Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

linie natomiast jarzyło się od niezliczonych świateł. Łuny wisiały nad miasteczkami. Z hut buchały krwawe ognie, niby z kraterów. Miejscami góry palącej się szlaki tryskały zielenią i fioletami. Sznury elektryczne słońc garnirowały wybrzeża. Wiele fabryk świeciło wszystkiemi oknami, niby okręty ugrzęzłe w ciemnościach. Pociągi jak ogniste pociski grzmiały po zboczach i tunelach. Gdzieś bliżej z domów robotniczych dochodziły gwary rozmów.
— Fajnie tu u was, jak w pikcerurach — zauważył Frank.
Merka nastawiła fonograf, i niespodzianie rozległ się «Gwiaździsty sztandar».
Frank zawtórował młodym, potężnym głosem, Michał popijał piwo.
Szły potem różne rekordy i tańce, aż Michał podniósł się z bujacza.
— Na mnie już pora, rano muszę wstać do roboty.
— Dałbyś spokój. Odpocząłbyś sobie, dosyć się napracowałeś.