Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem obliczem, z oczyma w jej oczach, przerażony do ostatniego fibru, oszalały...
Potrząsał nią, przyciskał do siebie, dygocąc cały, zmiażdżony ciosem, cisnął się do niej konwulsyjnie. Załamywał się w sobie, zapadał. Jakaś ociężałość, chęć zapomnienia wstawała w nim, ciągnął bezwiednie do granatowo-srebrzystej toni, po której błądził zagasłem spojrzeniem.
Coraz słabsze miał pojęcie, gdzie jest, co się stało — mrok otoczył duszę porażoną. Przestawał być. Ściemniało się w nim coraz bardziej. W mózgu kłębił się chaos. Myśli, tumulty, zgiełki, słowa kiedyś zasłyszane, twarze widziane, jakieś ruchy, sceny pełne przerażenia, strasznych okrzyków, strugi krwi żywej, gromady widm stłoczonych, zamęty pełne trwogi i tajemniczości. Przerażające próżnie, siności trupie, coś, co było strachem i rozpaczą, nicością, szałem bólu, przesuwało się przez jego mózg w zarysach niepojętych a straszliwych, które go cisnęły i zalewały w jakimś szalonym korowodzie. Obezwładniał go