Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 19 —

nej... Tyle ironji było w jego głosie, że Naczelnik szybko odwrócił oczy, utkwione w okno, lecz nie ujrzał już twarzy Jana, który pochylił się w głębokim ukłonie i wyszedł.

II.

Prawie że nie myślał. Szklistym wzrokiem patrzył gdzieś w próżnię i szedł wolno, jak człowiek ugodzony w samo serce.
Poco miał się śpieszyć? Dokąd? Schował ręce w kieszenie, bo mróz brał siarczysty. Śnieg brylantami skrzył się na ulicy. Był jakby odurzony. Starał się logicznie myśleć, lecz nie mógł. Zapytanie: Co dalej? uporczywie wracało mu na usta.
— Czas już skończyć! — pomyślał. Całe lata cierpień i walki o byt stanęły mu w myśli, jak słupy przydrożne, które już wyminął. Wszystko mija...
— Czas skończyć! Najgorsze nieznane nie może być gorszem od dotychczasowego. — Spojrzał przed siebie.
Mrok szybko zalegał. Czerwone zorze