Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 12 —

skromniejszem wynagrodzeniem, abym tylko mógł wyżyć...
— W tej chwili niema żadnego miejsca, mój łaskawco — odpowiedział flegmatycznie Naczelnik.
Na te słowa proszący posiniał jeszcze bardziej, oczy zaczęły mu biegać niespokojnie dokoła. Zapanowało milczenie, przerywane tylko monotonnem cykaniem zegara.
Z bocznego pokoju dochodziły głosy rozmawiających i denerwujący brzęk szklanek — pito widocznie w sąsiedztwie.
Zimne słońce kładło przez okno na posadzkę przedzachodnie promienie, przesiąknięte purpura. Zaledwie dostrzegalne pyłki wirowały w nich jak złote igiełki. Drzewa, stojące za oknem, okryte szronem, omglone słonecznym promieniem, lśniły jak ze srebra oksydowanego i brylantów.
— Nazwisko pańskie?
— Jan Baliński... — Jakiś cień nadziei, jakby radosne oczekiwanie przemknęło mu po twarzy.