Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ścianach, kołysać się w cieniach, brzmieć coraz ciszej, ciszej i uchodzić w nieskończoność...
Nie myślał. Cały był we wzroku, cały w słuchu. Podszedł do okna na palcach i wyjrzał. Nikogo! Wrócił do drzwi wchodowych — zamknięte! Było mu trochę zimno. Posuwał się automatycznie, spokojnie, w jakichś krzywych linjach. Twarz blada, oczy, cofnięte gdzieś głęboko pod czaszką, biegały z niesłychaną żywością z przedmiotu na przedmiot. Dłonie miał otwarte, spocone, zimne. Zęby silnie zacisnął, chłód przejmował go coraz większy. Twarz stała się stara, pomarszczona, pomięta, jak łachman wyszarzana. Zmarszczki koło oczu wydobyły się nawierzch i gęstą siatką osiadły na skroniach. Pochylił się naprzód, jak do skoku. Ostrożnie skradał się do łóżka Józefa. Przejście przez pokój wydało mu się wiecznością. Oczy utkwiły w odkrytem i swobodnie spoczywającem na poduszce gardle śpiącego. Józef oddychał słabo, lewą rękę miał podło-