Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ko, że nie myślałam o pańskiem położeniu — niesłusznie mnie pan obwinia... Niech pan wierzy, że nie to, nie dlatego... — Nie mogła mówić, łzy, powstrzymywane długo, pobiegły sznurem pereł po twarzy. Cała energja rozpłynęła się we łzach.
— Dobrze, wierzę, zrobię, jak powinienem... — ucałował jej ręce i wybiegł.
Rozumiał ją i usprawiedliwiał.
— Dość już tego wszystkiego! Trzeba jakoś skończyć... Może żyć jeszcze z tydzień? Nie będzie żyć dłużej, pomogę mu, oddam ostatnią przyjacielską usługę... Poco się mamy wszyscy męczyć? Nieprawdaż, poco? — rzucił to pytanie gdzieś w mrok, opadający na ziemię. Nie wiedział, jak się to stanie, ale czuł, że zrobi, zrobić musi! W myślach postanowił z nim skończyć i już się nie wahał. Szukał sposobu. Żył w dziwnej wewnętrznej rozterce. Zwierzę z pod ludzkiej powłoki wyło do swobody — na żer!
— Powoli! powoli! trzeba wszystko