Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krwi, padając z szelestem na wodę, na jego ręce, na piersi...
— Stefa! — zdołał ledwie wykrztusić. — Stefa! — powtórzył bezdźwięcznym, echowym głosem. Nie odpowiedziała, nie poruszyła się. Oczy miała szeroko otwarte, załzawione, promienne jeszcze życiem. Usta poruszały się nieznacznie, rozchylone, jakby śpiewały ostatnie słowa...
Zdawały się jeszcze śpiewać echa nieprzebrzmiałe, rozsypane tłumnie po olszynach, łąkach, wodzie, w powietrzu jasnem, w ciszy nocnej...
Krzyknął z mocą rozpaczy niezmiernej — głos mu się przedarł przez zaciśnięte zgrozą gardło i rozległ jak grzmot, krótko, urywanie, przerażająco...
Stawała się sztywna, czuł prężenie jej ciała. Usta zostały wpółotwarte, tężały i tchnęły lodowatym chłodem śmierci. Trzymał ją w ramionach, przykładał ucho do ust, do serca. Dotykał ręką czoła, piersi, ramion. Z twarzą, pochyloną nad jej bia-