Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swych ścian, podziurawionych setkami okien, w których łamały się oślepiające promienie słońca. Na dole olbrzymie mury z cegły, poczerniałe ze starości, zdawały się obejmować jak obręczą i trzymać w kamiennym uścisku górę całą wraz z klasztorem. Ze szczytu góry, jakby z amfiteatru, wzrok obejmował olbrzymią przestrzeń ziemi i nieskończony szmat nieba.
Wprost wieży, u stóp wzgórza, biegła aleja, obsadzona dwoma rzędami kasztanów; przepoławiała ona miasto na dwie części.
Blaszane dachy, szczyty nietynkowane kamienic, las kominów, wieżyczek, słupów, tłoczyły się chaotycznie zboku drzew, okryte białawą, przepaloną kurzawą. Dymy snuły się leniwie i rozwłóczyły w strzępy, niby rozdzierane kawały niebieskawych opon. Lazurowe kopuły cerkwi, zakończone złotemi krzyżami, błyszczały i zdawały się chwiać w mieniących się morą drganiach powietrza.
Z tej wysokości miało się całe jak na