Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przed nią tańczy troje dzieci. Tłum wrzeszczy z uciechy, pensy się sypią, a dziewczynki o uróżowanych twarzyczkach zataczają coraz szersze kręgi tańca z zacięciem szansonistek, są pijane, whisky bucha od nich zdaleka. «Very good» wołają jakieś ciemne indywidua, ściągające z zaułków i nor londyńskiego piekła.
— Dobry wieczór, Sir — mówi ktoś do mnie. Odwracam się szybko. Jakaś dziewczyna o wymalowanej twarzy spogląda na mnie nieśmiało, bojaźliwie.
— Słyszałam, że państwo mówi po polsku, ja sześć lat nie słyszałam po naszemu, to mnie wielgą radość zrobiło. —- Odsunąłem się z nią nieco w cień jakiejś arkady.
— Co tu robisz w Londynie?
— No, poco mówić o tem? Pan z Warszawy?
— Tak — odpowiadam krótko.
— Sir zna Grzybowska street? — Oczy jej zaczęły szybko biegać i usta drgać nerwowo.