Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/358

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bli, patrzał w przechodzące szeregi, jakby oczami przeznaczenia, wybierającego ofiary.
Tłumy wrzały coraz potężniej. Nikt już nie potrafił ustać na miejscu. Trawiła wszystkich gorączka. Entuzjazm wzmagał się z minuty na minutę. Kwiaty posypały się na legunów. Czerwone róże, niby ciężkie krople krwi, bryzgały im na głowy, chwiały się na ramionach, zaczepiały się o bagnety, zesuwały się po piersiach, niekiedy chwytały je ręce, przytulały do warg spalonych, i strzeliste spojrzenia płaciły nieznajomym. Rozkołysane ciżby napierały coraz bliżej i wrzaskliwiej, i coraz gęściej padały jakieś imiona i nazwiska! Matki wrzeszczały najgłośniej.
— Franek! — cisnął się jakiś przeszywający głos.
Smukły chłopak, maszerujący z brzega, drgnął, lecz nie odwrócił twarzy.
— Cicho, matka, nie przeszkadzaj. Butów łajdus nie oszczędza, na nic nowe zelówki...