Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
WOJENKO, WOJENKO, CÓŻEŚ TY ZA PANI!

Wlokły się godziny południowej spiekoty. Niebo szklistym i rozpalonym do białości namiotem zwisało nad światem. Słoneczne ulewy przejmowały do kości. Ślepły oczy od lśniących, białych warów. Boleśnie drgały omdlewające drzewa, zamierały trawy, pękała ziemia. Każdy powiew oblewał ukropem. Upał tak się wzmagał, że tłumy, zebrane na Błoniach, kołysały się, niby fale, konające na piaskach wybrzeży, coraz ciszej, wolniej i senniej. Jeszcze niegdzie zapłakało dziecko, zajęczała żebracza prośba, lub jakiś przygodny handlarz nawoływał. Wreszcie wszystko pomilkło, i zwaliła się nudna, ciężka cisza wyczekiwali. Nieprzezwyciężona drzemka ogarnia-