głową zawsze, a ja się trzęsę, i boli mnie serce tak, że o mało nie pęknie. Oczy wypłakałam. Bo on nie winien, tylko ta... Wszystkie jesteście psy wściekłe, aby gryźć choć serce matczyne — podłe, ostatnie! Jak złe robaki rozgniotłabym wszystkie, wszystkie!
Umilkła, dysząc ciężko, żółta jak wosk jej twarz napiętnowała nienawiść straszna, zwierzęca — kryła się w długich zmarszczkach, w sinych, pogryzionych ustach, dyszała zniszczeniem...

Krosnowa, grudzień 1892 r.

DWA SPOTKANIA.
I.
NA MORZU.

Deszcz zacinał, jak u nas w październiku. Mgły szkliste przesycały powietrze. Zimno było i prawie ciemno, gdyśmy dojeżdżali do Ostendy. Już zdala widać było las masztów i kominów, a poza niemi coś siwiejącego w nieskończoność — morze!
Wprost z wagonu przeszliśmy na statek i zaraz wyruszyli w drogę. Wiatr się podnosił i przecinał długie, płaskie fale, co się toczyły i rozbijały o bulwary. Miasto szybko znikało z oczów. Jego skupione, piętrzące się wgórę domy o śpiczastych dachach, majaczyły we mgle i mroku.
Mewy pojedynczo i stadami uwijały się przy brzegach i niknęły wdali. Wjeżdżaliśmy jakby na jakiś płaszcz zielony.
Brzegi znikły zupełnie i, jak okiem sięgnąć, woda i woda... Na prawo i lewo pełno czarnych, przemoczonych żagli rybackich, niby plam na sinawej przestrzeni. A na zielonawej, nieskończonej płaszczyźnie grzebienie, białe grzywy pian, błyskoczą i wiją się w skręty fantastyczne.
Wiatr zaczyna coraz silniej poświstywać, morze marszczy się coraz groźniej, kołysząc się z ciężkim poszumem.
Deszcz leje poprostu, każda kropla tworzy wiry i bąble na wodzie. Pokład pusty. Wszyscy gentlemani i ladies w kajutach. Jakiś młody Belgijczyk na najwyższym pomoście stoi obok mnie i wchłania oczami morze. Kapelusze zostawiliśmy w kajucie, bo wicher usiłuje nas samych zabrać, tak zamiata na pomoście. Zresztą ten chłodny, wilgotny powiew jest ogromnie przyjemny. Kołyszemy się wraz ze statkiem coraz silniej. Fale podnoszą się, tworzą wały, okręcające się na jakichś niewidzialnych blokach, toczą się i uderzają z szumem w kadłub statku. Bryzgają piany, deszcz białawej mgły smaga twarze. Morze pofalowane w szczyty, tylko jasny świt dnia rozbłękitnia nieco ciemną toń wodną.
— Będzie burza! — wrzeszczy Belgijczyk, bo wicher zatyka głos w piersiach.
— A niech będzie! — odkrzykuję.
— Niech będzie! — odpowiada z mocą. Oczy mu połyskują, po twarzy przebiegają błyski pożądania. Jakby wyzywał burzę, krzyczy coś do morza, z wyrazem uniesienia oszalałego z radości.
Woda już zaczyna wierzgać falami. Ogromne, długie, podwodne bryły biją bezustannie w statek, opadają i wstają znowu, wypływają zewsząd, widać je, jak okiem sięgnąć, widać, jak idą, toczą się, podskakują, okrążają nas zewsząd, niby zębate wierzchołki i porwane góry, i zwalają się na pokład. Maszyny sapią, widać, jak olbrzymie tłoki pracują bezustannie — długie, stalowe ręce wciąż są w jednakim, obojętnym ruchu na wszystko, co się dzieje dokoła.
Deszcz ustał, i choć słońca nie widać, ale przez posępne szarością chmury sączy się jakieś mleczne światło i zapala w spiętrzonych falach wszystkie barwy tęczy. Małe, czarne ptaszki, podobne do jaskółek, przeciągnęły nad nami ze świegotem. Świstawki na przodzie statku zaczynają coś grać, i głos komendy leci ostro, wskroś wichurę, do maszyn. Zwalniamy. «Morze podwinęło ogon i idzie spać» — mówi ze smutkiem Belgijczyk, patrząc, jak powierzchnia wody wygładza się coraz, bardziej i zaczyna świecić przezroczystością topazu. Całe morze zarzucone jest jakby kłakami wełny. Mruczy sennie i faktycznie robi wrażenie, jakby się układało do snu.
Skały Doveru bieleją zdala olbrzymiemi masami, a szczyty jakichś domów, wież zdają się być zabawkami, ustawionemi na olbrzymim stole.
— Zawsze mnie ten kanał zawodzi! Już sześć razy jechałem do Londynu, umyślnie z różnych portów, i zawsze tylko obietnica burzy — mówił Belgijczyk.
— Zaczekaj pan jeszcze — pocieszałem.
— Nie, już mam dosyć. 28 lipca odpływam na steamerze Malta do Chin.
— Doświadczyć burzy?
— Tak. Niechaj będzie, co chce, albo przez nią, albo bez niej umrę. Jedź pan ze mną...
— Czy pan jest artystą, że szukasz wrażeń?
— Nie, ale całe piekło noszę w sobie! Pragnienie burzy, to moja zmora, która mnie ssie! No, jedź pan ze mną...
— Ba, gdybym to mógł...
— Tanio kosztuje. Za jakieś 200 funtów opłyniemy świat! Będziemy w Bombayu, w Yeddo, na wodach chińskich, w Australji i w zatoce Beringa...
— Tak, to cudowny plan. Ale te 200 funtów!
— A czy pan lubi morze?
— Spytaj pan zakochanego, czy lubi swój ideał.
— Szkoda, że pan nie może jechać! Good bye! — rzekł, ściskając mi rękę na pożegnanie, gdyśmy stanęli w porcie. — Good hye.
Pierwszy raz w życiu zazdrościłem czegoś bliźniemu.
I takeśmy się rozstali i zapewne nigdy się nie zejdziemy. Lepiej stokroć przechodzić nieznanym i nie poznawać nikogo, zwłaszcza dusz pokrewnych, gdyż ból odrywania się jest zbyt okropny.
Londyn 18/7, 94.

II.
NIEDZIELA W LONDYNIE.

Londyn w niedzielę do południa ma specjalną fizjognomję. Wszystkie sklepy zamknięte, na ulicach cicho, ani cabów, ani tramwajów, ani powozów prywatnych. To gwarne, kipiące szalonym ruchem miasto stoi ciche i opustoszałe. Snują się tylko odświętnie wystrojone gromadki, zdążające do świątyń na nabożeństwa.
Na rogu jakiejś ciasnej uliczki, biegnącej ku Tamizie, siwy gentleman w cylindrze stoi na przenośnej mównicy i woła donośnym głosem: — Ladies and Gentlemen! — i zaczyna przemawiać do serc i sumienia mową, naszpikowaną cytatami z Pisma świętego. Wzywa, by się nawrócili z pijaństwa, wyrzekli grzechów, zbrodni, whisky i pomyśleli o zbawieniu, bo, kończy: wiele jest mieszkań w domu Ojca mego, jak mówi Chrystus, ale jedyne przejście do wieczności znajdziesz w New Jerusalem or Swedenborgian Church.
Tłum słucha. Drwiny, uśmiechy, spojrzenia pełne politowania towarzyszą mówcy, który ustępuje miejsca młodzieńcowi w dziwacznym mundurze. Młodzieniec ów z wielką swadą wytrawnego parlamentarzysty i z porywającym ogniem opowiada dzieje swego nawrócenia.
Po nim wstępuje na mównicę jakaś kobieta czarno ubrana, chuda, o starej pomarszczonej twarzy i, zwracając się do zgromadzonych kobiet, przedstawia im marność życia poza Swedenborgiem.
Jakiś ulicznik zaczyna gwizdać i walić kijem w blachę szyldu, naśladując bęben. Jednakże zwolna żarty milkną, twarze poważnieją, oczy nabierają życia, zaczynają słuchać uważniej. Czarna dama wpada w stan ekstazy.
Po południu wsiadłem do prawie pustego omnibusu na Trafalgarskim skwerze i pojechałem do Hyde Parku. Istotnie, jest olbrzymi, ale mało w nim tego, co właściwie stanowi istotę parku, to jest drzew.
Ogromne klomby kwitnących heljotropów roznoszą odurzającą woń.
Od Picadilly ciągnie jakiś pochód. Orszak, złożony z kilku tysięcy ludzi, z orkiestrą na przedzie, za nią wielka chorągiew z wizerunkiem Chrystusa wśród dzieci i z wielkim napisem: «Bądźcie miłosierni, albowiem ich jest Królestwo Niebieskie». To jakieś stowarzyszenie w celu niesienia pomocy sierotom i podrzutkom kołacze w ten sposób do serc i kieszeni ogółu. Dziesiątki piętrowych rydwanów — na jednych siedzą dzieci brudne, zaniedbane, okropne przez nędzę i opuszczenie, a nad niemi napis: «Istnieją tysiące takich opuszczonych, bądźcie litościwi!» Na innych znów wozach jadą gromadki czysto odzianych, dobrze odżywionych dzieci i znów napis: «Miłosierdzie wasze takiemi je zrobiło!» Za tem wszystkiem suną wozy, pełne jarzyn, żywności wszelakiej, sprzętów, ubrań, kołysek, łóżeczek. Środkiem pochodu olbrzymia buława z jakimś tuzinem szarf jedwabnych, które trzymają dziewczynki ubrane różowo, z włosami jak len, z twarzyczkami cherubów; drugie tyle szarf trzepocze się na wietrze, niby rozwinięte węże, a na każdej jakiś werset z Pisma św.
Muzyka uderza w hymn narodowy, dziewczynki zaczynają śpiewać dyszkantem, głowy się odkrywają, wszystko milknie. Heljotropy jakby silniej zapachniały, szare niebo wisi jednostajnie, a wt te omglone, szare przestrzenie płyną rytmy hymnu, chorągwie trzepoczą, głowy dziewczynek świecą płowemi blaskami, olbrzymie wstęgi rozwijają się jak promienie jaskrawe, a białe napisy połyskują przed oczyma: «Bądźcie miłosierni!»
Spotkałem tej niedzieli jeszcze kilka podobnych pochodów.
Wieczorem na ulice wylęgają tłumy. Tawerny pootwierane, i ci sami ludzie, którzy słuchali z przejęciem pobożnych przemówień, chodzili za procesjami i śpiewali psalmy, ci sami tłoczą się teraz do szynków, kobiety i dziewczęta narówni z mężczyznami. Gazowe latarnie błyskają sznurami, światła elektryczne płoną jak słońca, na ulicach gwar rośnie, śmiechy i pijackie piosenki rozlegają się zewsząd. Caby zaczynają krążyć z turkotem, a ulicami płynie lud rozbawiony, hulaszczy, już napół pijany. Z otwartych szynkowni coraz to ktoś wychodzi z twarzą czerwoną, obrzękłą i nieprzytomnym głosem zaczyna śpiewać. Na środku ulicy gra orkiestra, przed nią tańczy troje dzieci. Tłum wrzeszczy z uciechy, pensy się sypią, a dziewczynki o uróżowanych twarzyczkach zataczają coraz szersze kręgi tańca z zacięciem szansonistek, są pijane, whisky bucha od nich zdaleka. «Very good» wołają jakieś ciemne indywidua, ściągające z zaułków i nor londyńskiego piekła.
— Dobry wieczór, Sir — mówi ktoś do mnie. Odwracam się szybko. Jakaś dziewczyna o wymalowanej twarzy spogląda na mnie nieśmiało, bojaźliwie.
— Słyszałam, że państwo mówi po polsku, ja sześć lat nie słyszałam po naszemu, to mnie wielgą radość zrobiło. —- Odsunąłem się z nią nieco w cień jakiejś arkady.
— Co tu robisz w Londynie?
— No, poco mówić o tem? Pan z Warszawy?
— Tak — odpowiadam krótko.
— Sir zna Grzybowska street? — Oczy jej zaczęły szybko biegać i usta drgać nerwowo.
— Znam.
— Tam je mój tatę i matka. Czy una stoi jeszcze, ta street?
— Stoi. Nie chcesz tam wrócić?
— Oj, chciałaby, very, bardzoby chciała, ale coby uny powiedziały?
Byłbym z nią mówił dłużej, ale wsunął się pomiędzy nas jakiś chudy, blady starzec i wsunął jej różową kartkę, a mnie niebieską i odszedł bez słowa.
— Co to jest? — pytam, widząc, że ona się krzywi i chce kartkę rzucić.
— To jest takie pisanie. Coby dali jeść, abo zarobić, toby niejedna wołała. Ale taki pejper — co komu z tego przyjdzie?
Kiedym wracał do hotelu, ulice już wrzały jak piekło rozhukaniem i dzikością. Spotkałem znów tego człowieka, jak podchodził do gromad wyjących i pijanych, rozdawał swoje różowe i niebieskie papierki i szedł dalej...
Dziewczyny wymyślały mu, ulicznicy śmiali się w twarz, pijani spychali go na ściany i latarnie... Szedł cichy i niezmordowany, zapatrzony przed siebie. Białe włosy świeciły jak aureola w blaskach elektrycznego światła, a na jasnej twarzy miał wyraz głębokiej słodyczy, pobłażliwości i nadludzkiej dobroci.

Londyn, 2117 1894 r.

KRZYK.

Cicho było i słonecznie nad brzegiem morza.

O mio Napoli, o santa città,
Tu sei sempre il Paradiso...

Śpiewała kobieta, wsparta o złom kamienny, zapatrzona w miasto, które wielkim amfiteatrem, utkanym z plam białawych, ulic spiętrzonych nad sobą, tonęło zwolna w fioletowym zmroku, pociętym złotawemi sznurami świateł zapalonych. Ciemno-lazurowe, o rozstrzępionych grzywach pian, fale, przesiane purpurowemi pyłami zachodu, biły rytmicznie o dzikie, skaliste brzegi, porośnięte cielskami potwornych kaktusów, co, jak rojowisko polipów o srebrnej łusce, pełzały po złomach i zwieszały się nad wodą, jakby czyhając w rozpadlinach skał na barki, snujące po zatoce.
Rząd rdzawo-białawych, jakby umierających, eukaliptusów stał nad wąską drogą i szemrał sennie.
Cisza stawała się wieczorna i wiosenna, nadmorska i włoska.

O mio Napoli, o santa citta.
Tu sei sempre il Paradiso...

rozbrzmiał znów słodki głos i drgał długo w powietrzu, i płynął... odpowiedziały mu złotawemi dźwiękami mandoliny z barki niedalekiej i morze swym wiecznym, bezustannym gwarem.
Henryk, który leżał na samym brzegu i patrzył na fale, co obryzgiwały go i seledynowem koliskiem przychodziły lizać mu nogi, niby węże cofały się, płaszczyły, rozlewały, czaiły w głębiach i po chwili wracały znowu z nieustanną zaciekłością, podniósł oczy, skąd dochodził go ten głos dziwny. Wstrząsnął się. Ogromne, błękitne oczy patrzyły tuż nad nim, w nieskończoność tej lazurowej topieli, pokrajanej smugami purpury, pereł i śniegu. Pies, leżący cicho obok niego i wielkiemi, żółtawemi oczami patrzący w morze z jakąś senną apatją, podniósł się, zawarczał i niespokojnie zaczął strzyc uszami, węszył, aż raptem skoczył i pobiegł ścieżką do drogi, szczekając natarczywie.
Nieznajoma ocknęła się, powiodła wzrokiem po brzegu. Spotkały się ich oczy, przenikały zwolna i wpijały w siebie. Henryk powstał, jakby pod uderzeniem prądu elektrycznego — te ogromne, błękitne oczy, rozwarte szeroko, miały zawrotną głąb morza, ogarniały i ciągnęły nieprzeparcie.
Ostry dźwięk nawoływań rozległ się na drodze. Nieznajoma odwróciła się szybko. Czarna sylwetka mężczyzny stanęła obok niej, rozmawiali przez chwilę i odeszli.
Henryk wydostał się na drogę, przed nim o kilkanaście kroków szli nieznajomi...

O mio Napoli, o santa citta,
Tu sei sempre il Paradiso

zaśpiewała znowu i umilkła.
Pies zawył żałośnie, zaczął drapać skalistą drogę i jakiś strwożony powlókł się przy nogach swego pana.
Zmrok już zapadł. Wiatr zerwał się od morza, uderzał w ściany eukaliptusów i targał winnicami, które, jak nieskończone, zielone sieci, zwisały od drzewa do drzewa.

Świeca drgnęła po raz ostatni i zagasła. Przez wielkie okna zaczęły się wsączać srebrne blaski księżyca i zatapiać pokój w ciszy głębokiej. Wszystkie kształty rozsypały się w widmowy, drgający pył, z którego dopiero po chwili zaczęły się wynurzać słabe zarysy psa, zwiniętego w kłębek na dywanie. Złocone ramy obrazów, metalowe drobnostki, mosiężne pręty łóż ka świeciły w blaskach miesięcznych złotawemi refleksami...
Henryk już trzecią noc nie spał, zalewały go niejasne, chorobliwe majaczenia, bez form i bez kształtów, przesuwające się ponad świadomością widmami obrazów, błyskami myśli i rzeczy, niewiadomo skąd przychodzących, z przeszłości czy z przyszłości oderwanych? Patrzył w okno, lecz nie widział morza, które nieco niżej skrzyło się miljardami drobnych fal i przychodziło konać na żółtych żwirach wybrzeża z westchnieniem głębokiem. Długie, portowe tamy pluskały w wodzie i, jak polipy, wyciągały czarne ramiona ku otwartemu morzu.
Latarnia morska majaczyła na dalekim widnokręgu, niby złota glorja bóstwa, które zdawało się kołysać na falach. Las masztów sinawych, z obwisłemi żaglami, stał cicho i sennie, podobny stadu bocianów, które czeka, rychło ozwie się klekot przewodniczy, by się poderwać, zatrzepotać skrzydłami i ulecieć w świat!
Cisza była odurzająca. — Mgły szkliste i porwane w strzępy, jak przędza babiego lata, snuły się nad zatoką i przysłaniały słabo wody i wzgórza, pokryte winnicami — morze połyskiwało chwilami i zapadało jakby w sen, szemrząc coraz ciszej i coraz wolniej bijąc o brzegi... a nad tem wszystkiem płynął księżyc ogromny i promienny...
Rozkwitłe akacje dyszały wonią, która wdzierała się przez szyby i wraz z bełkotem fal spowijała serce słodkim bezwładem.
Henryk leżał bez ruchu. Chwilami zdawało mu się, że leży na srebrzystym obłoku lub na tych rozbitych, rozstrzępionych grzywach fal, snujących się po zatoce, płynie bezmiarem świetlanej topieli, wchłania spokój i szczęśliwość, roztapia się w blaskach łagodnych, w mrokach, rozdrganych echami nieznanemi, w morzu i ciszy...
Uśmiecha się słabo, uśmiechem spokoju i szczęścia... Nie wie, gdzie jest i dokąd płynie — lecz jakaż to rozkosz czuć zamieranie swoje w atomie i zmartwychwstawanie w bezmiarze...
— Ratunku, ratunku!
Drgnął. Uniósł głowę, lecz za chwilę opadł znów ciężko na poduszki i zapomniał o krzyku, który na sekundę uderzył weń jak smuga purpurowego światła. Kołysał się na fali rozmarzenia, był już tylko barwą kwiatów, wyłaniających się tajemniczo z cieniów, i światłem, i śpiewem ptaków, i pluskiem morza, piorunem, przebiegającym gdzieś nad otchłanią — wszystkiem był i niczem!
— Ratunku! Ratunku!
Usłyszał znów krótki, rozpaczliwy krzyk, lecący od strony portu. Słyszał, lecz nie zdawał sobie sprawy, czy to głosy płyną z zewnątrz, czy też są jego majaczeniem. Skupiał rozproszone myśli, jednoczył i naraz zadrżał cały, bo ten krzyk rozległ się prawie tuż przy nim z taką mocą, że odruchowo zerwał się z łóżka i rozejrzał dokoła — chciał wołać, uciekać, lecz było już za późno, spazm strachu ścisnął mu szczęki, oblał lodem i pozbawił przytomności — przed nim kłębiły się jakieś zjawy w rozpaczliwej walce. Mglisty zarys kobiety odpychał od siebie szary, ogromny cień, odchylał głowę wtył i krzyczał straszną, bezbrzeżną rozpaczą:
— Ratunku! Na pomoc!
Pies zaczął warczeć, szczekać, wskoczył na parapet okna i wył żałośnie, że cały pokój napełnił się jękiem.
Henryk widział to rozpaczliwe szamotanie się widm, widział, jak szary cień obejmował kobietę i dusił, słyszał krzyk, który go przeszywał jak nożem, i siedział skamieniały, bezsilny! Widma zaczęły się oddalać, podniósł się i zaczął iść za niemi, wyskoczył oknem, szedł jakby wybrzeżem, przedzierał się przez zarośla i zaczął biec ze wszystkich sił. Widma były coraz bliżej — szary cień jakby go pochwycił, walczył z kimś, jakieś ostrze przebiło mu ramię — czuł, że upada, że go ktoś podnosi, wlecze — czuje, że leci w przepaść — usłyszał jeszcze jeden straszliwy krzyk, plusk wody, ciemności pochłonęły go, i stracił zupełnie świadomość.

