Idealiści/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Idealiści
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŁA
JANA LAMA.

IDEALIŚCI.
LWÓW,
W KOMISIE KSIĘGARNI
Gubrynowicza i Schmidta.
1885.

KRAKÓW.
Druk Wł. L. Anczyca i Sp., pod zarządem Jana Gadowskiego.
1885.



ROZDZIAŁ I.

Był to wieczór podwójnie uroczysty w domu p. Podwalskiej. Wydobyto najpiękniejszy serwis porcelanowy do herbaty i przystrojono ręce usługującego przy niej Macieja czy Michała, świeżemi białemi rękawiczkami. Polecono kucharce szczególną baczność na kotlety, zrobione podług pewnego przepisu, a pani Podwalska sama od czasu do czasu zaglądała do kuchni, czy wszystko jest tak, jak być powinno. Ksiądz Zygmunt Stodolski jadał tę potrawę z wielkiem upodobaniem, a ksiądz Zygmunt Stodolski miał tego wieczora, przy sposobności pierwszego majowego nabożeństwa do Matki Boskiej „naukę“ tak piękną, powiedzianą tak wymownie i głosem tak prosto idącym do serca, że pani Podwalska wróciła z kościoła cała we łzach i od głośnego łkania zaledwie zdołała zadysponować wieczerzę.
Nadzwyczajne to wzruszenie łatwem było do pojęcia dla każdego, co wiedział, że przepyszne kwiaty, zasłony muślinowe i inne ozdoby kaplicy kościelnej, w której odbywało się nabożeństwo, były darem pani Podwalskiej, że komża i stuła, w której ksiądz Zygmunt głosił słowo boże, były dziełem jej ręki, i że skromne te jej ofiary, na ołtarzu pańskim złożone, znalazły tego dnia większe uznanie i słodszą nagrodę, aniżeli jej pragnąć i oczekiwać śmiała pobożna dawczyni w pokorze chrześcijańskiego ducha. Ksiądz Zygmunt bowiem, mówiąc o Matce Zbawiciela, jako o ideale niedoścignionym wprawdzie, lecz podnoszącym kobietę chrześcijańską ponad poziom ziemski, wskazywał najpierw rozmaite przykłady niewiast, które idąc za tym najdoskonalszym wzorem, zajaśniały w blasku wielkiej świętobliwości. Wspomniał zwłaszcza obszerniej o owych niewiastach ewangelicznych, które podążyły do strzeżonego przez żołdactwo pogańskie grobu Chrystusa, ażeby ciało jego namaścić kosztownemi olejkami i rozmaitemi wonnościami Wschodu. W tem miejscu, zręcznie stosując ten przykład do dni naszych, kaznodzieja hojnemi pochwałami obsypał bogobojne damy, dbające o chwałę świątyni pańskiej.
— Niewiasto zacna i czcigodna! — zawołał zwracając się w stronę, w której klęczała pani Podwalska — niewiasto katolicka, która przyozdabiasz kwiatami przybytek pański, a jedwab i złotogłowie ścielisz u stopni ołtarza — nie zimny mur ty stroisz, ale ciało Syna Człowieczego, i dla tego będzie danem, że pierwsza ujrzysz cud wielki, cud zmartwychwstania!
W tej to chwili pani Podwalska, czując że wszystkie oczy wiernych były na nią zwrócone, wybuchem głośnego płaczu zdradziła do reszty pobożną swoją tajemnicę i nikt już nie mógł mieć najmniejszej wątpliwości, że ona była ową niewiastą, o której mówił ks. Stodolski.
Wątpliwości tej nie miała zapewne i pani hrabina Odborska, która także ofiarowała kwiaty do Matki Bokiej, ale te jako mniej piękne umieszczono w innej, pośledniejszej kaplicy. To też pani Odborska niedosłuchawszy kazania, wyszła z kościoła, i chora kazała się odwieść do domu, co wśród łez zauważała pani Podwalska, i co niewątpliwie spowodowało ją do większego łez wylewu, gdyż anielskie jej serce martwiło się zmartwieniem bliźniego, a więcej jeszcze grzechem, w jaki popadał ten bliźni — w tym wypadku hrabina Odborska — dając zazdrości przystęp do swojej duszy.
Nie będę zresztą obstawał przy tem, co bardziej martwiło panią Podwalską, mam bowiem pewność historyczną jedynie co do tego punktu, że źrenice jej pełne były łez jasnych, przez których kryształ ksiądz Zygmunt, gdy mówił o cudzie zmartwychwstania, z wniesioną ku niebu prawicą, zdawał się być owym aniołem, który odwalił kamień od grobu Jezusa i blaskiem swoim olśnił i przeraził żołnierzy rzymskich. Oblicze jego było w istocie tak młodociane i piękne, jak oblicze wysłannika niebios, nie oszpecone wąsem ani bokobrodami, eterycznie blade — i w tej mierze pani Podwalska nie zgadzała się ze swoją córką, panną Heleną, która jakkolwiek miała umysł niepowszedni, znajdowała, że niejaki pan Alfred Zgorzelski pod względem powierzchowności zbliżał się więcej do ideału piękności męzkiej niż ksiądz Zygmunt Stodolski.
Ten pan Alfred od wielu lat był częstym gościem w domu pani Podwalskiej, i teraz właśnie, przyprowadziwszy obydwie panie z kościoła, pomagał pannie Helenie bawić towarzystwo, które zebrało się było w salonie, czekając na herbatę i na księdza Zygmunta, i które należało do sfer mniej nadziemskich, jakkolwiek w swoim rodzaju i kierunku także nie grzęzło tak głęboko w martwej glinie padołu ziemskiego, jak większa część śmiertelnych. Powiedziałem, że trafiliśmy do pani Podwalskiej na podwójną uroczystość. Podczas gdy matka jej gorliwie zajmowała się nabożeństwem majowem i wszystkiemi innemi nabożeństwami, zdarzającemi się w ciągu roku, panna Helena pielęgnowała poezyę i sztuki piękne, a szczególnie muzykę. Grała na fortepianie i śpiewała, a muzycy rozmaitego rodzaju bywali w skutek tego częstymi gośćmi w tym domu. Dnia poprzedniego panna Helena wzięła była jako amatorka udział w koncercie, danym na cel dobroczynny, tego samego zaś dnia rano w „Przeglądzie Codziennym“ pojawiła się była recenzya, sławiąca nad wszelki wyraz jej produkcyę wokalną i instrumentalną w dziesięć godzin po koncercie, krytyka nie mogła bowiem opóźniać się ani chwili z hołdem należnym talentowi, tak jak kucharka pani Podwalskiej nie śmiała dać czekać księdzu Stodolskiemu na wieczerzę. Ażeby się usprawiedliwić z tego trywialnego porównania, muszę dodać, że pani Podwalska srodze bolała nad tem, iż strudzonego apostolską pracą kapłana nie czekało w jej domu na razie nic, oprócz kotletów i innego pokarmu — równie jak krytyk „Przeglądu Codziennego“ ubolewał, iż pióro jego zbyt jest słabem, a język zbyt ubogim, by pochwalić śpiew i grę panny H. P. w sposób odpowiedni.
Bądź co bądź, zaproszono na herbatę wielką część uczestników koncertu, i krytyka także. Przybył wielki mistrz tonów z długiemi włosami i z nieodstępnym, jak każdy wielki mistrz, adjutantem-amatorem, który miał jeszcze dłuższe włosy i znacznie bujniejsze, z powodu młodszego swojego wieku. Przybył śpiewak, odznaczający się wielkim brakiem dobrej tuszy i niemałym także brakiem wyższych, średnich, jakoteż niższych tonów głosu, ale znakomitą natomiast metodą — coś nakształt Napoleona, który umiejętnością strategiczną zadziwił świat najwięcej wówczas, gdy już nie miał armii i gdy sprzymierzona Europa ciągnęła na Paryż. Były i dwie młode panienki, z których jedna przypuszczoną była wczoraj do zaszczytu grania czegoś na cztery ręce z wielkim mistrzem, druga zaś deklamowała śliczny wierszyk o skowronku, o muszce, i o wietrzyku wiosennym, przeplatany pękaniem serca z przyczyn pozbawionych wszelkiej racyi patologicznej, i zakończony wniebowzięciem między gwiazdy. Autorem tego ze wszech miar oryginalnego utworu był młody poeta, należący jako krytyk i pisarz pełen nadziei do składu redakcyi „Przeglądu Codziennego“, a jako młodzieniec złamany rozpaczą i w czarnej pogrążon zadumie, do rzędu cichych wielbicieli panny Heleny. Obydwie młodziutkie panienki otulone były moralnie, macierzyńskiem skrzydłem pani Trzecieszczakiewiczowej, najlepszej przyjaciółki pani Podwalskiej, i równem z nią przejętej uwielbieniem dla ks. Zygmunta Stodolskiego.
Uzupełniał to towarzystwo najpierw pan Alfred, o którym już wspomniałem. Był to młody mężczyzna słusznego wzrostu, o pięknych, jakkolwiek nieco może miękkich rysach twarzy, którym dodawały wszelako męzkiego wyrazu starannie utrzymane jasne wąsy i bródka. Świeża cera i ciemnoniebieskie oczy tak łagodne i dobre, że każdego z góry uprzedzały na jego korzyść, a zgrabne przytem i eleganckie ułożenie, wszystko to razem czyniło go nader ujmującym i miłym. Mówił dobrze i wytrzymywał bez szwanku francuzką konwersacyę pani Trzecieszczakiewiczowej, która dla ćwiczenia swoich elewek nie mówiła prawie nigdy innym językiem. Pomagał młodemu poecie potępiać tendencyę jakiejś książki, która się była pojawiła niedawno i o której treść dopytywała się młodziutka deklamatorka. Był pełnym zachwytu, gdy całe towarzystwo od czasu do czasu intonowało chórem chwałę wielkiego mistrza, obecnego w tem gronie, a ku wielkiemu tego wielkiego mistrza zadowoleniu wewnętrznemu ruszał lekceważąco ramionami, gdy wspomniano o Liszcie, albo o Tausigu. Jednem słowem, był to młody człowiek, który umiał być przyjemnym każdemu, i który zachowywał się ozięble tylko wobec jednego gościa w całym salonie.
Gościem tym był pan Tadeusz Zamecki, jegomość nieco już szpakowaty, nieco otyły, gruby przytem posesyonat i od niedawna wdowiec, jak świadczyła żałoba, którą nosił. Pani Podwalska, zmuszona nadzwyczajnemi tego dnia okolicznościami do częstego zaglądania do kuchni, poruczyła go była szczególnej opiece panny Heleny, między niego tedy i między wielkiego mistrza dzieliła córka gospodyni domu ową wyższą dozę towarzyskich względów, jaką się obdarza gości rzadszych i znakomitszych. Może to raziło pana Alfreda? Wszak miał prawo uważać się nieledwie za domowego u pani Podwalskiej, i nie mógł urażać się tem, że go rzadszy przybysz na drugi plan spychał. Oprócz tego, p. Zamecki mimo wszelkiej attencyi, jaką mu wyświadczano, nie zdawał się bynajmniej zgadzać z całem towarzystwem. Wielkiemu mistrzowi przyznał się otwarcie, że woli „wyraźnego“ mazura albo polonesa, niż wszystkie kompozycye, które słyszał na wczorajszym koncercie. Panią Trzecieszczakiewiczowę zgorszył zdaniem, że wieczorne nabożeństwa są nadmiarem zbytecznym, i powołał się w tej mierze na swojego proboszcza na wsi, który miał powiedzieć z ambony, że całodzienne siedzenie w kościele jest próżniactwem i obrazą Boga. Najgorzej zaś starł się z młodym poetą, który świegotał jak skowronek o swoich ideach, i jak muszka tonął w liryzmie, i znowu jak wietrzyk wiosenny dmuchał w żar swojego serca, wydobywając zeń tym sposobem wulkaniczne wybuchy uczucia, od których snać gorąco się robiło młodej deklamatorce, bo jej pani Trzecieszczakiewiczowa poleciła napić się natychmiast wody. Wezuwiusz poetyczny skierował natychmiast w tę stronę potoki swojej lawy i odurzył zacną matronę twierdzeniem, że tylko katolickie narody zdolne są do poświęceń, a wyraz protestant jest synonimem egoisty.
— Mój panie — odezwał się na to p. Zamecki — zadajesz pan kłam oczywistej prawdzie. Nie wiem, czy temu winien katolicyzm, ale to wiem, że dwa katolickie narody: Polska i Francya, odznaczają się brakiem tego najważniejszego poświęcenia, którem stoją i utrzymują się państwa — brakiem karności, mój panie, a brak ten jest skutkiem egoizmu jednostek. Przypatrz się pan Niemcom i Anglikom, i powiedz mi pan, czy nie lepiej by nam było, gdybyśmy byli jako ci celnicy luterańscy!
O Sainte Mère de la miséricorde! — jęknęła pani Trzecieszczakiewiczowa, i poczęła zajmować swoje elewki rozmową szeptaną do ucha, podczas gdy Wezuwiusz huczał i burzył się wewnątrz, ale nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Pan Alfred przyszedł mu w pomoc.
— Niemiec i Anglik, mojem zdaniem, jest więcej maszyną niż człowiekiem, maszyną nastrojoną do tego, aby dbała o byt materyalny. Taka maszyna nie ma ambicyi, nie ma własnej woli, nie czuje swojej godności. My mamy poczucie honoru wysoko wyrobione, i gdybyśmy stracili wszystką inną wiarę, zostałaby każdemu z nas jeszcze wiara w honor, bo honor jest naszym bogiem!
— Fałszywy to bożek, panie Zgorzelski, a gdyby nawet był prawdziwym, potrzebaby go czasem poświęcić dla wspólnego dobra.
— Wszystko, wszystko można poświęcić — zawołał pan Alfred z zapałem — ale honoru nigdy!
— Et — rzekł p. Zamecki od niechcenia — wszak można go przegrać w karty!
Z łagodnych, niebieskich oczu pana Alfreda strzelił w tej chwili jakiś żółty piorun, ale błysnął tylko bez grzmotu. Nastąpił moment niemiłego milczenia i pewne uczucie niepokoju owładnęło wszystkich obecnych, chociaż nikt nie umiał zdać sobie sprawy z powodów tego wrażenia. Pan Alfred odzyskał jednak szybko na swojej twarzy wyraz natchnionego zapału, i podjął rozmowę na nowo.
— Zresztą, zarzucając dwom narodom egoizm indywidualny, zapominasz pan dobrodziej o Polkach i o Francuzkach, a przedewszystkiem o Polkach! Tym nie zechcesz pan z pewnością zarzucać egoizmu?
— Więcej one dały dowodów poświęcenia i heroizmu niż inne kobiety, ale najliczniejsze wyjątki nie stanowią reguły. Faktem jest, że kobiety u nas rej wodziły, i że jeżeli buta i swawola mężczyzn zgubiły ojczyznę, wielka część winy cięży na kobietach. Co to się łudzić panie dobrodzieju!
— Nie rycerskie to słowa, panie Tadeuszu — przemówiła panna Helena. — Wy to macie ambicyę, wy stawiacie wasze ja ponad wszystko, a od nas wymagacie tylko ofiar i poświęcenia, którego wam dajemy codziennie dowody. Wstydź się pan swoich zarzutów!
P. Zamecki nie spodziewał się snać ataku z tej strony na swoje pesymistyczne poglądy, zamilkł bowiem z miną człowieka niezadowolonego z siebie, lub zakłopotanego. Z tej porażki przeciwnika skorzystali p. Alfred i młody poeta. Jeden i drugi jął wywodzić, że mężczyzni zajmowali zawsze i zajmują stanowisko uprzywilejowane, że są panami swoich czynności, i dźwigają też sami całe brzemię odpowiedzialności, jaka ztąd wynika. P. Zamecki, który miał więcej pociągu i talentu do satyry ucinkowej, niż do długich i gruntownych rozumowań, usiłował w tem miejscu zasłonić swój odwrót, jak gdyby szarżą lekkiej kawaleryi, uwagą, że mężczyzna w istocie odgrywa najczęściej w domu taką samą rolę, jaką w państwie konstytucyjnem miewa odpowiedzialny minister. On niby to rządzi i rozkazuje, ale ponad nim stoi parlament–żona.
— Bijesz się pan własną bronią, panie Tadeuszu — odparła na to panna Helena. — Słyszałam i czytałam nieraz o ministrach w najbardziej konstytucyjnych państwach, którzy robili z parlamentu, co im się podobało.
— Minister może zagrozić dymisyą, albo rozwiązać parlament, i pokierować nowemi wyborami w swoim duchu, a mąż tego nie może, bo prawo na to nie pozwala, u nas przynajmniej. Nie darmo też mówią, że najlepsze małżeństwa bywają tam, gdzie najłatwiej o rozwód, to jest, gdzie minister może wziąć dymisyę, jeżeli mu parlament nie dopisuje.
— Ach, to szkaradny, pogański obyczaj! — zawołała z wielkiem namaszczeniem p. Trzecieszczakiewiczowa. — Szkoda, że pan dobrodziej nie słyszałeś, co mówił w niedzielę ksiądz Zygmunt o tych jakichś ślubach cywilnych, które mają być zaprowadzone. Okropność! Czy to być może, aby się ludzie pobierali za kontraktem, na trzy lata!
— Nie pani dobrodziejko, to być nie może. Rozwód podług prawa cywilnego łatwiejszym jest wprawdzie, niż według praw kościelnych, ale nie wynika ztąd bynajmniej, by miał być częstszym. Co do mnie, jestem przekonany, że np. pan Trzecieszczakiewicz za nic w świecie nie skorzystałby z prawa, któreby mu pozwalało wziąć dymisyę....
Całe towarzystwo było niezawodnie tego samego przekonania, ale deklamatorka upuściła przypadkiem wachlarz, po który schyliło się naraz kilka osób, i przy tej sposobności musiało wydarzyć się coś zabawnego, bo nagle ogólna wesołość zapanowała w salonie. Nawet natchnione oblicze wielkiego mistrza tonów rozpromieniło się uśmiechem, co widząc jego adjutant, uśmiechnął się także, z tego samego tonu. Nim atoli wyjaśnił się powód tej wesołości, weszła pani Podwalska, wprowadzając ks. Stodolskiego i jeszcze jakiegoś młodego człowieka. Na ten widok, wszyscy powstali, a p. Trzecieszczakiewiczowa podbiegła szybko ku ks. Zygmuntowi i ucałowała pobożnie jego alabastrową, apostolską rękę. Za jej przykładem uczyniły to samo obie młode panienki, podczas gdy panna Helena przywitała obydwu gości poufałem podaniem dłoni, wyrzucając księdzu, że się spóźnił.
— Nie moja to wina, ale uczonego naszego historyka — odparł ksiądz, wskazując swojego towarzysza. — P. Kryspin zajął mię ustępami ze swojej najnowszej, znakomitej rozprawy o „fatalizmie w historyi“. Jest to nauka, z której mogliby skorzystać wiele nasi panowie demagogowie i niedowiarki różnego rodzaju. P. Kryspin wykazuje z dziejów, jak palec boży dotyka widomie kraje i dynastye, buntujące się przeciw Kościołowi. Na Kazimierzu Wielkim, który obdarzał żydów swoimi względami, kończy się dom Piastów. Z Zygmuntem Augustem, który sprzyjał heretykom i nowatorom wygasła rodzina Jagiellonów. Poczet królów elekcyjnych zamyka Stanisław August, zwolennik encyklopedystów i wolnych mularzy!
Powszechny szmer uwielbienia towarzyszył niemniej uwielbienia pełnym spojrzeniom, które zewsząd skierowały się na p. Kryspina. Ale młody ten uczony nie rzekł ani słowa i stał wyprostowany z oczyma wlepionemi w jakiś punkt w odległej przestrzeni. Salon p. Podwalskiej był za małym dla tak daleko sięgającego wzroku, a uszy obecnych nie stanowiły audytoryum dość licznego, któreby godnem było usłyszeć ostatnie słowo wielkiej, tajemniczej prawdy, drzemiącej pod tem wysokiem czołem, świadomem swojej wielkości. Wybrane duchy pozwalają mniejszym od siebie oglądać si i podziwiać zblizka, ale nie odsłaniają im się wówczas. Jak świątynia gotycka, imponują one wielkością swoją zdaleka, a zblizka, milczeniem.
Ksiądz Zygmunt mniej był milczącym, ale i on nie wchodził w kółka towarzyskie z tem światłem, którem świecił od ołtarza i z ambony. Zostawiał je w zakrystyi, a w salonie nie gardził drobiazgami i fraszkami, któremi świat się zajmuje. Siadł między panienkami i bawił się ich trzpiotowatą rozmową, na wzór Tego, który pozwolił maluczkim przyjść do siebie — jakkolwiek ścisłość historyczna zniewala mię nadmienić, że w tym wypadku dwie maluczkie miały już każda po lat szesnaście do ośmnastu, podczas gdy trzecia, panna Helena Podwalska, była słuszną i okazałą brunetką uderzającej piękności, ale o dziesięć lat starszą od tamtych. Nie czyni to atoli bynajmniej ujmy mojemu porównaniu, zważywszy, iż niewiasty zawsze są dziećmi, nieodpowiedzialnemi za swoje czynności, jak to już poprzednio w tem samem towarzystwie stwierdzono. Tego samego zdania był ks. Zygmunt, i ztąd pochodziła niezawodnie wielka jego pobłażliwość dla pewnych słabych stron niewieścich. Nie ganił on n. p. nietylko modnych i wykwintnych strojów, ale owszem interesował się niemi, brał udział w rozmowie obracającej się około tego przedmiotu i odzywał się nieraz ze zdaniem i radą świadczącą o jego dobrym guście. Niemniej zajmował się muzyką i poezyą, a z powodu wczorajszego koncertu znalazł mnóstwo pochlebnych rzeczy do powiedzenia wielkiemu mistrzowi, pannie Helenie, adjutantowi wielkiego mistrza, który obracał kartki z nótami, i wszystkim innym uczestnikom. Był tak ożywionym, że p. Podwalska i p. Trzecieszczakiewiczowa, śledząc bacznie każdy ruch i każdy giest świętobliwego męża, pełne były zachwytu i dziękowały niebiosom, iż tak zacnemu kapłanowi tak przyjemnie płynęły chwile w ich towarzystwie.
Nadszedł nakoniec ważny moment kolacyi i herbaty. Posadzono ks. Zygmunta między panią Podwalską i panią Trzecieszczakiewiczową, a p. Zameckiego między panną Heleną i jej matką. Godziwa troska o nakarmienie się chlebem powszednim zaprzątnęła głównie wszystkie umysły i nikt nie pogardzał darami bożemi, ani świętobliwy kaznodzieja, ani król harmonii, ani uczony historyk, ani skowronek z „Przeglądu Codziennego“. Najmniej zaś pogardzała niemi p. Trzecieszczakiewiczowa, która schowała nawet do torebki, nieodstępnej towarzyszki swojej, parę szczególnie smacznych kąsków dla swojego „Żolcia“. Ksiądz Zygmunt poruszył ją do łez, dowiadując się troskliwie o zdrowie tego indywiduum. Żolcio był niestety czegoś cierpiącym, pani T. nie wzięła go z sobą z obawy, aby się nie przeziębił i posyłała po doktora Czulickiego, który mu zapisał Kali bromatum z malinowym sokiem. Pan Trzecieszczakiewicz miał polecenie nie odstępywać Żolcia, póki nie wróci jego małżonka.
— Czy to synek państwa Trzecieszczakiewiczów? — zapytał p. Zamecki półgłosem.
— Nie, to ich piesek — odpowiedziała panna Helena z uśmiechem niezupełnie wolnym od złośliwego wyrazu.
Pan Zamecki spojrzał na nią okiem, w którem malowało się coś więcej, oprócz porozumienia pod względem sympatyi dla Żolcia.
— A p. Trzecieszczakiewicz, zdaniem pani, należy także do tych przebrzydłych istot płci męzkiej, które stawiają swoje ja, swoją ambicyę ponad wszystko, i które wymagają od kobiet ofiar i poświęcenia?
— Niezawodnie! Ambicyą p. Trzecieszczakiewicza było zostać mężem p. Trzecieszczakiewiczowej, a z jej strony było to ofiarą, stać się jego żoną. Czy pan nie czujesz, jak to jest upokarzającem mieć męża, który siedzi w domu i pielęgnuje Żolcia?
— Owszem, czuję, że z całego tego towarzystwa, z panią jedną tylko moglibyśmy się rozumieć.
Długie, gorące spojrzenie z pod pięknych ciemnych rzęsów panny Heleny było odpowiedzią na to wyznanie, i to odpowiedzią tak wymowną, że zatwardziały pesymista stracił do reszty swój satyryczny grunt pod nogami. Panna Helena westchnęła.
— Boję się rozumieć pana — rzekła — chociaż czasem za wiele mi u nas tej muzyki, tej poezyi, i tego nabożeństwa nawet. Życie musi mieć poważniejsze, a przedewszystkiem prawdziwsze strony.
— Ma ono je w istocie, ale powaga i prawda nie wykluczają tego, co piękne, miłe i wzniosłe. Byle wszystkiego było w miarę.
— Nie uwierzysz pan, jak mię to cieszy, że pan nie jesteś, jakby to się zdawało, bezwzględnym materyalistą! Nie prawdaż, że pan nie potępiasz tego wszystkiego, co podnosi i uszlachetnia umysł, i bez czego bylibyśmy jak bez przewodnika na pustyni?
— Nie, nie potępiam tego wcale, sądzę jedynie, że urojone ekstazy, sentymentalne kwilenia i przesadna bigoterya bynajmniej nie podnoszą i nie uszlachetniają umysłu. To co ma być pięknem i wzniosłem, musi najpierw być prawdziwem. Pani, wierzę, że jesteś pobożną, że zachwyca cię muzyka i poezya, ale nie wierzę ani księżom, ani muzykantom, ani poetom.
— A dlaczegoż pan mnie właśnie wierzysz?
— Bo nie widzę w pani przesady.
Znowu spotkały się ich spojrzenia, jak pierwej. Panu Tadeuszowi spotkanie to nie pomogło wcale odzyskać pozytywnej swojej przytomności umysłu i zimnej rozwagi.
— Jaka ona piękna i miła! — pomyślał.
— Jaki on brzydki i stary! — pomyślała Helena. W tej chwili wszyscy wstali od stołu i przenieśli się napowrót do salonu. Wielki mistrz tonów zasiadł do fortepianu i począł interpretować „nokturnę“ Szopena w sposób tak zachwycający, że adjutant jego w konwulsyach zachwycenia pomierzwił okropnie swoje starannie utrefione włosy, a wielki uczony Kryspin po raz pierwszy tego wieczora otworzył usta, jak gdyby miał co powiedzieć. Ale wyprostował się, spojrzał okiem przebijającem mury w mglistą dal przeszłości i przyszłości, i nie powiedział nic, zachowując swoje myśli do rozprawy o muzyce słowiańskiej, którą zamierzał pisać. Potem młoda deklamatorka na ogólne żądanie powtórzyła wczorajszy wiersz młodego poety, i zebrała huczne oklaski. Potem zaproponowano gry towarzyskie, których miłośnikiem, jako rzeczy nader niewinnych, był ksiądz Zygmunt. Grano w „kotka i w myszkę“, i zaraz jakoś tak wypadło, że pani Podwalska była myszką, a ksiądz Stodolski kotkiem. Kotek złapał myszkę w kąciku za fortepianem, ale jej nie zadusił. Honny soit, qui mal y pense. Dalej znowu wielki historyk był myszką, a pani Trzecieszczakiewiczowa kotkiem, ale myszka patrząc za daleko przed siebie, nabiła sobie o ścianę guza na czole, a kotek przez pomyłkę zamiast tego niezgrabnego gryzonia chwycił w pół księdza Stodolskiego, który się bawił pokątnie w „pacankę“ z obydwoma młodemi panienkami, ulokowawszy się w kole między niemi. Następnie grano w ciuciubabkę, w której zawsze albo panie i panny łapały księdza Zygmunta, albo dawały się jemu łapać. Przez cały ten czas, panna Helena i pan Zamecki prowadzili z sobą rozmowę półgłosem, a p. Alfred Zgorzelski uskarżał się na ból głowy i był w kwaśnym humorze. Nakoniec, żałośne skomlenie Żolcia nie mogąc dojść do uszu p. Trzecieszczakiewiczowej, drogą sympatyi duchowej dostało się do jej serca, zabrała więc torebkę z przysmakami, obydwie panienki, tudzież ks. Zygmunta i p. Kryspina i pod ich eskortą ruszyła do domu, obiecawszy poprzednio pani Podwalskiej zejść się z nią o godzinie dwunastej na cichej mszy w katedrze, i donieść, jak się ma biedny Żolcio. Mistrz tonów ze swoim adjutantem i z lirykiem Przeglądu Codziennego ruszyli drugą kolumną do cukierni na ponczyk, podczas gdy p. Zamecki wrócił sam do hotelu, w którym stanął przybywszy ze wsi przed dwoma tygodniami.
Pamiętny ten wieczór zakończył się kilkoma scenami, które wyprzedzają poniekąd bieg tej powieści, ale opowiedziane tu być muszą gwoli zachowania porządku chronologicznego.
Avez-vous remarqué, que co Monsieur Zamecki fait la cour à Héléne, et que Mr. Alfred en est tout consterné? — zauważała deklamatorka do swojej towarzyszki, gdy się znalazły w domu wraz z p. Trzecieszczakiewiczową.
Je crois bien, l’autre a trente mille florins de revenus!
Mais Mr. Alfred est si bien!
Bah, il est criblé de dettes — odrzekła egzekutorka Szopena na cztery ręce.
Poutrtant, je l’aimerais mieux — odparła deklamatorka.
Taisez-vous, mes demoiselles, et allez-vous coucher! — zawołała p. Trzecieszczakiewiczowa, kładąc tym sposobem koniec dyskusyi.
W cukierni, ten sam temat poruszony był przez adjutanta wielkiego mistrza, który zbadawszy oblicze tego ostatniego i wnosząc z jego wyrazu, że może przemówić, nadmienił coś o złym humorze Alfreda.
— Ma racyę — odparł mistrz — ten gruby szlachcic zabierze mu pannę z przed nosa.
— Mnie się zdaje — rzekł adjutant — że nie ma powodu rozpaczać. Posag nie wielki, nie wiem czy wyniesie dwadzieścia tysięcy. Dlatego też podobnoś Alfred waha się tak długo i nie zrobił dotychczas stanowczego kroku.
— Cha cha cha! — zawołał poeta — jakto, nie zrobił stanowczego kroku? Wszak zrobili ich ponoś oboje więcej, niż to jest w zwyczaju przed ślubem! Opisałem to zdarzenie wierszem, którego oczywiście nie przeznaczam do druku.
— Powiedz go pan nam, powiedz — zawołał mistrz — którego genialne oczy zaświeciły takim blaskiem jak oczy gastronoma, kiedy ujrzy na stole przed sobą dwa tuziny świeżutkich ostryg i butelkę Chablis.
Poeta nie dał prosić się dwa razy, i wnet idealizm rozbijający klawisze, niemniej jak idealizm składający końcówki, jęły rozkoszować się obrazami nie ze wszystkiem dwuznacznymi pod względem swojej wartości obyczajowej, a pod względem estetycznym przynajmniej dwuznacznymi.
O tej samej porze idealizm kościelny żegnał się u progu swojego mieszkania z idealizmem historycznym, i kończył rozpoczętą z nim rozmowę temi słowy:
— To poczciwa kobiecina, ta Podwalska, i życzę jej bardzo, aby jej się udało złowić takiego męża dla córki. Ale będzie to ponoś trudno po tej awanturze z Alfredem, o której wszyscy wiedzą. Przytem, szlachcic jest materyalistą na wskróś, a panna nie ma posagu.
