Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mówili mało i bardzo cicho — jakby bojąc się spłoszyć urok, jaki ich otaczał.
Czuli w sobie ciszę, pełną kontemplacji.
Wsiedli do łodzi — ona do steru, on do wioseł.
— Gdzie pojedziemy? — zapytała.
— Chyba na rzekę.
— Tam będzie już ciemno.
— Księżyc zaraz wzejdzie — opłyniemy wpierw wyspę.
Na ruchomej powierzchni majaczyła grupa olbrzymich drzew. Skierowali się ku niej, opłynęli zwolna urwiste brzegi, obrośnięte całym lasem olszyn. Woda, osłonięta długiemi cieniami drzew, była prawie czarna, o posępnym blasku; wiało od niej zimną, przejmującą wilgocią.
Gdzieś, zoddali, dochodził rytmiczny turkot kół młyńskich. Z gęstych trzcin nadbrzeża podrywały się co chwila z łopotem stada dzikich kaczek i z głośnem kwakaniem zapadały w dalsze chaszcze.
Ze wsi, położonej z drugiej strony je-