Słońce podniosło głowę nad Oceanem i czerwonawe źrenice zatopiło we mgłach bladego fioletu, kołyszących się nad ziemią i opadających na wodę. Świat śmiał się rzeźwością poranku, złotem słońca, zielenią i gwarem budzącego się życia. Gwizdawki parowców darły powietrze, skrzyp wind, świsty pociągów leciały od portu. Rybackie łodzie odrywały się od tam portowych i ze wzdętemi żaglami pruły morze, mieniące się teraz w brzaskach poranku barwami roztopionego szmaragdu. W willach, rozsianych na stokach wzgórz, otwierano okna. Brzegiem snuli się ludzie, osły, ciągnące beczki z wodą słodką, ryczały komicznie. Świegot ptactwa podnosił się i wrzał w gęstwinach.
Henryk leżał we śnie kamiennym, nie czując zimna, wiejącego od morza, i nie słysząc psa, który zaczął warczeć na służącą, wchodzącą do pokoju. Wsunęła się cicho, zostawiła trepy przy drzwiach, na palcach podeszła do łóżka i delikatnie zaczęła budzić śpiącego.
Spojrzał na nią napoły przytomny.
— Kazał się pan zbudzić o piątej. Statek za godzinę odchodzi. — Przysunęła stolik do łóżka i podała śniadanie.
— Wie pan — zaczęła z twarzą, pełną grozy i surowości — dzisiejszej nocy popełniono straszną zbrodnię. Jakiś mężczyzna... O, a co to, okno otwarte? I pan tak spał całą noc! Otóż jakiś mężczyzna zamordował tę śliczną Angielkę, co to mieszkała obok w hotelu, zamordował i wrzucił do wody. Z rana morze wyrzuciło ją na brzeg. Słyszane to rzeczy, taka zbrodnia — biadała żałośnie.
— A to co? Krew? — szepnęła, oglądając z przerażeniem plamy na podłodze. — I łóżko! I pan cały zakrwawiony!
— W nocy? Zabito? — zaczął pytać cichym szeptem.
Nagle zerwał się z łóżka, wyciągnął przed siebie obie ręce i zaczął krzyczeć oszalałym rykiem:
— Ratunku, ratunku!

20/2 1895 r.

POWRÓT.

Święto! Zaśpiewały dzwony! Rozkołysane, wysokie, zadyszane radością głosy biły ze wszystkich stron.
Leciały jak ptaki nad oceanem, świergotały z sadów, huczały nad wzgórzami, zrywały się z zapadłych pustek, gdzie zadumane menhiry trwały w wieczystem milczeniu i rwały się ku słońcu, które się wynurzało z głębiny wód zielonych...
W sadach, na polach, na drogach kwitnęły jabłonie.
Różany obłok spadł na ziemię i dyszał cichą, radosną wonią wiosny.
Blady kwiat sypał się na zielone fale morza. Drzewa, wynoszące się z pośród skał, trwały jak cud, jak marzenie, jak krzyk wezbranej radości.
Dęby szemrały rudemi, zeszłorocznemi liśćmi. Z szarych skał stalowe pnie buków skręcały się i prężyły, niby potworne cielska wężów, lecz ponad wszystkiem królowała jabłoń i jej różany kwiat, opłynięty chmurą brzęczących pszczół.
Wiatr pieściwy polatywał od morza.
Grały dzwony! Świat cały utonął w królewskim przepychu wiosny i radości.
W miasteczku, przywartem nad małą zatoką, w szarych, granitowych domkach, pod strażą dębów, zapatrzonych w morze — święto!
Ocean gładki, cichy, niezmierzony błyszczy, niby płaszcz z atłasu, i połyskuje w słońcu obramieniem białych pian.
Mewy śmigają, kołują, padają, jak płatki kwiatów, ponoszone przez wicher, krążą nad portem, nad barkami, leżącemi w mule odpływu, niby zmęczone ważki, omotane niebieską chmurą sieci, rozwieszonych na masztach. Święto!... odpoczywają senne i leniwe, suszą się porysowane o skały boki, grzeją się w słońcu czarne, spracowane kadłuby; leżą, jakby nadsłuchując coraz cichszych fal odpływu...
Święto! Odpoczywa ocean! Przyczaił się w głębinach, zapatrzony w niebo, ukrył pazury, legł na burzy i śni swoją moc i potęgę straszliwą.
Nadbrzeżne drzewa, mury portu, kwiaty jabłoni toną w nim, niby oczy dzieci, wystraszone a pełne zachwytu! Ludzie na wybrzeżu patrzą w ocean..., a każde oczy lecą w dal, a każde oczy niosą się aż tam, ku złotej, dalekiej linji horyzontu, a każde oczy krążą ponad cichą głębiną...
Święto dziś w porcie... Święto w miasteczku.
— Święto! — Wołają dzwony, głoszą i podśpiewują krótki hymn.
Nad wodą zbiła się gromadka kobiet, utkwiwszy oczy w dal. Wieczne, żałosne płaczki oceanu... Siedzą stare, podobne do pni spróchniałych, omszonych i podartych piorunami. Siedzą bezradnie młodsze, dorodne, białe czepki chwieją się nad włosami, pobladłe usta szepcą, wyniosłe piersi podnoszą się łkaniem... I młode dziewczęta — kwiaty jabłoni, różane, łzami oroszone... Siedzą na zielonej murawie, ogromna jabłoń zwisa nad niemi różowym obło-kiem kwiatów. Od rana już siedzą, wpatrzone w dal cichą, martwą i pustą...
Czekają!
Dzień się podnosi. Słońce wypływa nad port i miasteczko. W kościele, który się wynosi jak góra, poszarpana wichrami, szaremi murami granitów w wieńcu jabłoni, grają organy. Czasami urwany śpiew doleci, czasami głośniej jęknie fala przy brzegu, czasem zakrzyczą ptaki, lecz ponad wszystkiem góruje cisza; sypka, rozdrgana, przesłoneczniona sypie się na pochylone głowy.
Ludzie sypią się z kościoła, na placu zgiełk się podnosi, pierwsze fale przypływu zatrzepały o brzegi, pierwsze bryzgi pian chlusnęły kobietom pod nogi.
Nie drgnęły, siedzą nieruchome, patrzą, czekają, trwają jak Niobidy zastygłe w oczekiwaniu, bezradne.
Na placu już wrzaski. Muzyka, trąby zagrały mosiężne. Karuzela poszła w ruch, dzwonki brzęczą! Trupa żonglerów na środku rynku, łamańce, piramidy! W namiotach popisuje się połykacz ognia, walczą atleci, kobieta-olbrzym... Wyją zwierzęta w menażerji, a stary, zmartwiały lew patrzy w słońce. Katarynka gra. Trzeszczą wystrzały w strzelnicy, atleci podnoszą ciężary!
Zgiełk, wrzawa, głosy, śpiewy, krzyki, klekoty sabotów. W szynkach już pełno od ciężkich postaci rybaków w czarnych strojach. Tylko kobiety nad brzegiem siedzą nieruchome, głuche na wszystko, i patrzą w bezbrzeżną pustkę oceanu.
Godziny wloką się sennie. Przypływ narasta. Morze już bije o brzegi. Warczy coraz groźniej. Ławy fal wspinają się im do nóg i plują pianą. Ocean, niby zbrózdowane pole, czernieje skibami, rzuca się, tarza, kołysze, wzdyma, gdzie niegdzie już wytryskują fontanny, ryk i szum rośnie...
Na placu wciąż grają katarynki, warczą bębny, kręcą się karuzele, ktoś zaśpiewa! pijanym głosem, rośnie gwar, jakieś pary, trzymające się za ręce, idą nad morze, pod baldachimem różanych jabłoni...
Nagle kobiety, siedzące na wybrzeżu, zerwały się...
Na horyzoncie zamajaczyło pięć czarnych punktów.
Morze huczy, fale płyną z gniewnym i groźnym pomrukiem.
Oczy kobiet pożerają przestrzeń.
— Jadą! jadą!
— Wszystkie!
— Pięć, wszystkie!
Czarne barki są coraz bliżej. Czarne żagle rozpięte, że, niby ptaki, skaczą na fali, niby ptaki płyną ku lądom.
Kobiety padły na kolana. Lecz ani jeden krzyk, ni jęk, ni głos, tylko te oczy wyżarte łzami, wbite w niebo, i blade usta, rozszeptane.
W porcie ruch. Przypływ dźwiga łodzie, prostują się maszty. Na spotkanie przybywających rozstępują się, formują długą aleję, cichą, ponurą ulicę masztów, spowitych sieciami.
Cisza... Ucichły katarynki, stanęły karuzele. Tłum posuwa się w milczeniu, zapatrzony przed siebie. Pięć łodzi jest już coraz bliżej. Pochylone, z rozpiętemi żaglami, idą jedna za drugą, podnoszą się na fali i opadają, idą ciężko jak pługi, że tylko brózda pian białych migoce i wije się za niemi.
Są już coraz bliżej, nawprost kobiet-płaczek.
Pięć łodzi — na każdej pośrodku trup, okryty żaglem, że widać tylko sine twarze, zastygłe i jakby w niebo wpatrzone...
Zapada głucha, żałobna cisza...
Ktoś w tłumie krzyczy...
Wjeżdżają do portu. Zwinięto żagle, opuszczono reje, maszty stoją jak krzyże, a pod niemi leży pięciu cichych, pięć ofiar walki z oceanem. Powracają do rodzin, do swoich. Pomęczeni wracają i cisi... Przybijają zwolna do brzegu, gdzie stoją puste łodzie — trumny dla przyszłych ofiar.
Obnażyły się głowy. Płyną w ciszy. Jeno woda się burzy, mewy krążą z jękiem, a przypływ miota się, chluszcze, gryzie, wyciąga drapieżne pazury, jakby po nowe zdobycze...
Nagle jęknęły głucho żałobne dzwony.
Krzyk wstrząsnął powietrzem, kobiety uderzyły w płacz. Podniosły się skargi, lamenty, narzekania...
Łodzie stanęły u brzegu. Rybacy biorą na ramiona zmarłych towarzyszy i niosą uroczyście na ląd, do kościoła. Zrywa się ponury śpiew i milknie w głębi kościoła. Cichną dzwony.
Rozpłynęły się płacze. Ocean tylko faluje, szumi i huczy, bije o brzegi, wspina się aż po różane kwiaty jabłoni i wyje...

Plac ożył na nowo. Huknęły bębny, puściły się w ruch karuzele, zawarczały bębny, krzyknęli przekupnie, zagrały katarynki. Złociste słońce jaśniało jak przedtem, różane kwiaty jabłoni, chmury sadów, nieobjęte, kwieciste łąki dyszały wonią, radością i wiosną...
Wiatr rozwiewał płatki, że leciały niby łzy na zielone, złe fale i niby rodnie łzy chwiały się na szmaragdowych źdźbłach traw młodych, i sypały się na białe drogi, na głowy...

W porcie znów szykowano łodzie, że, nim zmierzch począł zaścielać ziemię, nowa karawana wyruszała na morze.
Szły łodzie jedna za drugą, parły się, rwały naprzód. Rozwinięte żagle chwytały wiatr. Rysowały się ostro twarde profile rybaków, wpatrzone w słońce, w dal, w nieskończoność.
I znów kobiety, dzieci i starcy, skupieni na wybrzeżu, słali za nimi łzy trwogi i rezygnacji...
Na wieczną walkę płynęli.
Nowe ofiary Przeznaczenia.
A ocean jakby radośnie otwierał szeroko ramiona i śpiewał im nową, wieczną, kuszącą pieśń swej potęgi.

Florencja, d. 3 kwietnia 1908 r.

HISTORJA, KTÓRABY MOGŁA SIĘ STAĆ.

Śniłem sen dziwny, zgoła nieprawdopodobnej rzeczywistości podobien...
Przez płaskie, zadeszczone równiny biegł pociąg, leciał z dzikim, jakby oszalałym krzykiem; złote orły, rozpięte na ścianach, wielkie szyby i światła migotały w locie, ledwie uchwytne okiem, wśród mgieł i deszczów.
Od północy leciał na zachód bezmiarem płaszczyzn, lasów obumarłych, pustek — nieskończoną aleją słupów telegraficznych i szyldwachów czuwających...
Miotał się, niby orkan, i siał strachem, zgroza go okrywała.
«On» jechał!
Pan ludów niezliczonych, władca pół świata, przelatywał ziemię poddaną jak grom! Aż świat dygotał od huków, i trwoga zatrzepotała od Oceanu do Oceanu, ludzkie źdźbła się przygięły i, niby łan, schylały pod stopy niewidzialne, pod oczy przemożne i pod wolę nieubłaganą...
«On» jechał!
Pociąg szalał w locie, dyszał płomieniami, prężył stalowe muskuły, rozwijał ogniste skrzydła i, niby smok w kłębach dymów, miotał się i rwał w dale chmurne i nieprzeniknione. «On» chodził niespokojnie po wagonie, przyczajał się jak pantera przy oknach i wpijał niespokojne, latające oczy w strugi deszczu, w mgły i w nikłe sylwetki żołnierzy, biegnących wraz z pociągiem, to padał ciężko na kanapę i tak trwał w bezruchu, z zamknięte- mi oczami, ledwie dysząc...
Mijały prawie dnie całe i noce długie, aż pewnego poranka listopadowego, gdy deszcz zatapiał świat, chłód przejmował, a szare, zgniłe powietrze dusiło, przejmując serca niewypowiedzianym smutkiem — pociąg przystanął.
Ponury, błyszczący las bagnetów go otoczył, rój twarzy surowych, morze oczów wylękłych, cisza grobowa...
Deszcz tylko padał bezustannie, i bulgotały rynny.
Wyszedł! Buchnęły głuche okrzyki, jacyś ludzie przemokli wystąpili, podając chleb i sól, jacyś ludzie mówili schrypłemi głosami, krzyki znowu trwożne, muzyki zagrały i, niby tuman jęków, biły w omglone, niskie niebo...
«On», otoczony świtą mundurów, kohortą bagnetów i trwogą, słuchał, szedł, mówił coś, kiwał głową i przechodził ulicą ludzką, nie patrząc w oczy, w niego wtopione, w oczy, co przez lufy karabinów czerniały dokoła...
Kohorta wiodła go dalej, przed stację, gdzie czekał lud z chlebem, wylękły i przemokły.
Mierzył nieufnym wzrokiem tłumy, kurczył się i cofał, ale, naciskany przez otoczenie, ruszył, podali konia i wśród krzyków «hurra!», co leciały ciężko, jak liście mokre, jechał w pola błogosławić na bój, wyprawiać na śmierć...
Deszcz wciąż padał i wiatr miotał nagiemi drzewami, że cichy, przejmujący jęk łkał w gałęziach.
Nie odzywał się; przodem jechał ponuro, zapatrzony w pola, co jakby morze mgieł rozlały się przed nim, a gdzie głębokie szeregi wojsk mrowiły się czarnemi linjami, niby płoty, najeżone kolcami bagnetów. Przemiękłe sztandary zwisały żałośnie, czarne ciała armat lśniły się zagadkowo, i cały ten mur poruszył się, zadrgał we mgłach i ruszył półkolem, jakby się bór zerwał i, chwiejąc, szedł ku niemu!
Krzyki głuche, rozbite, otoczyły go falą i rosły, wzmagały się, biły, niby te olbrzymie krople deszczu, i niosły wichurą!
Błogosławił pozłocistym krzyżem szeregi, których linje się złamały i padły w błoto z pochylonemi czołami; a on z konia, drobną ręką, znak krzyża czynił nad nimi, znak śmierci, którym na śmierć wysyłał!
Nieprzeliczona ciżba oczów wbiła się w niego, czepiła jego bladej twarzy, w mózg się wżerała... błogosławił wciąż!
Pułki przechodziły mimo, błoto trzaskało pod nogami, szare szynele siwiły się jak kałuże, linje bagnetów kołysały się w takt, bębny warczały, muzyki szły na przedzie, wciąż, jakby przez wieki, z tych pól nieznajomych, z mgieł, ze strug deszczu wynosiły się szeregi ludzi, koni, armat i płynęły obok niego z rozwiniętemi sztandarami, z krzykiem głębokim i z temi oczami, wiernie wpatrzonemi, z temi oczami, co żebrały żałośnie i świeciły łzami...
«On» wciąż błogosławił!
Aż przeszli wszyscy, ginąc w mgłach i szarudze, a jak okiem sięgnąć, stały puste, zdeptane pola i wsie przywarte do ziemi, wsie nędzne, obdarte i opuszczone...
Lud zapełniał drogi, kulił się na deszczu, i zapłakane, czerwone oczy przeprowadzały władcę, krzyczeli «hurra»!, ale, nim przejechał, groźny szum leciał, przekleństwa i głuche, płaczliwe jęki.
Często się oglądał, chciał przystanąć i spytać, co to za dziwne głosy, dlaczego płaczą? Lecz zawsze świta zwarta kołem obstępowała go szczelnie, że nie dojrzał nawet narodu.
— Entuzjazm wprost niebywały! — szeptali mu z uśmiechem. Jakaś grupa rzuciła się pod konie, krótka chwila szamotań, krzyków, jęku, i znowu jechali.
— Pod konie się rzucają, by Cię ujrzeć, Panie. Trzeba się bronić od miłości poddanych — szeptali znów rozpromienieni.
W pociągu stanął w szybie i patrzył na ciżbę, tłoczącą się niżej, na peronie. Byli tam chłopi, baby, dzieci, a wszystko wrzeszczało wniebogłosy, wywijając czapkami, machając rękami, płacząc.
Nie mógł zrozumieć, czemu policjanci, ukryci za ludem, tłuką ich pochwami szabel po nogach i także coś krzyczą!
— Cudowna wycieczka! A jak to kłamią zagraniczne gazety?
— Istotnie, widzę, słyszę!
I choć pociąg ruszył, jeszcze się kłaniał, jeszcze nasłuchiwał krzyków i uśmiechał się radośnie, prostował wyniośle, błogość spełnionej pracy przejmowała go wiarą w siebie.
Dokoła wszystkie twarze jaśniały również radością, gwarno się zrobiło, dowcipy jak race strzelały, śmiechy...
— Nie jest tak źle, jak myślałem — szeptał.
— Jest doskonale!
— Poczta, Najjaśniejszy Panie! — meldowano na jakiejś większej stacji. Adjutant wniósł całą plikę depesz szyfrowanych, listów i gazet. Zaległa cisza. «On» się zawahał, lekko wyciągając rękę po depesze.
— N. Pan utrudzony, odczytam! — pośpieszył minister. Rozwijał i czytał: Wódz główny donosił, że wszystko doskonale idzie, że wprawdzie się cofa, ale to dla tem silniejszego odrzucenia, że duch wojsk wyborny, że żołnierze, armja cała, jak naród cały, drży niecierpliwością, by móc dać życie za Pana swojego.
— Poczciwi! — szepnął łzawo i na marginesie depeszy położył swoją najjaśniejszą ręką napis: «Bardzo się cieszę, proszę podziękować moim wojskom za zwycięstwa».
Potem szły depesze wewnętrzne. Coś dłużej cyfrował, ale pewnym głosem czytał, że wszystko w zupełnym porządku, wichrzyciele, ukarani po ojcowsku, przyznali się do błędu i właśnie deputację wysłali, błagającą o przebaczenie.
— Doskonale! Co dalej? — ożywił się.
— Ze wszystkich stron płynie chór miłości, naród Cię kocha, czci i pragnie, by pozostało wszystko, jak było.
— Dziękuję z całego serca i ja tego samego pragnę, co mój naród! — dopisał znowu na marginesie depeszy i zatarł ręce.
Szły inne depesze, donoszące, że spaliły się magazyny wojenne, że w zapasach żywności straty znaczne, że odkryto różne nieprawidłowości w intendenturze, ale zresztą wszystko dobrze.
Pochylił głowę.
Odeszli. Był zmęczony. Poczuł na barkach trud rządzenia miljonami! Usnął, lecz obudził się wkrótce. Cały pociąg spał... Noc była szara i zadeszczona, wiatr świstał po szybach, chmury goniły po niebie. Migotały jakieś światła przyziemne, jakieś mieszkania, stacje, wsie, siedziby porozrzucane...
— Co oni tam myślą, jak tam jest naprawdę? Co to jest ten naród?
I wszystkie straszne rzeczy, które niekiedy przedzierały się do niego, na pamięć mu przyszły: klęski, głody, bunty, rozpacze ludu...
— Pójdę w naród i dowiem się! — pomyślał. Tak! Tak! błyskawica go olśniła i zerwała do czynu. Tak jest! Ojciec prawdziwy zniży się do dzieci, wysłucha, zobaczy, przekona się o wszystkiem!
Kazał sobie podać cywilne ubranie, nakazując służącemu, by nic nie mówił nikomu, ubrał się, wziął pieniądze i drżący, nieprzytomny prawie z wrażenia, doczekał się chwili, gdy pociąg przystanął, i wyskoczył na peron.
Nie zauważył tylko, że równocześnie kilku ludzi wyskoczyło również w tym czasie z drugiej strony pociągu i zniknęło w nocy!
Pociąg ruszył, i On został sam...
Świt już się robił, przymrozek ściął ziemię, szron pobielił dachy. Obejrzał się trwożnie i ruszył prosto przed siebie.
— Pójdę, gdzie mnie oczy poniosą, aż na dno prawdy! — myślał. Zatrzymał się na jakiejś drodze, nie wiedział, gdzie jest, co to za kraj, co za ludzie go zamieszkują, ale szedł odważnie, wioska jakaś czerniała zboku. Zimno mu było i jakoś strasznie! Potykał się na grudzie, z przerażeniem patrząc na pokrzywione, nędzne chałupy, na rozwalone płoty i drogi bagniste...
Jakiś dom ogromny stał przy drodze, kilkanaście fur przed nim, z okien biło światło.
Wcisnął się do szynku i trwożnie usiadł w ciemnym kącie.
Pełno było chłopów i żołnierzy, gwar zalewał izbę. Wszyscy rozmawiali o cesarskim przejeździć, kieliszki gęsto krążyły!
— A widziałem go zbliska, wysoki i spaśny!
— Jeszczeby, przecież im jeść nie zbraknie!
— A cały we złocie chodzi...
— Bo to podatków nie zdzierają, ma za co!
Zrozumiał, że o nim mówią, i zadrżał, karczmarz stał przed nim, rozglądając go podejrzliwie.
— Pan, widzę, nie tutejszy? Co podać?
— Tak, spóźniłem się na pociąg — jąkał, nie wiedział zupełnie, co kazać podać.
— Mam świeżo upieczoną gęś, może wódki?
— Proszę o gęś i wódkę, proszę! — przyczepił się błagalnie i, gdy mu postawiono, odsunął się zdumiony.
— Możeby ci panowie ze mną — wskazał chłopów.
— Napić się napijemy, czemu nie, kiedy pan płaci! — ozwał się któryś.
— Wymarźlim kiej psy nad koleją.
— Dwa dni i dwie noce musielim stać na stacji.
— Naczelnik przyjechał i kazał, że może On się zatrzymać, to trzeba, by naród się zebrał. Przykazali, a który chciał się wynieść, to sprali, i musiał wrócić.
Nalewał gorzałkę drżącą ręką i sam pił, chociaż go mdliło i sam zapach przytomności pozbawiał.
— Zdaleka to pan? — pytali ciekawie.
— Z miasta, niedaleko.
— To z powiatu, co? — badali.
Nie wiedział, co mówić, więc pił, zachęcał i gęś podsuwał.
Chłopi pili i jedli, ale jakoś ciszej mówili, ale że wódka robiła swoje, przysiadali się, gwar się podnosił, już niektórzy się całowali, a szczerość przychodziła. Jęli się wywnętrzać gorąco:
— A bo to on co wie? Bo to urzędniki naród dopuszczą? Przejedzie i tyle! Gdzie pójdziesz? Co im zrobisz?
Zaczęli się skarżyć, a on słuchał chciwie, drżał ze szczęścia, że nareszcie twarz w twarz spotkał się z ludem. Chociaż obrzydzenie go przejmowało, dusiło powietrze, lecz mimo to pogadywał z nimi. Wtem wszyscy ucichli, to policjant wszedł do karczmy i bystro rozglądał się po izbie Chłopi po jednemu zaczęli się wysuwać.
Nie mógł zrozumieć ich pośpiechu, prosił, by zostali, wzruszali ramionami i wynosili się.
Podniósł się i zapłacił, zdziwiony, że tak tanio. Właśnie stał, rozmyślając, co począć dalej, gdzie iść...
— Pasport u Was jest? — zabrzmiał cichy głos policjanta.
Wzdrygnął się, paszportu nie miał, zaczął mu coś tłumaczyć.
— Tak do urzędu pójdziemy, panie.
— Poco, dlaczego?
— Tam powiedzą — i ujął go pod ramią.
Wówczas wyciągnął trochę pieniędzy i wetknął policjantowi w rękę. Policjant spojrzał, schował, uchylił czapkę i ku drzwiom zmierzał.
— Ho, ho! pan musi być ptaszek, to nic, do urzędu pójdziemy!
Dodał mu parę sztuk złota, i wtedy tamten odstąpił.
— Jeżeli pan nie chce spotkać Naczelnika, to droga przez las do stacji. Mogę odprowadzić?
— Dobrze; dobrze — przytakiwał.
Strażnik wyszedł i po upływie kilku minut wrócił blady śmiertelnie, wystraszony i, zwracając pieniądze, wyrzekł:
— Ja tak umyślnie brałem od pana, dla żartów, jestem dobry człowiek, do sądu nie podam, że pan chciał urzędnika przekupić — mówił zlany potem.
Radość nim zatrzęsła — przekonał się naocznie, że nieprawdą jest przekupstwo policji!
— «Zmienić, paszportów nie używać, podziękować niższej policji za gorliwość i uczciwość!» — napisał w notesie.
I pełen otuchy wyszedł przed karczmę, nie wiedząc, co robić dalej. Dzień już był, kapało z dachów, szron zmieniał się w błoto.
Jakaś bryczka zajechała przed karczmę.
— Może pan do stacji, to zabierzemy!
— A dobrze — wsiadł uradowany, śmiejąc się do siebie na myśl, co się tam dziać musi w pociągu, jak go szukają, chciał gwałtem mówić, lecz furmani mieli podwiązane twarze, że ledwie je można było dojrzeć.

