Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

twotą i ciszą na sali, milknął i rozpływał się.
Gdzieś, ponad stłoczonemi dachami domów, dogasały jeszcze ostatnie, krwawe blaski zachodzącego słońca; czerwone jak ogień światło przedzierało się przez mgły mroku i długiemi pasmami zaścielało podłogę i topniało w posępnych cieniach nocy.
Chory czas pewien leżał w milczeniu. Powoli twarz jego zaczęła się ożywiać.
Usta drgnęły boleśnie, po policzkach poczęły spływać grube łzy. Jakże gorzkie są łzy sieroctwa! Łzy drogich wspomnień, lepszych czasów, bliskich ludzi — tego, co bezpowrotnie minęło!
— To dzisiaj Wigilja Bożego Narodzenia! Przed oczyma stają wspomnienia ojczyzny dalekiej, rodziny, wśród której niegdyś przepędzał ten wieczór radosny! Pamiętał pasterkę o północy, w wiejskim kościółku, pachnącym świerkami, rzęsiście oświetlonym. Przypomniał mu się dom rodzinny, rodzice, rodzeństwo. — Widzi stół, nakryty białym obrusem, rozchodzi się za-