Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trąca ludzi, depcze dzieci, przewraca się o latarnie, o domy; podnosi się i znów biegnie, ścigany przez wszystkie furje pomieszanych zmysłów, a poprzedzany przez te oczy, przez widmo tego pokoju, przez strach...
— Napróżno! — szepcze ustami bez krwi i bez dźwięku. — Napróżno!
Za rogatkami skręca gdzieś w pola.
Źrenice, zabiegłe przerażeniem, widzą tylko tamte oczy. Ręce czują jeszcze ciepło tamtego gardła, i bezwiednie zaciska pięści, zdaje mu się, że słyszy chrzęst gniecionej krtani...
Rzuca się na ziemię w błoto, tarza w kałużach z dzikiemi przekleństwami, pełnemi skargi i rozpaczy.
Znów wstaje, podnosi unurzaną w błocie twarz ku jasnej tarczy słońca. Wyciąga konwulsyjnie zaciśnięte groźnie ręce i pogryzionemi usty policzkuje nieznanego jednem słowem, pełnem niewypowiedzianej nienawiści! — Ty!... — i pluje ze