R. 1908.

Z WĘDRÓWEK HARUNA AL RESZYDA.

Jako potężny Harun al Reszyd, kalif wszystkich wiernych, kiedy na Arabję spadły przeróżne klęski, przegrane sromotnie wojny, długie głody i zaciekłe bunty poddanych, nie mogąc się dowiedzieć prawdy od swoich kłamliwych doradców, opuścił potajemnie stolicę i poszedł pomiędzy naród, aby się naocznie przekonać o źródłach złego, krótka historja z tysiąca i jednej nocy, opowiedziana ku nauce i przestrodze potomnych.

Szecherezada, gdy noc ciemnym namiotem osłoniła pustynię, a szakale zawyły swoją pieśń wieczorną, usiadła, jak zwykle, na terasie pałacu, w gronie przyjaciół, i rzekła:
— Wczoraj opowiadałam, jak Wielki Harun al Reszyd wyrwał się ze szpitala trędowatych i uciekł.
Skinęli głowami w milczeniu i zapatrzyli się w jej oczy, podobne gwiazdom, co się roziskrzały w bezmiarach, a ona zaczęła:
— «Sułtan uciekał, pędził jak wicher i jak szalony wpadł na stację, pociąg już stał na peronie, ale we drzwiach zagrodził mu drogę jakiś człowiek.
— Proszę o bilet!
Reszyd osłupiał, nie rozumiał bowiem żądania.
— Bilet! Naco? Człowieku, błagam cię, powiedz mi, co to jest takiego? Powiedz! — Bełkotał, chcąc go objąć błagalnie, ale dostał kułakiem w piersi, aż się potoczył na ścianę.
— Poszoł won, pijanica! a nie, to zawołam żandarma!
Kalif cofnął się bezradnie, łzy napełniły mu oczy, a ta męcząca zagadka rozsadzała mózg, że szepnął:
— O, Ałłach! jak ciężka jest nauka życia!
I ochłonąwszy nieco, jął nieśmiało i trwożnie rozpytywać ludzi, dlaczego odźwierny żąda od niego biletu? I co to jest bilet? Patrzyli jak na warjata i wybuchali śmiechem, dopiero jakiś litościwszy wskazał mu długi łańcuch ludzi, cisnących się do jakichś okienek, i rzekł łagodnie:
— Tam sprzedają bilety!
Reszyd rzucił się gorączkowo w szereg, ale wysoki mąż w niebieskim burnusie, stojący zboku, krzyknął groźnie:
— Kuda leziesz? — I władczym ruchem wyrzucił go na salę.
Wtedy Reszyd stanął jak gromem rażony, na szczęście przysunął się do niego młody Egipcjanin o bujnych kędziorach, zwisających mu przy uszach, i szepnął cicho:
— Ja kupię bilet, pan dobrodziej da pieniądze, i zaraz przyniosę, ja się nie boję tego chama! — Wskazał ostrożnie na niebieski burnus.
— Zbawco mój! -— wybuchnął Reszyd, wciskając mu garstkę złotych monet.
— Pierwszą klasę dla pana dziedzica, ja się zaraz poznałem...
I po chwili sułtan oglądał ciekawie bilet, a Egipcjanin, nie zwróciwszy reszty, kłaniał się uniżenie i wołał gorąco:
— Szczęśliwej drogi dla jaśnie pana hrabiego!
— Niech ci Ałłach zapłaci — jęknął Reszyd i byłby go przycisnął do serca, i może nawet przyobiecał jakie ulgi dla wszystkich Egipcjan, ale fala ludzi porwała go ze sobą, że tylko westchnął:
— Zaprawdę, niemały trud podjąłem dla szczęścia moich poddanych. — I znalazłszy się w pulmanie, złożył na ławce swój skromny bagaż, owinięty w gazetę, i stanął w oknie. Zdumiony był i pełen niepokoju, tłumy się bowiem tłoczyły na peronie i wdzierały do pociągu, pod szklanemi dachami stacji przewalał się huk jakby morza szumiącego, brano szturmem wagony, a on napróżno szukał w tej szarej, skłębionej masie choćby jednego munduru, choćby jednego opiekuńczego bagnetu!
Przecież znał swoich wiernych, wiedział, że gwardje mają białe płaszcze, że lotna jazda nosi nahajki na złotych pętelkach, że generałowie mają czerwone lampasy u spodni; pamiętał, ile guzików powinien mieć prosty żołnierz, jakie hafty ministrowie, jakie barwy służba i wszyscy, którzy go zawsze otaczają -— boć sam to z niemałym trudem ustanawiał ukazami a srogo przestrzegał.
— Ale czemże jest ten tłum! — myślał z goryczą. — I to mają być moi wierni poddani? Mój naród? Ta szara, nędzna trzoda, to mój naród? Rozumiem teraz źródła niepokojów i buntów — szepnął naraz i, wydobywszy nieodstępny notes, zapisywał prędko:
— «Wydać ukaz, aby byli wszyscy umundurowani wedle zasług i rang! Kolor i rodzaj mundurów niechaj ustanowi mój wierny senat!» — Odetchnął z ulgą, poczuł boską radość czynienia dobra.
— To utrzyma ład społeczny! Człowiek bez munduru, to człowiek bez imienia, zero! Niezadowolonych będzie można awansować, a mały podatek od rangi przyniesie skarbowi pewną korzyść. — Rozmyślał ojcowsko, z głęboką troską o doli tych rzesz nieprzeliczonych i byłby znowu zanotował coś wiekopomnego, ale wprost na niego waliły korytarzem jakieś potężne walizy, kosze, pierzyny, tłumoki, klatki z ptakami, wspaniały gramofon, wielkie czajniki, dzieci, bony, gruba, czerwona pani, cała w czeczunczy i białych woalach, a wkońcu kroczył dostojny mąż w czapce z gwiazdką i z urzędową, cudnie rozkwitłą twarzą, i wszystko to wdarło się do jego przedziału i zalało go niby huragan!
— Na Ałłacha, to musi być który z moich wielkorządców! — szepnął Reszyd, onieśmielony niezmierną powagą męża, lecz nie miał czasu rozmyślać, bo jakiś krzyk wstrząsnął stacją, zagrzmiała muzyka, tłumy skłębiły się niby mrowisko, a wśród ciżb, miotających się na różne strony, pracowały nahajki i kolby tak zawzięcie, że co chwila podnosił się nieludzki wrzask i migały rozkrwawione twarze.
— Co się stało? Dlaczego biją? — pytał dokoła.
— Robią miejsce dla wojska! — odpowiedział mu ktoś po fenicku.
Jakoż zaraz ukazały się gęste szeregi, nakryte błyszczącym lasem bagnetów, szły twardo, aż ziemia jęczała; muzyka grała, obcasy biły do taktu, ale szli jacyś ponurzy i smutni, a tłumy ogarnęła nagła, trwożna cichość, że tylko płacze zrywały się gdzie niegdzie.
— Na pewną rzeź ich prowadzą! — szepnął ktoś.
— Na niewiernych idą! Zwyciężą! Zwyciężą! — wołał Reszyd płomiennie.
— Zwyciężą, ale bezbronnych! Znamy ich zwycięstwa!
Sułtan odsunął się niechętnie, a skoro wojsko przeszło do ostatnich wagonów, śpiesznie zanotował w notesie:
— «Fenicjan pozbawię łaski umundurowania, to wrogowie Kalifatu». — Pociąg ruszył i zatrzymał się gwałtownie, a po wagonach zaczęli biegać jacyś ludzie, przeglądając wszystkie wagony.
— A może to mnie szukają? — pomyślał, cofając się do przedziału, ale wszystkie miejsca były zapakowane rzeczami, a na skromną uwagę, że i on tutaj siedzi, dostojny mąż krzyknął po arabsku.
— Ty kto tak oj, a? Ubirajsia k’czortu!
I nim się zdołał zarekomendować, wyleciał na korytarz, a za nim jego bagaż, i drzwi się zatrzasnęły, napróżno prosił i nawet pokazywał bilet i paszport jako najprawowitszy Arab, dostojny mąż był niewzruszony i tylko krzyknął przez drzwi:
— Ja czynownik, mnie nado po służbie!
Reszyd westchnął jakoś żałośnie i napisał w notesie:
— «Dać rozporządzenie, żeby w pociągach pozostawiano nieco miejsc i dla osób cywilnych».
Pociąg wreszcie ruszył i leciał przez pola zadeszczone, nieobjęte, smutne, pełne obmokłych drzew, dróg błotnistych i niskich, nędznych chałup, przywartych do ziemi.
Harun al Reszyd patrzył, wzdychał i raz po raz sięgał po notes, nie wiedział, co notować, nudził go ten krajobraz, bolały kości, wczoraj tak srogo sponiewierane, a deszcz, trzepiący monotonnie w szyby, usypiał, że zapragnął cichego, ciepłego kąta.
W najbliższym przedziale, w obłokach dymów, siedziało kilku oficerów porozbieranych i grali w karty, gęsto popijając.
— Wam czego? Pszoł! — zakrzyczeli, skoro uchylił drzwi, że cofnął się prędko i już ostrożnie, na palcach, zajrzał do następnego.
Siedział tam jakiś gruby pan w czapce urzędowej, jakaś pani z dwojgiem dzieci i jasnowłosa dziewica, pokryta piegami, spojrzeli wrogo na niego, gdy zajmował miejsce, ale kiedy przemówił do nich po arabsku i wkulił się w kąt, ciągnęli dalej przerwaną rozmowę; pan w czapce skarżył się schrypniętym, przepitym głosem:
— Ja prawdziwie arabski człowiek, ja czynownik, wiernie służył sułtanowi, a teraz co? W duraki posłali! To Fenicjanie do nas napisali, że ja wziatki brał i gubernator im powierzył! Tak, on liberał, on prawie socjalista! — I grzmiał coraz głośniej, a potem dama zaczęła wyrzekać na straszne czasy.
— Iw naszym powiecie same buntowszczyki. Jeszcze pół roku temu, to czy było potrzeba obuwia, czy konfektów, czy co do kuchni, wszystko sami przynieśli i jeszcze prosili, żeby przyjąć, a dzisiaj co? Zobaczyłam wczoraj w sklepie cudny materjał na suknię i kazałam odesłać do domu, a ten podły kupiec powiada mi zuchwale:
— Pani naczelnikowa, zaraz się płaci, bo już nie kredytuję!
— Ot skatina! Takiegoby w mordę raz i drugi! — mruknął pan.
— Myślałam, że umrę ze wstydu! Oni teraz górą, oni! Nawet chłopca mi pobili, prawda, że pierwszy zaczął, ale jak śmieli tknąć arabskie dziecko! Bunt wszędzie!
— Żeby ja miał ze dwie — trzy sotnie, tak jabym im pokazał konstytucję! Ucieszyłbym serce! — wzdychał żałośnie.
Reszyd wyszedł pocichu na korytarz i pomyślał z niechęcią:
— Tak samo mówią mi ministrowie, ale co mówi naród? Gdzie prawda? — I poszedł szukać tej prawdy do sąsiedniego wagonu drugiej klasy, przepełnionego Fenicjanami! Zasiadł wolne miejsce i rozglądał się ciekawie.
Rozmawiali półgłosem, dyskretnie, niektórzy czytali gazety, jakaś pani rozcinała francuski romans.
— To tylko Fenicjanie, ale także naród, nie czynownicy! — pomyślał, i serce wezbrało mu radością, że oto nareszcie przemówi, wypyta się i znajdzie tę poszukiwaną prawdę, chrząknął raz i drugi, poprawił mankietów i zapytał o coś sąsiadów.
Nikt się nie odezwał, błysnęły tylko srogie spojrzenia.
Ponowił pytanie, sądząc, że niedosłyszeli, a na to ktoś rzekł.
— Nie rozumiemy po arabsku!
Zabolało go to niezmiernie, że, nie zważając na wrogie milczenie, jął mówić prędko.
— Ja ze stolicy! Przyjechałem, żeby tak z wami pomówić serdeczno, od duszy! Żeby wiedzieć naprawdę, co się u was dzieje...
Mówił długo i w próżnię, bo wszyscy pilnie czytali lub udawali drzemiących, że zamilkł zawstydzony i napisał w notesie:
— «O, Ałłach! ty widzisz, jak trudzę się dla szczęścia swojego narodu!»
Na jakiejś stacji rozjazdowej wpadł do wagonu chłopak z gazetami i krzyczał jak oszalały!
— Najświeższe wiadomości! Sprali Arabów! Kurjerek poranny, sto Chińczyków zabitych, jeden Arab ranny!
Wagon wybuchnął śmiechem, i wszystkie ręce wyciągnęły się po gazety, tylko jeden Reszyd zakrzyczał gniewnie:
— Jak śmiesz tak kłaniać, ja cię każę wysłać na Saharę! — i chciał go złapać za kołnierz, ale chłopak wyskoczył na peron i wołał ze śmiechem.
— Niech się pan tak nie stawia, panie Arabski, bo jak zawołam Chińczyka, to pan majtasy zgubi ze strachu, i będzie wstyd!
Wagon już ryczał ze śmiechu, ale wnet przycichło, bo ktoś zaczął czytać depeszę z pola bitwy, więc wszystkie twarze pojaśniały, wszystkie oczy rzucały błyskawice, i wszystkie serca przejęła niezmierna radość, że wojska Kalifa znowu zostały pobite, a jakaś pani zawołała wzruszonym głosem:
— Niech będą błogosławione chińskie ręce, one kruszą nasze okowy!
Reszyd uciekł, nie mógł już słuchać, wrzał gniewem i bólem.
— Przegrali! Znowu przegrali! — jęczał, łamiąc bezsilnie ręce. — A może to nieprawda, może to tylko Fenicjanie rozpuszczają takie wieści, że upadło serce wiernych! — Ale gdzie prawda? Gdzie? — krzyczało mu serce, i biegł korytarzami wagonów i wszędzie widział tak samo radosne twarze, gazety w rękach i oczy jaśniejące radością!
Poczuł się tak samotnym i nieszczęśliwym, że schronił się do wagonu trzeciej klasy, a tłum dziko rozkrzyczany i groźny, co chwila bowiem ktoś przemawiał namiętnie, groził pięściami, a cały wagon wtórował krzykiem i groźbą.
— To prawdziwy naród, tutaj dowiem się prawdy — pomyślał, słuchając uważnie, ale wkrótce przejął go lęk, i pot okrywał skronie, gdyż bluźniono przeciwko jego świętej osobie i przeciwko jego ministrom, a co chwila zrywał się przerażający ryk:
— Śmierć sułtanowi, na pohybel z nim!
— Więc to taka prawda! Więc to mój naród, to moi wierni poddani! — dumał, wpatrzony w groźne, nieubłagane oblicza, zeżarte nędzą i pracą, i głodem. — Więc to przeciwko mnie, za moją pracę dla ich uszczęśliwienia!
I z bolesną rezygnacją wchłaniał w siebie wszystkie oskarżenia, wszystkie groźby, wszystkie skargi, wszystkie odwieczne nędze, wszystkie łzy nabrzmiałe spływały mu do serca, i góra ludzkiej niedoli przywaliła jakby grobowym kamieniem, iż siedział i zapisywał w notesie, myśląc z cichą radością o chwili, gdy wezwie doradców i rzuci im w twarze te straszne, krwawe prawdy!
Aż wkońcu się ożywił, rozgadał i gorąco a ostrożnie jął namawiać, aby te wszystkie żale, skargi i krzywdy zanieśli przed sprawiedliwe serce sułtana, gdy naraz wpadł jakiś kolejowy dygnitarz i krzyknął.
— Czy jest tutaj pasażer pierwszej klasy?
Reszyd podniósł się bezwiednie.
— Proszę wyjść natychmiast! Prędko, niema chwili do stracenia! To-warjaci! Cały wagon! Konduktor! — krzyczał, ciągnąc Reszyda przez siłę do drugiego wagonu, a gdy zjawił się konduktor, dostał w twarz i kopnięcie! — Ach ty, skatina! jak mogłeś tam pana puszczać! Zamknij drzwi, wyciągnij rewolwer, tam już furja wybuchła, o! — Komenderował ostro, Reszyd szedł za nim oszołomiony, nie rozumiejąc, co się z nim dzieje. Z wagonu huknął potężny śpiew, aż się zatrzęsły wagony!
— Może uratowałem panu życie! — rzekł skromnie dygnitarz, wprowadzając go do pustego przedziału pierwszej klasy.
— Więc to szaleńcy? — ledwie zdołał zapytać Sułtan.
— Tak, wieziemy ich do szpitala! Tak, czy pan tego nie zauważył? Może się pan prześpi, zamknę drzwi, żeby nie przeszkadzali.
— Więc to wszystko nieprawda! Niema nędzy, niema skarg, niema nienawiści, niema głodów! O, Ałłach! wielki jesteś i miłosierny! — szeptał, budząc się jakby z ciężkiego snu i bijąc dziękczynne pokłony Bogu sprawiedliwemu i, skupiwszy się modlitwą, rozciągnął się na ławce i zasnął.
Dzień już był, kiedy się przebudził, pociąg stanął na jakiejś wielkiej stacji, kazał sobie podać herbatę do wagonu, ale, zobaczywszy tłumy na peronie, pomyślał nagle.
— A jeśli to nie byli warjaci, a jeśli prawdę mówili?
Nie umiał przyciszać wątpliwości, więc gdy tylko pociąg ruszył, poszedł sprawdzić, chciał się jeszcze przekonać. Nie mógł tylko zrozumieć, że wagony były jakieś odmienne, wspanialsze i czystsze.
— Musiałem nie zauważyć! — rozmyślał, zaglądając do pierwszej klasy, siedzieli tam poważni, siwi Arabowie, pili herbatę i, nie zwracając uwagi na jego wejście, sławili jakby w dalszym ciągu mądrość Sułtana i jego doradców...
W drugiej pełno było panów różnych, dam, kupców i studentów; właśnie gdy wchodził, czytano najświeższe depesze o wielkiem zwycięstwie nad podłemi, chińskiemi małpami; słuchał chciwie, pił te wieści jak nektar przesłodki, a gdy wznieśli gorący okrzyk na cześć Sułtana i wojsk niezwyciężonych, krzyczał najgłośniej i całował się ze wszystkimi jak z braćmi, obiecując w duszy sowite nagrody tym wiernym, prawym Arabom, którzy skwapliwie podawali mu swoje karty wizytowe. A w trzeciej klasie, do której zajrzał wkońcu, panował tak samo gwar, raczono się wódką i ogórkami, ktoś grał na bałabajce i ktoś bił obcasami kamaryńskiego, aż huczało, pełno było robotników w czystych bluzach, o czerstwych, żołnierskich postawach i wypasionych twarzach; siedział między nimi najdłużej, rozmawiał, zachęcając, by powiadali całą prawdę, jak jest po ich wsiach, po fabrykach, w całym narodzie...
I płynęła mu do serca i mózgu miodowym potokiem prawda, taka, jakiej pragnął, jaką przywykł żyć, jaką go karmiono od dzieciństwa, że rozrzewnił się do łez i, wróciwszy do swojego przedziału, wyszeptał z błogością:
— Teraz jestem spokojny! Wiem, co się dzieje w mojem państwie! — Naraz drgnął, jakby nóż przeszyła jego serce myśl:
— A jeśli mi to wszystko urządzili? A prawdą jest tamto?
Nie znalazł odpowiedzi!