Historyk rzucił badawczy wzrok w przestrzeń nieskończoną i zniknął.
Nakoniec, w hotelu, p. Zamecki przeszedłszy się parę razy po pokoju z fajką w ustach, stanął przed stołem, na którym leżała fotografia. Wpatrywał się w nią długo, z coraz większem upodobaniem, i przycisnął ją do ust. Gdy ją kładł napowrót na stół, wzrok jego zawadził o źwierciadło, i ujrzał tam nieświeżą twarz, szpakowate włosy i wąsy. Zadumał się nieco i zasępił, a po chwili mruknął:
— Tfu, nie źle to mówią, że w starym piecu dyabeł pali! Kto wie zresztą — dlaczegoż tak patrzyła na mnie, dlaczego tak mi się spowiadała? Muszę jutro o tem pomówić z Karolem.
Co rzekłszy, pan Tadeusz położył się do łóżka, ale nie prędko usnął. Czarne oczy z długiemi rzęsami sen mu odejmowały.
A p. Alfred? I on nie spał do rana, bo partya w resursie przeciągnęła się do późna.
Słońce majowe patrzyło już bardzo z góry na trudy i kłopoty, na uciechy i smutki ziemskie, gdy p. Alfred w powrocie do domu pożegnał na ulicy dwóch przyjaciół, z którymi rozstanie się musiało mu być podwójnie boleśnem, zważywszy, iż unosili z sobą nie tylko po cząstce jego serca, ale nadto, całą duszę jego pugilaresu. Martwe jedynie zwłoki tego towarzysza dobrej i złej doli spoczywały w kieszeni p. Alfreda. Bohater nasz obejrzał się wokoło, rzucił badawczy wzrok na swoją toaletę, poprawił ją nieco i puścił się szybkim krokiem w dzielnicę miasta, która stanowiła jak najmocniejszy kontrast z elegancką jego powierzchownością. Były to brudne zaułki, ciemne, wilgotne i cuchnące. Pojawienie się człowieka od biedy schludnie ubranego było tu nadzwyczajnem zjawiskiem; widziało się tylko nędzarzy chrześcijańskich, noszących wodę lub oddających inne usługi tego rodzaju, niemniej od nich nędznemu proletaryatowi żydowskiemu. Od czasu do czasu spotykało się postać pejsatą w długim chałacie, mruczącą pod nosem hebrajskie modlitwy poranne, i wlokącą się po bruku z wyrazem obojętności i indolencyi prawdziwie oryentalnej. Dalej znowu całe grupy takich postaci, szwargocące żywo, lub rozłażące się i rozbiegające w różne strony stosownie do natury swoich interesów; co krok, sklepik z wiktuałami i różnościami, co drugi krok, szynk, który otwierano i odświeżano niby i z którego wytrącano jakiegoś zaspanego, obdartego włóczęgę. Kto nie był w Polsce, albo na Wschodzie, zdumiałby się, jak mogą ludzie żyć w takiej atmosferze, i zastanawiałby się długo nad tem, jakie też stworzenia boskie zjadają i spijają te wszystkie ingredyencye, których woń zatruwała tutaj powietrze. P. Alfred nie miał ani czasu, ani humoru do czynienia jakichkolwiek spostrzeżeń, skręcił szybko z jednego brudnego zaułka w drugi jeszcze brudniejszy i ciemniejszy, i stanął przed kamienicą, która sama przez się mogła zwrócić jego baczność na siebie, jako istny cud architektoniczny. Mury jej były tak odrapane, tak spaczone, a tak kunsztownie popodpierane i połatane, że nawet oko znawcy nie zdołałoby dociec, na podstawie jakiego prawidła mechaniki dwupiątrowy ten budynek nie rozpadł się już oddawna. Przez drzwi z ulicy widać było tylko ciemną czeluść, w której głębi znajdować się musiały schody. Pan Alfred rzucił okiem na numer nad drzwiami i śmiało wkroczył w sień, szukając rękami wejścia na górę. Szczęśliwy traf ułatwił mu to poszukiwanie — schody trzeszczały bowiem właśnie pod ciężarem jakiejś biednej, ale pijanej trochę starej posługaczki, która schodziła na dół z próżnemi konewkami. Wróżba nie była dobrą, ale przynajmniej, dzięki temu spotkaniu, słuch mógł być przewodnikiem tam, gdzie nawet koci wzrok byłby odmówił służby. P. Alfred odepchnął babę na bok, chwycił się poręcza i mozolnie począł piąć się w górę, bez względu na to, iż na oko cały gmach wydawał się za słabym, by udźwignąć ciężar jednego człowieka. Po długiej wędrówce, w czasie której zamiast dwóch piąter możnaby ich było naliczyć pięć, p. Alfred dotarł nakoniec pod strych i znalazł się w pomieszkaniu p. Arona Goldsteina, swojego ministra finansów. U drzwi cofnął się trochę — atmosfera złożona z azotu, kwasu węglowego i wszystkich innych gazów, z wyjątkiem tlenu, buchnęła z izdebki tak nieprzebytym na pozór prądem, że wejście zdawało się niepodobnem. A jednak, wśród tej atmosfery, wśród mnóstwa obrzydliwych i połamanych gratów, wśród ogromnych stosów pierzyn, niepranej bielizny, potłuczonych garnków i wyszczerbionych talerzy, pięciu młodych Goldsteinów, pani Goldsteinowa, jej córka, zięć i jeszcze troje drobiazgu z trzeciego pokolenia z tej samej rodziny używało słodyczy snu i wczasu. P. Alfred wszedł tedy rezolutnie w przybytek, tak oczywiście mieszkalny, i zastał panią Goldsteinowę przy toalecie porannej. Była to ceremonia nader mało skomplikowana, składała się bowiem jedynie z kilku ruchów takich, jakie wywołuje zazwyczaj uczucie swędzenia w plecach i w nogach, jakoteż, z wkładania bardzo przestronnych trzewików, udeptanych tak, że osobie niewybrednej mogły wybornie służyć za pantofle.
— Dzień dobry pani Goldsteinowej! Jak pani ślicznie wygląda! Jak róża! — przemówił p. Alfred najmilszym swoim głosem. — Dzieci pani, spodziewam się, zdrowe?
— Nu, poco nie mają być zdrowe? — odparła descendentka Sary, Rebekki i Racheli, której ani wejście p. Alfreda, ani jego komplimenta nie poruszyły wcale i nie zniewoliły do zaprzestania owych ćwiczeń porannych, mających niejakie podobieństwo z szwedzką gimnastyką pokojową.
— A gdzież jest mąż pani?
— Gdzie ma być? Poszedł do szkoły! — I pani Goldsteinowa, wdziawszy pantofle, zabrała się do przelewania mleka z większego garnka w mniejszy, z wielką systematycznością i bez wszelkiego zbytecznego pospiechu — Sure, Sure — dodała — haste precedzet de myłych?
Sy nyszt gewejn ka szmate — odezwał się z pod pierzyny drugi głos kobiecy, więcej ospały i krtaniowy, niż świeży i srebrzysty.
Zgrać się, nie spać, potrzebować pieniędzy, szukać faktora w jego zaciszu domowem, nie zastać go, a natomiast być obecnym przy szukaniu „szmaty“ mającej służyć do cedzenia mleka, i przy innych porannych zajęciach familii Goldsteinów — oto początek kampanii całodziennej, który świętego mógłby pozbawić cierpliwości. Ale p. Alfred nie rozgniewał się, i pożegnawszy panią domu równie uprzejmie, jak ją przywitał, ostrożnie spuścił się napowrót na ulicę po trzeszczących schodach, i udał się w stronę, w której była „szkoła“, czyli bóżnica. P. Goldstein był snać równie gorliwym i pobożnym wyznawcą swojej religii, jak pani Podwalska swojej — p. Alfred czekał bowiem więcej niż pół godziny przed drzwiami synagogi, nim ujrzał wychodzącego z niej powiernika swoich kłopotów, który natychmiast spostrzegł go i pospieszył ku niemu. Nastąpiła krótka rozmowa, której treści nie powtarzam, postanowiwszy nie wdawać się w interesa prywatne moich bohaterów, więcej niż tego wymaga wątek mojej powieści. Za chwilę, p. Alfred zdążał już do swojego mieszkania, dokąd miał w ślad za nim przybyć p. Aron, w celu dokończenia negocyacyi rozpoczętej pod synagogą. Pół do ósmej biło na zegarze miejskim, gdy przechodząc przez plantacye tworzące spacer publiczny, pan Alfred spotkał p. Trzecieszczakiewiczowę i obydwie jej elewki, z książkami do modlenia, szklankami i bańkami wody mineralnej w rękach.
— Panie, jak widzę, korzystają z przecudnego poranku — przemówił p. Alfred, przywitawszy się z damami.
— Pijemy wodę, ja i Wandzia, a oprócz tego, zimą i latem bywamy zawsze na mszy porannej u OO. Jezuitów. C’est sublime! Nie uwierzysz pan, jak przykładnie, z jakiem namaszczeniem ksiądz Ignacy odprawia służbę bożą! To tak mi pokrzepia duszę, tak ją podnosi do Boga, je ne saurais vous l’exprimer! Szkoda, że pan nie bywa na mszy porannej.
— Owszem, pani dobrodziejko, wracam właśnie z kościoła, ale od Karmelitów. Tam mniej natłoku, mniej może.... roztargnienia.... chociaż niewątpliwie u OO. Jezuitów wszystko odbywa się uroczyściej, poważniej.
— O, wiem ja dobrze, że panowie wszyscy macie des préjugés przeciw OO. Jezuitom, chociaż pan jesteś jeszcze o wiele lepszym od innych pod tym względem. Les Carmes... o, to także bardzo pięknie, bardzo! Tylko, że msza tam bywa wcześnie, o piątej, nieprawdaż? — Tu pani T. rzuciła badawcze spojrzenie na p. Alfreda.
— Jest i druga msza o pół do siódmej i z tej właśnie wracam — chociaż nie prosto. Wyszedłszy z kościoła, nie mogłem oprzeć się pokusie przypatrzenia się naszemu poczciwemu, pobożnemu ludkowi, który garnie się do świątyni z taką gorącą, szczerą wiarą i wynosi z niej ziarno zdrowej nauki. Szczególnie wzruszyła mię jedna staruszka, może już siedmdziesięcioletnia, i trochę niedowidzająca. Niosła ogromny kosz w ręku i mozolnie gramoliła się ze schodów — byłaby z pewnością upadła. Pomogłem jej zejść i wdałem się z nią w rozmowę. Co to za prostota, ca za pobożność szczera i głęboka! Nieboga mówiła mi, że ma w domu dwoje wnucząt chorych, i że nie mogąc im niczem pomódz, szuka ulgi i znajduje ją w modlitwie. Vous pensez bien, że dałem jej, co miałem przy sobie....
Tu p. Alfred otarł ukradkiem dwie szlachetne łzy, które mu wycisnęło z oczu to wzruszające wspomnienie, analogiczne wprawdzie, ale nieco odmienne od wspomnienia ze schodów p. Goldsteina.
Toujours généreux, toujours bon et charitable! — zawołała z uwielbieniem pani Trzecieszczakiewiczowa i trzy pary niewieścich oczu zalały się łzami, wpatrując się w piękne, szafirowe źwierciadła duszy p. Alfreda, jakoteż w jego jasne wąsy i bródkę. — O, Bogu dzięki, Bogu dzięki i Jego Matce Najświętszej, że są jeszcze tacy ludzie na świecie! Brrr... nie uwierzysz pan, panie Alfredzie, jaką zgrozą przejmuje mię ten p. Zamecki, który bywa u Pani Podwalskiej. Ten człowiek, panie, to istny potwór. Ust nie otworzy, żeby nie powiedział jakiego bluźnierstwa. W nic nie wierzy, z wszystkiego się naśmiewa, Et puis, il est si commun! Człowiek bez poezyi, bez jakiegokolwiek szlachetniejszego instynktu, nawet bez wychowania. Dziwię się niezmiernie pani Podwalskiej — jabym takiego człowieka nie puściła na próg mojego domu.
Est-il possible — odezwała się nieśmiało jedna z panien — aby p. Zamecki, jak mówią, starał się o Helenę?
On dit — odpowiedział p. Alfred, ruszając ramionami, jakby go to nic nie obchodziło. Panienki trąciły się nieznacznie łokciami i spojrzały jedna na drugą.
— Ale jakże można przypuszczać coś podobnego — zawołała p. Trzecieszczakiewiczowa. — Helena, ten anioł, ta istota taka idealna.... powiem nawet, egzaltowana do tego stopnia, że ja sama nieraz gniewam się na nią i radzę pani Podwalskiej, aby uczyła córkę patrzeć się nieco zimniej i praktyczniej na świat i na ludzi.... Nie pojmuję, jak można mówić jednym tchem o Helenie i o p. Zameckim! Ce serait une horreur!
Mais, chère tante — zauważyła młoda deklamatorka — wszak mówiliśmy o zamiarach p. Zameckiego, a nie o Helenie.
— A, zapewne. Ja też chciałam powiedzieć, że nie wierzę wcale, by p. Zamecki miał jakie zamiary. Taki materyalista, u którego pieniądz musi być jedynym Bogiem i jedyną świętością — Grand Dieu, pardonnez-moi ce blasphéme! — taki materyalista nie ożeni się bez posagu, a Helenka nie jest w tej mierze wcale świetną partyą. P. Zamecki, c’est autre chose, i zważywszy stronę praktyczną życia, której w dzisiejszych czasach lekceważyć nie można....
Strona praktyczna życia przesunęła się w tej chwili koło całego towarzystwa, w postaci p. Arona Goldsteina, który zerknął znacząco na p. Alfreda. Ten pospiesznie pożegnał się z damami i odszedł, zostawiając je w mniemaniu, że przedmiot rozmowy dotykał go zbyt boleśnie, by mógł zajmować się nim dłużej. Mimo skromnej mojej roli kronikarza suchych faktów zmuszony jestem wyrazić przypuszczenie, iż w tej chwili więcej od przedmiotu rozmowy boleć musiała p. Alfreda rana, jaką sobie zadał oddając owej sędziwej „staruszce“ pod Karmelitami „wszystko, co miał przy sobie“.
Pani Trzecieszczakiewiczowa i dwie jej młode towarzyszki nie skończyły były jeszcze nieuniknionych komentarzy do swojej rozmowy z p. Alfredem, gdy nadszedł p. Zamecki, trawiony prawdopodobnie niecierpliwością pomówienia z owym „Karolem“, o którym wspominał wczoraj w wieczór, kładąc się spać. Starsza z elewek, ta sama która zrobiła była spostrzeżenie, że p. Alfred ma więcej długów, a p. Zamecki więcej dochodu, niż ogół śmiertelników, obecnie zauważyła, że pan Tadeusz na ulicy prezentuje się wcale lepiej, niż w salonie. Nie wydał jej się znowu tak bardzo starym, jak wszyscy mówili — owszem, był to mężczyzna w sile wieku, okazałej budowy i dość przyjemnych rysów twarzy. Młodsza panienka natomiast, ta sama, która nazywała p. Trzecieszczakiewiczowę chère tante, z prawdziwą zgrozą patrzyła na tego Antychrysta. Serce jej się ściskało na myśl, że Helena może paść jego ofiarą, i w boleści tej pocieszała ją jedynie myśl, że gdyby Antychryst porwał Helenę, Alfred, piękny, szlachetny Alfred, pozostałby nie porwanym przez nikogo....
P. Zamecki był człowiekiem dawniejszego wychowania, co znaczy tyle, że był człowiekiem niezmiernie, uprzedzająco ugrzecznionym wobec dam, podczas gdy ludzie nowszego wychowania bywają takimi chyba wyjątkowo. P. Trzecieszczakiewiczowa była także grzeczną, najpierw z urzędu swego, a powtóre, ponieważ religia zaleca pokonywać słodyczą nieprzyjaciół wiary. Ja sam, kiedy raz miałem nieszczęście w skutek jakiegoś nieporozumienia opłakanego uchodzić za nieprzyjaciela wiary i niektórych klasztorów, doznałem tej słodyczy ewangelicznej: Ojcowie Jezuici przysłali mi bilet z powinszowaniem Nowego Roku, i z prośbą „o życzliwą pamięć“. Kryło się wprawdzie w tym miodzie klasztornym żądło przycinku gorżkiego, dano mi bowiem do zrozumienia, iż jakakolwiek, życzliwa lub nie życzliwa pamięć z mojej strony, nie psuje OO. Jezuitom ani apetytu, ani humoru, ale miód był bardzo słodki i samo zwrócenie uwagi na małoznaczącą moją osobę było bardzo pochlebnem. Pani Trzecieszczakiewiczowa prześcignęła atoli w tym wypadku wielebnych Ojców o tyle, że w miodzie jej mowy nie było żądła. Wdała się w nader ożywioną konwersacyę z p. Zameckim, i robiła mu wyrzuty, iż nigdy nie wyświadczył jej zaszczytu odwiedzenia jej domu. Nadmieniła przytem, że około pierwszej po południu Helenka nieraz wpada do niej, jeżeli jest w mieście.
P. Trzecieszczakiewiczowa prowadząc rozmowę w ten sposób, przeszło kwadrans wodziła po spacerach miejskich obydwie swoje panienki i p. Zameckiego, nie czyniąc najmniejszej wzmianki ani o OO. Jezuitach, ani o ks. Zygmuncie Stodolskim, ani o Żolciu, ani o O. Ignacym. Zacna ta matrona, jakkolwiek w głębi bogobojnego swego umysłu czuła niesłychany wstręt do wszystkich rzeczy światowych, i jakkolwiek p. Zamecki był w jej oczach „człowiekiem bez poezyi, bez wszelkiego szlachetniejszego instynktu, a nawet bez wychowania“, poświęcała się zapewne dla jakichś wyższych celów, młodej deklamatorce zupełnie niezrozumiałych, i bawiła p. Tadeusza tak, jak się jej zdawało, iż najlepiej go zabawi. Znajdowała ona w tej mierze pomoc ze strony starszej swojej elewki, panny Cecylii, o której wiemy, iż na wzór i podobieństwo świętej patronki swojej pielęgnowała z upodobaniem najeteryczniejsze z umnictw nadobnych — muzykę, na cztery ręce z wielkim mistrzem tonów, z nót, których karty obracał znany nam już młody dyletant o długich i starannie utrefionych włosach. Dałem już do zrozumienia, że mówiono najwięcej o pannie Helenie Podwalskiej, o jej zaletach powierzchownych i wewnętrznych, o jej nadzwyczaj egzaltowanym kierunku umysłowym, pod względem literatury, sztuki, a przedewszystkiem religii, o jej głębokiem uwielbieniu dla ks. Zygmunta Stodolskiego, o jej postach, umartwieniach i ekstazach — i znowu o jej wdziękach i doskonałościach salonowych, i o tem nakoniec, jaka to szkoda, że osoba tak piękna, tak miła, tak wykształcona i tak dystyngwowana, nie może „zrobić partyi“, najpierw z powodu, iż ma tylko dwadzieścia tysięcy posagu, a potem z powodu, iż ma już o dziesięć lat więcej od panny Cecylii, a o jedenaście lat więcej od panny Wandy. Jednem słowem, zliczywszy i zesumowawszy wszystko co mówiono, p. Zamecki mógł pożegnać p. Trzecieszczakiewiczowę z tem przekonaniem, że panna Helena Podwalska posiada po części przymioty, stanowiące pierwszy stopień kwalifikacyi do domu obłąkanych, po części zaś, jest starą panną, schodzącą z pola, nieposażną, a pomimo to polującą na bogatego męża. P. Zamecki słuchał tego wszystkiego z wielkiem zajęciem, i jakkolwiek sam nie objawił żadnego zdania, zdawał się niezmiernie uszczęśliwionym ze spotkania z p. Trzecieszczakiewiczową, a żegnając ją przyrzekł złożyć jej swoje uszanowanie, dziś lub jutro, o pierwszej po południu, wśród ciągłych zapewnień z jej strony, że wizyta tego rodzaju uszczęśliwi ją i zaszczyci nad wszelki wyraz. Ktokolwiek bywał nieco w świecie, ten zrozumie odrazu, że pani Trzecieszczakiewiczowa dopełniała jedynie formy towarzyskiej, ogólnie przyjętej, i że w gruncie rzeczy, wzdrygała się na myśl wszelkiej bliższej zażyłości z tak jawnym bluźniercą i Antychrystem. Nie zrozumiała tego wszakże Wandzia, i w naiwności siedmnastej wiosny swojego życia, łamała sobie główkę nad tem, dlaczego la chère tante zapraszała tak usilnie p. Zameckiego, tego prozaicznego człowieka, ulepionego z „gliny niewysuszonej w słońcu ducha, niezwilżonej rosą eteru“ — jak się wyraził o nim młody poeta „Przeglądu Codziennego“, który w oczach panny Wandy, i w porównaniu ze zwykłymi glinianymi utworami wszechmocy boskiej, chodzącymi na dwóch nogach, był tem, czem jest filiżanka z Sévres w porównaniu z niepolewanym garnkiem kołomyjskim. Nie pomogło to bynajmniej pannie Wandzie do zrozumienia głębokich zamiarów kochanej ciotki, że wróciwszy do domu, otrzymała około dwunastej godziny rozkaz uczesania włosów w pewien sposób, i włożenia pewnej lila sukienki, w której jej było bardzo do twarzy, i ulokowania się w salonie z „Wypisami Cegielskiego“ w ręku, podczas gdy pannie Cecylii polecono o dwa pokoje dalej ćwiczyć się w pokonywaniu owych nieskończonych trudności, jakie wynikają z niepodobieństwa jednoczesnego tłuczenia dziewięćdziesięciu klawiszów, dziesięcioma tylko palcami. O ile zmiarkowałem, jako człowiek niemuzykalny, jest to właśnie szkopuł, o który rozbijają się najgenialniejsze usiłowania wszystkich znakomitych i najznakomitszych ekzekutorów i tak długo sztuka ich nie wyrzeknie nam ostatniego swojego słowa, póki nie rozwiąże tego dziewięćdziesięcio-dźwięcznego problematu, ku zbudowaniu i rozkoszy uszu naszych.
Gdy w ten sposób panna Cecylia to dążyła galopem, to znowu pielgrzymowała powoli i mozolnie od basu do wiolinu i napowrót, panna Wanda przewracała kartkę po kartce w książce Cegielskiego, a pani Trzecieszczakiewiczowa, powierzywszy Żolcia pokojówce, wyglądała z okna, aby interesujące to indywiduum nie użyło za mało albo za wiele komocyi na chodniku przed domem, p. Zamecki wybrał sobie zajęcie wymagające niemałego stopnia cierpliwości. Od dłuższego czasu stał pod drzwiami pomieszkania, znajdującego się na dole, w głębi wielkiego dziedzińca jakiejś ogromnej kamienicy, zajętej przez nieskończoną ilość lokatorów. U drzwi nie było ani klamki, ani dzwonka, ani też jakiegokolwiek innego śladu rokującego nadzieję, iż po dłuższem pukaniu i czekaniu, wstęp tędy będzie otwarty. P. Zamecki stukał na przemian mocno i lekko, potem podchodził do okna i pukał w szybę, potem zaglądał przez okno do środka i ruszał ramionami, potem wracał do drzwi i znowu pukał w nie zawzięcie, i znowu szedł do okna, wołając: — Karolu! Karolu! jak gdyby chciał wskrzesić do życia kogoś pogrążonego w śmiertelnym letargu, i wyczerpawszy wszystkie te sposoby, zaczynał da capo z równym skutkiem.
W zwykłych warunkach, zdawałoby się, że ów Karol, którego wołał po imieniu p. Zamecki, albo umarł, albo leży na katafalku, i raz na zawsze przestał przyjmować odwiedziny. Musiała atoli być jeszcze trzecia ewentualność możliwą w tym wypadku, skoro p. Zamecki ile razy zaglądnął do okna, z podwojoną natarczywością przypuszczał szturm do drzwi, w przestankach przykładając ucho do szpary, którą w nich odkrył. W istocie, nie potrzeba było nadzwyczaj dobrego słuchu, aby i z większego oddalenia usłyszeć donośne chrapanie, rozlegające się w pokoju. Było to przeciągłe, systematyczne chrapanie człowieka nie trapionego niespokojnymi snami, ani wyrzutami sumienia, i używającego wczasu w całej jego pełni i słodyczy, bez względu na to, że dokoła panował ruch i gwar dzienny, i że słońce stało tak wysoko na niebie, jak tylko wydrapać się mogło pod pięćdziesiątym stopniem północnej szerokości, w miesiącu maju. Nakoniec atoli skrzypnęły jakieś inne drzwi w głębi sieni, i pokazała się w nich głowa kobieca.
— Wszak tu mieszka p. Karol Skryptowicz? — zawołał p. Zamecki uradowany tym objawem czuwania w tak sennem ustroniu.
— Tu, ale... niema go w domu... wyszedł...
P. Zamecki rozśmiał się w głos na tę odpowiedź, daną nader niepewnym i wahającym się tonem, bo osoba, z którą mówił, zdawała się niepospolicie zakłopotaną.
— Niech mię pani będzie łaskawa wpuścić, ja wiem że śpi, widziałem go przez okno. Mam pilny interes do niego.
— A, to p. Zamecki! Przepraszam pana, bardzo przepraszam, ale mój mąż tak jest strudzonym...
— Czy dawno położył się spać?
— O, niedawno... Zaraz! Dziś mamy piątek... tak, położył się w środę wieczór, i nie kazał się budzić pod żadnym warunkiem.
— No, to już się przecież przedrzymał nieco! Pani pozwoli, że go zbudzę? Wszak nie objawił może zamiaru, iż chce przespać resztę dziewiętnastego stulecia, jakoteż część dwudziestego?
P. Skryptowiczowa nie zdawała się mieć najmniejszej pewności w tej mierze, i jakkolwiek zaprosiła p. Zameckiego do bawialnego pokoju, nie podobna było przekonać jej, iż sen jej małżonka może być przerwanym po czterdziestu godzinach bez obawy o jego zdrowie.
— On pracuje tyle i z takiem natężeniem... głowa go rozboli, jeżeli się nie wywczasuje!
— Biedaczysko! Ale już ja to biorę na moją odpowiedzialność, i zbudzić go muszę koniecznie. — I pomimo wszelkiej opozycyi ze strony p. Skryptowiczowej, p. Tadeusz przystąpił natychmiast do wykonania tej groźby, wtargnął bowiem do sypialni p. Karola i wielkim głosem, o dwa cale od ucha, jął mu opowiadać o pięknościach dnia wiosennego i o innych korzyściach czuwania, co gdy nie pomogło, p. Tadeusz wziął swego przyjaciela za barki, podniósł go i posadził na łóżku, odsuwając mu z oczu ogromną niemiecką szlafmycę.
— Jak się masz kochany Tadeuszu? — mruknął p. Karol, i nie czekając na odpowiedź, obrócił się do ściany i począł chrapać na nowo.
— A niech-że cię nie znam! — wyjęknął p. Zamecki w rozpaczy, oglądając się po pokoju, jak gdyby szukał pomocy. — Jak-to — dodał, zbliżając się do biurka — otóż, jak babcię kocham, mój list, pisany jeszcze w marcu, pieczątka i koperta nietknięte! O, Karola, Karolu!
— Hm, list — ozwał się ósmy z braci śpiących — list! Ja... ja wiedziałem, o czem mi piszesz.
— Zkąd-że mogłeś to wiedzieć?! Pisałem ci najpierw, że los, któryśmy żartem kupili do spółki, wygrał 20.000 złr. i że ci bank wypłaci twoją połowę.
— To niech sobie płaci, co mi do tego? — Tu nastąpiło andante maestoso chrapania.
— Ależ Karolu, pisałem ci także, że zamierzam się żenić!
— A... żenić? Żeń się, Tadziu. To bardzo dobry zamiar.
— Otóż pisałem ci, z kim się chcę żenić i zasięgałem twojej rady, a między innemi donosiłem ci, że nim będę miał żonę, chciałbym...
— O, pewnie, chciałbyś mieć indult...
— Zbudź-że się już raz, śpiochu! Pisałem ci, że chciałbym mieć córkę, i że wyświadczysz mi przyjacielską przysługę, jeżeli mi ją znajdziesz.
— Co? córkę?! — zawołał p. Skryptowicz, otwierając po raz pierwszy oczy, i siadając na łóżku z własnej i nieprzymuszonej woli. — Zkąd-że ja ci wezmę córkę?
— Wszystko to mogłeś wyczytać z tego listu, którego dotychczas nie rozpieczętowałeś. Wiesz ty, że jako przyjaciel, kolega i człowiek uczynny, mógłbyś zejść świat wzdłuż i wszerz, nimbyś dobrał parę do siebie?
P. Skryptowicz zarumienił się i nie mówiąc ani słowa, porwał i zaczął skwapliwie czytać list, który od sześciu tygodni leżał na jego biurku.




ROZDZIAŁ II.


