Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obojętnym ruchu na wszystko, co się dzieje dokoła.
Deszcz ustał, i choć słońca nie widać, ale przez posępne szarością chmury sączy się jakieś mleczne światło i zapala w spiętrzonych falach wszystkie barwy tęczy. Małe, czarne ptaszki, podobne do jaskółek, przeciągnęły nad nami ze świegotem. Świstawki na przodzie statku zaczynają coś grać, i głos komendy leci ostro, wskroś wichurę, do maszyn. Zwalniamy. «Morze podwinęło ogon i idzie spać» — mówi ze smutkiem Belgijczyk, patrząc, jak powierzchnia wody wygładza się coraz, bardziej i zaczyna świecić przezroczystością topazu. Całe morze zarzucone jest jakby kłakami wełny. Mruczy sennie i faktycznie robi wrażenie, jakby się układało do snu.
Skały Doveru bieleją zdala olbrzymiemi masami, a szczyty jakichś domów, wież zdają się być zabawkami, ustawionemi na olbrzymim stole.
— Zawsze mnie ten kanał zawodzi!