Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podnoszą się łkaniem... I młode dziewczęta — kwiaty jabłoni, różane, łzami oroszone... Siedzą na zielonej murawie, ogromna jabłoń zwisa nad niemi różowym obło-kiem kwiatów. Od rana już siedzą, wpatrzone w dal cichą, martwą i pustą...
Czekają!
Dzień się podnosi. Słońce wypływa nad port i miasteczko. W kościele, który się wynosi jak góra, poszarpana wichrami, szaremi murami granitów w wieńcu jabłoni, grają organy. Czasami urwany śpiew doleci, czasami głośniej jęknie fala przy brzegu, czasem zakrzyczą ptaki, lecz ponad wszystkiem góruje cisza; sypka, rozdrgana, przesłoneczniona sypie się na pochylone głowy.
Ludzie sypią się z kościoła, na placu zgiełk się podnosi, pierwsze fale przypływu zatrzepały o brzegi, pierwsze bryzgi pian chlusnęły kobietom pod nogi.
Nie drgnęły, siedzą nieruchome, patrzą, czekają, trwają jak Niobidy zastygłe w oczekiwaniu, bezradne.