17/VIII 1908.

WSPOMNIENIA Z LAT DZIECIĘCYCH.

Było to w czasie wojny tureckiej w 1877 r. Miałem wówczas ósmy rok i pamiętam, z jaką niecierpliwością wyczekiwano w domu wieści z placu boju i numerów gazety.
Mieszkaliśmy zdala od kolei, pod małem, brudnem miasteczkiem, dokąd poczta przychodziła tylko raz na tydzień, we czwartki. Dla nas, dzieci, dzień ten był cudownym dniem swobody. Można było bezkarnie włazić na dachy, wieszać się po drzewach, wdrapywać na starą lipę, do bocianiego gniazda, skąd był najlepszy widok na drogę, aż hen, ku sinym lasom... że aż oczy zachodziły łzami od tego patrzenia.
Czwartek był też i dlatego pamiętnym dniem dla mnie, że nie chodziłem na lekcje do wuja, księdza Szymona, do klasztoru i mogłem uciec od fortepianu, którego nienawidziłem całą duszą. Nie zapomnę tego starego szpinetu, z którego cichaczem wydłubywałem inkrustacje z kości, szyldkretu i mosiądzu, mszcząc się za tortury, których był przyczyną, i za te bizuny, które obrywałem z jego racji. Lekcje z ojcem były codzień po południu, a potem musiałem jeszcze godzinami siedzieć przy starem pudle i ćwiczyć nieskończenie nudne gamy i wprawki.
Co to była za radość i uciecha, gdy się odezwała trąbka pocztowa na drodze! Kto żyw, wybiegał z domu na spotkanie. Ojciec brał kij i szedł na pocztę.
Czekał tam już tłum szwargoczących żydów, gromady kobiet, posłańcy ze dworów i tłuste mierzyny z plebanji.
Serce przestawało bić ze wzruszenia, gdy pocztarek wynosił z bryki ogromną skórzaną torbę, brzęczącą kłódkami i zamkami. Jakże wolno szło to rozpieczętowywanie! Z zapartym oddechem wpatrywaliśmy się w pana Jastrzębskiego, który poważnie, jakby mszę odprawiał, odrywał pieczęcie, odwijał, rozkładał...
— Prędzej, panie Janie, prędzej! — niecierpliwił się ojciec.
— Zaraz, nie pali się, list nie zając, nie ucieknie! — odpowiadał.
Żydzi kręcili się niespokojnie, baby wzdychały, a chłopi wytrzeszczali okrągłe oczy na łysinę i czerwony kark pana pocztmistrza.
Listowy Michał, chłop jak dąb, o drewnianej nodze i srogim wąsie, stawał przy nim i powtarzał grzmiącym głosem:
— Wolica! Jasiek, a łapże, chłopie — i rzucał pakiet chłopakowi ze dworu.
— Górki Małe! Mosiek, naści, żydzie...
— Żuromin! Franek, leć duchem...
Kolejno obdzielano dwory, potem plebanję, potem szli kupcy, co bogatsi, a na końcu wszelaka hołota i chłopstwo. Pan Jastrzębski surowo pilnował hierarchji.
Naprzód rozdawano listy, potem gazety.
Czasami ja chodziłem na pocztę, rzadko kiedy wuj Ludwik, ojciec nie pozwalał:
— Nie właź im w oczy! Nie trzeba! Siedź cicho!
W domu rozpoczynała się uroczystość czytania gazet. Na początek szły wiadomości z wojny — same hiobowe wieści. Więc lamenty, narzekania...
Wieczorem schodzili się panowie: Rogowski, Bielecki, Michalski, Tarnowski, Kochanowski, przychodził też wuj, ksiądz Szymon. Zjawiał się wuj Ludwik. Zasiadano do herbaty i dyskusji, więc wiary, nadzieje, marzenia. Wuj Ludwik klął zcicha, wzdychał, palił lulkę. Księdzu musiałem późno w noc pilnować cybucha...
Skoro się rozeszli, wuj Ludwik wracał do swego pokoju, zasłaniał okno i chodził całą noc, wyciągał broń, rozbierał, czyścił...
Nazajutrz szedłem z nim do lasu, gdzie strzelał do celu, wprawiał się. Uśmiechnięty wracał do domu i zaraz od proga wołał do matki:
— Wiesz, Antosiu, trafiłem pięć razy do asa! Chwalić Boga, jeszcze jest ręka i oko!
Matka kiwała na to smutnie głową, ojciec się irytował, a ksiądz burczał:
— Jeszcze ci mało, widać, Kufsztajnu, mało ci Sybiru! Chcesz jeszcze raz spróbować! Oj, swędzi cię skóra, swędzi!
W piątki, od samego rana, schodziły się baby i chłopi z listami od synów i braci z wojska. Co to były za płacze, krzyki, lamenty! Barbara zjawiała się nieubłaganie co tydzień i czekała, czy niema co od syna... Nigdy nic nie było, ale zasiadała w kuchni i zanudzała wszystkich nieskończonemi opowiadaniami o swoim Maciusiu...
Przychodzili żydzi z listami, pisanemi po polsku.
Między nimi Berkowa — handlowała jajami, nosiła cytryny — i z płaczem wspominała syna.— Joska.
Pewnej nocy zrobił się w domu wielki rumor. To wuj Ludwik obudził matkę, która głośno zaczęła płakać. Ojciec mu coś napróżno perswadował, jedno tylko mogłem usłyszeć, jak wuj Ludwik powtarzał twardo:
— Pójdę! Pójdę!
Z rana przyszedł ksiądz Szymon na naradę. W domu zrobił się nieopisany zamęt, płacze, jakieś przygotowania do drogi. Ojciec chodził po kątach, jak struty. Berkowa ukradkiem wyniosła z domu stary szal turecki, który był od święta. Widziałem go potem na dziedziczce. I porcelanowy zegar, który bił godziny, gdzieś też zginął z serwantki. Coś tajemniczego działo się w domu. Moszek wyprowadził krowę i dwuletniego źrebaka.
Wuj Ludwik nie ruszał się ze swego pokoju. Tylko ciocia Walercia wciąż siedziała pod lipą z panem Adamem i widziałem, jak się całowali. Powiedziałem, że poskarżę, uściskała mnie i, abym był cicho, dała cukierków i obiecała kupić w Piotrkowie pałasz prawdziwy.
Któregoś dnia poszliśmy wszyscy do kościoła. Podczas mszy wuj Ludwik leżał krzyżem, potem spowiadał się u wikarego, a wuj Szymon komunikował go. Przyszedł też i pocztarek Michał. Przez cały dzień wuj Ludwik był strasznie wesoły, gwizdał i co chwila wołał do mnie:
— Stachu, widzisz wróble na dachu!
Matka tylko wciąż płakała i ciocia Walercia, a pan Adam kręcił wąsy i mówił:
— Żeby to powstanie, jak mi Bóg miły, ani chwilibym się nie zawahał! Ale za obcą sprawę!
Ciocia Walercia ucałowała go, chociaż udawała zagniewaną.
Pamiętam ten wieczór, czerwiec być musiał, bzy kwitnęły. Było ciepło, noc dosyć ciemna. Słowiki śpiewały...
Cały dom poszedł wcześnie spać, i wszystkie dzieci.
Nie mogłem jakoś zasnąć. W pewnej chwili usłyszałem, że wychodzą z domu. Zerwałem się i ja i pobiegłem za nimi. Ojciec na mój widok powiedział:
— Weźmiesz wnyki!
Ale nie wypędził.
Szliśmy cicho, ostrożnie, aż do lasu — rodzice, ksiądz, wuj Ludwik i ja. Bałem się, ciemno było, i drzewa tak dziwnie szeleściały! Zatrzymaliśmy się pod lasem, zboku drogi w brzozowym zagajniku, który mocno pachniał.
Musiało być już późno. Kury piały. Wuj zaczął się żegnać. Ksiądz go błogosławił. Uklękliśmy i cicho odmawiali: «Pod Twoją obronę». Nagle, gdzieś w mrokach zarżały najęte konie, i rozległ się cichy szept Michała:
— Czas, panie kapitanie!
Wuj runął na ziemię, objął ją rozkrzyżowanemi rękoma i aż się tarzał od płaczu. Oderwał się, ucałował wszystkich i zniknął w ciemnościach.
Posłyszałem turkot bryczki po kamieniach.
— Dojadą do znajomych na granicy, tam ich przeprowadzą.
— To i Michał z nim jedzie? — spytała ciotka.
— Jakże, przecież to jego towarzysz. Uparł się, że go nie opuści!
— Porzucił żonę i dziecko!
— Nietylko on! Nietylko! — jęczała matka.
W tydzień przyszła wiadomość pewna, że wuj z Michałem przedostali się już zagranicę.
Odtąd jeszcze z większą niecierpliwością oczekiwano poczty. Matka płakała nocami. Ojciec uciekał w pole, a ksiądz modlił się po całych dniach. Tylko ciocia Walercia nie miała czasu, bo szyli wyprawę, i chodziła z panem Adamem na spacer do lasu, skąd wracała taka czerwona, narzekając na upał, że matka zabroniła jej tych spacerów.
Wreszcie odbył się ślub, zupełnie cicho, z rana. Ksiądz przyniósł wina, które wypito za zdrowie młodej pary, poczem odwieziono ich do lasu, gdzie mieszkał pan Adam.
Znów potoczyło się życie dawnym trybem. Przyszły żniwa, i długi list od wuja. Pisał, że już jest na miejscu, że zastał pułk, z którym mają iść na pomoc Osmanowi Paszy! Wspominał, że Michał został już sierżantem, że spotkał towarzyszy z powstania. List został spalony, nawet popiół zalano wodą...
I tak płynął czas, gdy przyszły wiadomości, że Osman Pasza oblężony jest pod Plewną. Wiedzieliśmy, że wuj Ludwik jest przy nim. Długo trwało to oblężenie. Całe miesiące! Wieści były coraz gorsze. Bili Turków wszędzie, otaczali Plewnę coraz ciaśniej, pisano, że głód w fortecy!
Przyszedł list od wuja Tomasza. Był ranny, leżał w szpitalu w Szumli. Ojciec strapił się srodze, posłał trochę pieniędzy, a ksiądz, przyczytawszy list, powiedział:
— To straszne! Może do siebie strzelali! Może jeden drugiego ranił! Brat przeciw bratu! Straszne!
I już odtąd dzień za dniem cały dom oczekiwał z trwogą wieści zdaleka.
— Wezmą! Zobaczycie, wszystko wezmą! — twierdził p. Rogowski.
— Nie bójcie się! Osman to wódz! To prawdziwy bohater!
I spierali się tak serdecznie całemi wieczorami.
Ksiądz odprawiał msze za niewiernych, usprawiedliwiał się przed matką, ale odprawiał, i coraz dłużej przesiadywał w kościele.
Na początku jesieni, pewnego dnia, gdy już zaczęto siewy, wpadła zdyszana Berkowa z dużą kopertą w ręce.
— Mam od Joska. Mam! Jest list! O, mój Boże...
— Cóż, zdrowy? — pytała matka.
List był zapieczętowany — zawiadomienie z pułku, że jeszcze na wiosnę, podczas przeprawy przez Dunaj, Josek zginął, rozszarpany kulą działową.
Berkowa słuchała, słuchała i zaczęła się śmiać:
— Państwo ino la szpasu tak czytają! Prawda? La szpasu?
Ojciec zaczął jej tłumaczyć, aż wreszcie zrozumiała.
— Mój Josek nie żyje! Moje dziecko! Jego kula rozerwała! Gwałt! Mój syn! Moje dziecko! Ażeby was wszystkich choroba, ażeby ta czarna śmierć! Mój Josek!...
Rozpłakała się, opadła z sił, wtuliła się pod ścianę i pozostała tak skurczona cały dzień, bez ruchu, bez jadła, tylko łzy płynęły jej z oczu bezustannie. Ile razy zajrzałem do pokoju, widziałem jej twarz bladą, przekręconą perukę i te sznury łez, płynące nieskończenie.
Wkońcu podniosła się i zwróciła się do matki z krzykiem:
— Do samego cesarza będę pisać, niech mi zwróci syna! Niech mi go oddadzą, on mój! Mój!
Później, jakby jej się w głowie coś popsuło, bo wciąż powtarzała, że pisze skargi i prośby, aby jej oddano Joska.
Przyszła jesień, a z nią deszcze, wiatry i pluchy. W domu było ciężko. Uciekałem do księdza, ale klasztor był jakiś straszny, pusty, po korytarzach tłukły się wrony, deszcz zacinał przez wybite okna, a ksiądz smutny. Siedział w celi, pod zielonym, pękatym piecem, palił fajkę i godzinami nie odzywał się do mnie... Albo chodził ze mną po korytarzach, a cośmy minęli jakąś celę, to powtarzał:
— Tu mieszkał ksiądz Sebastjan. Świeć Panie nad jego duszą.
Wiódł mnie na drugie piętro, gdzie w narożniku była cela jasna, pełna kwiatów i kanarków. To była cela ojca Bonawentury.
— On wróci! Jest na Syberji! Wyjdzie mu czas i wróci!
Pilnował, aby wszystko było gotowe na jego przyjęcie. Sam dawał ptakom jeść, sam podlewał kwiaty.
Najbardziej bałem się celi ojca Tymona, na pierwszem piętrze. Okna były zasłonione, drzwi zamknięte na klucz. Wuj je otwierał. Wewnątrz panował straszny nieład, na podłodze ślady krwi.
— Wzięli go! Bronił się! To jego krew. Nawet sukni kapłańskiej moskale nie uszanowali...
Klękał na środku celi i modlił się żarliwie.
Po tych spacerach, których się bałem, ksiądz brał mnie na kolana, całował, i zaczynały się lekcje łaciny na starym, grubachnym brewjarzu.
Najchętniej uciekałem do ciotki Wa-lerci. Mieli własny dom, konie, psy, które za mną łaziły. Dokoła były lasy ogromne. Całe dnie, od świtu do nocy, wałęsałem się z tym nowym wujem, włóczyłem po kniei ze starym gajowym, Pawłem, który mi opowiadał o owcach i wilkach, o topieliskach, kędy djabły tańcują. W sekrecie przed wujem pozwalał mi strzelać ze swej fuzji. Pamiętam ten pierwszy strzał, od którego się przewróciłem, dostałem tak mocno kolbą w ramię. Ale źle strzelałem i później.
— Już nie masz duszy do strzelby, jak, nie przymierzając, pan Ludwik. Będzie z ciebie co najwyżej jakiś pisarczyk!
Pytałem go czasem o wuja Ludwika. Nie chciał mówić. Aż raz sam zaczął:
— Widziałem na własne oczy, jak pod Małogoszczą zmiótł pięciu Moskali, że ani zipnęli, kładł w nich kule, jak pirogi — jedna za drugą...
— To ich, ich, co?
— Tak — i obejrzał się trwożnie, i już nic nie chciał mówić.
Chociaż tak dobrze było u ciotki, trzeba było wracać do domu i do lekcji.
Zbieraliśmy się z chłopcami i, uzbrojeni w kije drewniane, podzieleni na dwa obozy, Turków i Moskali, tęgo praliśmy się po łbach. Majtki trzeszczały, guzy były, a wkońcu, na uspokojenie, pasek ojca garbował skórę.
— Wypędzę ja z ciebie tę wojaczkę, zobaczysz — i prał co sił.
Płakało się po nocach, matka goiła, a na drugi, trzeci dzień było to samo.
— Chcę być żołnierzem, jak wuj Ludwik — powtarzałem.
Któregoś dnia, późną jesienią, wpadł ksiądz z jękiem:
— Plewna upadła! Osman Pasza w niewoli! Cała armja w niewoli.
— A Ludwik? — krzyknęła matka.
— Niewiadomo. Podobno całe wojsko poddało się.
Matka rozchorowała się ze zmartwienia. Pisali gdzieś listy i czekali długie tygodnie, miesiące. Czekali wciąż. Wrócił wuj Tomasz, zmizerowany, blady, o kuli. Zjawiło się i kilku chłopów bez nóg, bez rąk.
Aż jakoś w marcu przywlókł się stary dziad o kulach, siwy, i usiadł w kuchni. Ponieważ nic nie mówił, więc patrzyliśmy się na niego ze zdziwieniem. Aż dopiero, gdy weszła matka i spojrzała na niego, zawołała:
— Przecież to Michał!
Położył palec na ustach, spuścił głowę i przykucnął pod piecem. Został u nas i wieczorem opowiedział, jak to wuj i gdzie zginął. Słuchałem, przejęty dumą, żalem i podziwem.
— Mówiłem, a nie mówiłem, że to nanic — wołał ojciec.
— Cichobyś był! Głupiś! — krzyknął ksiądz. — Każda kropla krwi, wylana za sprawę, nie przepada...
— I wciąż na nowo zaczynać, wciąż...
— A wciąż, aż do ostatka, aż do zwycięstwa, aż do przebłagania Boga...
Nie wiem, co było dalej, bo kazali mi iść spać.
Nazajutrz wuj odprawił mszę żałobną. Matka zemdlała. Michał leżał krzyżem, a potem na obrazie zawiesił jakąś gwiazdę i krzyż...
— Tak kazał pan pułkownik.
Po mszy poszedłem na lekcję, a rodzice wrócili do domu.
Ksiądz chodził po pokoju. Michał zapalił mu fajkę i usiadł pod piecem. Naraz ksiądz przygarnął mnie do siebie, ujął za głowę i powiedział:
— Teraz na ciebie kolej.
Nie zrozumiałem i patrzyłem z zapytaniem.
— Tak, po dziadach i ojcach na ciebie przychodzi kolej. Na ciebie!

