Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zem, rzucając szeroki kręg światła. Księżyc w pełni wsuwał przez okno długi pęk srebrnych promieni, padających skośnie, wprost na łóżko Józefa.
Cicho było zupełnie. Tylko od czasu do czasu pociąg z hukiem wpadał na stację. Szyby dzwoniły, i wstrząsał się cały pokój. Głęboka melancholja tkwiła w tej ciszy, światło księżycowe oblewało wszystko jakąś senną zadumą. Ze ścian, z ram obrazów wychylały się gdzie niegdzie, w żywszem półświetle, głowy, postacie i tak plastycznie odrzynały się od ciemnego tła, że zdawały się poruszać, żyć...
Cienie szare, rozrzedzone światłem, jak zasłony z mgieł, przylgnęły do sufitu, zagłębień, kątów.
Jan cicho, bez najmniejszego szelestu, podniósł się z łóżka i boso, w koszuli, stał i słuchał. Cisza... tylko echa rozmów, przebrzmiałych śmiechów, westchnień, życia całego, tulącego się w tych ścianach, zdawały się rozbrzmiewać w niedosłyszalnych dla ucha ludzkiego szeptach, pełzać po