Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dłoni rozsiadłe miasto i szeroki szmat ziemi, ciągnący się jakoby w nieskończoność.
Dziwnym spokojem, melancholją, cichością i sennym bezwładem owiewał mnie ten bezmiar. Tak było dobrze patrzeć, chwilami nie myśleć i pogrążać się coraz głębiej w rozkosz niebytu, w jakąś napoły nieświadomą wegetację przyrody.
Rozkosznie było w cieniu i chłodzie, na miękkiem podścielisku traw, z plecami opartemi o mury klasztorne. Widziałem coraz mniej, odczuwałem coraz niewyraźniej, a te przestrzenie, upał i cisza rozmarzały tak słodko.........Komenda oficera, miarowe stąpania żołnierzy, wydłużone linje ludzi i broni, śpiewy dziadów... wszystko zdawało się sennem majaczeniem... Czułem, ale nic sobie już nie uświadamiałem...
Jacyś mężczyźni rozłożyli się na trawie, w cieniu olbrzymich osiczyn, stojących na skraju parku. Poruszali się jak marjonetki, musieli mówić lub śpiewać, dochodziły mnie stamtąd jakieś niewyraźne, zmącone echa głosów. Później zdawało