Paryż, 5/5 11 r.

POWRÓT.

— Merka, powiadam ci, że wszystko będzie all right — zawołał Michał, rzucając się w głęboki bujacz, aż zadygotała od jego ciężaru drewniana weranda. Zapalił papierosa i przegwizdywał papudze, wiszącej w mosiężnej klatce na ścianie.
— To głupie bydlę nawet się nie odezwie! Wiesz, Merka, w starym kraju na wiosnę, to słowiki śpiewają po całych nocach, a tak fajnie, że trudno powiedzieć.
— Wszystko ci tam fajnie — szepnęła chmurnie.
— Fonograf trzeba będzie zabrać, dopiero to sąsiady porozdziawiają gęby...
— Trzeba dla niego osobnej kisty. Nie poradzę dobrze zapakować.
— Pomogą ci, nie śpiesz się, mamy jeszcze dwa tygodnie czasu.
— Frank mi pomoże wpakować resztę, a ty idź od jutra do Mainu.
— Dziwnie mi się już nie chce — przeciągnął się — ależ to dzisiaj dopiero!
— W Mainie chłodniej, zarobisz na drogę — powiedziała zachęcająco.
— Tak mnie rwie do kraju, że leciałbym ptakiem choćby w tej chwili.
— Długo będziemy jechali przez tę wielką wodę?
— Z dziesięć dni. Cała droga weźmie nam ze trzy tygodnie.
— Maj Gad! Całe dziesięć dni wody!
— Kupię parę ciapsów na wieczerzę, Frank przecież przyjeżdża.
— Nie zapominaj o piwie — wołał za nią, gdy schodziła z werandy na ulicę.
— I wódki wam przyniosę — zaśmiała się z trotuaru. — Przystojna była, okrągła i zarazem smukła, w białej twarzy, osypanej złotawym puszkiem, grały szafirowe oczy, rudawe włosy miała zafryzowane na uszy.
— Ice cream! Djabli z taką gorączką! — zaklął, rozdziewając się do koszuli. Na stole obok leżały jakieś listy i fotografje, zaglądał do nich niekiedy, ale częściej pogrążał się w ciężkie kalkulacje i, nie mogąc im poradzić, gryzł ołówek, wzdychał, spluwał aż na środek ulicy i wreszcie, zmożony upałem i sennością, zapadł w siebie i znieruchomiał. Bowiem to lipcowe popołudnie prażyło niemiłosiernie. Niebo wisiało bez chmur i słońce lało nieustannemi potokami. Rozgrzane powietrze wrzało ukropem. Nawet od podłóg, ścian i ziemi buchał żar, niby od blach rozpalonych. Płótno, rozciągnięte nad werandą, nie dawało żadnej prawie osłony. Dom stał na wyży i na wywieisku, pełnem szutrowisk i pokruszonych skał, z między których nikłe strzelały krzewy. Nędzne, spalone grzędy tuliły się pod ścianami, gdzie niegdzie mszyły się schnące trawniki. Cała osada górnicza, położona nieco niżej, zdawała się kurczowo trzymać skalistego zbocza i patrzała lśniącemi szybami w szeroką i głęboką dolinę, zamkniętą z obu stron łańcuchami skalistych, zielonych gór. Na spodzie wiła się rozmigotana w słońcu rzeka, nad którą wynosiły się fabryki, miasteczka, kościoły, wzgórza dymiącej szlaki, czarne i dziwaczne rusztowania kopalń. Mosty, niby szare stonogi, przepełzały rzekę w wielu miejscach. Białe drogi snuły się na wszystkie strony i, wspinając się ciężko na góry, przepadały w zielonych chmurach lasów.
Gdzieś nad rzeką huczały przelatujące pociągi, a na przecięciach dróg biły ostrzegająco dzwony parowozów. Ciężarowe «troki», niby czarne żuki, zwijały się pracowicie po drogach i ulicach, zaś niegdzie wózki, napełnione węglem lub szlaką, przelatywały nad doliną. Dymy wznosiły się blade, płowe i, pociągane tajemniczą mocą rzeki, wlokły się nikłem przędziwem za jej biegiem. Jeno ludzi zaledwie dostrzegł, że wszystkie te osady i miasteczka robiły wrażenie jakby opustoszałych, cała bowiem ludność męska i zdrowa pracowała w kopalniach i fabrykach. Ziemia przeróżnemi odgłosami zdradzała, co się dzieje w jej głębiach — raz po raz targał się w powietrzu jakiś głuchy huk, to krzyk jakiś ogromny, przytłumiony i daleki wydzierał się niewiadomo skąd, to jakiś dziki dreszcz wstrząsał skalistą skorupą, to znowu coś, co było jakby zdławionym jękiem. Mrowiło się tam pod ziemią od ludzi; wrzał nieustanny, twardy rytm pracy, od którego dygotały domy i leciały zgóry wyważone skały. Grały zdławionym jękiem... Sapanie maszyn, zgrzyty wind, gruchot przesypywanych do wagonów węgli, świszczące wycia tłoków, bicia potężnych młotów, ustawiczne wybuchy podziemnych gromów i głosy ludzkie zawodziły jakąś potężną pieśń mocy niczem nie zwalczonej, triumfujący hymn człowieczego wysiłku. Tysiące ludzi w tych głębiach wiecznych mroków pracowały niezmordowanie; tysiące kilofów z niesłabnącym nigdy uporem kruszyły twardą skałę; tysiące rąk przez długie, długie lata wykuwały tam swój chleb codzienny, swoją dolę i przyszłość swoich rodzin, a często i swoją śmierć. Snąć myślał o tem wszystkiem Michał, gdyż szepnął w jakiejś chwili.
— Zarobię jeszcze ze dwie pejdy, i adju Fruziu. Tyle mnie zobaczycie. — Odwrócił się gwałtownie. Naprzeciwko domu, tylko za drogą i znacznie głębiej, stał kościół o wysokiej wieży, bielały gmachy szkoły parafjalnej i dom sióstr nauczycielek. Niska, drewniana plebanja, otoczona drzewami, stała nieco zboku. Posłyszał gwałtowne warczenie telefonu i głośną, urywaną rozmowę, a po chwili wyszedł proboszcz w asyście siostry nazaretanki, i śpiesznie zaczęli schodzić w dolinę.
Kilka sióstr spozierało za nimi zatroskanemi oczami.
— Co się stało? — zapytał, wychylając się przez balustradę.
— Na «Alice» wypadek, podobno kilku ciężko rannych, wezwali księdza.
— Tam prawie sami nasi mejnerzy. Najgorszy szyb, niema tygodnia bez nieszczęścia. I mnie tam kiedyś przygniotło.
— Mamy pięcioro dzieci po zabitych w tym szybie.
— Mejnerska dola. Nie poradzi — westchnął z rezygnacją i najspokojniej zabrał się znowu do odczytywania listu i oglądania fotografji.
— Dwór, prawdziwy dwór! I sto morgów pola! — Szeptał cichutko i w takiem głębokiem rozradowaniu, że płomienie ogarnęły jego twarz poradloną i siwe oczy. — I to wszystko moje! — Poił się samym dźwiękiem tego słowa — Moje!
— Good morning! — przerwał mu chrapliwy głos, i wąska, chytra i plugawa twarz pijaka pokazała się nad balustradą.
— Słyszałeś, znowu na «Alice» zabiło czterech ludzi! Zawalił się ganek licho podstemplowany i pomiażdżył ich na śmierć! Ty, robotniku, giń, iżby kapitaliści mieli na pałace, zbytki, policmenów i wybory! Czas z tem skończyć!
— Skończże, Wrzosek, od tylu lat już obiecujesz! — drwił Michał.
— Na wszystko przyjdzie czas, aż sędziami będziemmy! — szepnął groźnie.
— Patrzno, Wrzosek, to moja chałupa w starym kraju! — Podsunął mu fotografję.
— Nowy burżuj się wylęgnął! Kiedyż jaśnie pan jedzie do swoich dóbr?
— Za dwa tygodnie z Nowego Jorku. A ty do Polski nie wracasz?
— Poco? Wysługiwać się dziedzicom, za starym już na parobka.
— A tutaj na wiecach towarzysze nie żałują kwodrów na tacę — zaśmiał się.
— To idzie na partję! Masz wiedzieć, że nikt mi za obronę ludu nie płaci.
— Czy to prawda, że towarzyszowi Grabkowi nabili pyska w Screnton?
— To sprawka tamtejszego klechy, nasłał swoich kropidlarzy, żeby zerwali wiec, na którym Grabek zażądał rachunków z ofiar na budowę nowego kościoła. Drży, bo jak lud przejrzy i nie da się strzyc, to kościelny business niewart i złamanego patyka. Już w naszych gazetach cała sprawa opisana, poda się ją i do amerykańskich. A teraz wymyślił nowy sposób naciągania głupich, składki po 500 dolarów na kolorowe okna do kościoła; ofiarodawca będzie z imienia i nazwiska wypisany na szybie.
— Każdemu wolno dawać, na co mu się podoba — zniecierpliwił się Michał. — A wy to nie kolektujecie na partje? A nawet w naszej majnie, to bos co tydzień odciąga towarzyszom z pejdy, a ktoby się opierał, wyleci.
— Gadasz, jak kropidlarz, jak najgorsza burżujska pijawka. Masz pieniądze i...
— Co komu do moich pieniędzy — przerwał mu gwałtownie. — Ciężko je zapracowałem. Osiemnaście lat orałem w węglu, jak wół, przetrzymałem pięć katastrof, nogę mi przetrąciło, odejmowałem sobie od gęby, żeby jaki grosz odłożyć na czarną godzinę. Nie skrzywdziłem nikogo, i co mi będziesz wyzywał od burżujskich pijawek. Dla was tylko taki dobry towarzysz, który z wami ostatni grosz przepije, pluje na wszystko i każdemu gotowy odebrać jego krwawicę... — aż poczerwieniał z irytacji.
— Całe życie walczyłem w obronie polskiego robotnika.
— Idź w djabły, ja cię nie prosiłem o obronę, sam sobie dawałem radę. Jak wszyscy zmądrzeją, to takich opiekunów przepędzą za drzwi.
— Każdy klecha to samo mówi na ambonie — szepnął z politowaniem.
— Prosty jestem człowiek, nieuczony i mówię, jak rozumiem.
— I jak cię proboszcz nakręci, takich tu pomiędzy naszymi najwięcej; głusi na wszystko, ślepi i obojętni, byle się nikomu nie narazić i grosza na nic nie dać.
— A, nieprawda! Dawałem na polskie szkoły, na kościoły polskie, dawałem na stowarzyszenia, dawałem na głodnych w Polsce, dawałem na polską armję, dawałem na fundusz narodowy — dawałem na wszystko, na co radzili dawać starsi. A teraz sobie wracam do Polski odpocząć trochę.
— Jeść tłusto, dobrze podpijać i sypiać choćby na dwóch pierzynach.
— Jak mi się tak spodoba, to któż mi wzbroni? — Rozdrażniony już był i zły.
— Wszyscy się wybierają do tej Polski! Żebyście nie żałowali tego powrotu. Każdy jak nieprzytomny tylko mówi: do Polski! do Polski! Cóż wam dobrego dała ta Polska?
— Boć to jakby matka rodzona, że tego nie rozumiesz? — zdumiewał się.
— Matka? Nie, mów podła macocha, która nas kijem wypędziła z chałupy.
— Maj Gad — porwał się z bujacza. — Wrzosek, kto mi będzie urągał na Polskę, temu ja gębę spiorę choćby na publicznym placu.
Wrzosek odskoczył wystraszony i poszedł, oglądając się niekiedy za siebie.
— A może Wrzosek mówi prawdę — zauważyła Merka, nasłuchująca rozmowy od paru minut. — Co nas tam czeka w tej Polsce? — westchnęła lękliwie.
— Trzeba ci wiedzieć, że Wrzoska płacą, żeby odmawiał od wyjazdu do Polski, bo jak braknie polskich kostumerów, to z czego będą żyli gracernicy i saloniści! I któż będzie pracował na Amerykanów! Nie słuchaj takich gadań i nie bój się, moja w tem głowa, żeby było all right! I będzie, zobaczysz! Panią tam sobie będziesz! Wynajmę ci służącą na stałe. Nie będziesz już sama prała, ni chodziła na market. Zrobią za ciebie wszystko. Merka, w starym kraju tak fajnie, że nie poradzę ci opowiedzieć. I wszystko tam inaczej! Sosny to pod niebo. Ptaki wszędzie śpiewają. Grzybów to w każdym lesie nazbierasz. I ryb pełno po wodach. A jakie kościoły, że w niedzielę jak naród się zejdzie, razem zaśpiewa i organy zagrają, to aż się na płacz zbiera. I kur będziesz sobie chowała, ile zechcesz. Świnię będziemy mieli, i codzień na śniadanie swoje ham and eggs! Pszczoły zaprowadzę! A jakie tam dwory po wsiach, to pałace tutejsze ani się nie umywają! — opowiadał gorąco.
— Bo tak ludzie straszą i odmawiają, że już nie wiem, co myśleć.
— Podobno i siostry pocichu odradzają?
— Frank! Frank! — wrzasnęła uradowana.
— How do yon do! — odkrzyknął młody chłopak, wskakując jednym susem na werandę. Młody był, rozrośnięty w barach i ruchliwy jak ogień. Wciśnięty w amerykański mundur z białym kotem, wyszytym na ramieniu, i z oznakami sierżanta i angielskim krzyżem za waleczność, dawał obraz prawdziwego żołnierza, zwłaszcza, iż ogorzałą, przystojną twarz przecinała szrama na lewym policzku. Brał ich radośnie w ramiona i śmiał się dziwnie poczciwym, dziecięcym śmiechem, nie przestając gadać.
Merka postawiła przed nim soda and whisky.
— Ochłodź się! Zgrzany jesteś!
Chłopak napił się raz i drugi, mundur zrzucił i odetchnął z wielką ulgą.
— Wery hot! W pociągu prawdziwa łaźnia, ledwiem wytrzymał. Pędziło mnie też do was, pędziło! Całe dwa lata wojaczki. Masz listy od ojców?
— Wszystko ci później opowiem. Mam już dla ciebie miejsce.
— Jeszcze nas nie zdemobilizowali.
— Kto cię tak ukrzywdził? — spytała, dotykając palcem jego szramy.
— Boche, pod Laonem, ale już ziemię gryzie — machnął niedbale ręką. — Bajonetem rozorał mi gębę i cztery zęby wybił. Wylizałem się szczęśliwie.
— A ten krzyż za co? — zapytał Michał z podziwem niemałym.
— Odbiłem z niewoli jakiegoś angielskiego oficera. Ale o tem potem.
— Pewnie ci się jeść chce? Zaraz zrobię kolację, tylko beze mnie nie opowiadaj.
— Co tam w kraju, u naszych? Całe dwa lata nie miałem listu.
— Właśnie przed paru dniami pisali. Podoba ci się ten dom?
— Dwór to jakiś pański — mówił, oglądając fotografję — skądciś pamiętam.
Michał na całą odpowiedź podał mu ojcowski list.
— Kupiłeś całe sto morgów pola ze starym dworem! Wracasz do Polski!
— Yes! Kupiłem całe sto morgów ze dworem. Moje to teraz.
Frank siedział chwilę oszołomiony niespodzianką, aż porwał się z krzykiem.
— Hep! hep! hep! Hurra! Niech żyje Polska! To modrzewski dwór!
— Pamiętasz go może? Mały byłeś jeszcze, kiedyśmy wyjeżdżali.
— Miałem z dziesięć lat, ale pamiętam dobrze. Jakże, sadowy Mosiek złapał mnie w malinach i zaprowadził przed dziedzica. Widzę go jeszcze: stary był, siwy i siedział na ganku z długą fają w zębach. Miałem tęgi strach, nie krzyczał i nie wyzywał, tylko mi wsypał kilkanaście cybuchów i kazał puścić.
Maj Gad! jak się to dziwnie składa! Pamiętam, człowiek nie śmiał patrzeć przez płot do ogrodu, a teraz to wszystko twoje! Co się stało z dziedzicem?
— Zjadły go żydy. Mosiek kupił od niego Modrzew na parcelację.
— Jezu, ile się na dworskich topolach nawybierało wróbli! I była we dworze jakaś panna ze dwadzieścia lat, stara, jeździła na koniu, i całe stado psów za nią latało. I po wielkich panach zasiadł tam Mosiek!
— Ojciec pisze, jako dom docna spustoszony, żyd nawet szyby powyjmował z okien i posprzedawał. Ziemia tam pono bardzo dobra, rodzi wszystko.
— Czy i corue będziemy mieli? — pytała Merka przez otwarte drzwi.
— Akuratnie zajedziemy na młodą.
— I ty będziesz modrzewskim dziedzicem? — pytał jakby z niedowierzaniem Franek.
— Nie bój się, cybuchem nie dostaniesz ode mnie. Myślałem, że weźmiesz miejsce po mnie.
— Mam już dosyć majnerstwa! Zapisałem się w Chicago do szkoły «Palatin», uczę się tam handlu przez korespondencję, a jak skończę, odbiorę od Kobiaka z morgecy swoje trzy tysiące dolarów i wracam do kraju. Co się będę wysługiwał obcym! Niejeden mnie straszy i odmawia, że to tam w Polsce bieda i wielkie nieporządki. Jak ludzie zaczną robić, to i biedy nie będzie. Pojedziemy całą kupą Palatinców i weźmiemy się do businessów i do robienia porządków. Polska musi być bogata, wielka i sławna. Napatrzyłem się świata i jego porządków. I nieraz w transzach rozmawialiśmy z kamratami, w jaki sposób mamy pomagać Polsce...
Merka zawołała ich do kuchni, służącej i za jadalnię.
Noc się już robiła, siedli do wieczerzy przy lampie.
— Byłem u naszej stryjecznej siostry, Nowickiej — zaczął po pierwszem daniu Franek — anibyście jej poznali. Póki żył Paweł, to biadoliła na nędzę dzień i noc, i nawet chciała się z nim rozwodzić, a jak go zabili, stała się wielką panią. Asekurację od Związku odebrała, i rząd za zabitego męża wypłacił jej dziesięć tysięcy dolarów. Baba się spasła, o nieboszczyku wspomina jak o świętym, chrzęści jedwabiami i codzień chodzi na piktury.
— Dziesięć tysięcy dolarów! — zdziwiła się Merka! — To i za rany powinni zapłacić.
— Płacą już niezdolnym do pracy. Komuś sprzedał dom?
— Bosakowi. Pamiętasz, golił u Snitki na rogu.
— I zapłacił gotówką?
— Całe trzy tysiące pięćset dolarów położył na stół. Za tydzień się sprowadzają.
— Widzę, że w czasie wojny wszyscy się podorabiali! Nawet taki Bosak!
— Ona gospodarna i zapobiegliwa, trzymała lokatorów i stołowała.
— To też powiadają, że każde ich dziecko do któregoś innego podobne!
Po wieczerzy powrócili na werandę z dobrym zapasem ochłodzonych butelek z piwem, bo pomimo nocy i dosyć późnej godziny było jeszcze strasznie gorąco i duszno.
Rozpoczął Michał:
— Posiedzisz u nas do samego wyjazdu?
— Mam urlop na cały miesiąc. W niedzielę tylko muszę jechać do Screnton.
