Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

je otwierał. Wewnątrz panował straszny nieład, na podłodze ślady krwi.
— Wzięli go! Bronił się! To jego krew. Nawet sukni kapłańskiej moskale nie uszanowali...
Klękał na środku celi i modlił się żarliwie.
Po tych spacerach, których się bałem, ksiądz brał mnie na kolana, całował, i zaczynały się lekcje łaciny na starym, grubachnym brewjarzu.
Najchętniej uciekałem do ciotki Wa-lerci. Mieli własny dom, konie, psy, które za mną łaziły. Dokoła były lasy ogromne. Całe dnie, od świtu do nocy, wałęsałem się z tym nowym wujem, włóczyłem po kniei ze starym gajowym, Pawłem, który mi opowiadał o owcach i wilkach, o topieliskach, kędy djabły tańcują. W sekrecie przed wujem pozwalał mi strzelać ze swej fuzji. Pamiętam ten pierwszy strzał, od którego się przewróciłem, dostałem tak mocno kolbą w ramię. Ale źle strzelałem i później.
— Już nie masz duszy do strzelby, jak,