Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oczy, rudawe włosy miała zafryzowane na uszy.
— Ice cream! Djabli z taką gorączką! — zaklął, rozdziewając się do koszuli. Na stole obok leżały jakieś listy i fotografje, zaglądał do nich niekiedy, ale częściej pogrążał się w ciężkie kalkulacje i, nie mogąc im poradzić, gryzł ołówek, wzdychał, spluwał aż na środek ulicy i wreszcie, zmożony upałem i sennością, zapadł w siebie i znieruchomiał. Bowiem to lipcowe popołudnie prażyło niemiłosiernie. Niebo wisiało bez chmur i słońce lało nieustannemi potokami. Rozgrzane powietrze wrzało ukropem. Nawet od podłóg, ścian i ziemi buchał żar, niby od blach rozpalonych. Płótno, rozciągnięte nad werandą, nie dawało żadnej prawie osłony. Dom stał na wyży i na wywieisku, pełnem szutrowisk i pokruszonych skał, z między których nikłe strzelały krzewy. Nędzne, spalone grzędy tuliły się pod ścianami, gdzie niegdzie mszyły się schnące trawniki. Cała osada górnicza, położona nieco niżej, zdawała się kurczowo trzymać