— To się dobrze składa, bo i my tam pojedziemy pożegnać się z teściami. Pójdziesz z nami, w domu jest jeszcze młodsza siostra Merki...
— Czemu nie zobaczyć się i porozmawiać! Co to kosztuje? — jeden albo dwa ice cream’y i tak, i do lasu. — Żartował, zapalając krótką, żołnierską fajeczkę.
Zamilkli. Jeno trzeszczały kolebacze i dygotała podłoga. Uchylonemi drzwiami lała się smuga światła na werandę. Na całem wzgórzu cicho było i ciemno. W dolinie natomiast jarzyło się od niezliczonych świateł. Łuny wisiały nad miasteczkami. Z hut buchały krwawe ognie, niby z kraterów. Miejscami góry palącej się szlaki tryskały zielenią i fioletami. Sznury elektryczne słońc garnirowały wybrzeża. Wiele fabryk świeciło wszystkiemi oknami, niby okręty ugrzęzłe w ciemnościach. Pociągi jak ogniste pociski grzmiały po zboczach i tunelach. Gdzieś bliżej z domów robotniczych dochodziły gwary rozmów.
— Fajnie tu u was, jak w pikcerurach — zauważył Frank.
Merka nastawiła fonograf, i niespodzianie rozległ się «Gwiaździsty sztandar».
Frank zawtórował młodym, potężnym głosem, Michał popijał piwo.
Szły potem różne rekordy i tańce, aż Michał podniósł się z bujacza.
— Na mnie już pora, rano muszę wstać do roboty.
— Dałbyś spokój. Odpocząłbyś sobie, dosyć się napracowałeś.
— Zarobi się jeszcze na drogę. I Merli a mnie wypędza do roboty.
— Całe dwa tygodnie siedziałby w domu bezczynnie! — dodała na usprawiedliwienie.
— I przeszkadzałbym jej w pakowaniu! — zaśmiał się jakoś nieszczerze.
Rozeszli się spać, a nazajutrz o zwykłej godzinie i, jak to robił od wielu, wielu lat, Michał pociągnął do swojej kopalni. Ale nie pracował już ze zwykłą ochotą i wytrwałością. Nudziła go praca, bo czy kuł, podważał, wiercił, czy rozrywał dynamitem ogromne zwały węgla, to najczęściej myślami wałęsał się tam, po modrzewskich zielonych polach. Każdego też rana wykreślał ubiegły dzień z największą lubością i wołał prawie z rozpaczą do śpiącej jeszcze żony.
— Wiesz, jeszcze mi pozostało siedem! Czy ja wytrzymam?!
Nadomiar utrapienia upały stawały się coraz dokuczliwsze, że już niepodobna było się schronić przed niemi. Noce były najgorsze, bo chociaż ogólnie już sypiano po dachach, sieniach i werandach, ale i tam nie znajdowano ochłody.
W najbliższą niedzielę, jak było umówione, pojechali do Screnton, wielkiego centrum kopalń miękkiego węgla pensylwańskiego, w odwiedziny do rodziców Merki. Przyjechali spoceni i ledwie żywi z gorączki, z tłoków, panujących na kolejach, bo tego dnia wypadała uroczystość czwartego lipca, i całe miasto, obwieszone sztandarami, zatłoczone okropnie, zalane wrzawą, wystrzałami, spiekotą i pochodami niezliczonych manifestacyj, dawało wyobrażenie prawdziwego piekła. Z największym trudem przepchali się do polskiej dzielnicy, gdzie mieszkali starzy. Przyjęto ich bardzo serdecznie, zwłaszcza iż Merka przywiozła ze sobą dobrze wyładowany kosz, a Michał dwie butelki wódki. Zastano wszystkich w domu. Matka milcząca, zahukana, wylękłemi oczami uważała na każde skinienie męża, zasię stary Walczak, prawdziwy tyran domowy, pijak, macher i duszołap, agent od sprzedaży lotów i mebli na raty, niecierpiał zięcia i przy każdej sposobności, jak tylko mógł, przekpiwał z niego. Frankowi zaraz z miejsca nie podobała się cała rodzina, zwłaszcza do panny poczuł dziwną niechęć. Przystojna była, wyrośnięta i zgrabna, o ślicznych, szafirowych oczach, ale tak przestrojona, wymalowana i z taką wzgardą traktująca wszystkich, że złość go ponosiła.
— Czego się to dmie! Nie widzieli ładniejszej! — myślał urągliwie i, chociaż mu zaproponowała spacer za miasto, nie poszedł, przysłuchując się zjadliwym wywodom Walczaka.
— Za psi pazur nie będą cię uważali w starym kraju — nakładał zięciowi w uszy. — Czemże ty jesteś dla nich? Prosty majner, chłop i cham. A tam panują wielmoże, jaśnie pańskie brzuchy, szlacheckie fanaberje i samowola. Kto nie jest szlachcicem, tego nie mają za człowieka. Po wioseczkach znowu i po poczciwych chłopkach wszy, brud, złodziejstwa i ciemnota! To Polska prawdziwa.
— Może tak bywało, ale teraz jest na pewno inaczej — sprzeciwiał się Michał. — Jak kto w Polsce świnia i złodziej, to i Ameryka go nie przerobi na porządnego człowieka. Mało to takich tutaj znamy! Zresztą co mi tam panowie i szlachta, kiedy ja od nikogo łaski żadnej potrzebował nie będę.
— Wszędzie się jest panem za swoje trzy grosze — wtrącił Frank.
— Ale nie w Polsce, tam i pieniądz niewiele znaczy. Z dziesięć lat temu jeden z moich znajomych salonistów powrócił do kraju z grubym groszem. Człowiek był z głową, obrotny, i każdy go tutaj uważał. I wardowy był mu przyjacielem, i sędzia, i Aldermanowie przesiadywali u niego. Kupił sobie folwark w Polsce i na oblanie sprosił sąsiadów. Nie przyjechał ani jeden, i jeszcze go w gazetach opisywali. Nawet proboszcz nie zaprosił go do parloru, tylko w sieni przyjmował. I tak mu szkodzili na każdym kroku, że stracił, co miał, i powrócił, a teraz wyzywa na Polskę, co się zmieści.
— Niby to w Ameryce panuje równość i niema jaśnie panów. Niechno ojciec spróbuje zawrzeć znajomość z jakimś miljarderem — nie dopuszczą nawet do sieni. Kto ma więcej, więcej się też uważa. I tak jest wszędzie.
Cały dzień przepędzili razem, używając święta dowoli. Wreszcie o zmierzchu, kiedy się zabierali do domu, odciągnął go na stronę, nalewał wódkę i jął oplątywać po swojemu.
— Michał, miałbym dla ciebie business jeszcze niebywały! Zbiera się nowa kompanja naftowa. Można bardzo tanio kupić tereny. Nafta pod wierzchem, tylko zbierać i wywozić. I do tego polska spółka, uczciwa, ksiądz ją zakłada. Za parę miesięcy będziesz miał majątek. Radzę ci, jak synowi.
Michał uśmiechnął się tak drwiąco, że stary zaczął z innej beczki.
— Tobie po starokrajsku pachnie ziemia, co? I na to jest rada! Jest w Wisconsinie duża ferma do sprzedania. Gospodarz umarł, kobieta z dziećmi nie może sobie dać rady. Polska okolica i kościół polski pod bokiem. Jeszcze o tem nikt nie wie. Pięćset akrów ziemi urodzajnej, obsianej, z inwentarzem i maszynami. Trzeba się śpieszyć, żeby ci nie sprzątnęli z pod nosa! Mam szczęśliwą rękę, kto kupił za mojem pośrednictwem, ten dzisiaj bogacz...
— Ja tylko słyszałem o takich, którzy ojca przeklinają — powiedział z naciskiem.
— Zazdrość ludzka mnie ściga! Każdy ma nieprzyjaciół — bełkotał dotknięty.
— Żeby skończyć, powiem: postanowiłem wracać do kraju i choćby mi przyszło, czego nie daj Boże, wracać o żebranym chlebie, powrócę — zakończył twardo.
— Obyście tego nie żałowali! Ja ostrzegam! — zwrócił się stary do Merki.
Rozstali się bardzo chłodno. W drodze do domu Merka popłakiwała ukradkiem, nękana obawami, tak ją bowiem rodzina napasła różnemi strachami o Polsce. I nazajutrz, sikoro Michał poszedł do roboty, poleciała po sąsiadach i znajomych grocerniach, aby zasięgnąć języka. Różni opowiadali różnie, ale ona głównie słuchała głosów odradzających wyjazd.
— Jak cielęta z zadartemi ogonami lecą w cały świat — wywarła gębę tłusta grocernistka. — I Bóg wie, poco? Na nędzę i głód! Mam list od siostry z pod Łomży; mieszkają w jamach bez światła i opału, raz na dzień jedzą patejty, a o chlebie zapomnieli, jak wygląda! Mówię, co mi napisali.
Na plebanji słyszała nie lepiej, właśnie rozmawiała na werandzie z gospodynią, kiedy nadszedł proboszcz i, wysłuchawszy, o co rzecz, powiedział:
— Szczęść wam Boże na drogę, ale myślałem, że Michał rozważniejszy, a on jak i drudzy, bez opamiętania leci niewiadomo poco!
— Powiada — Polska wolna i każdy wracać powinien.
— Wolna! wolna! Niech się kto tą wolnością naje i odzieje. Kościół potrzebuje restauracji, są jeszcze długi za postawienie szkoły, i któż je zapłaci? Przecież to wszystko za polskie pieniądze, i skoro naszych braknie, zabiorą jak swoją Ajrysze. Nie odmawiam, ale później, jak w Polsce skończy się wojna i ustalą się porządki. Teraz tam bieda, mało to im teraz posyłamy?
— My przecież z pustemi rękami nie pojedziemy.
— Otóż to, dopóki będą dolary, to i ojczyzna będzie wam rada.
Skinął jej głową i poszedł w głąb mieszkania.
Merka wróciła do domu bardzo zgryziona, bo jeśli sam ksiądz tak mówi, to musi być prawda. Wystąpiła też z temi racjami do męża, ale Michał ani chciał słuchać i, srodze na nią rozgniewany, krzyknął.
— A nie chcesz, to sam pojadę, dam sobie radę i bez ciebie! — Przestraszył się jednak swych słów, gdyż Merka wybuchnęła płaczem i żalami. Ledwie ją uspokoił, tkliwego bowiem była serca i bardzo do niego przywiązana; prędko też pomiędzy nimi nastąpiła zgoda.
— Mnie tylko słuchaj i nie bój się niczego — zapewniał ją gorąco. Uwierzyła mu w zupełności i była już tak spokojna, że z przyjemnością zajęła się pakowaniem kufrów i tobołów. Franek jej pomagał, gdy jakoś we wtorek najniespodziewaniej przyjechała ze Screnton Besie. Franek po obiedzie zaprosił obie siostry do apteki na lody, ale zgorszony zachowaniem się Besie, jej wyzywającym strojem i uwagą, jaką zwracała na siebie, wykręcił się jakąś pilną sprawą i zostawił je same. Besie była temu rada, gdyż mogła swobodnie gadać, co był jej ojciec polecił. Paplała też nieustannie.
— Wiesz, tam w Polsce nie znają nawet ice cream’ów. I ludzie razem z krowami mieszkają! I wszyscy chodzą boso. Strasznie mi cię żal. Ojciec ma nadzwyczajny business dla Michała. Wiesz, ten Ajrysz śliczny od Mandel Bros wciąż mi się wypytuje o ciebie! On mógłby ci dać miejsce w swoim sklepie. Taka ładna, jak ty, łatwo dostanie plac!
Merka spłonęła, zagadując o czem innem.
— Cóż twój narzeczony? Kiedyż się pobierzecie?
— Dziana, puściłam go, skąpy aż wstyd. Zaprosił mnie do Wilkes Barre na pictury, to wróciłam głodna i tramwajem. Cip gaj! Chciałby się tylko kisować! Nading, duing, oblizuj się smakiem. Trafił mi się fajn kawaler, ma swoją karedż. Kupił mi już suknię i tuzin jedwabnych pończoch.
— Besie! jak to można! Na czem ty skończysz?
— Nie bój się o mnie. Chcą się ze mną zabawiać, to niech wydają dużo pieniędzy. Nie będę ich żałowała — zaśmiała się cynicznie. — Wszystkie tak robią, i cóż w tem złego? Urodziłaś się w Ameryce, ale mówisz po starokrajsku — powiedziała jej otwarcie. — Ja już taka głupia nie jestem.
Ale skoro przyszedł Majk, jak nazywała szwagra, i Frank, rozmowa potoczyła się o ich wyjeździć. Besie bardzo sprytnie wypełniała ojcowskie polecenia, tylko że Majk przyjmował je opryskliwie, a Frank z niej przekpiwał.
Odjechała, pogniewana na wszystkich.
— Merka, jeszcze cztery dni! — wołał nazajutrz, idąc do roboty.
Dzień szedł zwyczajny, słoneczny i strasznie upalny, i wypełniony domową krętaniną po brzegi, bowiem sprowadzali się nowo-nabywcy — Bosakowie.
Cała horda dzieci hałaśliwych, rozwrzeszczanych i dzikich hasała po całym domu, aż się trzęsły ściany, i na początek wybito dwie szyby. A jakby nie dość miała zamętu, po południu przyszło parę sąsiadek, przyszłych towarzyszek podróży. Obsiadły stół na werandzie i, popijając kawę, rozgadywały się coraz obszerniej. Właśnie wybijała piąta, kiedy któraś zauważyła księdza, wychodzącego z kościoła, i zakonnicę.
— I żadna się nie boi starego kraju? — indagowała z ciekawością Merka.
— I czego miałabym się bać? Na lepsze jadę. Kupimy sobie gospodarstwo, i nie będzie już tego strasznego harowania świątek i piątek.
— Każdemu jeszcze się uśmiecha pożyć z parę lat po ludzku, na swojem.
— W Ameryce tylko dobrze żydom i Ajryszom, a może i Niemcom.
— Nie mówcie, Ameryka przytuliła nas wszystkich — stanął w obronie Frank.
— Ale z każdego wysysa zdrowie i siły! Każdy pracuje za dwóch.
— I tylko dorabia Ajryszów i żydów. Ochłapa mu rzuca, i kontent z tego.
— Ja do Polski już nie powrócę, tutaj moi wszyscy pochowani, to i ja przy nich się położę, ale powiem, że młodzi powinni wrócić do starego kraju, tam nowe czasy nastały, i obrotnych, pracowitych ludzi brakuje! Nasz naród jest dobry, ale ciemny, i głównie trzeba mu oświaty. Sami księża nie wystarczą.
— Powiedzieliście świętą prawdę, matko — wykrzyknął Frank, całując ją w rękę.
— Żydzi mają oświatę i wszystkich za łeb trzymają — dodała któraś.
— A polski ciemny naród pracuje na wszystkich.
Wpadła księża gospodyni, zadyszana srodze i wystraszona.
— Ksiądz przyzywa was telefonem do szpitala, Michałowi coś się stało...
I piorun nie sprawiłby większego wrażenia, wszyscy zerwali się z miejsc.
Merka pobladła na płótno, zatoczyła się, jakby pod uderzeniem, i bez słowa, jak stała, skoczyła z werandy i pobiegła środkiem ulicy do miasta.
Frank poleciał za nią, nie mogąc jednak dogonić — leciała, niby wicher.
Szpital stał na dole, nad rzeką, prawie obok kopalni. Zebrało się już pod nim sporo ludzi, a wciąż nadbiegali nowi. Blady strach malował przerażone twarze. Kobiety płakały, bo już szeptano o kilkudziesięciu zabitych i zawaleniu się pół kopalni. Policmen bronił wstępu do szpitala, nie wpuszczając nikogo, tylko przed Merką otwarły się drzwi naroścież...
W białym, wielkim pokoju, na niskich noszach dogorywał Michał. Z trudem łapał powietrze, otwierając co chwila oczy, krwawa piana występowała na wargi. Był przykryty prześcieradłem aż po brodę, obandażowane ręce, podobne do białych kloców, leżały martwo. Twarz miał bez jednej kropli krwi. Zakonnica ocierała mu spocone czoło i usta. Ksiądz rozmawiał z doktorem pod oknem. Mdlił ckliwy zapach chloroformu.
Merka wpiła się w niego niemym krzykiem oczu; podniósł powieki, rozbłysły mu źrenice, i spojrzeli w siebie, w najstraszniejszy z bólów, w żal przepastny.
— I po wszystkiem! Już nie pojadę do Polski — zaszeptał.
Gromem palącym uderzyły w nią te słowa, pastwiły się nad jej sercem, a wypadek był tak zwyczajny: źle podstemplowana szychta zwaliła się na niego, połamała mu nogi i zgniotła brzuch i piersi. Jeszcze chwilami odzyskiwał przytomność, ale śmierć już mgliła mu oczy i wołała coraz natarczywiej.
Frank, rychło przyszedłszy do siebie, zażądał przeniesienia brata do domu.
— Nic mu już nie zaszkodzi, ale może wam umrzeć w drodze — tłumaczył doktór, zastrzykując mu jeszcze dawkę morfiny.
Zarząd szpitala się sprzeciwiał, ale przyszło jego paru przyjaciół, i o samym zmierzchu ponieśli go bocznemi ulicami do domu.
Na miejscu zawołano jeszcze znajomego doktora, obejrzał go i szepnął:
— Skończy lada chwila, a cud będzie, jeśli pożyje jeszcze parę godzin.
Leżał na swojem łóżku, wysuniętem na środek pokoju.
Naszło się niemało ludzi, a w jakiejś ostatniej chwili siostra nazaretanka wetknęła mu w sztywniejące palce zapaloną gromnicę i rozpoczęła odmawiać modlitwy za konających. Wodził po twarzach oczami jakby z tamtego świata, zatrzymywał je na żonie, klęczącej tuż przy nim, a najdłużej patrzał na obraz Chrystusa, wiszący na ścianie.
W izbie robiło się już straszno od szło chów, łkań i tej okropnej litanji za konających.
— Nie pojadę do Polski... — zaszeptał naraz wyraźnie, usiłując podnieść głowę. — Ale ty, Merka, pojedziesz... ojciec tam czeka... i ziemia czeka... wyjdziesz za Franka... proszę... dobry boy... wszystko, co mam, jest twoje... przy świadkach... siedem tysięcy... Frank ma trzy... pobieracie się... szyfkarty zapłacone... na mszę w starym kraju dajcie za mnie... i pogrzeb sprawcie... porządny... gospodarujcie z Bogiem...
Cisza się stała, trzeszczał jeno gromniczny knot, słuchali z zapartym tchem.
— Nie pojadę już... nie pojadę — jęknął ledwie dosłyszalnie i zesztywniał.
Sądzono, że już umarł, i ludzie się porozchodzili, prócz zakonnicy i Franka. I Merka wciąż klęczała, wpatrzona szklanemi oczami w jego twarz zwartą.
Po jakiejś godzinie, a może i dwóch, umierający podniósł oczy na obraz.
— Za coś mnie tak pokrzywdził, Chryste? Za co?
Łzy zaczęły mu spływać grubemi ziarnami po dogasającej twarzy.

