Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ziora i ciemniejącej długą smugą drzew, dolatywały naszczekiwania psów.
Coraz bardziej oddalali się od brzegów. Opłynęli wyspę i wyjechali na rzekę. Jednocześnie księżyc wyjrzał z poza chmur i jasną kulą zawisł nad jeziorem — szeroka powierzchnia zajaśniała, nabrała życia, poprzerzynana długiemi pręgami fal, drgała, kołysząc się z boku na bok, z pomrukiem. Zdawała się promieniować. Ptaki po gąszczach ozwały się pieśnią jękliwą, rozproszoną. Ciemna zieleń sitowia i tataraków, przesiąkająca światłem księżyca i odblaskiem wody, przechodziła jakby w oksydowaną srebrzystość. Szła od niej tajemniczość, jakby marzenia kwiatów uśpionych, kołysanych światłem i wonią.
Senność była w przyrodzie i przestrzeni.
Rzeka, z jednej strony zupełnie obrośnięta lasem drzew, z drugiej — ściśnięta szerokiemi rozłogami łąk, usianemi gdzie niegdzie kępami drzew, płynęła, pogięta w fantastyczne linje. Jedna połowa zalana