Nie skończyłem w poprzednim rozdziale sprawozdania o rozmowie p. Zameckiego z p. Skryptowiczem, z obawy, bym nie naraził czytelnika na takie same rozczarowanie, jakiego doznał p. Tadeusz przy tej sposobności. Rozmowa ta nie miała bowiem na razie najmniejszego rezultatu, z powodu, iż p. Skryptowicz czuł się zbyt znużonym, by mógł rozważyć dokładnie treść odczytanego listu i wyrzec o niej swoje zdanie. Wszystkie zaklęcia p. Zameckiego były bezskutecznemi, przyjaciel jego oświadczył stanowczo, iż ból głowy nie pozwala mu w tej chwili ani czuwać, ani myśleć, i że przed godziną szóstą wieczór żadna potęga fizyczna lub moralna nie byłaby w stanie zniewolić go do tak nadzwyczajnego natężenia. P. Tadeusz nie wiedział, czy ma śmiać się, czy gniewać, w końcu atoli, przyzwyczajony już snać do sposobu życia i zwyczajów p. Karola, pogodził się ze swoim losem i odszedł, otrzymawszy solenną obietnicę, że najpóźniej o godzinie ósmej, p. Skryptowicz pojawi się w restauracyi, w której miano wspólnie zjeść wieczerzę, napić się piwa i uradzić, co było do uradzenia. Ten obrót rzeczy sprawił, iż panna Cecylia nie nadaremnie dręczyła uszy całego sąsiedztwa swojemi gamami, podczas gdy panna Wanda nie nadaremnie badała piękności poezyi polskiej w książce Cegielskiego; p. Zamecki bowiem, nie mając nic innego do czynienia, poszedł do p. Trzecieszczakiewiczowej i zaraz na wstępie miał sposobność przekonać się, o ile znośniejszym musi być pobyt w domu, w którym kwitnie poezya, od pobytu wśród zagorzałych zwolenników i zwolenniczek fortepianu. P. Trzecieszczakiewiczowa podzielała to zdanie i nie omieszkała opisać tego p. Zameckiemu, jak mocno dziękuje niebiosom, że Wandzia, jej siostrzenica, nie podziela zamiłowania „Cesi“ i „Helenki“ w muzyce; należy bowiem albo grać doskonale, albo wcale nie grać na fortepianie, a lada jakie brząkanie jest nieznośnem i irytującem nerwy. Natychmiast też Wandzia otrzymała polecenie pójść i powiedzieć Cesi, „aby już raz dała pokój tym ćwiczeniom“. Gdy się oddaliła ta młoda osóbka, p. Trzecieszczakiewiczowa jęła zachwycać się nią nad wszelki wyraz, i opowiadać, jakie to jeszcze naiwne, a jakie dobre stworzenie, a jakie młode i potulne jak wosk, z którego wszystko da się ulepić. Wprawdzie jeszcze główka przepełniona poezyą, ale to rzecz prawie nieunikniona w tak młodym wieku, i wyszumi to prędko, zwłaszcza gdy wszystkie skłonności Wandzi wskazują, że będzie ona kiedyś bardzo dobrą gospodynią. Niema też najmniejszej wątpliwości, że będzie dobrą żoną, chociaż jeszcze za wcześnie myśleć o tem, i w ogóle Wandzia nie prędko wyjdzie za mąż, zważywszy, że nie ma posagu, a w dzisiejszych czasach nikt nie zechce dziewczyny ubogiej, chociażby pięknej, skromnej i starannie wychowanej. P. Trzecieszczakiewiczowa zwierzyła się z tego powodu p. Zameckiemu, jak mocno wyrzuca sobie, iż zmuszoną się widzi wprowadzać swoją siostrzenicę w domy, w których są panny posażne i przyzwyczajone do życia wystawnego i zbytkowego. Osobliwie zaś nie na rękę jej jest ta poufała zażyłość z Podwalskimi, od której jednakowoż uchylić się nie może, bo od dziecinnego wieku najściślejsza przyjaźń łączy ją z panią Podwalską. Jest to osoba niezmiernie zacna, trochę może do przesady pobożna, ale tłumaczy się to zmartwieniami, których doznała i doznaje, a głównie z powodu córki. Helenka jest niezawodnie bardzo miłą osobą, ale to, niestety, przyznać trzeba, że nie postępuje ona sobie wobec matki tak, jak powinna. Bywa nieraz kapryśną, opryskliwą, a przytem trwoni majątek swój i matki, na co p. Podwalska w słabości swojej pozwala, bo nie może oprzeć się żadnemu zachceniu córki, jedynaczki. Już to jedynaczki zawsze bywają trochę popsute; dla Wandzi jest to wielkiem szczęściem, że nie ma rodziców, bo byłaby niezawodnie także zepsutem dzieckiem — ale niem nie jest, albowiem p. Trzecieszczakiewiczowa mimo miłości swojej dla tak blizkiej krewnej, a do tego sieroty, trzyma ją w wielkim rygorze. Gdyby pani Podwalska postępowała w ten sposób ze swoją córką, wszystko byłoby inaczej. Tak zaś, jak rzeczy stoją, już i wioska i kamienica zadłużone są ogromnie, i kredytu prawie już nie ma. Wszystko to zresztą dałoby się przeboleć, gdyby Helenka nie była tak lekkomyślną w każdym kierunku. P. Trzecieszczakiewiczowa nie lubi, broń Boże, ani powtarzać, ani słuchać tego, co ludzie mówią,ale mówią, i nikt im tego zabronić nie może. Przy tem nie da się zaprzeczyć, że Helenka w istocie zbyt długo i bez potrzeby brała lekcye od wielkiego mistrza tonów, i to zawsze wieczorami, po parę godzin dziennie, podczas których matka nie śmiała wchodzić do pokoju. Później ni ztąd ni zowąd zachciało jej się uczyć literatury, i jak przedtem wielki mistrz tonów, tak potem wielki historyk Kryspin nie wychodził prawie od pp. Podwalskich. Ludzie to wszystko widzą, opowiadają, przesadzają, świat jest bowiem do gruntu złym i karmi się obmową, jak chlebem powszednim. A już, nakoniec, co się tyczy p. Alfreda, to i świat nie winien. Siedm lat z górą trwa ten stosunek, i p. Podwalska sama ze łzami w oczach zwierzyła się p. Trzecieszczakiewiczowej, jakie ztąd wynikły skutki fatalne — a dotychczas żadne namowy, żadne przedstawienia nie były w stanie nakłonić Heleny, by albo wyszła za mąż za p. Zgorzelskiego, albo przynajmniej zerwała z nim raz na zawsze. P. Podwalska ze względu na swoje religijne i moralne zasady nie przeżyłaby może tego ciosu, gdyby Helenka nie wyszła za Alfreda, na wszelki wypadek atoli wypadałoby położyć koniec zgorszeniu i obrazie praw boskich i ludzkich, wynikającej z takiego stanu rzeczy, Ale Helenka powiedziała sobie, że musi mieć bogatego męża, i kto wie, czy nie postawi na swojem. Głupich nie potrzeba siać, sami się rodzą. Tych zapust właśnie, niejaki p. Weinstein, bardzo bogaty przechrzta, bywał bardzo często u p. Podwalskiej — p. Zamecki musiał go nawet tam spotkać. I o tych odwiedzinach mówiono to i owo, czego powtarzać się nie godzi. Bądź co bądź, ze względu na nadwerężony stan majątku, Helena nie powinna była stroić się tak kosztownie, jak tego nigdy przedtem nie czyniła...
— Pani dobrodziejko — przerwał w tem miejscu pan Zamecki, od dłuższego już czasu dający widome oznaki niecierpliwości i oburzenia, które nie uszły uwadze p. Trzecieszczakiewiczowej, ale mylnie przez nią były rozumiane i pobudzały ją tylko do coraz gorliwszego zajmowania się reputacyą panny Heleny. — Pani dobrodziejko, tego już nadto! P. Weinstein bywał u p. Podwalskiej, ponieważ traktował z nią o pożyczkę, w skutek której za rok cały majątek jej i jej córki stałby się był jego własnością. Wiem to doskonale, ponieważ wdałem się w ten interes i przeszkodziłem mu. Miła mi nader konwersacya pani dobrodziejki, ale płeć jej nie pozwala mi przedłużać tej przyjemności, wyłuszczeniem powodów, dla których sprawiłem ją sobie po raz ostatni. Żegnam panie, i jestem ich powolnym sługą.
Wyrzekłszy te słowa głosem drżącym od stłumionego gniewu, z drgającemi ustami, z roziskrzonym wzrokiem, p. Zamecki wziął kapelusz, skłonił się jak mógł najzimniej, najgrzeczniej i najpoważniej, i wyszedł, zostawiając skonfundowaną p. Trzecieszczakiewiczowę, jakoteż obydwie jej panienki, które w tej chwili wbiegły były do pokoju i nie mogły pojąć, co mogło stać się powodem tak oczywistego zerwania dyplomatycznych stosunków, jakiego były świadkami. Byłbym karygodnym nudziarzem, gdybym opowiadał obszernie, jak p. Trzecieszczakiewiczowa przyszedłszy do siebie z osłupienia, dostała natychmiast spazmów, i jak wszystko skrupiło się na p. Trzecieszczakiewiczu, gdy wrócił z biura, jakoteż na Wandzi. Dość będzie nadmienić, że Żolcio skomlił żałośnie, i że sprowadzony fiakrem dr. Czulicki puścił mu krew z łapki, a p. Trzecieszczakiewiczowej zapisał kali bromatum z malinowym sokiem, tłumacząc jej oraz, iż sztuka lekarska wobec psów i innych zwierząt okazuje się z konieczności mniej skuteczną, niż wobec ludzi, zważywszy, iż zupełnie uzdrowić może tylko wiara, a tej pieski nawet tak rozumne i miłe jak Żolcio nie mają, ponieważ nie posiadają duszy. P. Trzecieszczakiewiczowa zalała się łzami i wyznała, że nie może pogodzić się z myślą, aby Żolcio nie miał duszy, na co dr. Czulicki odpowiedział przytoczeniem kilkunastu ustępów z Pisma Świętego i z Ojców Kościoła, uzupełniając niedostateczną ich powagę powołaniem się na ks. Zygmunta Stodolskiego. Zacna matrona nie dała jednak za wygraną, ks. Stodolski powiedział jej był bowiem, iż Pan Bóg jest tak wszechmocnym, że jeźli taka Jego wola, to i pies może mieć duszę. Dr. Czulicki odparł, że ks. Stodolski jest mężem pełnym łaski i światła wyższego, który wie więcej, niż wszyscy uczeni, i którego każde zdanie, a więc i to, jest prawdziwem i trafnem. Co rzekłszy i utwierdziwszy p. Trzecieszczakiewiczowę w wierze, uzdrowił ją i odjechał.
Piątek uważany bywa tu i owdzie jako dzień feralny, i tym razem był nim w istocie dla wszystkich prawie osób, z któremi poznaliśmy się w ciągu niniejszego opowiadania. P. Zamecki nie mógł rozmówić się z p. Skryptowiczem, a natomiast rozmówił się z p. Trzecieszczakiewiczową w sposób powyżej opisany a wcale nieprzyjemny. P. Skryptowicz zbudzony, nim się wywczasował do woli, nie mógł zasnąć po odejściu p. Tadeusza, wdział szlafrok i pantofle i chodząc w szlafmycy po całem swojem pomieszkaniu, zrzędził na żonę, że go dała zbudzić, i że spóźniła się z obiadem, i że starała się wytłumaczyć ile możności z tych ciężkich przewinień. Nakoniec, gdy mu dano jeść, skosztował łyżkę rosołu, poczem bez podania przyczyny porwał talerz, łyżkę i wszystko co było na stole, i wyrzucił za okno, sam zaś wyszedł do swego pokoju, zatrzaskując mocno drzwi za sobą. P. Skryptowiczowa zaczęła płakać i zwołała w kuchni radę wojenną, aby dojść, czego właściwie mogło brakować rosołowi, lub czego było za wiele. Mężulek jej tymczasem ubrał się i wyszedł, oświadczając, że idzie na obiad do restauracyi, bo nie ma bynajmniej zamiaru żywić się ropą zaprawioną niedokwasem węgla. Pani Skryptowiczowa wniosła ztąd, że rosół musiał być przesolony i przydymiony, i poczęła płakać jeszcze mocniej; p. Skryptowicz zaś wyszedłszy za bramę, ochłonął z gniewu i irytował się już tylko sam na siebie, a po niejakim namyśle wrócił i przeprosił żonę, a nawet, ku wielkiej jej radości, zdecydował się spożyć resztę obiadu i gderał już tylko w przestankach, biorąc do tego asumpt z każdego ruchu żony i dzieci, z każdego sprzętu, który widział w pokoju, i z każdego słowa, które powiedziano. Nakoniec, posiliwszy się, wydał parę kategorycznych poleceń i wyszedł na dobre, w niezłym stosunkowo humorze, obiecawszy jedynie połamać kości kucharce, jeżeli nie zdecyduje się kupować lepszego mięsa, a urwać jej głowę, jeżeli nie znajdzie lepszej śmietany.
Najbardziej atoli dał się ten piątek we znaki p. Alfredowi. P. Aron Goldstein obiegł nadaremnie wszystkich kapitalistów, z którymi miał stosunki, żaden z nich nie miał ochoty powiększyć swojego zbioru autografów podpisem p. Zgorzelskiego, zwłaszcza gdy każdy posiadał go już w kilku egzemplarzach. P. Goldstein zapewniał, że „połamał sobie nogi“ w usługach naszego bohatera, ale że czasy teraz są bardzo ciężkie, i taki brak gotówki „na placu“, iż u milionera nawet nie znalazłby dziesięciu reńskich, gdyby go wziął za nogi i trząsł w powietrzu przez pół godziny. Ba — gdyby p. Zgorzelski dał jaki „drugi podpis“, znalazłyby się może pieniądze, nawet większe. P. Alfred odparł, że gdyby chciał prosić kogo o podpis, dostałby pieniędzy w banku, i nie potrzebowałby p. Goldsteina.
— Wiesz zresztą, że wkrótce ożenię się i zapłacę długi, których zresztą nie mam tak wiele, bo wszystkie weksle zaintabulowane są na Kruchówce.
— No, ale z tą Kruchówką już tymczasem bardzo krucho. Jest bank, z dwudziestoma tysiącami, i drugich dwadzieścia tysięcy wekslami, a cała Kruchówka warta dwadzieścia i cztery.
— Mniejsza o to, ja ci powiadam, że jeżeli mi za dwie godziny nie przyniesiesz tysiąc reńskich, to... widzisz ten rewolwer? Palnę sobie w łeb, i możesz sobie potem pisać na Berdyczów po tych szesnaście tysięcy, których ci braknie z Kruchówki.
— Aj waj, poco tego, poco pan mówi takie straszne rzeczy! Tu jest Pinkas Rosenblum, on zaraz da tysiąc reńskich, ale niech panna Podwalska podpisze weksel. On da i więcej.
— Jakże ty możesz być tak ograniczonym, abyś przypuszczał, że ktoś starający się o pannę będzie ją prosił o podpis na wekslu!
— Inny nie może, a pan może; ja wiem, że pan może.
— Nie, nie zrobię tego na żaden sposób. Nie mogę tego zrobić. — Tu p. Alfred przeszedł się parę razy po pokoju w głębokiem zamyśleniu, a nakoniec stanął przed Goldsteinem i popatrzył mu w oczy.
— Słuchaj — rzekł — czy Rosenblum poszedłby do panny Podwalskiej pytać się ją, czy to jej podpis?
— Aj waj, ja wiem już co pan myśli! To być nie może, ja nie robię takich geszeftów! Ja jestem faktor od złych i od dobrych podpisów, ale nie od takich... Tu pan Goldstein wielkim palcem prawej ręki wskazał przez swoje plecy znacząco w stronę, w której znajdował się miejscowy sąd karny.
P. Alfred wpadł w srogi gniew z powodu insynuacyi, połączonej z tym giestem, i postąpił sobie z p. Goldsteinem tak sumarycznie, jak się często postępuje z żydem, od którego się nie spodziewa dostać pieniędzy, t. j. wyrzucił go za drzwi. Zmęczony tą operacyą i pogrążony w czarnych myślach, bohater nasz siadł na sofie i włożywszy ręce w próżne kieszenie, w niemej zadumie wlepił oczy w drzwi, po za któremi znikł p. Aron. Trwało to z kwadrans, po którego upływie dało się słyszeć pukanie.
— Kto tam?
Drzwi odchyliły się lekko i ukazała się w nich postać tego samego rodzaju, co Goldstein, ale więcej ruda, zyzująca i chuda. Postać ta wsunęła się do pokoju tajemniczo, i zdjąwszy poprzednio kapelusz, uchyliła jarmułki dla wyrażenia większego jeszcze uszanowania, rozglądając się przytem na prawo i na lewo.
— Czego chcesz?
— Proszę jasnego pana, ja jestem Simche Berger. Ja nie jestem żaden faktor, ja jestem sam kupcem. Poco jasny pan wdaje się z tymi faktorami? To cygany! Ja myślę, że jasny pan potrzebuje pieniądzy? No, może jest jaki podpis?
— Zamknij drzwi, i chodź tutaj.
P. Simche Berger uskutecznił to polecenie, wyjrzawszy poprzednio na kurytarz, i zbliżył się do p. Alfreda na palcach, jak gdyby najmniejszy łoskot mógł przeszkodzić zawarciu interesu tak delikatnej natury.
— No, a kto podpisze? — zapytał po cichu.
— Panna Helena Podwalska, moja narzeczona.
— Cś, cś — zauważył p. Simche, kiwając głową w prawo i w lewo. — Taka piękna panna, hrabianka! To ona sama podpisze?
— Czy myślisz może pójść do niej i pytać się, czy podpisała?
— A gdzie tam! Ja przecież wiem, że to nie wypada. Jaśnie pan może być pewnym, że u mnie nikt nie będzie widział tego podpisu. Jaśnie pan włoży weksel w kopertę, i zapieczętuje ją swoją pieczątką, a ja na terminie oddam ją nietkniętą. A dużo jaśnie pan potrzebuje pieniędzy?
— Tysiąc reńskich.
— No, niech jaśnie pan zrobi weksel na tysiąc pięćset, i niech jaśnie pan weźmie podpis, a ja tu będę za dwie godziny i przyniosę pieniądze. Oto jest blankiet.
P. Simche wyszedł, a p. Alfred odsunął szufladę w stoliku stojącym obok sofy, i począł przerzucać znajdujące się tam papiery. Było tam wiele listów i biletów od Heleny, podpisanych jedynie jej imieniem chrzestnem. Po dłuższem szukaniu atoli p. Alfred znalazł list z podpisem: „Helena Podwalska“. Nie tracąc czasu, przystąpił do okna, położył blankiet wekslowy na podpisie i dość śmiałą ręką przekopiował go ołówkiem. Następnie wrócił do stolika i po ołówku wypełnił podpis atramentem, i posypał go starannie piaskiem. Porównał jeszcze kopię z oryginałem, uśmiechnął się i powiedział sam do siebie:
— Nikt nie może wiedzieć, do czego mu się przydadzą listy miłośne. Jest to niezły zwyczaj, chować takie szpargały... Jednakowoż — dodał po chwili, i nie dokończył frazesu. Zamyślił się na nowo, chodził niespokojnie po pokoju, a nareszcie porwał kapelusz i rękawiczki i popędził do mieszkania p. Podwalskiej.
Pomieszkanie to znajdowało się na przedmieściu, i łączyło w sobie komfort miejski z przyjemnościami wiejskiemi. Składało się z dworku dość okazałego, oddzielonego od ulicy pięknemi żelaznemi sztachetami i podwórzem ozdobionem gazonami i kląbami kwiatów. Ściana z dzikiego winogradu zasłaniała leżące na boku zabudowanie gospodarskie, za dworkiem zaś rozciągał się ogród dość obszerny, starannie utrzymany i otoczony parkanem. Pani Podwalska najmowała tę realność poczęści dla świeżego powietrza, poczęści z oszczędności, aby nie zajmować droższego pomieszkania we własnej kamienicy w mieście, poczęści zaś dlatego, aby nie mieszkać pod jednym dachem z lokatorami, których obyczaje religijne i domowe nieraz niejedno pozostawiały do życzenia. Jeden z nich jadał mięso w samą wilię Wniebowzięcia, o drugim wiadomem było, że nie bywa nigdy w kościele, trzeci nakoniec większe jeszcze dał zgorszenie, albowiem wydał córkę za luteranina. Pani Podwalska przedsiębrała kilka razy puryfikacyę, i pozbywała się tych niedowiarków, ale cóż, po złych katolikach sprowadzali się bezwyznaniowcy, a gdy tych awizowano, kamienica długo stała pustką i nie niosła intraty; aż nakoniec władza dla ściągnięcia zaległości podatkowych zaprowadziła sekwestr i powynajmowała apartamenta bez najmniejszego względu na uczucia i przekonania właścicielki domu. Od tego czasu pani Podwalska wyprowadziła się na przedmieście, odprawiwszy poprzednio za radą ks. Stodolskiego dziewięciodniowe nabożeństwo na intencyę nawrócenia się tych wszystkich, dla których państwo jest jedynym bogiem, a fiskus jego najwyższym prorokiem, i którzy mniemają, iż godziwą jest rzeczą grabić bliźniemu jego dochody z innego powodu, jak z powodu nieuiszczenia dziesięciny, mesznego, lub tym podobnych danin. Ksiądz Stodolski znajdował zresztą, iż ustronie, w którem schroniła się była ta zacna matrona, jest nadzwyczaj miłem — często też dla wytchnienia wyszedłszy na przechadzkę, kierował kroki swoje w tę stronę, bez względu na porę dnia lub roku. Wypadek taki zdarzył się był właśnie w chwili, w której i pan Alfred powziął zamiar podobny i wykonywał go pieszo, z przyczyn zbyt może jasno wyłuszczonych, wzgardziwszy ofiarowaną mu natrętnie pomocą rozmaitych dorożkarzy i fiakrów. Pani Podwalska, pod wielką parasolką ciemno-brunatnego koloru, wydawała rozkazy stróżowi, zajętemu na teraz w charakterze ogrodnika na kląbach przed dworkiem, gdy ksiądz Zygmunt przechodził poprzed sztachety i ujrzawszy ją, wstąpił na moment. Pani Podwalska podwójnie była wdzięczną przypadkowi, który to sprawił; jeżeli bowiem zawsze pragnęła z świętobliwych ust tego wzorowego kapłana czerpać światło nadziemskiej prawdy i nauki, to dzisiaj, jak mówiła, ciężyło jej coś szczególnie na duszy i niezmiernie potrzebowała jego rady. Gdy więc oglądnięto dalie, balsaminy, narcyzy i rezedy, i gdy przecudna pogoda zapraszała do pobytu na dworze, pani Podwalska poszła z księdzem do ogrodu i tam wynurzyła przed nim stan swojego sumienia.
Powodem jej strapień była Helenka. Nie ulegało to już żadnej wątpliwości, że podobała się niezmiernie panu Zameckiemu. Nie byłoby w tem nic złego, owszem, partya pod każdym względem świetna. Jeden tylko, ale bardzo ważny nasuwał się skrupuł zacnej matronie: czy można wydawać córkę za farmazona, za jawnego bluźniercę, którego dusza ponoś na wieki już jest potępioną i stwardniała w grzechu, jak glina w ogniu piekielnym?
Ksiądz Zygmunt bez wahania się uspokoił panią Podwalską w tej mierze. Niejedna święta pańska bywała żoną takiego grzesznika, i nieraz zdarzało się, że była ona pośredniczką cudu, albowiem poganin przejrzał jak Szaweł i nawrócił się. Co do p. Zameckiego nie ma wprawdzie tej nadziei, należy atoli uwzględnić, że Niebo pokarało go bogactwami, któremi jak wielbłąd objuczony, nie wnijdzie do królestwa wiecznego. Zostaną one tu na ziemi, i obrócone być mogą na chwałę bożą. Synowie szatana bywają częstokroć szczodrobliwymi dla swoich żon, jeżeli te są pięknemi, i panna Helena może się stać narzędziem, za pomocą którego złoto Lucypera już za życia pana Tadeusza w znacznej części obrócone być może na świętobliwe cele. Po śmierci zaś, która długo omijać nie może jawnogrzesznika, jej niewątpliwie zapisze majątek, nie ma bowiem bliższych krewnych, a dalsi sami posiadają znaczne majątki. Należy atoli użyć wszelkiej przezorności, i zniewolić go, ażeby przed ślubem część majątku darował, albo przynajmniej zapisał żonie. Wszystko to można uczynić, byle intencya była czystą, i skierowaną ku największej chwale Pańskiej.
Pani Podwalska nie wątpiła, że Helena, zostawszy raz panią Zamecką, zdoła wprawdzie nie nawrócić męża, ale zawsze nakłonić go do wielu ustępstw, przedewszystkiem zaś dysponować jego kasą, nader dobrze napełnioną i niezbyt szczelnie zamkniętą. Lecz tu nie koniec skrupułów. Wszak księdzu Zygmuntowi znanym jest aż nadto dobrze ten nieszczęsny stosunek Heleny z p. Zgorzalskim. Po tem, co się stało, głos ludzi i głos sumienia nakazuje nie zrywać z nim — byłoby to może grzechem śmiertelnym!
Ksiądz Zygmunt, w odpowiedzi, rzucił na panią Podwalską surowo strofujące spojrzenie. Był on pasterzem dusz i lekarzem sumień takim — jeżeli się godzi używać tu świeckiego porównania — jakimi bywają nieraz lekarze ciała. Nie cierpią oni, ażeby chory użalał się na objawy boleśne, o które go nie pytali, i których mu doświadczać nie pozwolili. Chory, który ma apetyt na słodkie potrawy wówczas, gdy nauka twierdzi, że powinien pożądać kwaśnych, jest już nader niesfornym pacyentem — gdyby zaś ośmielił się czuć gorąco w chwili, gdy zdaniem lekarza powinien mieć zimne dreszcze, byłby buntownikiem przeciw powadze nauki i miałby się z pyszna. Podobnie i ks. Stodolski nie cierpiał, by sumienie jego owieczek przemawiało z własnej inicyatywy, najmniej zaś, by poważało się ustawiać samo dyagnozę grzechu śmiertelnego, która była jego rzeczą, jako spowiednika. Nietylko więc wzrokiem, ale i słowy ostremi skarcił panią Podwalską za to, co nazwał rozpaczaniem o miłosierdziu bożem i o władzy kościoła, wobec której gładzą się i nikną grzechy najśmiertelniejsze, jak wrzód pod żelazem chirurga. Snać atoli szatan zwątpienia zbyt głęboko utopił był swoje szpony w sercu tej niewiasty, jakkolwiek bowiem skruszona wiła się prawie w prochu pod gromami wymowy ks. Zygmunta, i płakała, i całowała go w rękę tak, że druty ciemno-brunatnej parasolki dostały się w niebezpieczne sąsiedztwo z jego anielskiemi oczami — jednakowoż zawołała z łkaniem:
— Księże! Ojcze! Przebacz — ta myśl trapi mię pomimo mej woli, ona mię prześladuje nocami — lęk jakiś okropny sen mi odejmuje! Wierzę mocno, że grzechy mogą być odpuszczone, przebaczone, odpokutowane, ale powiedz mi ojcze, powiedz, że tutaj grzech nie trwa ciągle, że obraza Boga jest zmazaną! Wszak to dziecko, to dziecko, o którem wiesz księże — ono żyje, wyrzucone na nędzę, na hańbę, na znęcanie się i urągowisko obcych ludzi! Gdybym przynajmniej wiedziała, gdzie ono jest, przytuliłabym je, zajęłabym się niem — wszak to dziecko mojej córki! Ach, czemuż Helenka tak chciała koniecznie, czemu kazała wziąć je, zgubić gdzieś bez śladu! Ona jakaś silniejsza jest odemnie, nie czuje tego, czy lepiej umie ukryć swoje uczucia — wszak nieraz padałam jej do nóg, całowałam ją po rękach, błagałam ją o to dziecię! Od sześciu lat, ani modlitwa, ani twoje słowa i napomnienia, ojcze, nie mogę odpędzić odemnie tej myśli; nieraz gdy na chwilę zostanę sama, słyszę, jak coś kwili żałośnie, i wiem, o wiem dobrze, że to temu dziecku ktoś wyrządza krzywdę, ktoś obcy, zły, nieczuły. Niestety, Helenka jest nieubłaganą!...
— Napisano jest: jeżeli cię gorszy twoja ręka, utnij ją; jeżeli cię gorszy twoje oko, wyłup je! Helena ma słuszność, stało się złe, ale naprawiać go nie można, bo toby dało zgorszenie. Dziecię to jest dziecięciem grzechu — precz z niem, a jeżeli cię to boli, noś twój ból jako pokutę i karę niebios, i słuchaj kościoła, aby ta pokuta i kara nie dosięgła cię tam, gdzie już nie ma przebaczenia! Przestań więc pani jęczeć i płakać, i myśl lepiej o przyszłości swojej córki, którą naraziłaś i jeszcze narazić możesz twoją słabością. Miej pani zawsze w myśli to, co ci już tylekroć mówiłem. Potrzeba wam środków materyalnych, których wam wkrótce zabraknie, a bez których nie zdołacie dać Bogu zadośćuczynienia za wyrządzoną mu obrazę. Bóg sam podaje wam te środki; bierzcie je i czyńcie co możecie na jego chwałę.
— Ale czy uda się wziąć? — zagadnęła pani Podwalska, która powoli przychodziła do siebie, dzięki bezwzględnej ufności, jaką pokładała w księdzu. — Zamecki może się dowiedzieć.
— Zamecki, o ile uważam, zbyt jest zajęty Heleną, by dał wiarę pogłoskom, które musiały już dojść do jego uszu. Potrzeba atoli postępować sobie z nim roztropnie. Pani mianowicie, powinnaś okazywać się niechętną jego zabiegom, tak, aby Helenka na oko wbrew woli pani przyrzekła mu rękę. Powiesz mu pani, że sumienie nie pozwala ci dawać własnego dziecka człowiekowi bez religii. To podnieci go coraz bardziej, i obudzi w nim nadzieję, że wydzierając ci córkę, wydrze ją oraz kościołowi. Cel dobry i chwalebny pozwala dopuścić się tej niewinnej obłudy. W końcu ulegniesz pani prośbom córki i jego naleganiom, ale pod warunkiem, aby dał pewną sumę na przytulisko dla chłopców, które zamierzają utworzyć tutaj księża Zgromadzenia apostolskiego Św. Jakóba z Kompostelli. Niechajby dał dwadzieścia tysięcy, nie zrobi mu to uszczerbku, Chłopcy ci mają uczyć się rzemiosł, to pochlebi jego materyalistycznym przekonaniom — a ponieważ przedewszystkiem zbudowaną być ma kaplica, więc pani będziesz miała wielką, bardzo wielką zasługę przed Bogiem.
Pani Podwalska raz jeszcze ucałowała rękę ks. Zygmunta, i nazwała go swoim dobrodziejem, swoim pocieszycielem, swojem aniołem-stróżem, dziękując mu za jego ojcowskie rady. On zaś błogosławiąc złożył ręce nad jej głową, uśmiechnął się dobrodusznie i rzekł:
— Moja duszyczka bardzo jeszcze słaba i chwiejna w wierze, ale modlitwa i łaska poświęcająca zrobią swoje! — Poczem przyjął zacny kapłan zaproszenie na kawuńcię z doskonałą śmietanką, bo pani Podwalska, mieszkając na przedmieściu, trzymała własne krowy.
Zapyta kto może, dlaczego ks. Zygmunt nie pozwolił p. Podwalskiej pójść za popędem serca w tej sprawie, która ją tak szczerze i głęboko trapiła? Może nie miał nadziei, by się udało ugiąć Helenę, a może był tego zdania, że gdyby pobożne owieczki nie miały ciągłych zgryzot i wyrzutów sumienia, to nie dość często uciekałyby się do duszpasterza i w skutek tego osłabłyby w wierze.
Podczas gdy tak dramatyczna scena odgrywała się w ogrodzie, widownią jeszcze dramatyczniejszej było wnętrze dworku p. Podwalskiej, do którego wpadł był p. Alfred w chwili, gdy ona wraz z ks. Zygmuntem udawała się do ogrodu. Ks. Zygmunt degustował już kawę, zbierając kożuszek grzanką, gdy jeszcze odgłos nader ożywionej rozmowy dolatywał do jadalnego pokoju z budoaru panny Heleny.
Zróbmy użytek z prawa, którego nikt dotychczas nie zaprzeczył autorom, i podsłuchajmy treści tej rozmowy, chociażby nam się to miało udać jedynie fragmentami. P. Alfred wszedł był do salonu, a ztamtąd do budoaru panny Heleny tak szybko, i z wyrazem twarzy tak „nieswoim“, że jeden rzut oka wystarczył jej do poznania, iż sprowadza go niezwykła jakaś okoliczność. Spojrzenie to, którem go przywitała, było badawcze, ale spokojne i tak chłodne przytem, że bohater nasz zatrzymał się na środku pokoju, jak gdyby nie wiedział, co ma mówić lub zrobić.
— Nie spałeś znowu — rzekła z flegmą. — Grałeś, nieprawdaż, i jak zwykle, nie miałeś szczęścia? Nie usiłuj wypierać się przedemną — dodała, widząc ruch, który zrobił w tej chwili. — Wiesz, że byłoby to daremnem.
— Nie przyszedłem żalić się przed tobą, ani szukać pociechy — odparł ponuro. — Wypierać się nie mam ani przyczyn, ani ochoty. Porzućmy te żarty — dodał siadając na karle, naprzeciw niej, i wpatrując się w nią oczyma, w których bezsenność i niepokój walczyły z usiłowaniem przybrania energicznego wyrazu. — Przyszedłem rozmówić się z tobą stanowczo.