Warszawa, 21 grudnia 1920 r.

SPOWIEDŹ.
(Z życia Polonji amerykańskiej)

— Księdza! — jęknął chory, z trudem podnosząc powieki. — Głowa mi pęka, co tak huczy?
— Morze i zawierucha. Tom poszedł po proboszcza, tylko ich patrzeć.
— Ajrysz![1] Mój wróg, i jakże się zmówimy? Muszę się wyspowiadać, ostatni czas...
— Do naszego księdza trzydzieści mil, Fordem w taką śnieżycę nie ujedzie. Telefonowałam po niego, będzie dopiero rano na ósmą, pierwszym pociągiem.
— Nie zdąży. Nie doczekam się, umrę niezadługo, czuję to, już mi lodowacieją nogi. Jakże stanę przed strasznym Sądem Pańskim bez rozgrzeszenia? A ona tam czeka na mnie! I nie daruje mi, nie daruje! — Zatargał się w jakiejś okropnej męce nieludzkiego strachu; żółta, porosła siwym mchem twarz pławiła się w śmiertelnych potach, szczękały zęby, a niebieskie, zaszklone łzami oczy latały bezradnie, niby mdlejące motyle.
Wybiła dziesiąta; wzmagał się wicher i walił w ściany z taką wściekłością, aż poruszały się w izbie sprzęty, niekiedy gasła świeca, brzęczały szyby, a za oknami wyło jakieś drzewo, niby zwierz, katowany na uwięzi i tłukący się łbem o ścianę. Z głębin nocy, z nieprzeniknionych odmętów ocean huczał niemilknącemi ani na chwilę trąbami huraganów.
— Pociąg! — zaszemrał chory, gdyż rozległ się potargany, jęczący dźwięk dzwonu.
Wyjrzała bezwiednie oknem; zaśnieżony wąż, miotając krwawemi ślepiami, ginął w kurzawie. Zadrzemała w głębokim bujaczu, stojącym w nogach łóżka. Z trudem niemałym wydobył z cieniów słabnącemi oczami jej twarz jasną, okoloną puszystemi, czarnemi włosami.
— Wykapana matka! — Niby oślizgły wąż, wypełzłe skądciś sumienie jęło mu okręcać serce i duszę. — Zmiłuj się, Panie! Miłosierdzia! — wołał z otchłani męki niewysłowionym krzykiem rozpaczy. Zapadał się w nicość, przepadał jakby w nocy bez końca, konał, lecz skonać nie mógł, bo ten ból przypomnienia dźwigał go zpowrotem na jaśnię życia. I znowu leżał bez ruchu, brodząc wylękłemi oczami w ciemnościach, zalegających izbę. Czaiły się w niej straszące widziadła spraw dawnych, ludzi pomartych, słów przebrzmiałych i zapomnianych uczuć. Nie pojmował, skąd się biorą i dlaczego co mgnienie rozpryskują się jak bańki mydlane i znowu się stają, zapełniając sobą jego oczy. Świeca rzucała chwiejne smugi światła, burza waliła w dom, powiewy poruszały obrazami, z których niekiedy majaczyły twarze narodowych bohaterów i świętych; czepiał się tych strzępów rzeczywistości, jak tonący, z rozpaczliwym uporem.
Naraz z głębi mieszkania przedarł się daleki, łkający śpiew i naszczekiwania psa.
— Marka, wpuść Brysia, i niech się ciotka nie wydziera, nic mi to już nie pomoże — wyrzucił za siebie jakby zapiekłe w złości słowa — Bryś! Bryś! — szepnął pieszczotliwie, ale pies bury i ogromny, niby niedźwiedź, pociągnąwszy nosem, wcisnął ogon pod siebie i poszedł w najciemniejszy kąt. — Widzi śmierć! Ona tu krąży i czeka! Jeszcze chwila i uderzy... i uderzy... — powtarzał coraz ciszej, czepiając się oczami obrazu Częstochowskiej.
Dziewczyna, śmiertelnie już wyczerpana, wybuchnęła żałosnym płaczem.
— Nie płacz! Zostawię ci tyle dolarów, że będziesz się mogła jeszcze lepiej stroić, niźli twoja matka. Używaj sobie! — smagał ją niemiłosiernie. — Ja się dosyć napracowałem.
Dzwonek odezwał się w sieni wraz z tupotami i trzaskiem otwieranych drzwi.
Wszedł ksiądz z Panem Jezusem, zrzucił futro, nałożył stułę i siadł przy chorym.
Chory chciał się przeżegnać i zastygł z podniesioną ręką; nienawidzili się oddawna; ksiądz zajrzał mu w oczy, zdobywając się na uśmiech współczucia, tamten zaś szepnął:
— Umieram. Daj mi rozgrzeszenie! Powiedz mu — zwrócił się do córki.
Powtórzyła po angielsku, gdyż nie rozumiał ani słowa po polsku.
— Musisz się wyspowiadać, inaczej nie mogę ci dać rozgrzeszenia.
— Jakże się będę spowiadał? Nie umiem po angielsku... — jęknął zrozpaczony.
— Niech mówi po polsku, a ty mi przetłumaczysz — zdecydował prędko ksiądz.
— Jezus Marja! przed córką mam się wyznawać z grzechów?
Dziewczyna cofnęła się w przerażeniu, jak przed świętokradztwem.
— Niejednego z waszych już w taki sam sposób dysponowałem na śmierć. Cóż poradzić, jak nie można inaczej? Zaczynaj — nalegał, pochylony nad nim; czarny był, suchy, o twarzy jakby wykutej z nieubłagania i surowości. Zatapiał w nim okrągłe, jastrzębie spojrzenia, niby szpony, gotowe do wyrywania z pod serca okrwawionych, najboleśniejszych tajemnic. — Mów prędzej — zmacał mu puls — niewiele ci już pozostaje do życia, ale Bóg doda ci sił, jeszcze zdołasz się wyspowiadać. Otrząśnij się z ziemskiego błota, zanim staniesz przed Panem — głos mu nabrzmiał tkliwością i dobrocią, obtarł mu spocone czoło i poprawił poduszkę.
— Mam się spowiadać przy córce! I wyznać się ze wszystkiego? — zabełkotał nieprzytomnie. — Zlituj się nade mną. Powiem wszystko, nic nie utaję, przecież na sąd idę, przecież w tej ostatniej godzinie nie skłamię przed Panem Bogiem. Bóg mnie usłyszy i zrozumie! On widzi mój straszny żal za grzechy! Odpuść mi, daj mi rozgrzeszenie. Jakże ja, ojciec, mogę przed córką! — żebrał, całując go z płaczem po rękach.
— Nie wolno mi. Musisz wyznać przede mną. Słyszysz, co się dzieje na świecie? Kto wie, czy to nie djabli tak szturmują po twoją duszę — przeżegnał się prędko. — Ocalę cię, wyrwę cię piekłu, ale mów szczerze. Marka przysięgnie na krzyż, że nie rozgłosi tego, co usłyszy. Czemuś to nie chodził do kościoła? — zaczął, przymuszając dziewczynę tym łagodnym wstępem do tłumaczenia.
— Boś go ukradł Polakom, boś wygryzł naszego proboszcza, wygnał nasze siostry, a nasze dzieci przerabiasz na Ajryszów! — odpowiedział bez namysłu.
— U spowiedzi nie byłeś od śmierci żony, dlaczego?
Chory, jakby uderzony obuchem, zajęczał ciężko, nie mogąc się zdobyć na odpowiedź.
— I bardzo źle się z nią obchodziłeś, wiem dużo, więcej, niż ci się zdaje, ale Bóg ci przebaczy, jeśli wyznasz wszystko i będziesz żałował szczerze i głęboko.
— Wyjdź, Marka! Nie słuchaj! Cicho! Nie chcę — zakrzyczał głosem przerażenia. — Lepiej mi zdechnąć jak psu! Niech mnie djabli wezmą! Nie! — protestował obłąkańczo.
— Zabronię cię pochować w poświęconej ziemi! — groził z ponurą zaciekłością Ajrysz.
Padła mu do nóg, błagając za ojcem, ale nie dał się przebłagać i odszedł.
Chory zwalił się na poduszki jak kłoda, zdawało się, że już kona. Marka uderzyła w krzyk, zbiegli się domownicy, ciotka zapaloną gromnicę wetknęła mu w rękę i zaczęła głośno odmawiać litanję za konających. Zaszemrały płacze i szlochy. Burza też przycichła, przez okna zajrzała ośnieżona, gwiaździsta noc, tylko ocean huczał, niby organy, swój hymn nieśmiertelnej potęgi.
Umierający poruszył się nagle, gromnica wyleciała mu z rąk, uniósł nieco głowę i, powiódłszy trupiemi oczami po wszystkich, wyrzekł zgoła nieswoim głosem.
— Precz! Wszyscy! Wszyscy! — powtórzył z mocą niesłychaną, że wprost pouciekali, owładnięci panicznym strachem, jakby przed powstającym z grobu trupem.
Doczołgał się przed obraz Częstochowskiej.
— Tobie się spowiadam, Panno Święta — rwał z siebie słowa ostatkami sił. — Zabiłem ją! Moja wina, moja męka i moja kara! Musiałem dziecku oszczędzić tej hańby! Nie mogłem się wyznać przy niej! Ale, na świętą mękę Syna Twojego, zmiłuj się nad nieszczęśliwym — modlił się i spowiadał stygnącemi wargami i zamierającem sercem.

30 grudnia 1922.

SEANS.

— Na kogo czekamy?
— Na Kubusia! Nie był jeszcze na żadnym seansie, a że mieszka daleko, więc obiecałem poczekać na niego.
— Byle nie robił kawałów, jego zawsze trzymają się psie figle.
— I przy takich uczonych figurach zawsze się nie udają.
— Kto chce herbaty? — spytał gospodarz, wysoki, chudy kudłacz, dzwoniąc łyżeczką o szklankę. Kilka par rąk podniosło się nad kanapą.
— Żeby tak z mocną okrasą, tobym wychłeptał choćby cały szaflik!
— I zdałoby się coś twardszego na ząb.
— Czuję w powietrzu jakąś znakomitą zapowiedź.
— Program ułożony i będzie stricte wykonany: więc gorąca herbata; potem seans, mocna sensacja, a dopiero po wszystkiem ciężka wyżerka i napitki.
— Marjeta, nie śpij, Sybillo, chodź na kanapę, utulimy cię, sieroto. — Ktoś wołał na młodą dziewczynę, siedzącą pod piecykiem i zapatrzoną w ogień; jej rude, puszyste włosy lśniły polerowaną miedzią. Biała twarz, jakby wycięta z papieru, ani drgnęła, nie odezwała się.
Rozmowy zwolna przygasały. W olbrzymiej pracowni stawało się coraz ciemniej, zimniej i wilgotniej. Rozwłóczyła się jakaś zatęchła i niepokojąca nuda. Zapach terpentyny i farb, ożeniony z zapachem serów, niemiłosiernie wiercił w nozdrzach. Noc styczniowa zaglądała przez wielkie, zapłakane szyby. Wiatr ze skowytem przewalał się po dachach i jakby bezwładnem, przemiękłem cielskiem bił w ściany. Padał rzęsisty deszcz, trzaskał w szyby, bębnił w jakieś blachy i bełkota! ustawicznie w rynnach. Żelazny piecyk, ustawiony w kącie i rozpalony do czerwoności, rozsiewał dokoła krwawe brzaski, w których majaczyło kilka osób, rozwalonych na wielkiej kanapie. Nieco dalej, pod ścianą i nawprost okna, wdzięczył się biały szkielet. Miał na głowie cylinder, czyjeś palto na ramionach i trójkolorową szarfę na piersiach. Po ścianach bielonych tliły się porozwieszane obrazy, szkice, jaskrawe draperje i pęki różnokolorowych mundurów. Za sztalugami, ustawionemi bokiem do okna, ktoś ze złośliwym uporem mordował brzękliwy klawicyn i niestrudzenie wyśpiewywał jeden i ten sam refren krakowskiej piosenki:

«A jak przyjdzie słońce i pogoda! Słońce i pogoda! Pójdziemy se razem do ogroda».

— Wojtek, idźże już raz do tego ogroda i nie rycz! — proponował gospodarz, rozdając filiżanki wyciągającym się z ciemności rękom.
— Paryż śpiewa swoją pieśń wieczorną! — zauważył ktoś, nasłuchując szumów miasta, niby szumu wzburzonego morza. — Nieśmiertelny rytm życia i szaleństwa!
— I pracy, dodaj! Nie rozumie Paryża, kto nie wie, jak on pracuje! — do pełnił ktoś drugi, stając przy oknie i zatapiając oczy z tej wyżyny Montmartru w nieogarniony rozlew świateł, domów i ulic, przytrząśnięty nocą, dymami i drobnym deszczem.
— Czekaj, pan! — zagrzmiał z kanapy jakiś bas. — Byłem na stu spirytystycznych seansach, znam wszystkie sławne medja i ani jednemu nie wierzę.
— Ja ręczę za naszą Marjetę — wtrącił gospodarz. — Ona nie jest zawodowem medjum.
— Tutaj musi straszyć — zaszeptał ktoś lękliwie. — Za nicbym tu nie mieszkał. Czuję w powietrzu emanację jakichś zbrodni, samobójstw i pokutujących duchów.
— Pragnąłbym tego, toby mi ułatwiło płacenie komornego! — Zaśmiał się kudłacz.
— Czekaj, pan! Właśnie miałem taką pracownię z duchami...
— Smok, dopóki ciemno, łżyj, co się zmieści. Słuchamy z ciekawością...
— Na Grande Chaumière. Pawilonik w ogrodzie i z meblami, prześliczny. Dziwiło mnie trochę, że wynajęli mi go bardzo tanio. Sprowadziłem się, wyprawiłem rzetelne pijaństwo na osiedliny i najspokojniej zabrałem się do roboty. W parę dni potem zaczepia mnie konsjerżka. «Na te psy — powiada — które czasem w nocy szczekają w drugiem podwórzu, już poskarżyłam się naszemu komisarzowi. Na pewno każę je usunąć». A niech sobie szczekają, nie przeszkadza mi to spać. Niczego nawet nie podejrzewałem. Ale jakiejś nocy listopadowej, takiej właśnie, jak dzisiejsza, zimnej, zadeszczonej i wietrznej, obudziło mnie zajadłe szczekanie psów. Zapaliłem zapałkę; było już dobrze po północy. Deszcz młócił w dach, aż dudniło. Zgasiłem światło i znowu słyszę szczekanie, jakby w drugim pokoju, i jakiś głos bardzo miły. Kto tam jest u djabła? i zapalam świecę. Na odpowiedź wywierają się drzwi, i wchodzi jakiś młody pan w kosmatym, szarym cylindrze, w szarym płaszczu, ugarnirowanym pelerynami, i wiedzie na smyczy całą sforę psów. Zgłupiałem, zapomniałem języka w gębie. Ukłonił mi się ceremonjalnie i przeszedł do pracowni. Słyszałem najwyraźniej otwieranie drzwi na ogród, jego kroki, psie skowyty i brzęki łańcuszków. A kiedy oprzytomniałem i poleciałem za nimi, nie było już ani śladu. Stwierdziłem, że noc ciemna, że padał deszcz, i że przemoczyłem nogi, ale wkońcu wziąłem to wszystko za halucynację. Czekaj, pan! I nie pisnąłem nikomu ani słówka. Cóż kiedy w parę dni później powtórzyło się to, co do joty. Przyjrzałem się dobrze drabowi i pieskom, mógłbym opisać każdego zosobna wyżła. Nie bałem się, tylko zaczęły mnie te spacery wybijać ze snu i niecierpliwić. Więc którejś nocy, zebrawszy się na odwagę, zapytałem jegomościa, czemu się włóczy po nocy i po cudzych mieszkaniach. Nie odpowiedział, lecz psy zaczęły tak groźnie szczekać i rwać się do mnie, że chwyciłem za rewolwer. Jakby się zapadli w ziemię, a ja, ogłupiały i zmartwiały, przesiedziałem w łóżku do samego rana. I tak mnie te zjawy wykolejały, że zupełnie nie mogłem pracować. Żyłem w cięgłem oczekiwaniu, że nareszcie się dowiem, co to wszystko znaczy. I bałem się coraz bardziej. A za nic w świecie nie byłbym się wyprowadził z tego domu. Żyłem jakby w gorączkowym śnie. W dnie włóczyłem się po kawiarniach, ale o każdym zmierzchu już byłem w domu i z bijącem sercem wyczekiwałem na zjawę. Ciągnęło się to przez długie miesiące. Wreszcie wykułem w sobie wolę i postanowiłem się z nim ostatecznie rozmówić. Którejś nocy marcowej zastąpiłem mu drogę i poprosiłem, żeby mi oznaczył ściśle dnie i godziny swoich spacerów, to na ten czas, żeby mu nie przeszkadzać, będę wychodził z domu. Uśmiechnął się tak jakoś okropnie, że mi serce stanęło z przerażenia. Ale na drugi dzień rano zobaczyłem na płótnie, świeżo naciągniętem na blejtram i ustawionem w pracowni, napis minją: «Pan mi nie przeszkadza! Do widzenia!». Mam to płótno do dzisiaj. Jużci, jeszcze tej nocy uciekłem z tej pracowni i nigdy już tam nie zajrzałem. W parę lat później dowiedziałem się, że ten pawilon rozebrano, gdyż stał się rozgłośny, i nikt nie chciał w nim mieszkać.
— Adam się rusza... Jezus Marja... idzie... — wrzasnął ktoś, wskazując szkielet. — Zerwali się z miejsc, zapalono światła. Stał odsunięty od ściany, cylinder mu się przekrzywił, a palto zleciało na ziemię; zdał się uśmiechać wspaniałemi zębami.
— Jeśli żart, to nazbyt naiwny! — srożył się ktoś, niemile dotknięty.
— Widziałem, jak się poruszył! Daję słowo honoru — upewniał młody chłopak.
— Wyobraźnia, młody człowieku, wyobraźnia, to ona stwarza wszystkie cuda na niebie i ziemi. A skoro są stworzone, tem samem są rzeczywistością.
Skupili się na środku pracowni, w kręgu jasnego światła, i rozpoczęły się opowiadania o strachach, zjawach i przeczuciach. Czad cudowności uderzył do głów jak wino, że każdy miał do opowiadania jakiś fakt przeżyty lub zasłyszany. Ich malarskie, artystyczne wyobraźnie przetwarzały opowieści na grozą przejmujące obrazy. Nie pomogły racjonalistyczne sprzeciwy i drwiące śmiechy, mistyczny nastrój przejmował wszystkich, niektórzy z przytajoną obawą spoglądali na szkielet i czegoś nasłuchiwali. Tylko Marjeta, rozciągnięta na kanapie, zdawała się drzemać, i jegomość przy klawicynie wydzierał się wciąż wkółko:

«A jak przyjdzie słońce i pogoda! Słońce i pogoda! Pójdziemy se razem do ogroda».

Dopiero ostry głos dzwonka przerwał te zgorączkowane rozmowy.
Kubuś stanął we drzwiach i zakrzyczał z komicznym patosem:
— Ta ratujcież, przemiękłem aż do pępka!
— Jakże, uczona osoba z Montparnasu per pedes? — zdumiewał się Smok.
— Buty mi całkiem sflaczały. Ale słowo się rzekło, i oto jestem.
— Kobyłka zaraz będzie u płota! Czekaliśmy z seansem tylko na ciebie.
— A co gorzej, że i na kolację — jęknął któryś — o głodnym pysku.
— Cóż panowie do tego deszczu? Namokłem w słodkiej wodzie, niczem śledź w piątek. I Sekwana gwałtownie wzbiera. Wybrzeże koło Notre Damę zalane.
— A myśmy najspokojniej pławili się w mistycznych historjach.
— Szkielet — zdziwił się Kubuś — wygląda na amerykański fabrykat.
— Autentyczny. Dostałem go w spadku po swoim stryju, doktorze.
— Jakiś młody byk i wspaniale rozwinięty — wołał Kubuś, obmacując gołe gnaty. — A to co, ma przedziurawioną czaszkę, na pewno kulą! Nie inaczej, tylko jegomość wygarnął sobie w łeb. Miłe złego początki, a teraz za karę duszyczka skwierczy w gorącej smole, a gnatów malarja używa na szaragi! — podrwiwał Kubuś. —- Nie wiecie, kto to był?
— Stryj nazywał go Adamem. To jakaś tragiczna historja. Rzeczywiście strzelił sobie w łeb. Mam pod błogosławieństwem dbać o całość tego szkieletu.
— Czekaj, pan! — zawrzeszczał naraz Smok. — Ale to prawdziwy karakuł! — wołał, wskazując Kubusia, który, obrośnięty aż po białka, z długim baranim nosem i z głową pokrytą czarnemi pierścionkami włosów, dawał portret karakuła. Nawet uszy długie, przylepione a sterczące niby rogi, dopełniały podobieństwa.
Gruchnęli śmiechem, a któryś zaczął go śpiesznie szkicować.
— Nie sekret, że pan przypomina orangutanga, ale nikt panu tego nie wymawia — rzucił się Kubuś. — No, co z tym seansem?
— Marjeta już wpadła w trans, może my zaczynać. Wojtek, potrzebujemy ciszy.
Obsiedli okrągły stolik, gdy Kubuś gwałtownie zerwał się z miejsca.
— Mam genjalną myśl! Zaprośmy Adama na seans, nie będzie się nudził. Ustawię go na czworakach, na grzbiecie położyć jaką deskę, i zasiądziemy przy nim, jak przy stole. Nie obawiajcie się, nie zaprotestuje.
Pomysł przyjęto wesołym śmiechem. Obsiedli szkielet, i zgasło światło.
— Tylko bez kawałów — upominał jeszcze Smok, obejmując prowadzenie seansu.
Siedzieli w głuchem milczeniu i bardzo cierpliwie, ale czas upływał tak wolno, i tak monotonnie zacinał deszcz w szyby, i tak monotonnie bełkotały rynny, że już niejednego ogarniała nieprzemorzona senność.
— Adam się poruszył! — ktoś zaszeptał, a po chwili zabrzęczał klawicyn.
— Czy to ty, Wojtek? — rzucił zduszonym głosem Smok.
— Siedzę przy tobie. Nie mam kilometrowych rąk, żeby tam dosięgnąć.
— Patrzcie, światełka!
Kilkadziesiąt seledynowych punkcików zawirowało pod sufitem nad ich głowami.
— Sprytnie zrobione, efekt niezawodny! — zauważył drwiąco Kubuś.
— Głupiś! — zahuczał jakiś głos, jakby z pod podłogi.
Szkielet poruszył się i zwolna jął pełzać na czworakach.
— Nie zrywać łańcuszka, chodźmy, gdzie powiedzie. Kto jesteś? Odpowiedz pukaniem.
Szkielet znieruchomiał i pięścią bił o podłogę. Ze drżeniem składano wystukiwane litery alfabetu.
— Adam! — zawołał ze zdumieniem Smok. — A może to omyłka, odpowiedz.
Aż zadudniała podłoga pod mocnemi uderzeniami protestującej pięści.
— Co to jest? Kto z panów symuluje? Cóż za głupstwa! — rozsrożył się Kubuś. — Te zdechłe gnaty mają się poruszać i logicznie wystukiwać! Głupie kawały.
— A właśnie mogą się poruszać — odwrzasnął ten sam jakby z pod ziemi głos.
— Powiedz głupszemu ode mnie!
— Więc uważaj! — I szkielet kopnął go z taką siłą, że Kubuś wywrócił się wraz z krzesłem na podłogę, ale zerwał się i, nieprzytomny z gniewu, oddał mu kopnięcie.
— Ty kopiesz, to i ja cię kopię!
Naraz szkielet się wyprostował i chwycił go w pazury! Zerwał się straszliwy wrzask, i zaczęli uciekać na wszystkie strony. Kubuś wyrwał się i oszalały ze strachu uciekał, przewracając krzesła i stoły. Ktoś zapalił elektryczność, i wszyscy rzucili się do drzwi. Szkielet popędził za nimi. Nieludzkie krzyki wstrząsnęły domem. Na piętrach otwierano drzwi, wypadali ze światłem ludzie, ale, na widok goniącego szkieletu, martwieli z przerażenia, kobiety mdlały. Cała uciekająca gromada stoczyła się po schodach jak huragan i wypadła na podwórze.
Szkielet zawrócił zpowrotem.
Widzieli go, jak spokojnie wchodził z piętra na piętro. Stopnie schodów trzeszczały pod nim i wyraźnie rozlegał się suchy odgłos jego kroków.
Z zapartym tchem, w niemem przerażeniu. patrzyli, jak wymijał zebranych pod drzwiami, jak się przeginał, wstępując coraz wyżej, i jak wszedł do pracowni. Z hukiem zawarły się za nim drzwi.
Stanął na dawnem miejscu pod ścianą i znieruchomiał.
Marjela, przyczołgawszy mu się do nóg, padła nieprzytomna.
Opowiadano mi o tym seansie.

