Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zwrotki rozlegały się, jak podzwonne dnia — raźne, wesołe, mieszały się z kurzem, z głosami stad i płynęły dalej, swobodne zdrowiem, jak te postacie ludzi i zwierząt, które szły silne, proste jakąś prostotą natury, wspaniałą w swej beztrosce. Oblicza o rysach zgruba ciosanych, wzniesione ku górze, bronzowe od skwarów i wichrów, nieruchome, pokryte kurzem, oczy troskliwie błądzące po stadach, usta uśmiechnięte do wypoczynku, do ciepłej strawy, miały podobieństwo do twardych głów wołów o ostrych profilach, które szły poważnie, jakby zamyślone o czystem podścielisku, na którem wnet legną.
W tumanach kurzu, jaki otaczał całą gromadę ludzką i zwierzęcą, migały tylko wielkie, słomiane kapelusze i małe, bose, w koszulinach tylko postacie, na podjezdkach oganiające stada od zbóż. Sunęli zwolna, witając ukłonami lub pozdrowieniem stojącą parę — gdzie niegdzie, jak plama jaskrawa, zamajaczyła woddali czer-