— Stanowczo? — zapytała, przeciągając ten wyraz, jak gdyby chciała udać lekkie zdziwienie. — O czem-że my jeszcze możemy mówić „stanowczo?“ Sądziłam, że rozumiemy się zbyt dobrze, byśmy potrzebowali wyjaśniać sobie cokolwiek. Najmniej zaś potrzebujemy, i możemy mówić „stanowczo“ jedno z drugiem.
— Więc jednem słowem, powiedz mi, czy idziesz za Zameckiego, czy nie?
— Nie wiem. Nie oświadczył mi się jeszcze. Sądzę atoli, że zrobi to temi dniami.
— A wówczas.... zostaniesz jego żoną?
— Dlaczego mię pytasz, skoro nie wątpisz o tem? Czy jako długoletni przyjaciel domu, w życzliwości twojej odkryłeś, że związek ten z tej lub owej przyczyny uczyni mię nieszczęśliwą, i chcesz mię ostrzedz przed niebezpieczeństwem, które mi grozi? Czy Zamecki może w sekrecie narobił długów i zrujnował się? Czy ma jakie gusta kosztowne, w skutek których w przyszłości grozi mu strata majątku? Czy nakoniec jak Sinobrody, morduje jednę żonę po drugiej, a ja mam być także taką, z góry upatrzoną ofiarą?
— Heleno, jesteś bez serca, bez litości. Szydzisz ze mnie z taką zimną krwią, że nie mam nadziei, byś zrozumiała, co się dzieje we mnie. Sama niezdolna przywiązać się do nikogo, chociażby tylko węzłem najlżejszej sympatyi, nie pojmujesz, że człowiek, którym pogardzasz, którego depcesz jak robaka, może kochać, i to kochać namiętnie do szaleństwa. Kiedyś mi powiedziała, że nie będziesz nigdy moją żoną, ugiąłem się przed tym wyrokiem, bo nie miałem prawa żądać ręki kobiety, której bym nie mógł dać dachu i ogniska domowego; nie miałem prawa żądać, abyś wiązała twój los z moją egzystencyą gorzej niż zachwianą. Uśmiechaj się, o... śmiej się głośno, ale słuchaj. Nie myślę tracić słów i frazesów, z którychbyś szydziła, powiem ci krótko, że nie zniosę nigdy, byś została żoną drugiego, i że przeszkodzę temu.
P. Alfred zerwał się był, mówiąc te słowa, drżał i był bardzo blady, a pot zimny wystąpił mu na czoło. Helena wpatrzyła się w niego spokojnie, jak przedtem, gdy wszedł do pokoju, ale wzrok jej nie zmięszał go tym razem. W twarzy jego było więcej determinacyi, niżby się kto spodziewał widzieć w tych pięknych, miękkich rysach.
— Przeszkodzisz temu? — zapytała go. — Jakimże sposobem?
— Zabiję Zameckiego!
— Siadaj, mój Alfredzie, siadaj, i nie zmuszaj mię, mówić ci takie rzeczy, któreby miały pozór urągania albo prowokacyi, podczas gdy nie mam zamiaru ani urągać, ani prowokować. Siadaj i słuchaj mię spokojnie.
— Powtarzam ci, że go zabiję — zawołał p. Alfred w dzikiem, wściekłem uniesieniu.
— Nie, nie, nie zabijesz go, mój kochany, siadaj-że, proszę ciebie.
— Wierz mi, albo nie wierz, wszystko mi jedno, wykonam moją groźbę prędzej, niż się kto spodziewa!
— Nie wykonasz jej wcale, i nie pojmuję, w jakim celu ją wygłaszasz. Jeżeli sądzisz, że zmusisz mię tym sposobem do dania kosza Zameckiemu, to jesteś w błędzie. Wszak odmawiając mu mojej ręki, nie mogłabym zostać jego żoną; przyjmując zaś jego propozycyę, i narażając go na to, czem mu grozisz, zostawiam sobie jeszcze zawsze tę szansę, że on zabije ciebie, a nie ty jego. Na tę szansę, mój drogi, ty się nie narazisz, jesteś za piękny, abyś chciał pozbawiać świat jednej z jego najkraśniejszych żyjących ozdób, narażając się na kulę szlachcica, który bił się w dwudziestu bitwach i posiada krzyż za odwagę, chociaż go nie nosi i nie chwali się nim nigdy. Siadaj-że, proszę ciebie.
— Ha, tego już za wiele... krzyknął p. Zgorzelski, i wydobył z kieszeni niewielkie jakieś narzędzie, zaopatrzone trzonkiem ze słoniowej kości. — Kobieto, będzie to zasługą przed Bogiem i ludźmi, zgładzić ze świata taki potwór, jakim ty jesteś! Widzisz tę broń? Będzie dość dla ciebie, i dla mnie. Przekroczyłaś wszelkie granice, potargałaś wszystkie węzły, pchnęłaś mię na ostatnie krańce rozpaczy. Giń! Giń!
Podwójnemu temu wykrzyknikowi towarzyszył drugi odgłos także podwójny, ale znacznie słabszy. P. Alfred zwrócił był rewolwer ku Helenie, i ręką drżącą od wściekłości ciągnął za języczek tego morderczego instrumentu. Młotek podnosił się i spadał z trzaskiem, znamionującym aż nadto wyraźnie, że broń nie była nabitą. Helena wstała była, gdy podnosił rękę, i wyciągnęła dłoń ku niemu, wołając rozkazującym tonem:
— Połóż mi to natychmiast, tu, na stole! Czy ty mię masz za pensyonarkę, którą się straszy w ten sposób? Czy sądzisz, żebym się zlękła, gdybym nawet nie miała pewności, że powyjmowałeś wszystkie naboje z rewolweru, nim go przyniosłeś tutaj, dla odegrania tej komedyi? Sądziłam, że masz więcej rozsądku, i że znasz mię trochę lepiej. Powiedz mi wprost i bez ogródek, czego chcesz odemnie, bo wiesz że nie ulegnę ani groźbie, ani przymusowi. Nie jesteś stworzony na to, ażebyś mnie mógł przestraszyć.
Alfred cisnął rewolwer na ziemię, i popatrzył się wkoło, jak człowiek, który się budzi ze snu bardzo ciężkiego i niemiłego. Grał on niezawodnie komedyę, ale jako dobry aktor, przejął się był na wskróś swoją rolą, do tego stopnia, że wstrząśnienie, jakiego doznał, nie było o wiele mniejszem, niż gdyby był na prawdę powziął i wykonał zamiar zamordowania Heleny i siebie. Na chwilę oniemiał pod ciężarem śmieszności, na którą się naraził, lecz naraz oczy jego przybrały wyraz nowy, niezwykły. Wyglądała z nich złość trzeźwa, spokojna prawie, jak owa zimna krew i duma, z jaką Helena przyjmowała jego szamotania się poprzednie.
— Sądzisz — rzekł — że nie potrafię cię nastraszyć? — Tym razem ja ciebie przekonam, że jesteś w błędzie. Wszak chcesz być panią Zamecką, chcesz mieć stodwadzieścia tysięcy złotych polskich dochodu, chcesz mieć męża z dobrem nazwiskiem, który ci zapewni świetną pozycyę, ażebyś nią i pięknością twoją mogła błyszczeć w świecie?
— Chcę, i będę miała to wszystko. Mam-że raczej zostać twoją żoną, abyś za kilka wieczorów przegrał w karty wszystko, co mi zostało, i abyś mię później wywiózł za granicę, i sprzedał może za obopólną zgodą, jakiemu bogatemu cudzoziemcowi? Mówiłam ci już, że wolę sprzedać się sama, od razu, i w sposób nierażący oka ludzkiego. Nie mam ochoty stać się przedmiotem handlu wywozowego.
— A jeżeli się nie znajdzie kupiec na miejscu? Nie zapominaj, że nie dobiłaś targu, i że Zamecki może się namyśleć, zwłaszcza....
— Zwłaszcza, jeżeli co?
— Jeżeli pójdę do niego, powiem mu wszystko i zaprotestuję przeciw waszemu związkowi w imieniu praw, które mam, i których mi odmówić, ani zaprzeczyć nie możesz.
— To jest groźbą! — zawołała Helena, i zamyśliła się, wzruszona po raz pierwszy od początku tej rozmowy. — Powinieneś był zacząć od tego, wszak wiedziałeś, że ci uwierzę, jeżeli mi obiecasz zrobić coś niemęzkiego, podłego, nieuczciwego! — To rzekłszy, zaczęła chodzić po pokoju, miotana widocznie sprzecznemi uczuciami. Alfred usiadł i z tym samym, co pierwej, złośliwym wyrazem w oczach patrzył na nią, jak gdyby był dumnym ze swojego zwycięztwa. Po chwili stanęła przed nim, oparła się ręką na poręczu karła, na którym siedział, i rzekła:
— Zdaje mi się, żem cię zrozumiała, chociaż nie domyślam się jeszcze, czego zamierzasz wymagać odemnie. Miałabym niemal ochotę pomięszać ci szyki, bo nie cierpię, by ktokolwiek korzystał ze swego położenia i dawał mi czuć swoją przewagę nademną. Wszak mogę zrobić sama to, czem mi grozisz. — Mogę powiedzieć Zameckiemu, wyznać mu to wszystko, czegoby się mógł dowiedzieć od ciebie. Mogę dodać, że cię znienawidziłam, że potrzebuję pomocy i obrony przed tobą. A wówczas, wiesz, coby zrobił Zamecki? Nie domyślasz się tego, bo twoje szlachetne porywy nie sięgają dalej, jak twój nienabity rewolwer. Wiesz — Zamecki wziąłby parę pistoletów, ale rozumiesz, nabitych, i zaproponowałby ci, abyś z nim w lesie, o dziesięć kroków, powtórzył tę scenę, której repetycya udała ci się tak wybornie przed chwilą, gdy siedziałam naprzeciw ciebie, nie mając w ręku nic, oprócz wachlarza. Mogę mu opowiedzieć historyę tej repetycyi....
— Byłabyś w stanie!
— Byłabym! Wolę jednakowoż nie robić tego. Zamecki pognębia mię i bez tego swoją wyższością, chociaż nie miałam sposobności, ani potrzeby czuć się upokorzoną wobec niego. A więc soyons amis, Cinna! Powiedz mi otwarcie: potrzebujesz pieniędzy?
— Potrzebuję.
— I jesteś au bout de tes ressources; domyślałam się tego po heroicznych postanowieniach, z któremi tu przyszedłeś. Jaki ty zabawny, mój „Alfie!“ Czy nie lepiej było nie obwijać rzeczy w bawełnę? Wszak wiesz, że skoro zostanę panią i osiądę na zamku w Rymiszowie, nie będę stawiała kościołów, ani klasztorów, a kasa moja będzie zawsze do twojej dyspozycyi. Teraz niestety, nie mam pieniędzy....
— Ale masz kredyt. Musisz mi podpisać weksel. Jestem w rozpaczliwem położeniu.
— Na jaką sumę?
— Potrzebuję dwudziestu tysięcy.
— To za wiele, stracisz to od razu. Weź teraz pięć, a piętnaście dam ci po moim ślubie. Kładę tylko ten warunek, abyś bywał u nas jak najrzadziej, póki nie pójdę za mąż.
P. Alfred wyjął z kieszeni blankiet, ale nie ten, który podpisał był sam poprzednio, wypełnił go, a Helena podpisała go w miejscu, które jej wskazał. Poczem nie tracąc czasu, wybiegł drugiemi drzwiami, aby nie musiał witać się i rozmawiać z p. Podwalską i z ks. Stodolskim, przechodząc przez pokój, w którym ten ostatni pił kawę.
P. Simche Berger czekał już na niego pod drzwiami jego pomieszkania. Gdy się dowiedział, że zamiast jednego tysiąca, ma pożyczyć pięć, począł robić trudności, których nie usunęło bynajmniej przedstawienie, że podpis panny Podwalskiej jest prawdziwym, i że może pójść przekonać się o tem. P. Simche Berger był widocznie specyalistą „od takich podpisów“, których eskontowania nie podejmował się p. Aron Goldstein. Obstawał on koniecznie przy tem, że na tak wielką sumę, potrzeba mu koniecznie jeszcze jednego podpisu, wskazując przytem, że słońce ma się już ku zachodowi, a ponieważ, jak nadmieniłem, działo się to w piątek, więc za godzinę uczucie religijne nie pozwoli mu zawierać wcale żadnego geszeftu, ani z prawdziwymi podpisami, ani z fałszowanymi. P. Alfred był przyparty do muru, i kiedy p. Berger zaproponował mu, ażeby zaopatrzył weksel podpisem p. Tadeusza Zameckiego, wzbraniał się z początku bardzo, potem coraz mniej, a nakoniec uczynił to, czego chciał p. Berger, i oddał mu weksel w zamian za 3500 złr. gotówką.
Jak widzimy, rozporządzono tego popołudnia w sposób dość szczodry „złotem Lucypera“. Okrągłą wcale sumkę przeznaczono na budowę kaplicy dla projektowanego przytuliska pod opieką OO. apostolskiego Zgromadzenia św. Jakóba z Kompostelli, sześć tysięcy złp. odpisał sobie p. Simche Berger, sześćdziesiąt tysięcy czekało pana Alfreda po wyjściu za mąż panny Heleny, a czternaście znajdowało się w jego posiadaniu gotówką, z potrąceniem pewnej małej kwoty, którą p. Berger umiał zatrzymać tytułem należytości za stempel, za kursa robione dorożką, i za swoją „fatygę“. Znajdą się zapewne złośliwi ludzie, którzy zechcą przypuszczać, iż p. Zgorzelski nie miał nic pilniejszego do czynienia, jak tylko pójść do swego klubu i ze zdobytą na p. Bergerze bronią w kieszeni, rozpocząć na nowo te same operacye, których fatalny przebieg wczorajszy zniewolił go do rannej wizyty u p. Goldsteina. Na złość tym skeptykom i pesymistom, niechcącym dopuścić istnienia szlachetniejszych instynktów w łonie każdej, jakkolwiek zorganizowanej indywidualności ludzkiej — zmuszony jestem w krótkich słowach spisać tutaj dyaryusz dalszych czynności p. Alfreda. Otóż były one wprost odmiennej natury. Najpierw poszedł na przechadzkę do ogrodu miejskiego, gdzie spotkawszy gwiazdę sceny miejscowej wraz z jej duenną, wprawił cztery tuziny akademików i drobnych urzędników w zielono-żółtą zazdrość poufałym tonem i sposobem przywitania się i rozmawiania z tą boginią dnia, a raczej wieczoru. Mówił jej wiele pięknych rzeczy o jej ostatnim występie w roli Julii, w tragedyi Szekspira, i klął się na duszę, że nie uwierzy nigdy, by można tak wybornie, tak po mistrzowsku oddawać uczucie pierwszej naiwnej, a tak szczerej, tak gorącej, tak przytem idealnej i poświęcającej się miłości, jeżeli go się nie doznawało, albo jeżeli się go nie przeczuwa, t. j. jeżeli się nie jest zdolną doznać go kiedyś. Gwiazda pomyślała sobie, że ten piękny młodzieniec sam jest jeszcze bardzo naiwnym i idealnym i oświadczyła mu, że posiada jej zaufanie jak najzupełniejsze. Po takiem oświadczeniu, i ponieważ gwiazdy teatralne odznaczają się w istocie czarującą łatwością w obejściu, nie było w tem nic dziwnego, że kiedy w dalszym ciągu rozmowy poruszono kwestyę dzisiejszego koncertu, zapowiedzianego przez wielkiego mistrza Nr. 2. (nie tego samego, którego widzieliśmy u p. Podwalskiej), gwiazda przyznała się najnaturalniej w świecie, iż nie może wziąć udziału w tych godach artystycznych, z powodu, iż posiada tylko jeden garnitur złożony z kolii i kolczyków, od biedy présentable, a ten już znany jest w całem mieście, bo nosiła go jako Lady Macbeth, i jako Marya Stuart, i jako Julia. Gdyby była „panią“, nie zależałoby jej na tem, ale „my aktorki“ jesteśmy w tej mierze w wyjątkowem położeniu, wszystkich oczy są na nas zwrócone i powodzenie na deskach zależy często od wrażenia, jakie robimy „gdzieindziej“. Hipotetyczna naiwność pięknego młodzieńca wytrzymała świetnie tę próbę, począł bowiem wychwalać garnitur, który spostrzegł był u pewnego jubilera, a ponieważ było jeszcze dość wcześnie, więc całe towarzystwo poszło przekonać się, czyli gust p. Alfreda co do biżuteryi jest równie wybrednym, jak jego pojęcia o idealnej miłości. Garnitur okazał się przecudnym i tak dalece „wcale nie drogim“, że zaledwie dziesięć rodzin zdołałoby było wyżyć do końca miesiąca za jego cenę. Nie moją rzeczą opisywać skonfundowaną minę jubilera, kiedy otrzymał zlecenie odesłania tej bagatelki do pomieszkania gwiazdy, ani też zdawać sprawę z tych uśmiechów i ukłonów, poza któremi znikła pierwotna jego konfuzya, gdy p. Alfred rzucił mu od niechcenia parę setek na ladę, podczas gdy gwiazda wraz z duenną były już na ulicy. Faktem jest, że duenna, garnitur, gwiazda i kilkadziesiąt łokci jedwabiu i koronek pojawiło się za parę godzin w sali koncertowej; faktem jest także, że wielki mistrz Nr. 2, grał lepiej może niż Nr. 1. i że panna Wandzia ośmieliła się być tego zdania, ale panna Helena i pan Alfred zbili ją z tonu twierdząc, że w grze tego rodzaju nie ma „duszy“, że jest ona zbiorem błyskotek, świecidełek takich — mówiła panna Helena — jak te, które oto gwiazda teatralna nawieszała sobie na szyi i na uszach, a które przecież nie podnoszą jej moralnej wartości i serca zastąpić nie mogą. Panna Wandzia przytaczała przykład Adrienny Lecouvreur na dowód, że aktorki miewają serce, ale p. Alfred potwierdził wymownie zdanie panny Heleny, poczem, pożegnawszy się z damami, pospieszył na kolacyjkę z szampanem, w której wzięła udział gwiazda, i na którą przybyli także przyjaciele, co poprzedniej nocy pozbawili pugilares naszego bohatera i błyskotek i duszy zarazem. Nie było jednak partyjki, bo p. Alfred miał minę człowieka zbyt pewnego siebie i przyjaciele-przeciwnicy, nie dzisiejsi ludzie, wiedzieli, że będzie grał szczęśliwie, bo widocznie „przypłynęła mu flota“ z jakiejś nieznanej im jeszcze krainy. Wszystko to opowiadam jednakowoż tylko w tym celu, aby przekonać pesymistów, że pieniądze zeskontowane przez p. Bergera nie figurowały tej nocy na zielonym stoliku, i że są jeszcze w świecie kierunki idealne, skoro ludzie i kobiety spostrzegają tak łatwo brak „duszy“ i „serca“ w grze artystów i pod koronkami artystek.




ROZDZIAŁ III.

Pan Tadeusz Zamecki siedział zaledwie od pięciu minut za stołem w restauracyi hotelowej, i zaledwie o trzeciej, czy czwartej potrawie, umieszczonej na spisie, dowiedział się był od garsona, że „właśnie wyszła, ale natomiast są na usługi: polędwica, bifsztyk, rozbratel, sznycel, kotlety.“ Od niepamiętnych czasów, krótka ta litania recytowaną bywa każdemu gościowi, który zawita do którejkolwiek restauracyi w pewnem mieście środkowej Europy, i wszyscy goście nieprzybywający z prowincyi, umieją ją na pamięć, podczas gdy wieśniacy z nieugiętą konsekwencyą każą ją sobie powtarzać i dysponują następnie potrawę, wydrukowaną w cenniku jedynie dla przekonania przybyszów, że kucharz miał ciotkę, której mąż znał kamerdynera pewnego wielkiego domu, gdzie jadano rzecz tego nazwiska. Garson biega i obiecuje, że żądana potrawa „zaraz idzie“, aż nakoniec po długiem niecierpliwieniu się gościa wyznaje, że już „wyszła, ale jest polędwica, bifsztyk, rozbratel, sznycel, kotlety“ i tak dalej, in dulce infinitum. Oprócz tych specyałów, raz tylko zdarzyło mi się widzieć, że dwóm panom podano cztery nogi z jednego i tego samego świeżo upieczonego kapłona, z którego piersi i skrzydeł wszelki ślad zaginął. Otóż p. Zamecki nie miał jeszcze czasu zniecierpliwić się, ani zrobić tych spostrzeżeń, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł p. Skryptowicz, istotny p. Skryptowicz, bez łóżka, bez szlafmicy, bez szlafroka, jak gdyby ziemia stworzoną była do chodzenia po niej, a nie do leżenia! Co więcej, p. Skryptowicz usiadł i zaczął jeść, nie wyrzuciwszy ani jednego talerza za okno, i objawiwszy zaledwie niewyraźny zamiar rozszarpania garsona za to, iż go częstował „polędwicą, bifsztykiem, rozbratlem itd.“ Wszystko to razem zapowiadało że p. Skryptowicz jest w niezwykle dobrym humorze, i że można z nim mówić o interesach, co się nie zdarzało tak często. P. Skryptowicz był niegdyś prawnikiem, podjął się prowadzenia jednego tylko, większego i przegranego już prawie procesu, wymówiwszy sobie znaczną tantiemę, prowadził sprawę pilnie i wytrwale, wygrał i uzyskawszy niepodległość materyalną jaką taką, zamknął się i położył się spać, nie wstając jak chyba w bardzo odległych od siebie terminach, i odmawiając stanowczo podjęcia się nadal jakiejkolwiek sprawy. W domu utrzymywano, iż p. Skryptowicz pracuje niezmiernie, ale nikomu jeszcze, a więc i mnie, nie udało się dociec, nad czem pracował p. Skryptowicz. Oprócz tej reputacyi miał p. Skryptowicz jeszcze także sławę bezwzględnego wyznawcy filozofii epikurejskiej, niezmiernego materyalisty, cynika — oczywiście nie w greckiem, anti-epikurejskiem znaczeniu, bluźniercy i w ogóle posiadacza wszystkich niecnót Lucypera w wyższym jeszcze stopniu niż p. Zamecki, oprócz jednej niecnoty, której ten ostatni posiadał więcej, tj. oprócz złota.
— No, i cóż ty na to powiadasz? — zagadnął go p. Tadeusz po chwili milczenia.
— Ja? Przyznam ci się, że wolałbym... nic ci nie powiedzieć. Kto radzi, bierze odpowiedzialność na siebie za skutek rady, a na wszelki wypadek, naraża się na złe jej przyjęcie.
— Moja ty wyrocznio delfijska, nie baw się w teorye, i nie zrzędź, ale odpowiadaj mi wprost na moje pytania. Helena jest twoją siostrą cioteczną?
— Tak.
— Cóż sądzisz o moim projekcie?
— Hm, ty masz lat czterdzieści, ona dwadzieścia ośm; ty masz majątek, ona nie ma ani grosza. Obliczyłem, iż Stodolscy et consortes zjadają od dziesięciu lat codzień po parę cegieł z kamienicy mojej ciotki. Cegieł było. nie wiele, i wystarczy im tego zaledwie do końca roku. Ty, jak widzę, lubisz piękne twarze, a ona...
— Cóż ona, chciej mówić bez sarkazmów.
— Mój Tadeuszu — rzekł pan Karol zmienionym tonem, i wypróżniwszy kufel piwa — rada moja jest ci niepotrzebną, bo zdaje mi się, że już powziąłeś postanowienie nieodwołalne. Co się tyczy Heleny, zaręczam ci, że znam ją od małego dziecka, a jeszcze zawsze nie znam jej dokładnie. Wiem tylko, że nie ma serca, nie wiem zaś, czy ma namiętności, czy tylko kaprysy; czy ma temperament żywy, czy tylko niespokojną, kobiecą wyobraźnię, ową wyobraźnię nie poetyczną, twórczą, ale destrukcyjną i sprawiającą nieład w głowie, w domu, w sercu, w rodzinie, w kuchni, w spiżarni i... w reputacyi. Co do mnie, odkryłem ład tylko w jej toalecie, ma się rozumieć, w wizytowej i balowej, bo nie mówię o negliżu.
— Miły z ciebie kuzynek! Otóż ja ci opiszę Helenę, tak jak ja ją poznałem. Spowiadała się przedemną z całego swojego życia, ze wszystkiego, oprócz jednej rzeczy, której wyznanie byłoby dla niej za trudne, a dla mnie... niemiłe. Nie wymagam tego od niej i nie posądzam jej o nieszczerość z tego powodu, zwłaszcza, że wszystko, co mi mówiła, było prawdą, i to prawdą taką, której sam mógłbyś dojść, gdybyś chciał sądzić ją bezstronnie. Całem jej nieszczęściem jest dysproporcya między wrodzonym jej rozsądkiem, a wychowaniem, jakie jej dano. Wynika ztąd rażąca sprzeczność między prawdą, którą ona poznaje, a kłamstwem i głupotą, które ją otaczają. Zwykłe dziewczęta, z ciasnemi główkami pozbawionemi zdolności zastanawiania się i rozumowania o własnych siłach, uczą się wierzyć w każdą farsę, która im jest podana jako rzecz godna zachwytu, uszanowania, uwielbienia lub świętej grozy. Wierzą, że męczycymbał jest natchniony, kiedy brzęka w klawisze, wierzą, iż rymowane banialuki są przecudną poezyą, wierzą nawet w dobrą muzykę i w prawdziwą poezyę, powtarzam, że wierzą, bo same ani jednej, ani drugiej nie czują, nie będąc zgoła zdolnemi do głębszych wrażeń. Ale osoba z taką pozytywną, męzką głową, jak Helena, z wyobraźnią destrukcyjną może, jak powiadasz, ale zawsze bujną, taka osoba poznaje z czasem, że wszystko dokoła niej oszukuje lub jest oszukiwanem, i przychodzi do błędnej, ale naturalnej konkluzyi, że pojęcia prawdy, ładu i piękna są czysto konwencyonalnemi. Jeszcze gorzej ma się rzecz z pojęciem dobra, które u kobiet opiera się wyłącznie na religii, na wierze. Wszak znasz tego młodego popa, co wiecznie przesiaduje u Podwalskich? Mój drogi, gdzie tacy reprezentują religię i wiarę, tam te podstawy moralne usuwają się radykalniej, niż gdyby wszyscy encyklopedyści francuzcy i wszyscy materyaliści angielscy wykładali od rana do wieczora, że nie ma i nie może być ani Boga, ani cnoty, ani zbrodni, ani obowiązku, ani czegokolwiek podobnego. My w podobnych warunkach tworzymy sobie religię sami dla siebie — kobieta tego nie potrafi, zostaje ona ukrytym półmędrkiem, udającym wiarę dla pozoru, a w gruncie przekonanym o nicości tego, w co mu kazano wierzyć, i pozbawionym wszelkiej nici przewodniej w życiu...
— Wszystko to dobre i prawdziwe, co mówisz, ale są przecież naturalne instynkta, których nie stłumi nawet wychowanie dające frazesa i blagę zamiast pożywnej strawy. Weź na przykład instynkt matki.
— Rozumiem cię, ale rozumiem także pewne położenia. Wszak wiesz, czem jest potęga względów światowych, zwłaszcza jeżeli dla kogoś ten świat stał się jedynym już bogiem! Wobec tej potęgi milkną instynkta, jak milkną one w świętym anachorecie, szukającym zbawienia w zaparciu się swego własnego ciała.
— Jednem słowem, antychryst w imieniu wszechmiłości udziela mojej kuzynce najzupełniejszej absolucyi, i za pokutę każe jej zostać swoją żoną. Da jej trzydzieści kilka tysięcy guldenów dochodu, i wzbudzi w niej nową religię na miejsce tej, którą poterano zbyt łatwymi odpustami i zbyt widocznie fabrykowanymi cudami. Nauczy ją kochać prawdę w pięknie, w nauce, w naturze i w sztuce. Nie będzie miał nic przeciw temu, jeżeli zechce się stroić i błyszczeć w świecie.
— Nie, wszak wiesz, iż jedynym nieraz powodem małych niesmaków w mojem pierwszem małżeństwie było to, że moja żona nie umiała, czy nie chciała tego, co Helena umie tak wybornie. Zbyt krótko byliśmy kochankami, i zbyt prędko zaczął się między nami ten stosunek bezwzględnego szacunku i szczerej przyjaźni, którego posąg stawia się na grobie miłości. Żona powinna umieć się podobać mężowi nietylko przymiotami serca i duszy...
— A więc naprzód, Tadziu, żeń się! Mówiłem ci z góry, że moja rada na nic się nie przyda. Powiedz mi teraz tylko, zkąd dowiedziałeś się o tem, czego ci Helena sama nie wyjawiła?
— Ktoś uważał za potrzebne donieść mi to w bezimiennym liście. Najniezawodniej któraś z kochanych kumoszek Podwalskiej. Wierz mi, tak nienawidzę tych bab, że jeżeli Helena zechce zostać moją żoną, to wbrew przekonaniu będę się starał o jak najświetniejszy obrzęd ślubny i pozapraszam wszystkie stare dewotki, ażeby popękały ze złości.
— Zaproś-że i mnie, bo ja muszę koniecznie być obecnym przy tak radośnem zdarzeniu.
— Byleś się tylko wyspał zawczasu! Ale na teraz, powiedz mi, czy przeczytałeś mój list uważnie?
— Przeczytałem.
— I dowiedziałeś się, gdzie jest ta dziewczynka?
— Ztąd o trzy mile. Ma siedm lat i pasie gęsi u chłopa. Nie wiedziałem dotychczas o jej istnieniu.
— Nie objawiłeś przecież najmniejszego zdziwienia, czytając mój list!
— Mój kochany, ja się niczemu nigdy nie dziwię. Zasadą moją jest unikać wszelkiej emocyi. To mi odbiera sen i apetyt.
Nie dziw-że się także, że zażądam od ciebie, abyś o wschodzie słońca pojechał ze mną po tę dziewczynkę, i wziął ją tymczasem do twego domu. O ile znam twoją poczciwą żonę, nie będzie miała nic przeciw temu.
— U mnie nikt nie śmie mieć nic przeciw niczemu. Co się tyczy jazdy, postanowiłem ją, nim mi ją proponowałeś. Musimy tylko wziąć z sobą niejaką panią Drozdowską, która ulokowała dziecko to na wsi — samibyśmy go nie odszukali. Będzie to strasznie miłe towarzystwo; zimno mi się robi, gdy pomyślę o tem.
— Ale teraz, mój kochany epikurejczyku, jakim-że ja sposobem zbudzę ciebie o wschodzie słońca?
— Ja ciebie zbudzę. Nie myślę iść spać wcześniej, jak jutro wieczór. Kładę się i wstaję tylko dwa razy w tygodniu, to mi oszczędza trudu i emocyi, i zgadza się wybornie z moją zasadą.
P. Karol okazał się w istocie nader wiernym swojej „zasadzie“. Z rozmaitych wież miasta biła nazajutrz rano zaledwie piąta godzina, gdy pojawił się w sypialnym pokoju p. Tadeusza, niepospolicie dumny z tego, że mógł zbudzić wieśniaka przyzwyczajonego do rannego wstawania. P. Karol rozmyślał przez noc nad projektami swojego przyjaciela, i odkrył w nich mnóstwo stron humorystycznych, między któremi niemałą odgrywała rolę podróż dzisiejsza. Ilustrował on też całe przedsięwzięcie p. Zameckiego z tego stanowiska, z jakiegoby je widział „świat“, gdyby mu ono było znanem we wszystkich szczegółach. Ale p. Tadeusz był niezachwianym, i z zimną krwią odpowiadał na wszystkie przycinki.