Warszawa, 17 kwietnia 1924.

WOJENKO, WOJENKO, CÓŻEŚ TY ZA PANI!

Wlokły się godziny południowej spiekoty. Niebo szklistym i rozpalonym do białości namiotem zwisało nad światem. Słoneczne ulewy przejmowały do kości. Ślepły oczy od lśniących, białych warów. Boleśnie drgały omdlewające drzewa, zamierały trawy, pękała ziemia. Każdy powiew oblewał ukropem. Upał tak się wzmagał, że tłumy, zebrane na Błoniach, kołysały się, niby fale, konające na piaskach wybrzeży, coraz ciszej, wolniej i senniej. Jeszcze niegdzie zapłakało dziecko, zajęczała żebracza prośba, lub jakiś przygodny handlarz nawoływał. Wreszcie wszystko pomilkło, i zwaliła się nudna, ciężka cisza wyczekiwali. Nieprzezwyciężona drzemka ogarniała ludzi. Wielu osuwało się bezwładnie na ziemię, ale nikłe cienie nie dawały osłony. Pot zalewał twarze, a upał wyprażał resztki sił. Złociste, rozdrgane żary lały się niemiłosiernie, że już tu i owdzie, chudemi cieniami, przebierano się ku niedalekiemu miastu. Naraz w rozpłomienionem powietrzu zagrał hejnał Marjacki — rozświegotała się struga dźwięków jakimś srebrzystym, słodkim pacierzem. Wraz też i dzwony zabiły z wieź kościelnych; spiżowe gardziele zaśpiewały głębokim basem mocno, uroczyście, niebosiężnie. Gdzieś, jakby pod słońcem, zakołysały się stada wystraszonego ptactwa.
Ocknęły nagle Błonia, i poszedł krzyk:
— Ruszają! Ruszają!
Od strony kopca zadymiły złotawe kurzawy, głucho zadudniła ziemia, i w przemglonych, modrawych dalach jęło się coś stawać.
Wszystkie oczy poniosły się w tamtą stronę, zakwitły uniesieniem twarze, wyciągały się mimowoli ręce, jęły bić serca i targać się, niby spętane ptaki.
Ruszają! Cofać się! Dawać miejsce! Poszły wrzawy, i niezliczone tłumy jęły się giąć, kolebać i wyciągać w długą, rozchwianą nieco linję. A zarazem zapadła cichość, jakby w czas Podniesienia — cichość nabrzmiała żarem niewypowiedzianych modłów, pragnień i nadziei.
A oto już zadudniła ziemia i dygoce, trzęsą się drzewa, nadpływa prędki, regularny łomot tysięcy kroków, i bija mocno, równo, jednostajnie, jakby dalekie bicia cepów. Z chmury podnoszącej się kurzawy przebłyskują bagnety i lecą twarde komendy.
Głucho warczą tarabany. Głęboka, szara kolumna następuje w bojowym ordynku. Defilują uroczyście przed sztabem, stojącym w słońcu na środku Błoni. Komendant na przedzie, wsparty na szabli, nieco pochylony, przyczajonemi oczami lwa przebiera maszerujące szeregi:
Raz, raz; raz, raz! Rypią nogami, aż z pod każdego buta tryska strumień kurzawy. Postawy sprężone, twarze zastygłe, oczy czujne i wierne, miny zuchwałe, las bagnetów nad głowami. Gruchnęła niedojrzana w tumanach kapela, marsz wolnieje, i zrywa się orli krzyk:
— «Wojenko, Wojenko! Cóżeś ty za pani!».
Wionęła bitewna zgroza, mróz przeszył kości, serca skręcił ból, smutki złowróżbnie zakrakały w duszach. Jakieś widmowe majaczenia nieszczęść załopotały nad głowami. Okropność wojny zjeżała włosy. W ciżbach wybuchnęły tu i owdzie spazmatyczne szlochy, ale po chwili piosenka porwała wszystkich. Rozśpiewały się całe Błonia. Śpiewali, płacząc i krzycząc naprzemiany, a śpiewali z takiem uniesieniem, radością i szałem, że wezbrana entuzjazmem piosenka przetapiała się jakby w ognisty strumień lawy, bijącej aż pod słońce.
Tylko Komendant stał nieporuszony, zwarty na kamień i, wspierając się na szabli, patrzał w przechodzące szeregi, jakby oczami przeznaczenia, wybierającego ofiary.
Tłumy wrzały coraz potężniej. Nikt już nie potrafił ustać na miejscu. Trawiła wszystkich gorączka. Entuzjazm wzmagał się z minuty na minutę. Kwiaty posypały się na legunów. Czerwone róże, niby ciężkie krople krwi, bryzgały im na głowy, chwiały się na ramionach, zaczepiały się o bagnety, zesuwały się po piersiach, niekiedy chwytały je ręce, przytulały do warg spalonych, i strzeliste spojrzenia płaciły nieznajomym. Rozkołysane ciżby napierały coraz bliżej i wrzaskliwiej, i coraz gęściej padały jakieś imiona i nazwiska! Matki wrzeszczały najgłośniej.
— Franek! — cisnął się jakiś przeszywający głos.
Smukły chłopak, maszerujący z brzega, drgnął, lecz nie odwrócił twarzy.
— Cicho, matka, nie przeszkadzaj. Butów łajdus nie oszczędza, na nic nowe zelówki...
— Taka mizerota! Ledwie to udźwignie karabin. I na wojnę mu się zachciało!
— Cicho, matka. Za Polskę poszedł. Grafy nie poszły, burżuje nie poszły, a nasz Franek poszedł z dobrawoli. Uważaj, matka! — wykładał, wycierając spocona twarz rękawem.
Matka sparła spracowane dłonie na brzuchu, jakby na wystającym gzymsie, i zcicha popłakiwała; dwie umorusane dziewczynki trzymały się jej sukni.
— Pokuma się z wszami — ozwała się przez łzy. — Żeby się jeno czego innego nic dorobił.
— Nie jedna płaczesz, uważaj, matko! Co nie wzięli Austrjacy, uciekło do legjonów. Franków? już oddawna pachniała wojenka! Rżnąłem w skórę, jak się patrzy, nie pomogło. Broniłaś go, a on nocami na mustry się wydzierał.
— Ale Bobkowej Michała spiere, to on go namówił — wybuchnęła namiętnie.
— Cicho, matka! Wracają, zaraz będzie koło nas przechodził
Jakoż po krótkiej przerwie Franek, jakby zrośnięty ze swoim karabinem, wyciągnięty niby struna, zalany potem, ślepy i głuchy na wszystko, maszerował zpowrotem, automatycznie rypiąc nogami w spieczoną ziemię.
Z radosnym szczebiotem rzucił się ku niemu siostry.
Nawet ich nie zauważył, i wnet przysłoniła go kurzawa i oddalenie. Pusto się uczyniło po ich przejściu i nieco ciszej, i smutniej. Jeno wciąż grały jakieś niedojrzane kapele i warkotały bębny. A niedaleko za parkiem Jordana, nieustannie wśród dzikich szczęków i huków, przelatywały pociągi — pociągi, zapchane armatami, taborem i pijanem żołnierstwem. Widać je było przez drzewa całe w zieleni, kwiatach i wieńcach. Przelatywały co parę minut, jak rozśpiewane, pijane szałem moce wojny. Grały jakieś trąby. Buchały wrzawy. Niekiedy trzeszczały karabinowe wystrzały. Gdzieś od stacji gorący powiew przynosił niemilknące świsty parowozów, krzyki i śpiewy tysięcy, głuche dudnienia toczących się dział. Wojna głosiła się triumfującym hymnem! Zgorączkowany jej nastrój drżał w upalnem powietrzu, przesycając wszystkich śmiertelną zgrozą niepokojów i trwogi. Głośno lamentowały kobiety. Spazmatyczne szlochania wylewały zdroje palących łez. Świat zwalał się na bezradne głowy jakby grobowemi płytami. Rozpacz żałobną przysłoną zaćmiewała rozentuzjazmowane oczy. Okropna rzeczywistość okazywała nagle swoją twarz nieubłaganą. Śmierć zdała się rozpychać wśród tłumów.
— Uważaj, matka! A tym juchom legunom wesoło, jakby się zbierali na zabawę — gorszył się stary, wskazując na roześmiane twarze żołnierzyków.
Po przeglądzie, kiedy oddziały stanęły na krótki odpoczynek, otoczyły je całe rzesze. Ginęli w słodkich objęciach rodzin. Rzęsiste łzy polały się potokami po ich przepoconych twarzach i mundurach. Nie było końca uściskom i nie było końca żałosnym pożegnaniom. Matczyne łkania przepalały serca. Niejeden mięknął. Niejeden rwał się szorstko z uścisków i uciekał. Ciężka to była chwila, lecz hardo podnosili głowy. Łzy zalewały serca, ale z oczów błyskały pioruny. Rozpierała ich słuszna duma. Cóż im śmierć, cóż im rany, cóż niebezpieczeństwa? Czuli się żołnierzami świętej sprawy. Szli na bój za Wolność, za Niepodległość, za Polskę! Wiedzieli, jaki trud biorą na ramiona. Śladem ojców i praojców idą na odwiecznych wrogów. Aż do zwycięstwa! Pogardę mieli dla śmierci, a wzruszenie ramion dla tych płaczów szemrzących dokoła. Śmiały się im przytem wojenne przygody, przewagi nad wrogiem, słodkie uniesienia zwycięstwa, odznaczenia, zasługi, marsze, miłostki i żołnierska, bujna, wesoła dola.
I do Franka przypadła rodzina. Matka obłapiała go za szyję, siostry wieszały się u rąk, jakieś stare ciotki błogosławiły przepłakanemi głosami, a ojciec rozczulony raz po raz pakował mu do kieszeni srebrne guldeny. Zaś jakieś kuzynki admirowały go z nabożeństwem. Chłopak był ładny, smukły, miał z osiemnaście lat, jasne włosy, błękitne oczy i twarz dzieciucha. Ale trzymał się twardo i nie dał rozczuleniem, bo skoro trąbka zagrała, ojcu ścisnął rękę, matkę ucałował, siostry pogłaskał, ciotkom się pokłonił, kuzynkom salutował, trzasnął obcasami, wykręcił się na pięcie i stanął w szeregach, mężnie powstrzymując cisnące się łzy.
Ruszyli pochodowym krokiem wśród muzyki, powszechnych płaczów, wołań i krzyków:
— A zapnij się — wołała za nim matka. — Masz tam wełniane pończochy, pamiętaj tylko, żebyś się nie zaziębił — ostrzegała, biegnąc jeszcze za nim.
Załopotał Biały Orzeł na amarantach, wzięli krok mocny, i z wszystkich piersi gruchnęło:

«Wojenko! Wojenko! Cóżeś ty za pani,
Że za tobą idą chłopcy malowani!».


GĘSIARKA.[2]

Wielka rzeka pusta, rozlana, ciągle z szumem gdzieś płynie, ucieka, czasem idą po niej tratwy, płyną śpiewy, nad nią latają rybitwy, na górach miasto, wieś, domy. Stamtąd biją dzwony! Niżej pastwiska ogromne, łąki, zalewy, błota, trzciny, szuwary. Stada dzikich kaczek, czaple, bociany, czajki. Niebo wisi nieskończone, ogromne, niesie się od rzeki. Czasem słońce, czasem deszcz, wichry niskie. Wieś schowana w sady nad wąwozem głębokim wpoprzek wzgórz. Dzieci od rana wypędzają..... owce, kury, gęsi, świnie na pastwiska. Dzieci się bawią, palą ognie, śpiewają, pieką kartofle i t. d. Basia od kowalowej pędzi stado gęsi ogromnych.
.....Dzieci..........młodsze, małe, bawią się niemi. Basia do wszystkiego, sierota, na łasce, córka....., która zmarła we wsi, z łaski, popychadło, bystra, słodka, zalękniona, wiecznie .... Kowalowa popędliwa. Basia zazdrości drugim, że mają dzieci.... Boje stacza z chłopakami. Pierwsza do ptaków wybierania, łapie rękami ryby, bawi się niemi, puszcza, wie, gdzie karp, wie, gdzie liny, wie, gdzie szczupak. I z ptakami się zna! Łapie, bawi się rada z niemi, nosi je za pazuchą! Na starym trakcie, do rzeki, kiedyś most.... dzisiaj, stoi figura Matki Boskiej.....! Stara, drewniana, na Maj przystrajają w papierowe krzewy i kwiaty. Ktoś jej kupił paciorków i rzucił na szyję.......... tylko.......... , i wróbli tam pełno wiecznie kręcących, i struga umarła, nie jeżdżą. Kiedy Basia tamtędy pędziła gęsi, spodobały się jej paciorki..........
Matka Boska........ zdjęła i mówi: a naści — oddaj jeno. Dziewczyna się wzdragała, ale włożyła na szyję, przejrzała się we wodzie i radzi się pastucha......... Basiu,.... Korali! korali! Pawiła się dumnie! Zdumieli się....
Pasała tam gęsi, ubrała Matkę Boską w kwiaty, wieńce, zboże, a któregoś dnia przyjrzała się i nagle mówi: pani, dajcie mi dzieciątko, ciężko Wam, pobawię go ździebko. — Naści, rzekła i podała go! Baśka wzięła ostrożnie, zważyła na ręku, ciężki jak klocek, ale biedota, no, w jednej koszulinie! Nie bój się! Obtuliła go sobą i w zapaskę, kołysała, bo coś mówił i rączkami gładził ją po twarzy. Wymyła go wodą, aż się rozpłakał. Czekaj, przystroję cię, boś goły.
Wlazła w krzaki, zdjęła koszulę i włożyła Jezusowi. Mam drugą w chałupie, nie bój się, szmat mi Matusia osławiła! Nie zubożeję. Odniesła go potem, M. B. przyjęła, wróciło do dawnego, tylko Jezus miał koszulę na sobie i był do.... odmyty....
....A kiedy przyszło spać, gospodyni zobaczyła, że Basia bez koszuli. Coś zrobiła? Dałam Jezusowi. Napróżno się przysięgała, opowiadała, nikt nie uwierzył! Dostała za cygaństwo. Nie dostaniesz świeżej, przynieś starą! To Jezusowi będę odbierała? — Nazajutrz z krowami i gęśmi kazali pognać na wielkie pastwiska nad rzeką, tam gdzie.... Basia nieśmiało popędzała, bo z niej się kpili, wyzywali, to Zagraja ściskała i mówi: nie daj mię, piesku! nie daj! A piesek zrozumiał, oblizał jej twarz, pokręcił ogonem i począł obganiać gęsi. Gęsiory syczały! Zapędziła. Dużo było dzieci, kilkanaścioro. Bydło, owce,... konie, a od gęsi aż się bieliło. Dzieci gromadami. Dnie były krótkie, na południe nie spędzali — przynoszą im jeść. Zabawy, wrzaski. Kłótnie, bijatyki. Łowienie ryb i raków, pieczenie ich na kamieniach!
Las niedaleki. Grzyby. Małe dzieci...
Sołtysianka ze swoją.........
Daj mi go, pobawić. Ale, jeszcze go .....! Daj! Dziadówko jedna!........ a ona jedna, nie ma kogo huśtać, kim się opiekować. Strasznie jej żal.
Na drugi dzień popędziła koło figury! .......: pani, wezmę Jezusika na.... O, wa! Uważaj tylko, żeby mu się nie stało co złego........ poszła.
Nawet się nie zdumieli. Ma, to ma! pewnie kowalowej. Tylko jedna sołtysowa rzekła: nagie to, czyje! A żydowskie, żebyś wiedziała! Głupia! I tyle było rozmowy. I było co dnia, że rano Basia zabierała Jezusa ..., go odnosiła. Cały dzień nosiła go, huśtała, zabawiała, dawała jeść. Razu jednego M. Boża mówi: coś ma brzuszek rozdęty, nie dawajże mu marchwi samej! Przyrzekła.
A Jezus maluśki, bałykował.... na czworakach, czasami płakał, czasami śmiał się i z drugiemi dziećmi bawił się i jadł, co mu dawali, że galanto potłuściał.
I tak byłoby niepostrzeżenie poszło do zimy. Ale razu jednego krowy uciekły do lasu. Basia Jezusa zostawiła obtulonego i kazała go Kruczkowi pilnować, a sama poleciała za krowami. Tymczasem Gęsior do Jezusa i dalej syczeć, rypnie się na niego, .... i już prał skrzydłami. Jezus osłaniał się, jak mógł, i w bek. Zagraj na pomoc skoczył, rozegnał — i walka z gęsiorem. Gęsior stary i mocny, kuł dziobem jak młotem, prał skrzydłami, a Zagraj.. i zagryzł. Przybiegła na to! Co ja teraz pocznę! Gęsior nieżywy, szyja przegryziona! Jezus pośmiały,.... tylko pies wyskakuje radośnie. Gęsior ledwo gęga, skrzydła pogryzione, farbuje. Odniosła ... Jezusa i stado ha wieczór pędzi. Gęsiora dźwiga, bo iść nie chce, zdycha. Zapędziła do chlewa, gospodyni dyni nie widziała. W nocy Gęsior zdechł. Rano sądny dzień. Nie pomogły płacze, tłumaczenia. Weź go, jak... nie będzie zdrowy, wypędzę cię na cztery wiatry. Dziewczyna bierze go, pędzi stado i zdaje się na wolę Boską! Odniesę Jezusa...... to ci.... Smutny dzień. Deszcz, zimno,.... Zostawiła gęsiora. O zmroku odniosła Jezusa. Zostań, pobaw go. Idzie do wsi z gęsiorem pod pachą. Popędziła stado. Właśnie kowalowa wyglądała przed domem. Przygnałam stado, gęsior zdrowy! Zdrowy? Zdumiona, ogląda, dmucha w piórka. Nie bijcie Baśki, nie winna. Gdzie się to podziała? Sprać macie, co to, żeby ludzie się za nią wstawiali. A ty kto, może ciotka? Pani się..... Baba....! w krzyk: — Sama Najświętsza Panienka! Sama Częstochowska!




  1. Ajrysz (po angielsku Irish) — Irlandczyk, irlandzki.
  2. Nowela «Gęsiarka», drukowana w N-rze 2 Tygodnika Illustrowanego z 9 stycznia r. 1926, t. j. w miesiąc po śmierci autora, poprzedzona była następującą notatką:
    Podajemy w numerze poświęconym pamięci Władysława St. Reymonta ten szkic pierwotny legendy, którą wielki pisarz przygotował do numeru gwiazdkowego «Tygodnika Illustrowanego» — i której już nie wykończył. Nie wszystko udało nam się z pośmiertnego rękopisu odczytać, drukujemy jednak «Gęsiarkę», jako ostatnie słowo autora «Chłopów», w formie tak bardzo charakterystycznej dla metody Jego pracowitego tworzenia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.