Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzyku ogródkowego. Była tu pierwszy raz. Nie wiedząc, co z sobą zrobić, gdzie się obrócić — kazała podać kawy i zaczęła ją pić wolno, rozglądając się niespokojnie. Chciała się koniecznie rozmówić z dyrektorem Towarzystwa Dramatycznego, które tu rozbiło na letni sezon swoje lary i penaty. Nie znała go. Zapytała garsona — ale ten pobiegł, obiecując za chwilę wrócić. Odurzał ją ten gwar, jaki panował w sali. Czuła się dziwnie onieśmielona. Zdawało się jej, że patrzą na nią wszyscy. Że garsoni, przebiegając obok, z rękami pełnemi talerzy i kufli — przechylają się ku niej i rzucają dwuznaczne spojrzenia. Garson nie przychodził. Widziała, jak się uwijał pomiędzy stolikami. Biały gors jego koszuli, wygolona starannie twarz migały jej co chwila w innej stronie werandy. Brzęk talerzy, szczęk noży, suwanie krzeseł, stuk kufli o marmurowe blaty stołów, gwar rozmów — zlewały się w jeden wielki szum. Olbrzymia weranda pełna była dymu z papierosów i zapachu sosów, przy-