— Żartuj sobie zdrów — rzekł ubierając się, podczas gdy w drugim pokoju lokaj przyrządzał kawę — wiem, że nie myślisz i połowy tego, co mówisz. Nie pojmuję w istocie, jaką ty przyjemność znajdujesz w tem, aby się wydawać ile możności gorszym, niż jesteś?
— Nie chcę psuć sobie reputacyi na wypadek, gdyby mi kiedy przyszła ochota rozpocząć na nowo zawód prawniczy. Nie uwierzysz, ile to przynosi nietylko przyjemności, ale i korzyści. W owym procesie, który wygrałem, rzecznikiem przeciwnej strony był skończony łotr, otaczający się i dotychczas otoczony aureolą nieskazitelnej uczciwości. Dzięki reputacyi, jaką sobie zrobiłem, miał on mię za szubrawca równego sobie, i wpadł w łapkę, którą mu nastawiłem. Uwierzył między innemi, że byłbym gotów pod pewnemi warunkami sprzedać mojego klienta za pewną sumę, i dostarczył mi ewikcyi, bez której wygrana w procesie na nicby się nam była nie przydała. Cha, cha — gdybyś też był widział jego minę, gdy mu w końcu powiedziałem w cztery oczy, za kogo go mam, i jak mocno oszukał się na mnie?
— Ależ ja nie prowadzę z tobą procesu, i spodziewam się przytem, że nie uważasz mię za fałszywego poczciwca, dlaczegóż chcesz mnie oszukiwać twoją pozorną złośliwością?
— Ja ciebie nie oszukuję, daję ci tylko przedsmak tego, co świat powie o tobie, gdy się dowie kiedyś o twoich postępkach.
— Nie dbam nigdy o to, co świat powie, jestem człowiekiem pozytywnym, egoistą najczystszej wody, i robię zawsze tylko to, co mi jest dogodnem i co mi się podoba.
— Gdyby ci się podobało w tej chwili wypić kawę i kazać zaprzęgać konie, byłoby mi to bardzo na rękę. Pani Drozdowska i moja żona czekają na nas; kazałem także przygotować niektóre drobiazgi niezbędne w garderobie dziecinnej, bez których obchodzi się zapewne dotychczas przedmiot naszej wyprawy. „Potęga względów światowych“, o której mówiłeś wczoraj tak przekonywająco, jest „bogiem“, dzięki któremu przysiągłbym, że moja mała siostrzenica nie posiada ani jednego z artykułów niezbędnych do chodzenia po świecie, nawet najmniej potężnym i najbardziej względnym...
P. Zamecki westchnął i spojrzał na p. Karola wzrokiem, który przerwał jego elukubracyę. Podał on tylko w milczeniu rękę p. Tadeuszowi, i wkrótce obydwaj ci pozytywni egoiści zajechali dzielną czwórką i eleganckim koczem przed pomieszkanie p. Skryptowicza, gdzie czekała już pani Drozdowska, i usiłowała przekonać panią Karolowę o wielkości ofiary, jaką zrobiła z siebie wstając tak rano i decydując się jechać tak daleko z miasta, w którem zatrzymywały ją obowiązki jej zawodu. Była to wykonawczyni jednej z niewielu uczonych profesyj, pozostawionych niewiastom. Jej tusza, wiek, salopa i kapelusz były nie nowej daty, a konwersacya jej należała do najmniej zajmujących pod słońcem. Widok czwórki, powozu, i dobrze karmionej liberyi wprawił ją w takie dygi i ukłony, że zaledwie zdołano wsadzić ją do powozu, gdzie koniecznie chciała siedzieć z przodu, z uszanowania dla p. Zameckiego. Ten ostatni nie dopuścił atoli do takiego ubliżenia godności płci pięknej, i usadowił się sam na przedniem siedzeniu obok zawiniątka, które wyniosła p. Skryptowiczowa, wybiegłszy, aby pożegnać się z mężem i uścisnąć rękę p. Zameckiemu. Zrobiła to tak serdecznie, choć w milczeniu, i tak przytem miała oczy pełne łez, że p. Tadeusz nie miał potrzeby dowiadywać się od Karola, że jego żona wie o wszystkiem.
Ledwie ruszył powóz, pani Drozdowska poczęła na przemian to rozglądać się, czy kto znajomy widzi ją jadącą w tak pięknej „karecie“, to znowu wzdychać, że czas nie pozwolił jej wysłuchać przed podróżą mszy świętej u OO. Jezuitów, której nigdy nie opuszcza, to nakoniec zastanawiać się obszernie nad pięknością i lubością dziatwy w ogóle, w szczególności zaś nad zaletami tego egzemplarza, o który chodziło w tym wypadku. Pokazało się, że pani Drozdowska przejęta jest w tej mierze prawdziwie macierzyńskiemi uczuciami, i że od siedmiu lat nie opuściła żadnej sposobności pofolgowania tym uczuciom, jakkolwiek kosztowało ją to bajońskie sumy, zważywszy jej szczupłe środki. Za miastem atoli świeże powietrze położyło tamę tym wylewom serca i pani Drozdowska pochyliła się najpierw parę razy naprzód w sposób nader nieprzewidziany i zatrważający, następnie zwiesiła głowę na bok i znalazła chwilowy punkt oparcia na ramieniu p. Karola, wcale nieoczarowanego tym nadobnym ciężarem, aż nareszcie oparła się na poduszkach powozu i śniła już tylko o jego okazałości, i o mszy św. u OO. Jezuitów, i o lubej dziatwie. P. Karol skorzystał z tej drzymki, ażeby wyjaśnić p. Zameckiemu, że jejmość siedząca obok niego otrzymała przed laty wcale znaczną ryczałtową sumę pieniędzy, w zamian za którą wobec prawa i natury podjęła się zastąpić matkę powierzonemu jej dziecku, i że za podobną, ale znacznie mniejszą kwotę zdecydowała się obecnie przelać te prawa i obowiązki swoje na niego i na jego żonę. Pochodzenie dziecka miało zostać tajemnicą, i w tej mierze można się było spuścić na p. Drozdowską.
Po dwóch godzinach jazdy, krajobraz dotychczas mało urozmaicony, począł przybierać ile możności jednostajniejszy jeszcze kształt i koloryt. Mimo majowej pogody i majowej zieloności, wszystko dokoła czyniło smętne wrażenie zupełnej próźni, takiej jaką krytyka zagraniczna wyrzuca czasem naszym pejsażystom, podziwiając ich oraz, że umieją robić obrazy z „nic“ tak absolutnego. Po jednej stronie drogi wznosiła się wolna pochyłość, którą zajmował szaro-zielony ugór, pozbawiony wszelkich bujniejszych śladów wegetacyi. Po drugiej stronie było nieco łąk, także niezbyt hojnie uposażonych od natury, za niemi potok, a dalej znowu wolna pochyłość podzielona na czarne i zielone smugi, stosownie do wcześniejszego lub późniejszego gatunku zboża, jakiem ją zasiano. Nigdzie drzewa, krzaku, ani innego jakiego punktu oparcia dla strudzonego oka. Jedynym śladem żywych istot były nędzne sztuki bydła, pasące się tu i owdzie na ugorze, strzeżone przez dzieci w ubogiem, brudnem, płóciennem ubraniu. Dzieci te wszystkie były podobne do siebie — włos jasny, oko niebieskie lub siwe, wzrok idyotyczny, kształty wynędzniałe albo nabrzmiałe chorobliwie. Serce ściskało się na myśl, że ludzie mogą rodzić się, wzrastać, żyć i umierać nie widząc nigdy nic, oprócz tej pustyni ciągnącej się w prawo i w lewo, której uprawa świadczyła tylko, jak wiele człowiek od niej wymaga, a jak mało jej daje. Podróżni nasi czynili melancholiczne uwagi nad wpływem, jaki wywierać musi otoczenie podobne na charakter ludu, zamieszkującego te nieożywione niczem obszary, i szukali odbicia idyotycznego pejsażu w oczach pastuszków, których spotykali. W ten sposób droga zbliżała się do wsi, świadczyła o tem chata stojąca samotnie na łące nad potokiem, zaledwie ogrodzona, z walącemi się zabudowaniami gospodarskiemi. Jedna, jedyna wierzba wyciągała nad nią w niebo swoje chude pręty, jak gdyby wołała o pomstę za swoje towarzyszki, z których ostatnia zapewne tej zimy padła pod siekierą, bo zima była nielitościwie ostra. Na łące bielało się parę gęsi, a koło nich siedziała na trawie mała dziewczynka, otulona podartą w łachmany koszulką z grubego płótna. Dziewczynka ta miała włosy i oczy czarne, rączęta i nóżki drobne, i była tak niepodobną do ogólnego typu, spotykanego w tych stronach, jak krajobraz z weselszych okolic do pustyni rozlegającej się wkoło. Widok koni i powozu wprawił ją w zadziwienie, w rodzaj zachwytu różnego wielce od bezmyślnego wytrzeszczenia oczu, jakie uważali podróżni nasi u innych dzieci. Pan Karol dotknął ręką swojego towarzysza, ażeby zwrócić jego uwagę, i nie mówiąc ani słowa, wskazał mu dziewczynkę.
— Stań! — zawołał p. Tadeusz na woźnicę. — To ona! to niezawodnie ona!
Powóz zatrzymał się, a pani Drozdowska, dzięki znanemu prawidłu fizycznemu, oparła się nosem na zawiniątku, które leżało obok pana Tadeusza. Zbudzona w ten sposób z miłego snu, rozglądnęła się wkoło z pewnem zadziwieniem, a zoryentowawszy się w sytuacyi, poczęła dowodzić, że nie spała wcale, a tylko odmawiała pacierze, których nie mogła odmówić u OO. Jezuitów. Na zapytania zaś pana Tadeusza nie mogła dać żadnej odpowiedzi, pokazało się bowiem, że od czasu jak oddała powierzone sobie dziecię na wieś, nie była tam nigdy, i znała zaledwie nazwisko gospodarza i gospodyni, którym je oddała, P. Karol zniecierpliwiony wyskoczył z powozu i przywoławszy dziewczynkę, zapytał ją, jak się nazywa.
— Ołena — odpowiedziało dziecię.
— A ojciec twój?
— Tatunia ne ma.
— To matka, gdzie matka twoja?
— I mamy ne ma — rzekło dziecię, wcale obojętnie.
— Jakto, nie masz i matki? Któż był twoją matką?
— Dit’ko[1].
— Kto ci to powiedział?
— Neńka kazała.
— Gdzież ta neńka?
Zamiast odpowiedzi, dziecię wskazało ręką chatę. P. Tadeusz wysadził panią Drozdowską z powozu, i dowiedziawszy się od niej o nazwisku włościan, których szukał, wziął dziewczynkę za rękę i poszedł z nią ku chacie. P. Karol i pobożna jejmość zdążyli za nim. Na progu zastali kilkoro dzieci jasnowłosych, jedzących wspólnie jakąś strawę z dużej miski. Dziewczynka, która przyszła z nimi, stanęła nieśmiało pod ścianą i patrzyła to na nich ze zdziwieniem, to rzucała wzrok pożądliwy na miskę, ale nie zbliżała się do niej. Mimowoli podróżni nasi zatrzymali się przed tą sceną.
Na, jicz! — odezwało się jedno z dzieci, podając czarnookiej dziewczynce dużą drewnianą łyżkę.
Nie dała się prosić dwa razy, i zaczęła jeść z apetytem, który aż nadto dobrze dowodził, jak dawno nic nie miała w ustach. Ale zaledwie przytuliła łyżkę do ust, kiedy z izby wypadło coś nakształt jednej z trzech czarownic Makbeta, ale coś nierównie brudniejszego i straszniejszego. Poczwara ta wyrwała dziecku łyżkę z ręki, i uderzyła je nią po głowie, nie szczędząc razów i słów obelżywych. Sensem moralnym tej apostrofy, trudnej do powtórzenia, było, że córka „dit’ka“ nie ma prawa jeść z ludzkiemi dziećmi, bo zagubiła wczoraj jednę gęś z powierzonego jej stadka. Na krzyk ten wyszedł z chaty gospodarz, i nim spostrzegł gości z miasta, począł strofować żonę za jej nieludzkie obchodzenie się z „sierotą“. Jędza zwróciła się ku niemu ze swoim gniewem, i podróżni nasi byliby byli świadkami nader ożywionej sceny małżeńskiej, gdyby gospodarz spostrzegłszy ich, nie był odepchnął swojej wdzięcznej połowicy tak energicznie, że zatoczywszy się, poznała panią Drozdowską.
Zacna ta dama poznała także karmicielkę małej Helenki, i uważała to za swój obowiązek, tem dobitniej nabrać ją z góry za obchodzenie się jej z dzieckiem, im bardziej sama czuła się winną. Oburzenie jej było srogie i wymowne, tak wymowne, że p. Tadeusz i p. Karol zmuszeni byli położyć koniec tej powodzi słów, przedstawiając p. Drozdowskiej, że jej rzeczą było nie dopuścić do tego, co się stało, i że teraz nie może zrobić nic lepszego, jak tylko załatwić rzecz czemprędzej stosownie do danych sobie poleceń. Przedewszystkiem zaś musiano zapłacić włościanom pewną stosunkowo niewielką sumę za siedmioletnie utrzymanie dziecka, dotychczas bowiem nie otrzymali byli ani grosza — pani Drozdowska zmuszoną była sama przyznać się do tego wyskoku swojej uczciwości.
Jeżeli godzina czułej troskliwości i wielkiego krzątania się stanowić może zadośćuczynienie za siedm lat nieuczciwego niedbalstwa, to pani Drozdowska w istocie zasłużyła teraz na absolucyę zupełną. Niepodobna opisać, jak starannie myła i czesała czarnooką dziewczynkę, jak ją karmiła mlekiem sprowadzonem ze wsi i bułkami przywiezionemi z miasta, ile pracy zadała sobie, aby przystosować do jej wzrostu garderobę, którą zawierało zawiniątko p. Skryptowiczowej. Dziecko z początku niechętnie i z trwogą, ale w milczeniu poddawało się tym operacyom; powoli zaś oswoiło się z niemi i w oczach jego widać było już tylko w pół niedowierzające, a w pół radośne zdziwienie. Była to dla małej Helenki chwila, która na wieki utkwić musiała w jej pamięci, i utkwiła. Nie widziała ona była jeszcze w życiu swojem nic, oprócz krajobrazu, powyżej opisanego, i takich ludzi, jakich w nim widzieliśmy. Ale czasem, wieczorami „neńka“, gdy była w dobrym humorze, zgromadzała koło siebie swoje dzieci, i opowiadała im cudowne bajki o pięknych paniach i panach, o kraśnych sukniach, wstążkach i trzewikach, o pałacach i karetach, o wonnych, nieznanych przysmakach i innych rzeczach niemniej dziwnych i zagadkowych. Ołence nie wolno było zbliżać się, ale siedziała opodal w kącie i słuchała pilnie tych powiastek, płodów wyobraźni równie ubogiej, jak ubogą była wkoło cała przyroda, jak ubogiem było życie w tym smutnym zakątku. W naszych równinach dręczonych pługiem, pustoszonych siekierą, rzadko przerzynanych większemi rzekami, nie szukać poezyi ludowej. Jedna smętna nuta, jakby naśladująca jęk wiatru, szukającego zapory w otwartem polu i nie znajdującego jej, to cała muzyka. Zabobonna powiastka o strachach, i mglista wieść o jakichś świetnościach i dostatkach, które gdzieś mają istnieć, ale których nikt żywy nie widział i nie doznał, to jedyny objaw twórczej imaginacyi. Ołenka miała umysł żywy, którego nie zdołało przygnieść ze wszystkiem złe obchodzenie się „neńki“. Nie raz śniły jej się „bajki“, i kiedy dzieci „neńki“ wybiegły do niej na łąkę, opowiadała im je przekształcone według swego sposobu; — były między temi dziećmi starsze od niej, ale żadne z nich nie zdołałoby było powtórzyć opowiadania, tak jak ona nie zdołałaby była zdać sobie sprawy z tego, jak wyglądają stworzenia i przedmioty, zapełniające świat tych bajek. A teraz nagle, ta „kareta“ z dużemi, dużemi końmi, zajmująca przestrzeń większą od całego obejścia Pyłypa, męża „neńki“ — i ci dwaj ludzie, z guzikami i galonami u kaszkietów, błyszczącemi jak słońce, — i ci dwaj panowie, którym Pyłyp kłaniał się do kolan, a którzy przemawiali do niej tak łagodnie, głaskali ją po głowie i całowali w czoło, ocierając sobie chustkami oczy ukradkiem, tak, aby jeden drugiego nie widział, i ta gruba pani, która zajmowała się nią tak troskliwie i hołubiła ją, jak „neńka“ najmłodsze swoje dziecko! A potem, ta koszulka, taka biała, a taka cieniutka! I trzewiki takie świecące jak woda, a sukienka taka „kraśna“ jak kwiaty rosnące wśród zboża, a kapelusik słomiany, z taką piękną jedwabną wstążką! Zdawało się Ołence, że śni jej się „bajka“ — wszak w ósmym roku życia tak mało jeszcze jest różnicy między tem, co się dzieje we śnie, a tem, co na jawie! Nie mogła pojąć, dlaczego dzieci „neńki“ postawały wszystkie w kącie, koło przypiecka, i patrzały na nią z takiem zdumieniem, nie śmiąc ruszyć się z miejsca. Jeszcze mniej mogła pojąć, dlaczego, kiedy jeden z panów wziął ją za rączkę i wyprowadzał z chaty, „neńka“ poczęła zawodzić okropnie, i porwała ją w swoje uściski, nazywając ją „moja hołubońku“ i narzekając, że już jej nigdy więcej nie ujrzy. A wtenczas drugi pan ofuknął „neńkę“ bardzo ostro, i powiedział jej, że niepotrzebnie udaje żal, kiedy biła Ołenkę, i morzyła ją głodem. A potem wyjął z kieszeni garść drobnej monety, i rozdał ją dzieciom neńki, na obwarzanki. A potem obydwaj panowie wsadzili Ołenkę do karety, i wsiedli sami, wraz z ową grubą panią, i konie ruszyły z miejsca tak szybko, że świat cały zdawał się mknąć w tył na prawo i na lewo, i Ołenka widziała jeszcze tylko przez krótką chwilkę, jak Pyłyp kłaniał się nizko karecie, i jak dzieci stały pod chatą i patrzały na nią, wytrzeszczając duże, jasne, nierozumne oczy..... Dalej już wśród przyjemnego kołysania powozu, Ołenka usnęła, i śniły jej się znowu „bajki“, wyraźniejsze już tym razem, i na przemian znowu śniło jej się, że ją bije „neńka“, i posyła po dit’ka, aby ją wziął, jako swoją córkę, Po długich latach to drugie nieraz jeszcze śniło się Ołence, i zrywała się ze snu, jak teraz — ale zawsze już potem, jak teraz, był ktoś koło niej, co ją popieścił, i przemawiał do niej łagodnie, słodko, nazywając ją swojem dzieckiem.... Tyle było dobrych ludzi, którzy ją nazywali tem imieniem, a dit’ka między niemi nie było.
Przynajmniej Helencia, przechrzczona tak z Ołenki, nie była świadomą jego obecności. Ksiądz Stodolski atoli, i pani Podwalska, i pani Trzecieszczakiewiczowa, i wielki historyk Kryspin, i mały literat z „Przeglądu Codziennego“, nie taili bynajmniej swojego przekonania, że czart obrał sobie stałą siedzibę w tem kółku, w które weszła Helenka. Pan Alfred Zgorzelski, ile razy zdarzała się sposobność po temu przyłączał się do ogólnego zdania, a u OO. Jezuitów, z ambony w dni świąteczne, padały nieraz wcale niedwuznaczne wskazówki, że w pewnym domu, przy pewnej ulicy srogi Belzebub rozłożył się główną kwaterą i rozciąga ztamtąd swoje operacye wojenne na całe, bogobojne zresztą miasto. Mały literat biadał w swoich artykułach nad materyalistycznym kierunkiem, pozbawiającym świat wszelkiego idealnego uroku, i pracował nad powieścią, w której ludzie „pozytywni“ nakształt ostrych bodyaków obdzierają bliźnich z szat, ze sławy, i ze skóry, podczas gdy dwie istoty niezrozumiane błąkają się jak wonne fiołki gnane wichrem jesiennym, wśród tego chwastu, i najprzód nie rozumieją się nawzajem wcale, a potem mówią sobie rzeczy niezrozumiałe, ale obszerne, i rozumieją się doskonale, a potem umierają na ostatniej stronicy, prawdopodobnie z nudów. Wielki historyk zaś w wielkim organie wykazał jak na dłoni, że pozytywizm targa i rwie nić tradycyi narodowej, przeważnie religijnej i rodzinnej, i ze między innemi, jeżeli tak dalej pójdzie, to nowonarodzone dzieci nie będą miały ani ojców, ani matek, ale będą wychowywane w umyślnie na ten cel przeznaczonych zakładach publicznych, a w końcu sprzykrzy im się to i przestaną się rodzić, ziemia przestanie karmić żywe istoty, słońce przestanie świecić i nadejdzie koniec rodzaju ludzkiego i całego świata.
Nie wyprzedzajmy atoli tak dalece biegu wypadków. Około pół do pierwszej po południu, powóz pana Zameckiego wtoczył się z turkotem stłumionym dobremi resorami na bruk miejski, i mijał szybko plantacye, przeznaczone na przechadzkę publiczną. Pan Tadeusz wpatrywał się w śpiącą dziewczynkę i obejmował ją ramieniem — panią Drozdowską wysadzono po drodze, koło jej mieszkania. Pan Skryptowicz, pomrukując pod nosem, wynurzał różne pozytywne zdania, tyczące się nadmiaru dobrego apetytu, którym był trapiony w tej chwili, i prawdopodobieństwa, że będzie musiał czekać pół godziny, nim mu podadzą rosół. Naraz podniósł rękę do kapelusza i ukłonił się grzecznie.
— Komu ty się kłaniałeś? — zapytał go p. Tadeusz.
— Zobacz sam, to cię zajmie więcej, niż gdybym ci powiedział.
Pan Tadeusz podniósł się i ujrzał na plantacyach pannę Helenę Podwalską, w towarzystwie pani Trzecieszczakiewiczowej i jej panienek. Nie on jeden w tej chwili oglądał się za nią, owszem, jakaś epidemia oglądania się zdawała się grasować na plantacyach. Ależ był i powód do tego. Nie było pod słońcem dłuższych i ciemniejszych rzęsów, ani regularniejszych rysów twarzy, ani śnieżniejszej płci, ani postaci i form bardziej pełnych, majestatycznych, a wysmukłych i kształtnych zarazem. Wenus z Milo, nawet gdyby była brunetką i gdyby miała ciemne oczy i długie rzęsy tegoż koloru, zaledwie mogłaby z nią rywalizować. Szła jak królowa, pewna swojej wyższości, a wytworna jej toaleta zabijała wszystko dokoła. Za nią szedł lokaj, niosący książkę do nabożeństwa. Nie oglądnąć się, minąwszy ją, było niepodobieństwem. Ukłon p. Skryptowicza był powodom, że i ona oglądnęła się także, poznała p. Tadeusza, i pozdrowiła go uprzejmie skinieniem głowy. Uśmiech, który towarzyszył temu ruchowi, był czarującym. Pan Tadeusz przyznał się później sam, że zagapił się do tego stopnia, iż zapomniał uchylić kapelusza. Usiadł napowrót, wielce rozmarzony.
— Dziwna rzecz — rzekł po chwili — jakie to dziecko podobne...
— Hm — mruknął p. Skryptowicz — podobniejsze teraz, niż przed dwiema godzinami. Woda, mydło i grzebień zrobiły swoje. Gdy będzie jadało częściej i lepiej, będzie jeszcze podobniejsze...
— Karolu! — zawołał p. Zamecki, prawie z jękiem. Było w istocie coś rozdzierającego serce w tem brutalnem, ale tak prawdziwem porównaniu, które zrobił p. Skryptowicz. Plantacye i stojące przy nich kamienice nie stanowiły dekoracyi szczególnie ponętnej dla oka, ale kto wracał z pustyni ozdobionej jedną wierzbą i ruderami chłopskiej chaty, temu i ten widok wydać się mógł urozmaiconym, wesołym, budzącym ochotę do życia. Cóż dopiero mówić o kontraście między tą elegancką damą, na którą zwracały się wszystkie oczy, za którą szedł lokaj — a biedną dziewczynką w brudnej, podartej koszulce, głodną i bitą, która dziś po raz pierwszy w życiu ujrzała, jak wyglądają „trzewiki“, znane jej tylko z nazwiska, z bajek. Myśli i uwagi tego rodzaju musiały dręczyć p. Tadeusza, a p. Skryptowicz nie taił ich wcale, zwłaszcza że był głodnym i tem samem w złym humorze. Zgrzytnął tedy zębami, zacisnął pięści, i wygłosił kilka energicznych sentencyj, które u niego w takich razach płynęły jak woda. Było tam coś o starych i młodych jędzach, i o wieszaniu rozmaitych świętobliwych ludzi, i o rózgach, i o innych rzeczach tchnących równą łagodnością i pobłażliwością.
— Karolu — powtórzył pan Zamecki — oszczędzaj mnie! Ta biedna dziecinka znajdzie teraz opiekę i miłość, bo kocham ją dla niej, i mam pewność, że i ona ją kiedyś kochać będzie. Gdy stanie się dla niej niczem to, co dzisiaj jest wszystkiem, gdy obłudne i złudne pozory przestaną być jej światem i bogiem, gdy przesyci się niemi i zapragnie czegoś rzeczywistszego i prawdziwszego, gdy zawita starość, a z nią może wyrzuty sumienia, wtenczas oddam jej to dziecię, i będzie je kochała, i mnie może dla niego. Teraz nie łudzę się wcale co do jej usposobienia i uczuć, ale kocham się w niej, i ponieważ mogę ją posiadać, więc będę ją posiadał taką, jaka jest, a kiedyś, inną niż dzisiaj. Póki nie zajdzie ta zmiana, nie będzie wiedziała nic o tem, cośmy dziś zrobili — pomożesz mi w tem, nieprawdaż?
— Ach ty, ty, stary cyniku, materyalisto i pozytywny egoisto! Chcesz zerwać nadobny kwiatek, owiany idealnem tchnieniem poezyi, dźwiękami boskich tonów i świętym duchem głębokiej wiary, ponieważ „Geldhaba stać na to!“ Nie dość ci tego; z szatańską przewrotnością obliczasz wszystko, ażeby ten kwiatek kiedyś sam przylgnął do ciebie! Zgoda, jestem gotów wziąć udział w tej twojej perfidyi, bo czuję, że niezmierne pragnienie wrzącej smoły zastąpi u mnie na tamtym świecie dzisiejsze pragnienie piwa. Masz zresztą słuszność, że kwiatek przylgnie do ciebie kiedyś, gdy zwiędnie, i gdy mu oddasz ten jego świeży pączek. Na starość człek staje się dyabelnie sentymentalnym pod pewnemi względami...
Tu p. Skryptowicz pochylił się i nadając swojej zachmurzonej fizyonomii wyraz ile możności ujmujący, wysilał się na popis krasomówczy w narzeczu ruskiem, w celu uspokojenia Helenki, która się była przebudziła i z wyrazem przestrachu patrzała w prawo i w lewo na obce jej oku przedmioty.
— Precz, Mefistofilu — rzekł p. Tadeusz — masz w domu twój własny płód szatański, masz twoją prawowitą dyablicę, której zawczasu sprawiasz piekło na ziemi, a przytem mówisz po rusku jak kanonik lwowski, albo jak redaktor „Słowa“ i dziecko ciebie nie rozumie. Zostaw mi ją. — I p. Zamecki, bardziej oswojony z narzeczem ludowem, jął ze swojej strony uspokajać dziewczynkę i udało mu się to nierównie lepiej. Dziecko wkrótce uśmiechało się i zapytywało go o to i owo. P. Tadeusz skorzystał z tego, by wytłumaczyć swojej pupilce, że powinna go nazywać „tatem“. W ten sposób obydwaj nasi podróżni w niezłym wcale humorze przybyli do pomieszkania p. Skryptowicza, który przedstawił Helenkę żonie i dzieciom, z następującym rozkazem dziennym:
— Dacie jej lalkę, i elementarz z obrazkami. Nauczycie ją mówić i czytać. Nauczycie ją nazywać tego pana tatkiem, a nas oboje, wujem i ciotką. Wyperswadujecie jej, że „dit’ko“ nie jest jej matką, ale spowiednikiem babci Podwalskiej. Przedewszystkiem zaś, dacie jej jeść. Lewo w tył-zwrot! Odstąpić!... A co tam za licho tak gderze w kuchni?
— Nie, to nic — odpowiedziała uspokajając p. Skryptowiczowa. — Jakie to ładne dziecko, a jakie podobne... — dodała przypatrując się Helence i całując ją.
— No, no, mniejsza o podobieństwo, wolisz nie wspominać o tem. Do kroćset... co to za hałas w kuchni, i czemu nie dają jeść?
— Nic, to nic, Karolu, zaraz będzie obiad. — I pani Skryptowiczowa zwróciła się do p. Zameckiego, z uznaniem za dobry uczynek, który wypełnił, i z zapewnieniem, że jej zawsze niezmiernie żal było tego dziecka.
— Czemużeś mi nigdy nie mówiła o niem — zagadnął mężulek — jeżeli wiedziałaś o jego istnieniu?
— Ależ... z tobą tak trudno mówić...
— Trudno, trudno! Ma się rozumieć, że trudno, kiedy człowiek mdleje z głodu, a do zachodu słońca nie może doczekać się jedzenia! Cóż to jest, powtarzam, kto tam tak hałasuje w kuchni?
