Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 18 —

rzy ujrzał powagę i pewien rodzaj dobroduszności.
— Dziękuje za radę — rzekł drwiąco — ale mnie się jeść chce. — To mówiąc, skłonił się i zabierał do odejścia.
— Gdzie pan teraz iść myśli?
— Na ulicę...
— No, hm... ja wiem, ale czy ma pan tu znajomych, rodzinę?
— Nie, panie. Dom mój tam, gdzie wszystkich do mnie podobnych — wszędzie i nigdzie... czasem pod parkanem, czasem gdzieś w szopie niezamkniętej — gdzie się zdarzy a co do rodziny, nie mam nikogo. Przyjaciół zaś nie mam za co utrzymywać, a nędzy mojej niktby nie był tak głupi dzielić...
— Hm, po stoicku znosi pan niedolę.
— Muszę znosić, aby godnie uczcić dary tej pani, co się zwie cywilizacją, postępem... Muszę znosić jeszcze czas jakiś.
— Więc ma pan jakąś nadzieję? — spytał żywo Naczelnik.
— Tak, skończenia szkoły technicz-