Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

derczy, smutny uśmiech, a oczy mrużył filuternie.
Zdumiony, upadłem na ławkę. On zaś szedł sobie dalej, śmiejąc się zcicha, jękliwie: — Hi! Hi! Hi!
Na odchodnem, zwrócony już do mnie profilem, nie przestając chichotać, dorzucił jeszcze:
— Każdy żyć potrzebuje!
Powtórzyłem za nim jak echo. Widocznie usłyszał, bo już w bramie zwrócił głowę w moją stronę i pokiwał nią, jakby przytakując.
Wiatr się poruszył, wionęło chłodem.
Dokoła wrzało życie, przekupnie świętości zachwalali swój towar, bębny warczały pobudkę, komenda grzmotem przelatywała nad szeregami, ściśnięte kolumny maszerowały, biali mnisi witali przemowami pielgrzymów, śpiewy podnosiły się i milkły, dzwony biły głęboko i przejmują co, modlitwy dziadów rozlegały się coraz natarczywiej, echa miejskich gwarów rozwłóczyły się po wzgórzu, a we mnie za-