Pani Skryptowiczowa zapewniła raz jeszcze, że to nic, a p. Tadeusz przerwał tę maleńką scenę, niezbyt niezwykłą na widnokręgu małżeńskim państwa Skryptowiczów, wszczynając z p. Karolem rozmowę o niektórych szczegółach, tyczących się małej Helenki. P. Skryptowicz opowiedział mu, że Drozdowska swojego czasu, wziąwszy za to tysiąc pięćset złr. zawiadomiła władzę, iż w niewiadomy sposób przyniesiono do jej pomieszkania i zostawiono tam nowonarodzone dziecię płci żeńskiej, po które nikt się nie zgłasza, i które przeto oczywiście jest dzieckiem podrzuconem. Gdy władza zarządziła dochodzenia i nie doszła niczego, p. Drozdowska podjęła się wspaniałomyślnie i bezinteresownie wychowania dziecka, na co gmina chętnie przystała. Ochrzczono dziecię i dano mu na imię Helena, z tą uwagą w księdze metrycznej, iż rodzice są nieznani — poczem powierzono je troskliwości pani Pyłypychy. P. Karol podjął się poczynić odpowiednie kroki, ażeby opiekę przeniesiono urzędownie na niego, i ażeby uzupełniono imię Helenki jakiem nazwiskiem, co do wyboru którego wszczęła się dyskusya. Nazwisko jakiekolwiek było pożądanem, ponieważ p. Zamecki chciał natychmiast zrobić zapis na rzecz małej dziewczynki. Tymczasem atoli obiadu nie podawano, a wrzawa w kuchni stawała się w istocie piekielną, pomimo że p, Karolowa udawała się tam parę razy, widocznie w celach pacyfikacyjnych. P. Karol począł piorunować ze swojej strony, i jego żona widziała się zniewoloną wyznać, że kucharka jej, pani Małgorzata, jest dzisiaj właśnie w „złym sosie“. Z dalszego śledztwa pokazało się, że pani Małgorzata spowiada się co drugi dzień u O. Piekiełki, Zgromadzenia Jezusowego, i że O. Piekiełko wypytawszy ją o zwyczaje i obyczaje domu, w którym służy, dowiedział się ze zgrozą, iż p. Skryptowicz nawet w piątki i soboty zwykł jadać wołowinę, a pani Skryptowiczowa tylko raz na dzień pozwala pani Małgorzacie przepędzić godzinkę w domu bożym. O. Piekiełko wystrofował surowo panią Małgorzatę za udział w tem zgorszeniu, w skutek czego cnotliwa ta niewiasta poczęła, dla zbawienia duszy p. Skryptowicza, kupować dla niego codzień o pół funta mięsa mniej, nie zwracając atoli p. Skryptowiczowej wynikającej ztąd nadwyżki budżetu kuchennego, albowiem jedynie ujma zrobiona ciału zdolną jest zapewnić duszy zbawienie wieczne. Po dłuższym przeciągu czasu, p. Skryptowiczowa, niezmiernie cierpliwa i nieśmiała osoba, zainterpelowała jednakowoż panią Małgorzatę co do tej, zdaniem jej, nieprawnej tantiemy — to zaś wywołało burzę, trwającą już od trzech dni; ale p. Skryptowicz nie słyszał jej początku, zważywszy, iż trapiony zgryzotami bezbożnego sumienia, spał jak kamień przez większą część tego czasu. Dziś wzburzone żywioły rozszalały się z szczególną wściekłością, i pani Małgorzata oświadczywszy, iż nie zniesie, aby pod jej okiem znieważano przykazania kościelne, wyrzuciła na podwórze wszystkie garnki i rynki zawierające potrawy mięsne, i mimo usilnych prrób nie dała się nakłonić, by dla powetowania tego nieco porywczego postępku, poszła kupić inne mięso. Groziła nawet, że gdyby kupiono takowe bez jej przyczynienia się, wyrzuci je znowu. P. Skryptowiczowa pobiegła sama do jatek, przyniosła mięso, przyrządziła je, i postawiła pokojówkę na straży przy garnkach i rynkach, a gdy ta mimo całej waleczności nie mogła oprzeć się pani Małgorzacie, więc za pomocą miedzi Lucypera przekupiono stróża i stróżowę, i zjednano sobie ich przymierze zaczepno-odporne przeciw bohaterce wiary, która wobec tak przemagających sił walczyła już tylko bronią swojej wymowy przeciw bramom piekielnym. Była atoli nadzieja, że skoro zadzwonią na nieszpory, pani Małgorzata opuści dobrowolnie plac boju i pójdzie modlić się o nawrócenie grzeszników. P. Zamecki kładł się od śmiechu, słysząc tę relacyę i widząc zdumioną, bezradną minę p. Karola. Belzebub zaatakowanym był we własnej swojej cytadeli i stracił kontenans ze wszystkiem. Po chwili atoli przyszedł do siebie, napisał kartkę, zawołał stróża i posłał go na policyę — sam zaś uzbroiwszy się w wielki cybuch, za pomocą którego czart zwykł owiewać się dymem piekielnego kadzidła, otworzył drzwi do kuchni prowadzące. Nader łagodnym głosem doniósł pani Małgorzacie, że przyszedł O. Piekiełko, i chce z nią pomówić. Pan ostrzega atoli wiernych swoich i obdarza ich wzrokiem bystrym, by nie wpadli w sidła szatańskie. I pani Małgorzacie danem było dojrzeć przez drzwi koniec cybucha, który p. Karol ukrywał za sobą — zamiast więc wejść do pokoju, natchniona jasnowidzeniem, udała się przeciwnemi drzwiami z wielkim pośpiechem na podwórze, zkąd później straż policyjna zabrała ją z sobą, ażeby jej dać skosztować słodyczy męczeństwa za wiarę w kordygardzie. Jest to bowiem od dłuższego czasu opłakanym, ale prawdziwym niestety faktem, że w niektórych państwach europejskich władza świecka zamiast być ramieniem i mieczem władzy duchownej, zamiast zniewalać poddanych, by w ten sposób albo też w ów, pełnili obowiązki religijne, zabrania raczej pobożnym sługom, jakoteż radzcom zawiadowczym i dyrektorom towarzystw akcyjnych, pobierania tantiem koszykowych, założycielskich itp. Gdzieniegdzie jeszcze tylko utrzymywane są, albo zaprowadzane przez brachium saeculare przepisy, według których wolno ludom dostawać się do nieba.
P. Skryptowicz dostał atoli obiad, dzięki temu nadużyciu bezwyznaniowej polityki, i sporządziwszy jeszcze, jakoteż wyprawiwszy pisma do władz, tyczące się Helenki, udał się w stan dobrze zasłużonego spoczynku, jak to jeszcze wczoraj był przepowiedział. P. Zamecki rozmawiał jeszcze czas jakiś z p. Karolową, i otrzymał z jej ust zapewnienie, że Helence nie braknie na niczem, i że nadto, dom pp. Skryptowiczów nie ma najmniejszej komunikacyi z domem pani Podwalskiej, mimo blizkiego pokrewieństwa tej ostatniej z p. Karolem. Załatwiwszy tedy połowę interesu, który go sprowadził do miasta, p. Tadeusz przystąpił do wykonania drugiej części.
Pan Tadeusz Zamecki wyraził się trafnie, gdy mówił, że „kocha się“ w pannie Helenie Podwalskiej, nie zaś, że ją kocha. Jest wielka różnica między kochaniem kogoś, a kochaniem się — różnica ta leży atoli więcej w pobudkach, niż w ich ostatecznym skutku. Kto kocha, jest ślepym, kto się kocha, nie bywa nim, ale z pełnym namysłem zamyka oczy i nie chce patrzyć na to, co może razić jego uczucie. Pierwszy rodzaj miłości zdarza się rzadko w późniejszym wieku, drugi natomiast tem silniej zdolnym jest opanować człowieka, im bardziej wiek, doświadczenie i zimny sąd o rzeczach zabezpieczają jego serce od owej miłości pełnej słodkich złudzeń i gorzkich zawodów, która trapi młode nasze lata. W rezultacie, przedmiot, w którym widzimy wady, którego wartości bynajmniej nie przeceniamy, ale który ma dla nas powab niezwalczony, w którym kochamy się, bywa nam równie drogim jak ten, który otoczyliśmy kwiatami marzeń i wynieśli między gwiazdy, wysoko ponad wszelkie ułomności ziemskie. Czuję niestety, że poruszyłem tu z konieczności temat, mocno przestarzały, i że będę niezrozumiałym dla wielu czytelników. Nie każdy zna się na antykach, a od czasu jak ludzie przestali kochać się namiętnie, nie każdy zastanawia się nad rozmaitemi rodzajami kochania. Natomiast każdy lubi coś — i z tego powodu, dla lepszego wyjaśnienia uczuć p. Zameckiego, pozwolę sobie wziąć porównanie z pierwszego lepszego lubownictwa. Oto np. młodzieniec, wbrew wyższym aspiracyom swoim przykuty do ławek szkolnych, marzy o rumaku, jako o pojęciu czysto abstrakcyjnem. Jest to dla niego latawiec, z którym nic porównać się nie da, ognisty, szybkonogi, a posłuszny zarówno ostrogom jak wędzidłu. Dojrzały sportsman natomiast wie, że najpiękniejszy thoroughbred w jego stajni ma swoje wady i narowy, i że wynaleziono wiele wygodniejszych i szybszych sposobów przenoszenia się z miejsca na miejsce, od konnej jazdy — mimo to jednak odstąpiłby chętniej komukolwiek żony, albo wierzycielom miejsca w tabuli, niż ulubionego wierzchowca wraz z jego jawnemi lub ukrytemi niedoskonałościami.
Widzieliśmy, że panna Helena Podwalska miała niektóre niedoskonałości i że p. Zamecki dostrzegał ich dosyć dokładnie. Największa z nich wszelako, najbardziej skłaniała go do wzięcia jej za żonę. Panna Helena nie kochała nikogo i nie była zdolną kochać, to dawało p. Tadeuszowi rękojmię, że będzie nosiła jego nazwisko nie czyniąc mu ujmy, zwłaszcza gdy tak wysoko ceniła pozory. Więcej nie wymagał od niej, i powiedział jej to otwarcie. Oburzyła się i zapewniała go, że go kocha, nie siląc się przytem wcale na wybuchy uczuciowe, ale tłumacząc mu racyonalnie, że jak każda kobieta, lgnie do wyższości moralnej i intelektualnej, jaką w nim poznała. P. Tadeusz wierzył i nie wierzył temu; wierzył, bo mu było przyjemnie wierzyć, nie wierzył, bo zdawało mu się, że oprócz owego uznania wyższości, potrzeba innych jeszcze warunków, wśród których miłość powstać może. Bądź co bądź, oświadczył się Helenie i prosił o jej rękę w wyrazach gorących, pełnych szczerego uczucia, i był szczęśliwym, gdy w odpowiedzi na to, bez wszelkiej pruderyi oparła głowę na jego ramieniu, mieniąc się uradowaną, wdzięczną, dumną z jego wyboru. Gdy wspominał o swoim wieku, odparła, że jest tylko o dwanaście lat młodszą od niego, jednem słowem, postępowała z nim otwarcie, bez kokieteryi, bez zwykłych oklepanych sztuczek panieńskich, co go niezmiernie cieszyło. Nie było mowy o zezwoleniu matki — panna Helena była pełnoletnią i powiedziała to stanowczo pani Podwalskiej na parę godzin przed deklaracyą p. Tadeusza, odmawiając oraz kategorycznie swojej interwencyi w sprawie owych dwudziestu tysięcy, których ksiądz Stodolski potrzebował na budowę kaplicy dla przytuliska OO. zgromadzenia apostolskiego św. Jakóba z Kompostelli. Umówiono się, że ślub ma nastąpić jak najprędzej, przedtem atoli p. Tadeusz, jak mówił, uważał za swój obowiązek wyznać przyszłej swojej żonie, że ma — wychowankę, której zapewnił dość znaczny posag i do której bardzo jest przywiązanym. Panna Helena nie czuła potrzeby ukrywać wrażenia, jakie wywarło na niej to wyznanie p. Tadeusza — wszak mógł przypisać jej pomięszanie różnym przypuszczeniom co do pobudek jego nadzwyczajnego przywiązania do tej wychowanki. Odparła mu szybko, że przeszłość nie powinna rzucać cienia na przyszłe ich szczęście, ani być przyczyną niezgody — zwłaszcza gdy i ona ma sobie niejedno do wyrzucenia, a nawet, co do jednego punktu, winna mu równie otwarte wyznanie. P. Tadeuszowi uderzyło serce żywiej na te słowa, przez chwilę spodziewał się, że tajemnica, której wzajemne wyjawienie odkładał na lata, przestanie już teraz istnieć między nim a Heleną. Póki ona sama chciała ukrywać ją, póty czuł, jak bolesnem byłoby dla niej, gdyby wiedziała, że nic mu nie jest tajnem, póty był zdecydowanym, oszczędzać jej fałszywą ambicyę i z wszelką delikatnością uwzględniać pobudki, dla których milczała. Gdyby jednak chciała powiedzieć mu, co już wiedział, czułby się był nierównie szczęśliwszym — szczerość taka z jej strony byłaby ją stawiała nierównie wyżej w jego oczach. Niestety, Helena nie miała mu do wyznania nic więcej, oprócz tego, że ma długi, uciążliwe, wekslowe długi. Po pierwszem niemiłem rozczarowaniu, p. Tadeusz zapytał z uśmiechem, jak wysoką jest cyfra tego niezbyt pożądanego posagu. Dwadzieścia tysięcy. — Nie wielkie nieszczęście, zauważył p. Zamecki, zwłaszcza, że można ułożyć się z żydami. — Bez zająknienia się panna Podwalska odparła, że weksle nie są w rękach żydowskich, albowiem p. Alfred, poręczywszy za nią i za jej matkę, zmuszonym był zapłacić większą część pieniędzy, i nawet dość nieszlachetnie na tej podstawie rości sobie prawa, których mu jej serce od dawna odmawia, jakkolwiek — przyznawała to, dawniej, ale już bardzo dawno, nie była obojętną dla niego. Byłoby to niemałem zadośćuczynieniem dla jej miłości własnej, gdyby mogła zwrócić mu pieniądze własnoręcznie i dać mu odprawę na wieki, wraz z tem upokorzeniem. P. Tadeusz nie miał nic przeciw temu, dziwił się tylko, zkąd p. Alfred mógł kiedykolwiek mieć tyle pieniędzy, znał bowiem jego interesa doskonale, zwłaszcza, że Kruchówka graniczyła o miedzę z jego dobrami. I na to znalazła się odpowiedź — weksle były w ręku dorobkiewicza podolskiego, znanego z podwójnej skłonności do lichewki i do szulerki, i dzięki tej okoliczności, za pomocą damy pikowej skombinowanej z nefką, przeszły w klubie po dżentelmeńsku w ręce p. Alfreda. Tak więc, inkwizycyjne skłonności pana Tadeusza zostały zaspokojone i panna Helena tego samego wieczora była w posiadaniu dwudziestu tysięcy złr. oprócz zapisu na sto tysięcy, który p. Zamecki zrobił na jej korzyść z tym wyraźnym dodatkiem, że donacya ma być ważną bezwarunkowo, czyli panna Podwalska zostanie jego żoną lub nie.
Helena nie mówiła nieprawdy, gdy opowiadała panu Tadeuszowi, że pragnie dać odprawę Alfredowi. Dała mu ją wraz z pieniędzmi, w wyrazach, których może jeszcze nigdy nie słyszał tak piękny, przystojny, szlachetny i bogobojny kawaler. Zemściła się na mm srodze za chwilę obawy, której ją nabawił. P. Alfred atoli czuł się tak mile dotkniętym gotówką, którą mu doręczono, że nie miał w wielkiem sercu swojem miejsca na przykre uczucia, i wykonał polecenie Heleny, aby natychmiast wyjeżdżał, z takim pośpiechem, że zapomniał nawet wykupić weksel, dany panu Bergerowi. Pani Podwalska płakała nad postanowieniem swojej córki i nad jej nieugiętym uporem, i radziła się księdza Stodolskiego, co począć w tej rozterce uczuć macierzyńskich i religijnych. Ksiądz Zygmunt podjął się wypędzić egzorcyzmami szatana, który opętał serce Heleny brakiem szczodrości dla OO. zgromadzenia apostolskiego. Zagroził jej odmówieniem rozgrzeszenia. Zbłąkana owieczka odparła, że znajdzie się inny ksiądz, który da rozgrzeszenie. Zagroził odmówieniem ślubu. Szatan odrzekł przez jej usta, że jest w mieście protestancka kaplica, w której można wziąć ślub równie skutecznie jak w kościele. Ksiądz Stodolski ujrzał się zniewolonym wystąpić z działami cięższego wagomiaru, nabijanemi smołą i siarką piekielną, ale szatan nie uląkł się żywiołów, będących jego zwykłem i ulubionem miejscem pobytu. Nakoniec troskliwy pasterz dusz nadmienił, że godziłoby się p. Zameckiego, jakkolwiek heretyka i ateistę, wtajemniczyć w niektóre szczegóły życia rodzinnego panny Podwalskiej, nim zostanie jego żoną. Tu szatan zmiękł, ale nie ze wszystkiem. Przyrzekł tylko, że pani Zamecka nie omieszka pamiętać o przytulisku, ani o kaplicy. Ksiądz Zygmunt musiał kontentować się tem przyrzeczeniem, i wyszedł zgorszony, ruszając ramionami; przyjął atoli od pani Podwalskiej pewną ilość gotówki, niezbędnie potrzebną na uproszenie Niebios w dziesięciu mszach przez tyleż czwartków, o oświecenie i zbawienie duszy panny Heleny.

Zresztą, nim jeszcze p. Zamecki wrócił do miasta po rozmowie ze swoją narzeczoną, wieść o jego deklaracyi rozeszła się już była z szybkością błyskawicy. W parę godzin otrzymał jeszcze dwa listy bezimienne, donoszące mu poufnie o tem wszystkiem, co rano zbadał naocznie wraz z p. Skryptowiczem. Listy pochodziły od „dobrych przyjaciół“ płci męzkiej, pismo ich atoli, styl i pisownia, zdradzały pochodzenie od piękniejszej połowy rodzaju ludzkiego. Nim słońce drugi raz zaszło, panna Helena otrzymała także list bezimienny, grożący jej pojawieniem się, w dzień ślubu, w kościele, wieśniaczki z małem dziecięciem na ręku. Groźba ta okazała się atoli niewykonalną, raz dla braku dziecięcia, a powtóre, ponieważ ślub odbywał się w kaplicy biskupiej, do której miały wstęp tylko osoby zaproszone. P. Skryptowicz zerwał się z łóżka o siódmej godzinie rano, ażeby być obecnym na tej uroczystości, nie w innym celu, jak tylko dla podziwiania rozpromienionych twarzy pani Trzecieszczakiewiczowej i dwóch innych pobożnych dam, z których każda wystąpiła na czele pół plutonu córek na wydaniu. Panie i panny płakały z rozrzewnienia, gdy biskup błogosławił państwa młodych, a kiedy państwo Zameccy wsiadali za powrotem do nader okazałej, nowiuteńkiej karety, ciągniętej przez parę szpaków ośmnastej miary, i zaopatrzonej dwoma lokajami w pończochach, stojącymi z tyłu, pani Trzecieszczakiewiczowa podarła w kawałki swoją lewą manszetkę i dało się słyszeć żałosne skomlenie Żolcia, któremu pani Wrzeszczyńska, jedna z szczęśliwszych matek, nastąpiła na łapkę, jak gdyby to było jego winą, że p. Zamecki ożenił się z panną Podwalską, a nie z panną Wrzeszczyńską, których było sześć do wyboru. Po ślubie zaś i po śniadaniu, z angielska, państwo Zameccy wyjechali za granicę — chociaż p. Tadeusz nie lubił podróżować. Pani Helena życzyła sobie tego mocno, i nowożeniec zrobił jej tę koncesyę, złożywszy poprzednio w depozycie wcale znaczną sumę pieniędzy w dobrych papierach, jako własność sieroty Heleny Grodeckiej, pupilki p. Skryptowicza.



ROZDZIAŁ IV.

Wielkiem było zdumienie i oburzenie księdza Zygmunta Stodolskiego po owej bezskutecznej rozmowie z Heleną, w sprawie sumy potrzebnej na budowę kaplicy OO. zgromadzenia apostolskiego. Gdyby mniej kosztowna zresztą budowa mojej powieści nie wymagała była koniecznie, aby przynajmniej jedna para kochanków pobrała się w trzecim rozdziale, byłbym zdał obszerniej sprawę z tej rozmowy, tem ciekawszej, gdy po raz pierwszy może przy tej sposobności zdarzyło się ks. Zygmuntowi napotkać na taką opozycyę u duszyczki, którą sam przygotował do stanu najzupełniejszej łaski. Nie mylił się bynajmniej zacny kapłan, jeżeli tę jaskrawą apostazyę przypisywał wpływowi p. Zameckiego; przyznać atoli wypada, że p. Tadeusz zastał już u Heleny grunt odpowiedni do przyjęcia ziarna herezyi. To co mówił p. Skryptowiczowi o jej wyobrażeniach religijnych, patryotycznych i estetycznych, było zupełną prawdą. Wyrosła w otoczeniu, w którem wszystko opierało się na pozorach, posiadała inteligencyę dość bystrą, by przeniknąć nicość tych pozorów, a nie mając zkąd zaczerpnąć prawd, któreby mogły być podstawą jej zewnętrznego i wewnętrznego życia, wyrobiła w sobie przekonanie, że jak obyczaje salonowe, tak i pojęcia o tem, co dobre albo piękne, są tylko konwencyonalnie przyjętemi formułkami. P. Zamecki dotychczas, mimowoli utwierdzał ją w tem przekonaniu. Uderzał bezwzględnie na mamidła i blichtry, które widział wkoło, a nie miał czasu jeszcze, czy nie umiał dać jej do poznania, że poza tą negacyą fałszów żywił w głębi duszy i wiarę, i uczucia, i skłonności, których nomenklatura odpowiadała zupełnie nomenklaturze bożków, które obalał. Nauczył ją czuć tylko silniej to, co nieraz sama czuła: nieznośny ciężar fałszu i obłudy. Długo dźwigała to jarzmo, i rozkoszą przejmowała ją myśl, że będzie mogła je zrzucić. Dlatego spieszno jej było zerwać z Alfredem, dlatego nie wahała się powiedzieć ks. Stodolskiemu, że jego mowy pełne namaszczenia są w jej oczach hipokryzyą, a jego napomnienia, materyalnem wyzyskiwaniem łatwowiernych i ograniczonych. Niestety — przyjemność, jaką jej to sprawiało, nie była niezmąconą. Pozbyć się Alfreda, którym pogardzała, mogła tylko, oszukawszy poprzednio Zameckiego — pozbyć się ks. Zygmunta nie zdołała wcale, zlękła się groźby, którą pośrednio wypowiedział. Czuła, że tylko otwartość wobec męża wybawić ją może z tej ciągłej potrzeby ukrywania czegoś, że otwartość taka zapewniłaby jej spokój, i podniosłaby ją we własnem mniemaniu — ale jak powiedziała Alfredowi, tak było w istocie: Zamecki ciężył na niej swoją przewagą moralną, jako człowiek na wkróś „honorowy“, i nie chciała powiększać tej przewagi, stwierdzać jej upokarzającem wyznaniem. Do obowiązku nie poczuwała się w tej mierze, jak nie poczuwała się do winy w moralnem jej znaczeniu — pojęcia obowiązku i winy nie istniały dla niej wcale, bo nie istniało i to, na czem pojęcia te opierają się w sercu ludzkiem.
Tadeusz zdawał sobie dokładnie sprawę z tego stanu jej duszy, i przedsięwziął jej nawrócenie. I tak, z jednej strony, biedna pani Podwalska modliła się, pościła, odprawiała pokuty i nowenny, i trawiła we łzach noce bezsenne, bo ksiądz Zygmunt obarczał jej sumienie grzechami córki i wskazywał wieczne potępienie, jako skutek związku z jawnym bluźniercą i niedowiarkiem. Nawiasem powiedziawszy, było o czem pokutować, bo p. Zamecki, oczyściwszy z długów majątek matki i córki, przeznaczył go p. Podwalskiej na dożywocie. Z drugiej zaś strony, ten bluźnierca i niedowiarek pisywał do p. Skryptowicza listy, które chyba tylko stylem różniły się od sprawozdań misyonarzy z głębi Afryki.
„...Nie sądziłem nigdy, mówił między innemi, ażeby rzemiosło katechety było tak trudnem. Zwiedzaliśmy onegdaj starą katedrę, pełną grobowców i wspomnień... Dziad przyprowadził nas do płyty marmurowej przed wielkim ołtarzem, i opowiadał nam, że na tem podwyższeniu stawali niegdyś, w czasie koronacyi swojej, królowie — że dobywali starej szabli, wyjętej ze skarbca, i znaczyli nią krzyż w powietrzu, na cztery strony świata. Nikogo oprócz nas nie było w kościele, grube cienie ścieliły się po odwiecznych murach, patrzących na nas w uroczystem milczeniu. Mimowoli ukląkłem i zadumałem się, oparłszy czoło o podnóże królewskie. Helena zrobiła uwagę, że czas wracać do hotelu; gdy spojrzałem na nią, zrobiłem uwagę, że miała wyraz zdziwienia w twarzy. Było mi bardzo przykro — tam, gdzie ja czułem się przejętym, porwanym, ja, co przecież także w życiu i nie na wiatr, machałem żelazem, ja co mam lat czterdzieści na karku i łatwe szyderstwo w ustach, tam umysł młodszy, umysł kobiety powinienby chociaż raz doznać czegoś nakształt ekstazy... Cóż robić, nie nauczono jej czuć z własnego popędu, a wielkiego historyka Kryspina nie było przy nas, ażeby uczonem skinieniem głowy dał do poznania, że należy być zachwyconym. W powrocie wszczęła się między nami rozmowa, w ciągu której zrozumiałem powód zdziwienia Heleny. Sądzi ona nas „pozytywistów“ jako ludzi, wprawdzie niepozbawionych „czci i wiary“, za jakich nas przedstawiają Stodolscy, ale jako ludzi bez żadnej wiary, i bez czci dla czegokolwiek. Usiłowałem przekonać ją, że tak nie jest, a wśród tych usiłowań schwytałem ją na tem, że sama nie wierzy, nawet w istnienie Boga. To dało nam powód do dysputy teologicznej, która wznawia się jeszcze ciągle od czasu do czasu. Gmach, z którego składała się niegdyś jej religia, był zbyt misternym i skomplikowanym, wyjęto z niego przypadkiem jedną cegiełkę, i cały runął... Nie wiem, czy udało mi się ją przekonać, namówiłem ją wszelako, że będzie czytała Chateaubriand’a z uwagą. Może on dokaże tego, co mnie się nie udało. Zastanowił ją nieco mój argument, że największe w świecie duchy wierzyły w Istotę Najwyższą, i że nie było między nimi wcale zupełnego ateisty...“
Innym razem pisał znowu pan Tadeusz z Paryża:
„...Opera tutejsza jest w tej chwili tak doskonałą, że chociaż, jak wiesz, nie jestem ani miłośnikiem, ani znawcą muzyki, przesiaduję chętnie w loży całemi wieczorami. Dziwna rzecz, że Helena, chociaż gra z wielką biegłością na fortepianie, i uchodziła tam u nas za znakomitą dyletantkę, tutaj tylko chętnie patrzy, a wcale nie słucha. W towarzystwie powtarza zdania, które wyczytała lub słyszała, własnych wrażeń zdaje się nie odbierać wcale. Nie wątpię, że potrafiłaby je sformułować, gdyby istniały, bo mówić umie i lubi. Już to ta nasza muzykalność salonowa, to także humbug niepospolity! Panny uczą się niby grać, i niby zachwycają się dobrą egzekucyą, a w rzeczywistości doznają tylko nieokreślonego rozdrażnienia nerwów i zajmuje je najwięcej osoba egzekutora. Dlatego też, skoro powodzenie zawisło od publiczności żeńskiej, koncertantki miewają go zawsze mniej od koncertantów. Nic to nie szkodzi, że większa część tych ostatnich nie liczy się wcale do Adonisów. Kobiety znoszą u mężczyzn znaczny stopień brzydoty i znajdują ją „interesującą“. Mężczyźni są wybredniejszymi i dlatego to podobnoś rozgłos najsławniejszej artystki nie wytrzyma pierwszego zmarszczka na jej twarzy. Helena, której udzieliłem tych moich sceptycznych uwag, protestowała słabo i zgodziła się ze mną w końcu zupełnie. Jestem jej wdzięczny za to — staje się ona z każdym dniem szczerszą i otwartszą; sądzę, że w końcu porozumiemy się zupełnie i nie będzie ani odrobiny obłudy i udawania między nami. Wtenczas będę zupełnie szczęśliwym“.
Nakoniec, państwo Zameccy wrócili z wojażu, prosto do Rymiszowa, siedziby pana Tadeusza. Nikt nie urządzał im oficyalnego przyjęcia, ale gromada sama wyszła naprzeciw nich, na kopiec graniczny, z wójtem na czele, z chlebem i solą, aby powitać nową panią. Bito w dzwony w małym kościółku, kiedy powóz wtaczał się na dziedziniec zamkowy, i kiedy służba zbiegała się zewsząd z niekłamaną radością w oczach, ucałować rączki państwa. Zamek był staroświecki, odbudowany z gruzów i zastosowany do potrzeb nowoczesnych. Z jednej strony były jeszcze szczątki dawnych fortecznych wałów, z rowem, z wieżami nad bramą, i mostem zwodzonym, a wszystko to, choć zabierało wiele miejsca dającego się użyć nierównie pożyteczniej, utrzymane było starannie, jako pamiątka z dawnych czasów. Po drugiej stronie ciągnął się ogród w guście z czasów Ludwika XIV, przechodzący dalej w park angielski. W zamku komnaty duże, wysokie, jak kaplice, meble starożytne, mnóstwo sprzętów, drobiazgów i obrazów ciekawych i cennych. Helena była dumną z tego wszystkiego, dumną z herbów, malowanych na szkle, w oknie nad bramą, dumną ze swojego męża. Zdawało jej się, że go kocha w tej chwili. Do niedawna jeszcze, w ślad za opinią publiczną, sądziła, że to materyalista, człowiek rachunkowy, gotów zaorać grób rodzonego ojca, aby zebrać więcej pszenicy. Dał jej dowody, że nie lubi rachować się, z nią przynajmniej. Teraz, choć ustało poddaństwo, a z niem służalcze nawyknienia włościan, widziała, jak garnęli się do niego z uszanowaniem, z miłością — snać nie rachował się i z nimi, i w sporach sąsiedzkich ucinał chętnie połę dla miłej zgody. Łatwiej to na dwunastu folwarkach, niż na jednym; potrzeba wszakże było być dobrym i rozumnym człowiekiem, aby mieć i taką miłość u ludu, a fortunę przytem rosnącą i kwitnącą. Gdy tak zbiegli się chłopi, gdy zbiegły się całe generacye ekonomów i leśniczych, kredencerzy i kucharzy, gumiennych i gajowych, klucznic, ogrodników, stajennych i t. d., gdy wszystko tak serdecznie cieszyło się widokiem „pana“, Helena po raz ponoś pierwszy w życiu zrozumiała, co znaczą wyrazy „dobry człowiek“. Zdawało się jej, powtarzam, że go kochała, ale zdawało jej się tylko. Nie można kochać, patrząc jak ona, a nie pojmując, że ktoś żywi w sercu pietyzm dla rzeczy świętych i poważnych, a nie cierpi obłudy; że ktoś lubi piękne obrazy, piękną muzykę i piękne książki, a umie bez cudzej pomocy odróżniać je od miernych i lichych; że ktoś rad czyni dobrze na prawo i na lewo, a nietylko nie otacza się aureolą cnót obywatelskich, ale owszem używa wcale dwuznacznej sławy „pozytywisty“ i materyalisty. Bądź co bądź, w tym starym zamku, daleko od niemiłych wspomnień, od dawniejszego otoczenia, wśród nowych ludzi i nowych a przyjemnych warunków życia, zdawało się Helenie nietylko, że kocha Tadeusza, ale że go jest godną, i ze będzie mu dobrą żoną. To też potrafiła być uprzejmą dla wszystkich, wielkich i małych, którzy przychodzili składać jej swoje hołdy, i zrobiła na wszystkich jak najlepsze wrażenie.
