Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Deszcz młócił w dach, aż dudniło. Zgasiłem światło i znowu słyszę szczekanie, jakby w drugim pokoju, i jakiś głos bardzo miły. Kto tam jest u djabła? i zapalam świecę. Na odpowiedź wywierają się drzwi, i wchodzi jakiś młody pan w kosmatym, szarym cylindrze, w szarym płaszczu, ugarnirowanym pelerynami, i wiedzie na smyczy całą sforę psów. Zgłupiałem, zapomniałem języka w gębie. Ukłonił mi się ceremonjalnie i przeszedł do pracowni. Słyszałem najwyraźniej otwieranie drzwi na ogród, jego kroki, psie skowyty i brzęki łańcuszków. A kiedy oprzytomniałem i poleciałem za nimi, nie było już ani śladu. Stwierdziłem, że noc ciemna, że padał deszcz, i że przemoczyłem nogi, ale wkońcu wziąłem to wszystko za halucynację. Czekaj, pan! I nie pisnąłem nikomu ani słówka. Cóż kiedy w parę dni później powtórzyło się to, co do joty. Przyjrzałem się dobrze drabowi i pieskom, mógłbym opisać każdego zosobna wyżła. Nie bałem się, tylko zaczęły mnie te spacery wybijać ze