Zjawił się ksiądz proboszcz, mały, czerstwy staruszek, siwy jak gołąb, a wesoły i facecyonat jak rzadko. Posłano do miasteczka, leżącego o ćwierć mili, po „doktora“, nie do chorego, ale do wiska; szanowny uczeń Eskulapa był bowiem stałym partnerem p. Zameckiego. Pacyenci, nie zastawszy go w domu, posyłali jak w dym do Rymiszowa, co każdym razem niezmiernie irytowało dr. Chimerskiego; utrzymywał bowiem, że kto ma umrzeć lub wyzdrowieć, umrze lub wyzdrowieje bez niego, a wista przecież niepodobna grać z dwoma kołkami. Pani Helena obiecała zaradzić tej niedogodności i jak najprędzej przygotować się do rygorozów z wielkiego i małego szlema, ażeby w razie potrzeby mogła zastąpić dr. Chimerskiego. Oprócz tego powiedziała mu, że nie wierzy w homeopatyę, ani w hydropatyę, i że magnetyzerowie są jej zdaniem oszustami na wielki kamień, a nadto, nim jeszcze wstano od obiadu, kazała podać fajki i cygara i przyznała się, że sama czasem pali ukradkiem. Na tej zasadzie zawiązało się natychmiast przymierze zaczepno-odporne między nią a szanownym konsyliarzem, który nie lubił szarlatanów, a nie mógł pół godziny obejść się bez dymu tytoniowego. Niemniej doskonała harmonia zapanowała także między panią Heleną a księdzem proboszczem, wielkim nieprzyjacielem wszelkich „nowatorów“ religijnych. W istocie, o ile dr. Chimerski nie cierpiał homeopatów i magnetyzerów, o tyle ksiądz Chyżycki, przy całej swojej dobroduszności i poczciwości, był przeciwnikiem OO. Jezuitów i spokrewnionych z nimi zakonów. Pani Helena nadmieniła złośliwie, że ojcowie ci mają w mieście wielkie powodzenie u starych i młodych grzesznic, zacząwszy od tych, które noszą mitrę, a skończywszy na tych, które myją rondle. Ksiądz kiwał głową znacząco i zapędził się poczęstować panią Helenę tabaczką, ale opamiętał się zawczasu. Jednem słowem, po kwadransie rozmowy nie było na dwadzieścia mil wkoło rozumniejszej i milszej kobiety nad panią Helenę, według zgodnych — jak rzadko zresztą — zdań ks. Chyżyckiego i dra Chimerskiego.
Od strony ogrodu przybudowana była do zamku weranda, psująca wprawdzie na oko jego architektoniczną harmonię, ale natomiast podczas upałów letnich wabiąca nader miłym cieniem i chłodem. Tu odbywał swoje posiedzenia „klub rymiszowski“, złożony z p. Tadeusza i ze wspomnianych właśnie dwóch członków. Porządek czynności był następujący. Najpierw stawiano „na stole Izby“ wnioski prezydyalne, złożone z trzech potężnych niemieckich kuflów z przykrywkami, jakie można widzieć w piwiarniach na staroświecki sposób urządzonych, jakoteż ogromny dzban kamienny, zawierający świeżo utoczone piwo. Członkowie klubu zasiadali następnie, a raczej rozpierali się wygodnie w ogromnych fotelach, zawsze w jednym i tym samym porządku i na tem samem miejscu. Wszczynała się dyskusya, do której dostarczały wątku dzienniki, nowiny przywiezione z okolicy przez dr. Chimerskiego, lub nakoniec anegdoty i facecye, których ks. Chyżycki mianowicie posiadał skarb niewyczerpany. Czasem wytaczano także kwestye naukowe, literackie i społeczne, a gdy wreszcie porządek dzienny był wyczerpany, regulamin przepisywał jeszcze sześć robrów wista i trzy kufle piwa, tudzież filiżankę czarnej kawy jako obowiązki, od których żaden członek uchylić się nie mógł. Tak było od lat sześciu i każdy klubista przyzwyczaił się był oczekiwać posiedzenia jako jedynej przyjemności i nagrody, która go czekała po trudach i kłopotach dziennych. Przybycie obcych gości pożądanem wprawdzie było od czasu do czasu, psuło jednakowoż porządek zwykły, ożywiało dyskusyę w sposób irytujący i nieparlamentarny, zmuszało do powtarzania rzeczy od dawna już omówionych i wszechstronnie rozważonych, do słuchania wywodów nieraz nudnych i niezgodnych z zasadami klubu, których słyszeliśmy próbkę, gdy po raz pierwszy mieliśmy sposobność poznać p. Zameckiego na wieczorku u p. Podwalskiej. Po każdej takiej burzy „klub“ oddychał swobodnie dopiero, gdy się znalazł w małym swoim komplecie, jakkolwiek oddawna już uchwalono, że powiększenie tego kompletu jest niezbędnem, choćby tylko ze względu na anegdoty i dykteryjki, w znacznej już części potrzebujące nowych słuchaczów, Dr. Chimerski wyjaśnił pani Helenie, wraz z innemi szczegółami, to opłakane położenie „klubu“, przewidującego chwilę, w której mógłby być zmuszonym powtarzać się i słuchać sam siebie na nowo. Z tego też powodu, biorąc kufel do ręki, wniósł wotum zaufania dla prezesa, który dbały o dobro ogólne, w tak piękny i miły sposób postarał się o wzrost klubu.
— Wątpię wszakże — odparła pani Helena — bym mogła w tak poważnem zebraniu odegrać inną rolę, jak tylko rolę publiczności, umieszczonej na galeryach. Najpierw nie potrafię pić piwa...
— Picie piwa nie jest obowiązkowem, ale pożytecznem. Jest to napój niezmiernie hygieniczny, i chroniący od katarów żołądka.
— Najniewinniejszy motor dobrego humoru — dodał ks. Chyżycki.
— I najsilniejsza podstawa społeczeństw i państw — dokończył p. Tadeusz. — W tej mierze, miło mi zakomunikować klubowi uwagi mojego przyjaciela i szwagra, Skryptowicza, który jakkolwiek oddalony, duchem bierze udział w naszych czynnościach i dążeniach, ilekroć oczywiście wstanie z łóżka, co mu się wydarza sto cztery razy do roku, licząc po dwa razy na tydzień. Otóż głęboko śpiący ten myśliciel, nie wiem czy we śnie, czy na jawie, utworzył nowy a oryginalny wcale pogląd na historyę państw i narodów europejskich, a w szczególności, na nasze dzieje. Utrzymuje on, iż przodkowie nasi w najdawniejszych czasach raczyli się piwem, a tylko przy nadzwyczajnych sposobnościach, miodem. Jeszcze za czasów Zygmunta III. przeważało piwo lub przynajmniej walczyło równemi siłami z winem węgierskiem, wprowadzonem głównie przez Zapolskich i Batorych. Na dowód przytacza on Starowolskiego, według którego piwo częstochowskie w końcu XVI. i w początku XVII. stulecia miało taką sławę, iż wywożone było za granicę tak jak teraz bawarskie albo pilznieńskie; chmiel zaś z Polesia słynął jako najlepszy na całą Europę. To też, jak długo piliśmy piwo, duch obywatelski miał u nas przewagę nad kierunkami indywidualnemi, a państwo konsolidowało się i wzrastało. Piwiarze dali się ująć w karby posłuszeństwa Łokietkowi i Kazimierzowi Wielkiemu, piwiarze za czasów Jadwigi przeprowadzili unię z Litwą, a jeżeli w tych dawnych czasach razi nas, za Zygmunta Starego, wrzawa kokoszej wojny, Skryptowicz przypisuje to tej okoliczności, iż na Rusi wino rozpowszechniło się było bardziej, niż w innych okolicach kraju. Z wina poszły liberum veto, zrywanie sejmów, konfederacye i rokosze; z piwa statut wiślicki, bitwa pod Grunwaldem i unia lubelska.
— Przy pomocy miodu — zauważył ks. Chyżycki. — Osobliwie pod Grunwaldem musiała panować wielka równowaga napojów. Czynności prawodawcze, przyznaję to, najlepiej odbywają się przy piwie.
— P. Skryptowicz jest genialnym historyozofem — zawołał dr. Chimerski. — W istocie, Niemcy i Anglicy, którzy najwięcej piją piwa, odznaczają się karnością i duchem obywatelskim. Wnoszę, ażebyśmy p. Skryptowicza przez aklamacyę mianowali członkiem korespondującym naszego klubu!
W tej chwili, drzwi parapetowe od sali, przylegającej do werandy, otwarły się, i pojawił się w nich nie kto inny, jak tylko sam p. Skryptowicz. Trudno opisać zdumienie i zadowolenie, jakie z powodu tego zjawiska zapanowało na twarzach członków klubu. Przedewszystkiem dano ogólny wyraz pierwszemu z tych uczuć, snadniej można bowiem było widzieć wieloryba wśród piasków Sahary, albo spotkać się z karawaną wielbłądów w kraju Franciszka-Józefa, aniżeli oglądać p. Skryptowicza w dzień, w takiej odległości od miasta. Po serdecznem przywitaniu i po dłuższej rozmowie nad nadzwyczajnością tego zdarzenia, które p. Skryptowicz tłumaczył nieprzepartą jakąś i nagle w nim rozbudzoną chęcią odświeżenia się powietrzem wiejskiem, postawiono czwarty kufel na stole i posiedzenie „klubu“, przerwane na chwilę, poszło dalej zwykłym trybem. Nawiązano na nowo nić rozmowy tam, gdzie ją zostawiono; p. Skryptowicz rozwijał szerokie swoje teorye i popierał je nowemi dowodami, zwracając między innemi uwagę zgromadzenia na to, że mamy w języku naszym własny wyraz na „piwo“, i że o człowieku, który zbyt mocno uraczył się trunkiem, mówimy, że jest „podchmielonym“, a więc, sama już filologia podnosi piwo do rzędu tradycyj narodowych. Dr. Chimerski dodawał do tego jako lekarz swoje uwagi o wpływie jadła i napoju na charakter pojedyńczych ludzi i całych narodów, a ks. Chyżycki urozmaicił dyskusyę kilkoma zabawnemi facecyami, i tak nieznacznie nadeszła uroczysta chwila rozpoczęcia nieodzownych sześciu robrów wista. W tem ćwiczeniu atoli p. Skryptowicz odmówił udziału.
— Nie po to jechałem dwanaście mil w pudle pocztowem, abym tu siedział pod szkłem na werandzie przez cały wieczór. Wolę pójść oglądnąć ogród, jeżeli mi go Helena zechce pokazać.
— Owszem, proszę cię, zwłaszcza, że sama zwiedziłam go dopiero raz i to bardzo pobieżnie.
Podczas gdy tedy „klub“ prowadził dalej swoje urzędowanie, p. Skryptowicz i Helena puścili się w drogę dobrze utrzymaną grabową aleją i wkrótce znikli z widoku. Szli tak czas jakiś, nie mówiąc prawie do siebie — p. Skryptowicz nie lubił bowiem swojej kuzynki, a ona odpłacała mu to równym brakiem sympatyi. Gdy już byli dość daleko od werandy, p. Karol zatrzymał się nagle, zwrócił się ku Helenie i odezwał się sucho:
— Przybyłem tutaj w twoim interesie.
— W moim? — odparła, blednąc. — Myśl, która ją trapiła tak często, a która dziś ustąpiła była miejsca nowym, spokojnym i miłym wrażeniom, wróciła w tej chwili w formie nieokreślonej, dręczącej obawy. Suchy ton mowy Karola miał w sobie coś odejmującego otuchę, coś sędziowskiego, a wzrok, którym patrzył na nią, był nieznośnie zimny i przenikliwy. A jednak, skoro widocznie szukał sposobności rozmówienia się z nią bez świadków, zamiary jego nie musiały być nieprzyjaznemi. Dlatego też może, chociaż poruszyła się w niej była struna nieugiętego uporu, odgrywająca, jak widzieliśmy, taką rolę w jej charakterze, umilkła ona szybko i wzięło nad nią górę bezradne pomięszanie. Karol nie zważał na to i zapytał ją swoim zimnym, indagatorskim głosem:
— Dałaś, w pierwszych dniach maja, panu Alfredowi Zgorzelskiemu weksel na pięć tysięcy złr.
— Dałam... ale...
— W sprawach wekslowych nie ma żadnego: „ale“.
— Jest, jest ale! Wszak dałam mu później pieniądze na zapłacenie długu! O cóż może chodzić? Co się stało?
— Stało się to, że Zgorzelski nie mogąc spieniężyć wekslu z twoim podpisem, dodał na nim podpis Zameckiego, a co gorsza, jeżeli mu dałaś pieniądze, wyjechał z niemi i wekslu nie wykupił.
— Nikczemnik! Podły nikczemnik! Nie sądziłam nigdy, nigdy, ażeby był zdolnym do takiego oszustwa! To okropne!
— To nie należy do rzeczy. Kto płaci, powinien żądać zwrotu swojego wekslu.
— Na miłość Boga, gdzież jest ten weksel? Nie dręcz mię, mów, jeżeli masz trochę litości w sercu!
— Dajże mi mówić, i nie przerywaj mi wykrzyknikami odnoszącemi się do charakteru p. Zgorzelskiego; jeżeli masz jakie nowe spostrzeżenia psychologiczne do uczynienia w tej mierze, uczynisz je później, jam ich nie ciekaw. Żyd dowiedziawszy się, żeście wszyscy podpisani na wekslu wyjechali za granicę, gdy przyszedł termin, zgłosił się do mnie. Groził skargą sądową. Chciałem oszczędzić Tadeuszowi ogromnej przykrości, jakąby mu sprawiło to odkrycie. Pojmujesz, że nikt nie lubi, by jego narzeczona na parę tygodni przed ślubem trudniła się negocyacyami finansowemi tego rodzaju, chociażby w towarzystwie tak dystyngowanego kawalera, jak p. Alfred Zgorzelski, i pod osłoną podpisu mężowskiego. Tadeusz zasługuje, ażeby się z nim lepiej obchodzono. Dlatego też, w nadziei, że jest to jedyny ślad twoich stosunków ze Zgorzelskim, wykupiłem ten dokument i mam go u siebie. Tadeusz chciał mi niedawno zwracać jakąś drobną sumę, do której twierdził, że mam prawo, a ponieważ nie chciałem jej przyjąć, więc pół żartem, a pół na seryo, zrobił mię współwłaścicielem losu, który później wyciągnięto na wielkiej loteryi. Z dziesięciu tysięcy, które mi narzucił tym sposobem, ofiarowałem połowę, ażeby mu zapewnić spokój i trwałość jego — słodkich złudzeń.
— Nie mów tak, nie mów Karolu! Chciej mi wierzyć, że mam silne, niezłomne postanowienie dołożyć wszelkich starań, ażeby ten spokój i ta słodycz, o których mówisz, nie były dla Tadeusza złudzeniem! Ten podpis fatalny, o którym mówisz, wymuszono na mnie w sposób zdradziecki, łotrowski, o jakim może nie masz wyobrażenia. Gdybym była mogła domyślać się, co Zgorzelski zrobi z moim wekslem, byłabym raczej wolała.... Ach, Karolu, miej dla mnie serce brata, i wiesz mi, że jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwą; nie jestem w stanie powiedzieć ci, jak dalece nią jestem! Nie prawdaż, Tadeusz nie dowie się od ciebie o niczem?
— To pytanie zbyteczne wobec faktu, że wykupiłem weksel, ażeby się o nim nie dowiedział. Wierzę, że możesz czuć się nieszczęśliwą, i nie mam ani w ogóle zamiłowania w drażnieniu czyichkolwiek stron bolesnych, ani też w szczególności nie upatrzyłem sobie ciebie jako ofiarę cierpkich i przykrych uwag. Powiem ci nawet, że nie byłbym się wcale spieszył donieść ci o tem, co zrobiłem, gdyby nie ta okoliczność, że chciałem ci dać jednę dobrą radę. Oto, moja Heleno, jeżeli masz jaką tajemnicę, której odkrycie mogłoby być przykrem Tadeuszowi, nie ociągaj się ani chwili i wyjaw mu ją natychmiast sama. To jedno jest w stanie zapewnić spokój tobie i jemu, to jedno rzucić może wieczną zasłonę na przeszłość, i jej niemiłe wspomnienia, z któremi chciałabyś zerwać.
— Zerwałam z niemi, i powiedziałam Tadeuszowi wszystko. Powiedziałam mu nawet o tem nieszczęsnem zawikłaniu pieniężnem ze Zgorzelskim, i on sam dał mi pieniądze na zapłacenie długów.
— Powiedziałaś mu wszystko? — zapytał p. Karol, którego głos, ociepliwszy się poprzednio na chwilę, przybrał znowu temperaturę podbiegunową.
— Wszystko! Nie mogłabym znieść egzystencyi, podtrzymywanej sztucznie ciągłem udawaniem i tajeniem się z myślami i uczuciami.
— I nie masz już żadnej, żadnej tajemnicy między wami?
Helena chciała mówić, ale wzrok Karola zamroził jej słowa na ustach. Ruszyła więc tylko ramionami, i odwróciła się obojętnie.
— Ha, kiedy tak — zawołał Karol — to moja misya skończona, wracajmy do klubu! Ma się rozumieć, że gdy uzbierasz nieco pieniędzy na szpilki, zwrócisz mi moich pięć tysięcy, a ja ci wrócę weksel. Nie mogę ci robić tak znacznego prezentu, bo mam dzieci. Rozumiesz ty, co to znaczy mieć dzieci? Pojmujesz, co to jest kochać kogoś więcej, niż siebie, niż swoją piękność i niż hołdy świata; a nawet więcej, niż swoją sławę i dobre imię?
— Nie, nie pojmuję — odrzekła krótko i sucho, jak on mówił przedtem. — Co się tyczy pieniędzy, wrócę ci je wkrótce; Tadeusz obsypuje mię niemi przy każdej stosownej sposobności.
— A więc, Balladyno, wracajmy na zamek grafa Kirkora! — Pan Karol rzucił te słowa żartem, ale w tej chwili już księżyc oświecał tak bladem światłem szpalery ogrodu, i wszystkie przedmioty wkoło rysowały się w cieniu tak teatralnie i dekoracyjnie, i Helena z białemi swojemi licami i czarnemi oczyma wyglądała tak dziwnie i niesamowito w tem otoczeniu, że nim jeszcze przebrzmiała aluzya jego poetyczna, pan Skryptowicz uczuł jakiś dreszcz i mimowoli wydało mu się, że słowa jego miały więcej znaczenia, niż zwykły cytat z książki. Co się tyczy Heleny, znała ona lepiej Balzaca i panią Sand, niż Słowackiego, i nie zrozumiała jego tragicznego porównania. Szli tedy zwolna ku werandzie, on zatopiony w myślach o zagadce psychologicznej, z którą miał do czynienia, ona, zastanawiając się nad tem, dlaczego Karol pytał ją, czy nie ma więcej tajemnic, któreby powinna powierzyć Tadeuszowi? Ale nim znaleźli oboje rozwiązanie tych pytań, odwróciła ich uwagę żywa dyskusya między dr. Chimerskim a ks. Chyżyckim, zakończona głośnym wybuchem śmiechu. P. Tadeusz, grając z kołkiem, dał był szlema swoim przeciwnikom, w skutek czego doktor zaperzony interpelował proboszcza, dlaczego mu nie podegrał pików?
— Z bardzo ważnej przyczyny — wołał ksiądz, czerwony od gniewu — z bardzo ważnej!
— Radbym wiedzieć z jakiej! Jak można było nie grać pików! — zarzucał doktor tonem srogiego sędziego, który przekonywa delikwenta, iż popełnił zbrodnię, zasługującą najmniej na powieszenie.
— Nie można było grać pików — krzyczał proboszcz.
— Należało grać piki! — piorunował doktor, rozprzestrzeniając palce u prawej dłoni, i opierając na pierwszym z nich, wskazujący palec lewej ręki. Giest ten był zwykle wstępem jakiegoś bardzo długiego i przekonywującego wywodu.
— Ależ — oponował proboszcz w rozpaczy, demonstrując obydwoma dłoniami — ale nie miałem ani jednego piku.
Ten to niezwalczony argument wywołał ową powszechną wesołość całego klubu, do której przyłączyła się natychmiast Helena, jak gdyby chciała przekonać Karola, jak dalece czuje się szczęśliwą i swobodną. Ksiądz wpadł w wyborny humor i przypomniał sobie jeszcze kilka anegdot, osnutych na tle podobnych katastrof wistowych. W ten sposób śmiano się i rozmawiano do kolacyi, przy kolacyi i późno w noc jeszcze, poczem p. Tadeusz odprowadził Karola do przygotowanego dla niego pokoju, ażeby się mógł wywczasować po trudach podróży dyliżansem odbytej.
— Zbudzisz się zapewne tak około czwartku albo piątku?
— O nie, wstaję jutro rano. Wszak pojmujesz, że przyjechałem tu na zwiady? Chcę zobaczyć, jak wam idzie gospodarstwo.
— O, coraz lepiej — odparł Tadeusz. — Cóż tam porabia moja mała?
— Rozwija się w sposób zastanawiający. Nie poznałbyś jej, gdybyś ją zobaczył. Uczy się przytem z wielką ochotą, a wszyscy ją tak polubili, jak gdyby była najmłodszem dzieckiem rodziny. Ciebie wspomina często i cieszy się, gdy się jej powie, że przyjedziesz.
Na poczciwej twarzy p. Tadeusza widać było, że wiadomość ta sprawiała mu przyjemność niemałą. P. Karol nie zmyślał, mała Helenka w istocie przylgnęła była do Zameckiego całą siłą tego instynktu, który pozwala dzieciom odgadywać, kto im sprzyja. Pani Skryptowiczowa i dzieci jej polubiły ją niezmiernie, a dzięki ich staraniom, w krótkim czasie zniknęły ślady pierwotnego zaniedbania, w jakiem dziecko to chowało się na wsi. Wszystko szło tedy jak najlepiej, i tylko do wielu innych zarzutów, które czyniono p. Skryptowiczowi, przybył ten jeden, że wziął do domu i narzucił własnej żonie „jakieś dziecko“, Bóg wie zkąd przywiezione. Oficyalnie atoli mówiło się, że Helenka jest sierotą po dalekim kuzynie p. Karola.
P. Tadeuszowi zależało na tem, ażeby „jego“ tajemnica nie wyszła na jaw przed czasem, a Karol pomagał mu w tem sumiennie. Drugą troską obydwu opiekunów było, ażeby pupilka ich otrzymała jak najlepsze i najstaranniejsze wychowanie. Wiele było konferowania i dyskutowania w tej mierze, na szczęście, z obawy, by nie przemądrować czego, pozostawiono na razie główną część zadania p. Skryptowiczowej, i pod jej okiem Helenka chowała się wraz z dziećmi pana Karola w sposób najodpowiedniejszy jej wiekowi. Na przyszłość atoli p. Skryptowicz miał daleko sięgające plany, których podstawą była zła jego opinia o nauce kobiecej, t. j. udzielanej przez kobiety.
— Jednej tylko religii — mawiał — niech nikt nie uczy moich dzieci, oprócz ich matki. Kobieta nieowładnięta przez Stodolskich, a głęboko religijna, najlepszym jest katechetą. Dogmatyczna strona religii, tak szorstka i sztywna w ustach teologów, i często tak fatalnie podkopująca to, czego ma być fundamentem, udzielana przez matkę nabiera uroku cudownej i nieokreślonej legendy, której niezrozumiałość nie czyni uszczerbku, i z którą łączą się w nierozłączną całość zasady moralne, wszczepiane za młodu. Księża, którzy usiłują uzasadnić i udowodnić wszystko za pomocą dyalektycznej filozofii, burzą zazwyczaj sami to co chcieliby wzmocnić. Przykładem jaskrawym jest Helena, której już w siódmym roku życia katecheta lege artis nabijał głowę cudackiemi definicyami. Nie uwierzysz natomiast, jakim doskonałym i przekonywającym profesorem teologii jest moja żona. Ma ona swoją własną metodę, której środków i sposobów nie potrafiłaby zapewne opisać. Kobiety umieją nie jedno, nie zdając sobie sprawy z tego.
— O, umieją!
— Rozumiem twoje westchnienie. Przyszło ci na myśl, jak doskonale umieją taić i udawać, jak dalece przejmują się przybranemi rolami. Ręczę, że Helena nie zdradziłaby się była jeszcze ani jednem słowem, ani jednym ruchem, gdyby nie była zdradzoną bez przyczynienia się ze swojej strony.
— W istocie, posuwa ona do mistrzowstwa sztukę zapomnienia, i do równego mistrzowstwa sztukę wmawiania w siebie, że nie jest poznaną. Mówiłeś z nią podobnoś — jakież jest twoje zdanie?
— Hm, widzę, że radaby zerwać ze swoją przeszłością, jak mi pisałeś. Ale czy sądzisz, że jej się to uda w tej samotni? Zamek, park, i klub piwiarzy, to dobre na parę tygodni, później nastąpi reakcya spowodowana nudami. Musisz wynaleźć coś, coby ją zajmowało, coby jej urozmaicało życie.
— Mam w tej mierze plan gruntownie obmyślany. Najpierw, zamierzam wprawić „klub“ w zdumienie niespodzianem zawiązaniem stosunków bliższej zażyłości z sąsiedztwem, od dawna zaniedbanem przezemnie. Szlachcice w tych stronach nieznośni, z mojej strony będzie to przeto poświęcenie nie lada. Jeden choruje na anglika, głupi jak stołowa noga, a zarozumiały jak paw — drugi pseudo-patryota, krzykliwy, sekciaż polityczny i agitator bez potrzeby i celu — trzeci i czwarty, narzekają na złe czasy i nie myślą o niczem, jak tylko o powiększaniu swoich majątków. Człowieka z wykształceniem i miłego w obejściu nie znajdziesz jednem słowem między naszymi bogatszymi posesyonatami na kilka mil wkoło. A jednak, potrzeba będzie żyć z nimi, bo obawiam się, że Helenie sprzykszy się wkrótce królować między żonami moich dzierżawców i mniej zamożnej szlachty okolicznej, z których mężami łączą mię serdeczniejsze stosunki. Nie zamierzam wcale poddawać jej myśli, by sobie znalazła jakie zajęcie w domu, wątpię bowiem, by ją to na seryo zabsorbować zdołało. Dlatego też, ile możności podzielę czas nasz między pobyt na wsi i w mieście, a podróże za granicę. Chciałbym, ażeby jak najprędzej nasyciła się zgiełkiem, blaskiem, ruchem, i sama w końcu zapragnęła spoczynku życia dla jakiegoś celu. Ja znalazłem już taki cel — jest nim ona i jej córka.
Projekta te wydały się Karolowi racyonalnemi i uspokoiły jego ukrytą obawę, że Helenie sprzykszy się wkrótce pożycie z mężem niemłodym już i różniącym się z nią w skłonnościach i gustach. Miał z nią nazajutrz długą rozmowę, w której dość przebiegle usiłował utwierdzić ją w dobrych przedsięwzięciach, jakie mieć mogła, udając, że wierzy jak najmocniej we wszystko, co mu mówiła, i kładąc wiele nacisku na przywiązanie Tadeusza do niej i na jego dobre o niej wyobrażenie. Helena rada słuchała tych zapewnień z ust tak wierutnego sceptyka, wzmacniały one w niej przekonanie, że zasługiwała na uczucia, których była przedmiotem, i że nie było już ani jednej chmurki na jej widnokręgu. Sama, jakby dla skonstatowania tej zewnętrznej i wewnętrznej pogody, tego słonecznego stanu swojej duszy, powróciła do wypadku, który sprowadził Karola do Rymiszowa, kreśląc mu wymownie pogardę i wstręt swój dla Alfreda Zgorzelskiego.
— Powiem ci nowinę — wtrącił Karol. — Pan Alfred kocha się, jak słyszę.
— W rouge, czy w noir? Czy może w którym paragrafie prawa kryminalnego?
— O, nie. Kocha się w siostrzenicy pani Trzecieszczakiewiczowej. Wrócił z zagranicy do wód krajowych, do których jeździła na parę tygodni p. Trzecieszczakiewiczowa ze swojemi pannami, nie wiem poco — zapewne dla poratowania zdrowia kochanego Żolcia, który podobnoś cierpi na podagrę. Otóż Wandzia wróciła rozmarzona, zakochana po same uszy. Twoja matka sprzyja niezmiernie temu stosunkowi i powiada, że uważa to za swój obowiązek wyswatać Alfreda i dać mu dobrą żonę, skoro zawiódł się na tobie. Mówią, że ni ztąd ni zowąd dostał pieniądze, i że wróci wkrótce, by uporządkować swoje interesa i ożenić się z Wandzią.
— Nic z tego nie będzie! Wandzia jest bardzo dobrego serca dziewczyną, której szkoda dla pana Alfreda. Nie wierzę nawet, by miał względem niej jakie uczciwe zamiary i będę umiała zapobiedz, by jej nie zawiódł. Skoro przybędziemy do miasta, zabiorę Wandzię do siebie i wybiję jej z głowy ten romans nieszczęśliwy.
— Nie radzę ci tego. Wraz z Wandzią wzięłabyś do domu wizyty p. Alfreda, a to nie tylko w mieście, ale i na wsi, bo jego Kruchówka leży ztąd o dwie mile. Wizyty te....
— Obejdzie się bez wizyt, jego noga nie postanie nigdy w moim domu. Tadeusz....
— Tadeusz przyjmie go właśnie dla tego, że mówiono o jakimś stosunku, który miał istnieć między wami, i że nie zechce okrywać się śmiesznym pozorem zazdrości.
— Ja sama go poproszę, aby mu pokazał drzwi, i wyjaśnię mu, dlaczego to ma uczynić.
— Skoro masz tak rezolutne zamiary, to co innego. W istocie, szkoda dziewczyny.
P. Karol nie zastanawiał się dłużej nad tym szczegółem. Był obecnym na jednym jeszcze posiedzeniu klubu rymiszowskiego, i widział zdumione miny członków, gdy im Tadeusz zapowiedział, że zamierza od czasu do czasu puścić się wraz z żoną na wielkie wody okolicznego highlife. Dr. Chimerski udzielił pani Helenie dokładnego rysopisu, z którego mogła powziąć przekonanie, że między hrabią Rozumowskim, jednym z sąsiadów, a tegoż stadniną zachodzą jedynie różnice fizyologiczne; ks. Chyżycki zaś za pomocą zwięzłych dykteryjek ludowych scharakteryzował resztę posesyonatów, o których wspominał Tadeusz. Mimo to, po odjeździe p. Karola, pani Helena dała się nakłonić do zrobienia preliminowanych wizyt, i spostrzegła z przyjemnością, jak dalece przy pomocy majątku męża i własnych przymiotów towarzyskich, rywalizować może zwycięzko z młodszą i starszą „bracią“ wiejską. Na zimę, państwo Zameccy zjechali do miasta i prowadzili dom otwarty. Helena wykonała swój plan, tyczący się panny Wandy, bez oporu ze strony Tadeusza, który żywił niechęć jedynie ku pani Trzecieszczakiewiczowej. Był to dobry uczynek, p. Alfred zginął bowiem był znowu gdzieś bez wieści, a młoda wielbicielka lirycznej poezyi, oprócz kilku listów, które miała od niego, potrzebowała serdeczniejszej pociechy od tej, jaką mogło stanowić skomlenie Żolcia. Uznał to Tadeusz i chętnie zgodził się z żoną, gdy objawiła chęć zabrania Wandy do siebie i „wydania jej za mąż“, jeżeli się uda. Od tego czasu, panna Wanda Ciechocka większą część roku przebywała u państwa Zameckich, w mieście, w Rymiszowie, lub za granicą. Pan Alfred był niewidzialnym, i tak mijały lata, mimo wszelkiego urozmaicenia zbyt jednostajne, by powieściopisarz mógł zdawać z nich szczegółowo sprawę swoim czytelnikom.
Lat takich minęło ośm i nie sprowadziło wielkich zmian w postaciach, które poznaliśmy w ciągu naszego opowiadania, ani w ich stosunkach. Pan Tadeusz miał lat czterdzieści ośm, i kochał żonę, zawsze piękną, pomimo lat trzydziestu sześciu, które liczyła. Pani Podwalska i p. Trzecieszczakiewiczowa, żyjąc w nierozerwanej przyjaźni, zapewniały sobie zbawienie wieczne pod kierunkiem ks. Stodolskiego, który przy pomocy hojnych darów dusz pobożnych, pobudował już niejedną kaplicę i pracował niezmordowanie nad utworzeniem przytuliska dla zaniedbanych chłopców, utrzymywanego przez OO. zgromadzenia apostolskiego św. Jakóba z Kompostelli. Był już gmach z folwarkiem, i w gmachu mieściło się trzydziestu siedmiu ojców, odprawiających służbę bożą w kaplicy pięknie przyozdobionej, podczas gdy na folwarku pięciu „zaniedbanych chłopców“ ćwiczyło się w wierze katolickiej i w sztuce karmienia, jakoteż pojenia bydła klasztornego, po kolei usługując przy mszy i pędząc krowy na paszę. Pani hrabina Odborska urządzała loterye fantowe na korzyść tego zakładu, a pani Zamecka pełniła obowiązki gospodyni na niejednym balu, z którego dochód przeznaczonym był na ten cel chwalebny. Pan Skryptowicz tymczasem starzał się śpiąc w niełasce kościoła i ludzi, i raz na rok pojawiał się w Rymiszowie na dni parę, gdzie w lecie klub tamtejszy odbywał jak dawniej swoje posiedzenia. Panna Wanda stała się była nieodstępną towarzyszką pani Zameckiej, i nie wychodziła za mąż, chociaż była interesującą i wcale jeszcze świeżą blondynką. P. Zgorzelski pojawił się nakoniec po dłuższej niebytności, i p. Podwalska z podwójną gorliwością jęła go swatać z panną Wandą.
Wielkie natomiast zmiany zaszły w młodszej generacyi. Dzieci p. Skryptowicza dorosły, a wśród nich wyrosła na śliczną panienkę, wychowanka jego, panna Helena Grodecka. W szesnastym roku życia była to wysmukła brunetka, doskonale ułożona, z główką umeblowaną lepiej niż to się jeszcze w owych czasach zdarzało osobom będącym w jej wieku. P. Skryptowicz przeprowadził swój plan edukacyjny dość szczęśliwie, zamiast guwernantek i metrów poruczył nauczycielom z zawodu, prawdziwym pedagogom, rozmaite gałęzie nauki, i osiągnął świetne rezultaty w tym kierunku, podczas gdy p. Skryptowiczowa uzupełniła to wszystko macierzyńską troskliwością. Helenka nie domyślała się nawet, jak dalece była piękną i czarującą, tak jak nie domyślała się, zkąd się wzięła na świecie. W mgle odległej przeszłości gubiło jej się wspomnienie rozwalonej chaty, i samotnej wierzby, i złośliwej „neńki,“ i brudnych dzieci. Po tem, następowało długie pasmo kobiecych i dziecinnych pieszczot, i ciągłych dowodów miłości. Nie było rzeczy, którąby lubiła, a którejby ktoś nie starał się uczynić jej przystępną. Lubiła teatr: p. Zamecki korzystał z każdej swojej bytności w mieście, ażeby jak najczęściej zabierać do teatru panią Skryptowiczową wraz z jej dziećmi i Helenką. Lubiła tańczyć — opiekunka urządzała zabawy domowe lub prowadziła panny na wieczorki do znajomych, a rówieśniczki w zawody przystrajały ją i klaskały w dłonie z uciechy, że taka piękna. Poza tem wszystkiem, jak anioł opiekuńczy, przedstawiał jej się p. Zamecki, o którym jej mówiono, że jest jej przybranym ojcem, i do którego lgnęła z całą sympatyą. Mniej lubiła „wuja Karola“, zawsze zgryźliwego, a często opryskliwego. Słyszała, że p. Zamecki miał żonę, ale nie widziała jej nigdy i nieraz była ciekawą poznać ją albo przynajmniej zobaczyć. Nie było po temu sposobności, bo Pan Tadeusz nigdy nie przyprowadzał żony do Skryptowiczów, a gdy z nią przebywał w mieście, poruszała się w sferach towarzyskich, w których nie bywała Helenka. Wszelako, od czasu do czasu, całując ją w czoło, p. Tadeusz obiecywał jej, że kiedyś daruje ją swojej żonie, i że wówczas będzie miała prawdziwą matkę, równie dobrą i kochającą jak „ciotka“ Skryptowiczowa. Helenka zastanawiała się nad tą zagadkową obietnicą, i nad całą swoją egzystencyą, próbowała dowiedzieć się czegoś od ciotki, ale to jakoś nie szło. A potem, szesnasty rok życia upominał się o swoje prawa, i nowe myśli zaczęły snuć się po młodej główce, rugując z czasem wszystkie inne....
....„Zdaje mi się nieraz — pisał p. Tadeusz pewnej wiosny do p. Karola — że blizkim już jest czas wykonania tego prawdziwego coup de théâtre, o którym marzę od dawna. Więcej niż w przeszłym roku, kiedy ci to mówiłem po raz pierwszy, Helena wydaje mi się zmienioną, smutną czasem, jakby niespokojną. Usiłowałem wybadać ją, powiedziałem jej wprost, jaką zmianę w niej spostrzegam, błagałem, jeżeli ją co niepokoi lub trapi, aby mi się zwierzyła. W pierwszej chwili było coś w jej twarzy, jak gdyby wyraz walki wewnętrznej, jestem pewny, że wahała się i nie mogła powziąć postanowienia. Wówczas zdobyłem się na odwagę, i po niejakiej chwili nadmieniłem, że i ja mam coś na sercu. Mianowicie, przypomniałem jej to, co przed ślubem słyszała odemnie o mojej wychowance. Teraz, dodałem, radbym, gdybym ją mógł wziąć do domu, zwłaszcza, że panna Ciechocka prawdopodobnie opuści nas wkrótce i pójdzie za mąż, skoro Alfred Zgorzelski od czasu swojego powrotu nie ustaje w zabiegach, i jak się zdaje, ustatkował się na dobre. W takim razie Helena potrzebowałaby kogoś dla swego towarzystwa. Uważałem, jakie to na niej wywrze wrażenie. Uśmiechnęła się lekko, rzekłbym, z goryczą, i najobojętniej w świecie przystała na moją propozycyę. Co sądzisz o tem wszystkiem? Nie zapominaj, że tego roku nie chciała nawet wyjeżdżać za granicę; że powtarza od czasu do czasu, iż wolałaby najlepiej przepędzić lato w waszem mieście, i tylko dla Wandy zjechała do Rymiszowa, bo Alfred gospodaruje zawzięcie w Kruchówce i może widywać się ze swoją przyszłą tylko u nas. Ciągnie ją coś tedy do waszego miasta, coś, czego rad się domyślam.“
„Jak uważasz, czy Helenka miałaby ochotę przyjechać na krótki czas przynajmniej do Rymiszowa? Donieś mi o tem jak najprędzej.
— Pan Alfred gospodaruje zawzięcie w Kruchówce i żeni się z panną Wandą — mruknął p. Skrytowicz po przeczytaniu tego listu. — To wszystko w głowie mi się pomieścić nie może. Muszę ja zarządzić maleńkie śledztwo w tej sprawie.

I jakby w celu rozpoczęcia indagacyi, pan Karol nasunął szlafmycę na głowę i usnął głęboko.




ROZDZIAŁ V.


Przysłowie, które powiada „la nuit porte conseil“, nie sprawdziło się na p. Karolu, i ściśle rzecz biorąc, sprawdzić się nie mogło, zważywszy iż dotyczy ono ludzi śpiących w nocy, nie zaś obracających dzień na tę funkcyę swojego organizmu zwierzęcego. Z tego powodu zapewne p. Karol i tym razem, jak zwykle po przebudzeniu, był w bardzo złym humorze. Uroczyste milczenie panowało dokoła, podczas gdy spożywał kawę — nikt nie miał ochoty wdawać się w rozmowę z zachmurzonym Jowiszem domowym, i wyzywać jego pioruny. Rozpowszechniono wprawdzie błędne mniemanie, jakoby gromowładny Zews zostawał raczej pod olimpijskim pantoflem Jonony, jest to atoli tylko jednem z owych mylnych zapatrywań się na stosunki mitologiczne, które rozpowszechnili. pp. Meilhac i Halévy przy akompaniamencie muzyki Offenbacha — kto czytał Iliadę, ten wie, że ojciec bogów umiał utrzymać niepospolity rygor w swoim domu. Posiliwszy się jednakowoż ambrozyą i zasłoniwszy się obłokiem dymu, wydobytym z fajki, Zews powiódł wkoło łaskawszym wzrokiem i przemówił:
— Gdzież są dzieci!
— Poszły przejść się na chwilę do ogrodu, zaraz powrócą — odparła skwapliwie pani Leokadya Skryptowiczowa.
— Jakto, poszły same, bez ciebie? — zagrzmiało z Olimpu.
— Nie mogłam iść z niemi, bo wiedziałam, że się zbudzisz i będziesz potrzebował kawy. Prosiłam pana Rolińskiego, aby im towarzyszył.
— A, już to najmniej dwudziesty raz słyszę o tem towarzystwie! Czy pan Roliński nie ma nic innego do czynienia, jak tylko wodzić się na spacer z naszemi dziećmi i Helenką? I czy sądzisz, że dla dorosłych panienek nie możnaby znaleźć innego towarzystwa, bardziej właściwego, niż taki młody człowiek, pędziwiatr, jak Roliński?
— Cóż mam począć? Wszak sam nie chciałeś ani słyszeć o żadnej nauczycielce, albo guwernantce! Jeżeli panny mogą uczyć się matematyki, geometryi i rysunków od p. Rolińskiego, historyi od p. Finkla, języków od p. Gianellego, a muzyki od p. Czerskiego, dlaczegóżby nie miały z jednym z nich chodzić na przechadzkę? Ofiarowała mi się wprawdzie p. Trzecieszczakiewiczowa....
— Niechaj was Bóg broni od niej! Wiesz, że nie chcę słyszeć o tej jędzy!
— Ja jej przecież nie zapraszam, ale i wyprosić jej nie mogę, jeżeli przyjdzie do mnie. Była właśnie dzisiaj i żaliła się niezmiernie.... W istocie, jest to bardzo nieszczęśliwa kobieta....
— Psy jej się nie chowają zapewne.
— Nie bądź-że takim nieludzkim! Ma ona niezmiernie wiele zmartwienia ze swoją siostrzenicą Wandą. Ten jakiś p. Zgorzelski uwodzi ją już od tylu lat, dziewczyna kocha się na zabój, a on dotychczas nie oświadczył się nawet formalnie. Wanda odmówiła już parę niezłych partyj, czekając na niego, a tymczasem lata płyną.... Jużto Bogiem a prawdą wiele temu winna pani Zamecka.
— Pani Zamecka winna? Nie wiem, czy ci to mówiłem, że swojego czasu Helena wzięła pannę Wandę do siebie, ażeby jej wybić z głowy ten romans niepotrzebny?
— A tymczasem.... ale co tam wspominać o tem, wiem, że nie lubisz słuchać „babskich plotek“.
— Dziś jestem usposobiony do słuchania ich. Powiedz mi wszystko, coś słyszała. „Baby“, mojem zdaniem, są tak złe, że są zawsze w stanie zrobić przynajmniej połowę tego złego, co mówią jedne o drugich. Pojmujesz zresztą, że są okoliczności, w których, jeżeli można, należy odjąć wszelką podstawę nawet najwierutniejszym plotkom. Mów tedy wszystko, co wiesz.
Pani Leokadya rada była skorzystać z tej rzadkiej sposobności wygadania się z mężem, i odwrócić oraz jego uwagę od drażliwych kwestyj, które był poruszył.
— Już to przyznam ci się, że i mnie samej trudno uwierzyć w to wszystko, co mówi p. Trzecieszczakiewiczowa. Zapewnia ona, że pani Zamecka owładnęła zupełnie Wandzię, i okazuje się przychylną jej miłostkom, dokładając wszelkich starań, aby dziewczyna i na chwilę nie zapomniała o p. Zgorzelskim, a tymczasem.
— Cóż, tymczasem?
— Otóż jest właśnie to, czemu ja wierzyć nie mogę. Jestże to prawdopodobnem, by kobieta niemłoda już, i która tyle zawdzięcza mężowi, jak twoja siostra, oszukiwała go w sposób tak haniebny! To już jest widoczny wymysł pani Trzecieszczakiewiczowej, która w istocie ma bardzo zły język.... Nie warto powtarzać tego, co ona mówi.
— Ja wszakże chcę wiedzieć, i powiesz mi natychmiast, co zmyśliła p. Trzecieszczakiewiczowa.
— Że... romans Zgorzelskiego z Wandzią jest tylko pretekstem, pod którym on bywa w domu państwa Zameckich, i że w istocie romansuje z kim innym. Nie daj temu wiary, bo gdyby Helena nawet na prawdę do tego stopnia wyzuła się z sumienia i zapomniała o wszystkich obowiązkach, to przecież p. Tadeusz nie jest ślepym, a Wanda także spostrzegłaby się i zerwałaby stosunek z człowiekiem, który ją uwodzi....
— Ale, koniec końców, ten Zgorzelski bywa u Zameckich?
— O, bywa! Spotykał się z nimi za granicą, odwiedzał ich tu w mieście, a teraz na wsi, sąsiadując z nimi, ma być prawie codziennym gościem w Rymiszowie.
— Pokazuje się, że nie można nigdy być dość wielkim pesymistą. Kiedy mię Helena zapewniała, że nie ścierpi go w swoim domu, wierzyłem jej. Kto wie zresztą, może w istocie, jak większa część kobiet, ma słabość do swatania... Trudno przypuszczać, ażeby mogła kochać się w człowieku, którym pogardza z bardzo ważnych pobudek.
Zdanie to potwierdziła pani Skryptowiczowa tak wymownie, że p. Karol utwierdził się w niem na razie, wiedział bowiem, że żona jego mówi tylko to, co czuje, a ponieważ miał z natury niemiecką skłonność do tworzenia ogólnych prawideł na podstawie pojedynczych faktów, więc wyrozumował sobie, że ponieważ jedna kobieta nie była zdolną kochać mężczyzny w jej oczach pozbawionego wszelkiej moralnej wartości, i nie imponującego jej niczem, nawet stanowiskiem socyalnem — więc też i żadna kochać się w podobnych warunkach nie potrafi. Ten tok myśli przypomniał p. Karolowi znowu p. Trzecieszczakiewiczową i wywołał nowy wybuch niezadowolenia z powodu jej wizyt.
— Zwłaszcza gdy taka plotkarka w okamgnieniu spostrzeże, co się gdzie dzieje, i rozniesie to po całym świecie. Niechno się tylko dowie, że puszczasz dziewczęta na spacer z p. Rolińskim, a zobaczysz, jak nam się przysłuży! Proszę cię bardzo, aby to się więcej nie powtarzało!
— Mimo to, Karolu....
— Co tam znowu, „mimo to!“ Nie mimo to, ale dlatego, dlatego właśnie, że nie chcę tego, i basta! Zakazuję tych spacerów jak najwyraźniej; dziewczęta niech chodzą z tobą, albo niech siedzą w domu. Zakazuję i zabraniam!
— Dziewczęta nie mogą siedzieć, jak w klatce — odparła p. Skryptowiczowa, zdobywając się na opozycyę tak energiczną, że p. Skryptowicz w pierwszej chwili oniemiał ze zdziwienia. — Nie chciałeś mnie słuchać, kiedy mówiłam, że mi koniecznie potrzeba kobiety, któraby mię wyręczała w moich obowiązkach. Masz uprzedzenie przeciw nauczycielkom i od kilku lat wszystkie lekcye powierzyłeś profesorom. Rezultat z jednej strony nie zły, moje panny bowiem wkrótce ponoś zaczną książki pisać, ale....
— Jakież ale?....
— Takie ale, że nie moja w tem wina, jeżeli Helenka zajęła się Rolińskim. Chłopak przystojny, i wcale do rzeczy, boję się tylko, że jakoś nie bardzo myśli o niej, bo zresztą, kto wie, czy nie byłaby z nim szczęśliwą. Zły to i niechrześciański zwyczaj, odżegnywać chmurę gradową, aby szła na pole sąsiada; ale jako matka, rada jestem, że przynajmniej żadna z moich córek nie jest tak oszołomioną. Bogu dzięki, p. Finkel zezuje, a p. Czerski taki niedorzeczny, że dziewczęta śmieją się z niego. P. Gianelli stary i żonaty, nie ma więc niebezpieczeństwa. Roliński natomiast łatwo może się podobać, i podobał się Helence. Musiałeś przecież uważać, że jest zmienioną do niepoznania, smutną i zamyśloną. W wolnych chwilach chowa się po kątach i spisuje dziennik, z którego pochwyciłam kilka kartek. O, patrz!
P. Karol w stanie kompletnego o słupienia wziął z rąk żony corpus delicti, o którem mówiła, i czytał, co następuje:
„Wacław także jest sierotą. Opowiadał nam wczoraj, jak w dziewiątym roku życia znalazł się bez dachu, bez schronienia. Ojciec jego był owdowiałym księdzem ruskim, gdy umarł, następca jego zajął plebanię i wypędził sierotę na ulicę. Biedny Wacław tułał się po wsi dzień cały, a nie śmiał przyznać się nikomu, że głodny, ani prosić o kawałek chleba. Znużony, usnął pod płotem, przy drodze, na wilgotnej trawie. Z głodu i chłodu dostał gorączki, i marzył, że go anioł niósł z sobą do nieba, i układał w wygodne, ciepłe łóżeczko, i że majestatyczny głos organów napełniał wkoło powietrze. Jak on to przecudnie umie opowiadać! Zdawało mi się, że słyszę chór aniołów śpiewających: Hosannah! i że widzę ubogiego chłopczyka, niesionego w niebo na ich skrzydłach. Jaki on był biedny! Stokroć biedniejszy odemnie, bo neńka chociaż mię biła i była złą, nie broniła mi zagrzać się w chacie. Ale i jemu, jak mnie, nie darmo śniła się bajka. Obudził się w istocie w ciepłem łóżeczku, i był przy nim doktor, który mu podawał leki, a tym aniołem, który go zabrał z deszczu i wilgoci, był stary proboszcz z sąsiedniej wsi, i ten wychował go jak swego syna. Spamiętałam dobrze jego nazwisko, nazywał się Chyżycki. Musi to być bardzo dobry człowiek, tak dobry jak pan Zamecki, i jak wuj Karol, i jak ciocia, i jak wszyscy w domu. Mój Boże, ileż to dobrych ludzi jest na świecie, a chociaż wszyscy narzekają, że ich nie ma, przecież sierota zawsze znajdzie serce i opiekę! Kto wie, gdyby Wacław wiedział, jak mocno nasze losy są podobne do siebie, kochałby mię może, jak ja jego kocham. Nie miałam wszakże odwagi opowiedzieć mu mojej historyi, bo ciocia nie lubi, bym o tem wspominała, a zresztą, płacz mi przeszkodził. Dobra ciocia całowała mię i tuliła do siebie, ona odgadła, co się działo w mojej duszy. Odgadła niestety tylko połowę; ja nie płakałam tylko nad sobą, ale nad wszystkimi, których nie ma komu kochać, a którzy później, później dopiero znajdą życzliwe, przyjazne serca; pojmuję jaka to rozkosz kochać kogoś, co mało albo i żadnej miłości nie znalazł na świecie. O, gdyby Wacław wiedział....“
— Do miliona cherubinów i serafinów! — zawołał p. Karol. — Że też te dziewczęta, ledwie od ziemi odrosną, zaraz zaczynają się kochać! Ten dokument jest jasny, naiwny i niewinny, jak tylko być może, i doprowadza mię do rozpaczy. Gdzieś u licha wszystko się kocha, na wszystkie strony! Cóż teraz począć z tym fantem, zwłaszcza gdy sama powiadasz, że ten panicz jakoś nie odwzajemnia uczuć Helenki?
— Przynajmniej, jak sądzę, nie dał jej tego do poznania.
— To jeszcze dosyć dobrze świadczy o nim. Wszak musi wiedzieć, jak znaczny posag będzie miała Helenka?
— Nie wie. Ona sama nie wie o tem, wszak kazałeś ukrywać to przed nią. Ale cóż przeszkadza jej posag?
— Nic lubię młodych ludzi, których afekta serdeczne jakoś tak mimowoli kierują się w stronę większej paczki banknotów. Kto się kocha, powinien się żenić, a kto się żeni, powinien mieć własny kawałek chleba, którym podzieli się z żoną. Chwalę niezmiernie dawny obyczaj niektórych krajów, według którego nie dawano córkom nic, oprócz wyprawy.
— Według twoich zasad, wszystkie posażne panny byłyby skazane na celibat.
— I wyszłyby na tem lepiej, niż na mężach, zwabionych groszem. Bądź co bądź, muszę się wdać w tę sprawę Helenki, i wyjaśnić ją, póki czas.
— Zmiłuj się, ty z pewnością zrobisz coś szorstkiego, niedobrego....
— Pani dobrodziejka raczy uważać swojego męża jako niedźwiedzia z białowiezkiej puszczy. Niech i tak będzie. Mimo to przyznasz, że jeżeli Roliński nie kocha Helenki, tysiąc razy lepiej będzie dla niej samej, jeżeli marzenia jej przerwane będą wcześniej, a na to najlepszym jest środkiem, aby go przestała widywać.
W tej chwili wpadło do pokoju kilka młodziutkich panien, po części bardzo trzpiotowatych i wesołych, w towarzystwie młodego człowieka o bardzo statecznej minie, któremu p. Skryptowiczowa nie oddała wcale przesadnej pochwały, nazywając go przystojnym i „do rzeczy“. Pan Skryptowicz podał mu rękę i cofnął się do swego pokoju, podczas gdy jego żona zajęła się przygotowaniami do herbaty dla wracających z przechadzki. Helenka poczęła krzątać się koło papierów na swojem biurku, porządkując niby i chowając wszystko do szuflady. Wtem wypadł jej z ręki arkusz, który właśnie jak najpilniej chciała schować. Rzuciła się za nim szybko, ale już Wacław podniósł go z ziemi. Prosiła go usilnie, aby nie oglądał jej „niedorzecznych konceptów“, i drożyła się długo, byłaby postawiła może na swojem, ale córki p. Skryptowicza przyszły w pomoc Wacławowi. P. Skryptowicz przez odchylone drzwi był świadkiem całej sceny, a mając wzrok bystry, bo wywczasowany, mógł widzieć i ów papier, będący przedmiotem sporu. Był to rysunek, przedstawiający małego chłopczyka, niesionego przez aniołów wśród mnóstwa obłoków. Kompozycya nie była ani szczególną, ani oryginalną, i przypominała mnóstwo sentymentalnych niemieckich i francuzkich „Reveries du soir“ itp. Oryginalnem było to, że pominąwszy czarne wąsiki, chłopczyk niesiony przez aniołów podobnym był jak dwie krople wody do p. Wacława Rolińskibgo, podczas gdy jeden z aniołów czy archaniołów, pochylony nad nim twarzą, i zbyt widocznie zdjęty ochotą pocałowania chłopczyka w czoło, dziwnie przypominał profil Helenki. Dziewczę zarumieniło się było i protestowało mocno przeciw podpatrywaniu jej „smarowideł“, p. Wacław zaś miał minę niezmiernie zadumaną i dopiero po chwili przyszedł do siebie z tego mglistego stanu duszy, umotywowanego zresztą widokiem obłoków, na które nie żałowano czarnej i białej kredy.
P. Skryptowicz schował się i nie pokazał się więcej. Co się tyczy innych aktorów tej sceny, mogę zaręczyć, że nigdy bardziej smętny młodzieniec nie badał tajemnic rachunku różniczkowego, jak p. Wacław, wróciwszy z herbaty od państwa Skryptowiczów, i nigdy piękniejsze czarne oczy nie objawiały tak wielkiego roztargnienia, jak oczy Helenki tego wieczora. Ale p. Skryptowicz widział roztargnienie Helenki, a nie widział smętu p. Wacława, chociaż więc nie był nieludzkim z natury, trwał w swojem postanowieniu.
Literatura powieściowa wszystkich narodów cywilizowanych zolbrzymiała już tak w naszych czasach, a tak zawzięcie i przeważnie zajmowała się i zajmuje wszechstronną zewnętrzną i wewnętrzną analizą jednego i tego samego uczucia, że musiałbym powtórzyć historyę kilku tysięcy różnych bohaterek, znaną już dostatecznie wszystkim moim czytelnikom, gdybym chciał opowiadać, co się działo w głowie i w sercu Helenki. Niedyskrecya państwa Skryptowiczów, wywlekając na jaw dokument tak poufny, jak dziennik ich pupilki, wybawiła mię po części z tego kłopotu. Dowiedzieliśmy się najpierw z tego pisma, że inaczej być nie mogło, i że Helenka musiała zakochać się w Wacławie, tak jak musiała parę lat przedtem przebyć odrę i koklusz, i jak podróżni wracając z Duwru do Calais przebywać muszą chorobę morską, podczas gdy ci, którzy ich wyprzedzili i mają od kilku dni stały ląd pod nogami, dziwią się ich nieszczęśliwym minom i spojrzeniom błagającym o litość. Ci ostatni zapomnieli już o swojej podróży, i nie mogą pojąć, jak można upadać na duchu i czuć się blizkim śmierci z powodu, iż okręt kołysze się nieco? Nikt jeszcze nie umarł z miłości, a jakkolwiek porównanie dwóch tak różnych rzeczy z sobą może jest nieco zbyt niewłaściwem i trywialnem, ośmielam się ciągnąć je dalej i twierdzić, że nawet w skutkach jest podobieństwo między obydwiema chorobami. Morska, gdy się ją przebędzie, oddziaływa nader zbawiennie na organizm fizyczny, wszystkie katary żołądka giną od niej, jak ręką odjął, pacyent nabiera niesłychanego apetytu, doskonałej dygestyi, świeżej cery i dobrego humoru. Dlatego to, prawdopodobnie, zapomina on tak łatwo o dolegliwościach podróży okrętowej i śmieje się niemiłosiernie z nowicyuszów, wybladłych, przedstawiających obraz nędzy i pognębienia największego. To samo dzieje się z miłością. Cierpienie to, przebyte lege artis, sprowadza pewną równowagę między głową a sercem, pewien nawet, że tak powiem, „dobry apetyt moralny“. Wykochawszy się bowiem, człowiek chętniej i żywiej przyjmuje wrażenia zewnętrzne, przetrawia je gruntowniej i ocenia z tą swobodą umysłu, na której polega dobry humor, z najzupełniejszą zaś zimną krwią spogląda na tych, którzy jeszcze nie przecierpieli. I jak są natury tak twarde, że nie dostają mdłości wśród najsroższej walki żywiołów, natury jak gdyby umyślnie stworzone do zatapiania statków nieprzyjacielskich, do wysadzania ich w powietrze itd., tak i na lądzie są istoty z góry zabezpieczone od cierpień, które poważyłem się wprowadzić w paralelę z chorobą morską. Istot takich wszelako nie podobna szukać między szesnastoletniemi pannami, wychowanemi zwłaszcza tak, jak się wychowała Helenka w domu, w którym znalazła macierzyńską opiekę.
Nie było to wychowanie, w pewnem znaczeniu, modne, chociaż odstępowało znacznie od dawniejszych tradycyj „fortepianu, kadryla i francuzczyzny“. Wiemy już z rozmowy państwa Skryptowiczów, że panny w ich domu uczyły się wiele i systematycznie, co zresztą Bogu dzięki, w ostatnich czasach dość weszło w modę. Oprócz tego czytywały także dużo, po części wprawdzie to co im w ręce wpadło, po części jednakowoż i to, co im podsuwał pan Skryptowicz. Przytem tańczyły, stroiły się, i mogę zapewnić, że najprzyjemniejszej u kobiet wady, to jest pewnej próżności, Helenka posiadała tyle, ile jej koniecznie potrzeba panience i kobiecie. Ale próżność ta niejednakową bywa i w środkach, któremi się posługuje, i w celach, do których zmierza. Jednej potrzeba koronek i jedwabiów, pereł i złota, ażeby zaćmić wszystko naokoło siebie, pobudzić wszystkie kobiety do żółtej zazdrości, a wszystkich mężczyzn do bladej rozpaczy. Inna kontentuje się każdą świeżą i dobrze skrojoną sukienką, a zabójcza wykwintność w tym kierunku nie jest bynajmniej szczytem jej marzeń. Lubi i chce podobać się zawsze i wszystkim, ale nie upatruje szczęścia w tem, by z rówieśniczek żadna mierzyć się z nią nie mogła, i by ją otaczał dwór złożony z dręczonych i gnębionych niewolników płci męzkiej. Być może, że jej miło zwracać na siebie w wysokim stopniu uwagę tej płci, stworzonej do służalstwa, ale nie wyzyskuje swojej przewagi, by mogła, jak laska laku potarta wełną, podług swej woli przyciągać i odpychać figurki z jądra bzu białego, tego obrzednio-szpikowego kolegi dębów. Marzeniem jej jest znaleźć jednego niewolnika, módz go podręczyć trochę, a potem oddać mu się na całe życie, i dać mu się nawet tyranizować, chociażby był tak krótkim i podsadkowatym, tak naprzemian wybuchającym i apatycznym, jak pan Skryptowicz, i chociażby miał tak jak on na głowie parę morgów łysiny z wielkim u samego szczytu bąblem nakształt samotnego pagórka wśród pustyni. Zapomniałem powiedzieć, że głowa p. Skryptowicza ozdobioną była w ten sposób, i że przyjaciele jego przypisywali tę wypukłość frenologiczną wulkanicznemu działaniu myśli pana Karola, które gromadząc się a nie mogąc znaleźć wyjścia podczas długich dni, jakie przepędzał w objęciach Morfeusza, tędy lufcik sobie zrobiły. A mimo to, pani Leokadya kochała swego męża, znosiła cierpliwie wszystkie jego humory, truchlała z obawy o niego, gdy zakaszlał albo skarżył się na ból głowy, i rozczulała się nad jego dobrocią, jeżeli czasem przypomniał sobie, że żonie potrzeba trzewików albo kapelusza. Jest to już wielką zagadką stworzenia, że istnieją kobiety tego rodzaju, ale jeszcze większą zagadką jest, że są panny, które patrzą na to wszystko, i w skrytości serca, życzą sobie podobnego losu. A jednak — są, tylko oczywiście ich Skryptowicz musi być pięknym jak Antinous, a dobrym, jak anioł, przynajmniej w ich wyobrażeniu — jednem słowem, musi wyglądać jak Wacław Roliński, a życie z nim, zdaniem Helenki, nawet w nędzy, nawet gdyby wiecznie spał i gderał, byłoby rajem. Ale on nie spałby — o nie, a gdyby gderał, Helenka położyłaby mu głowę na piersi i słuchałaby go z rozkoszą. On miał głos tak przyjemny, a kiedy był rozdrażnionym lub podnieconym, mówił tak pięknie, i takie szlachetne, takie wzniosłe myśli z ust mu wychodziły.
To, co tutaj opowiadam, i wiele innych rzeczy, niechaj łaskawy czytelnik uważa jako streszczenie i parafrazę myśli i zapisków Helenki, które wpadły w ręce p. Skryptowiczowej i podsunięte jej były napowrót w szufladkę, z której wypadły z powodu, iż była szpara w denku, a one ukrywały się na spodzie, pod wszystkiemi innemi kajetami, rysunkami i książkami. Pani Skryptowiczowa nie mówiła nic Helenie, całowała ją tylko i tuliła do siebie, a córki jej wiedziały o wszystkiem, i w długich szeptach wieczornych konferowały z naszą bohaterką o każdem drobnem zdarzeniu, odnoszącym się do jej tajemnicy. Frania i Adelcia myślały już nawet o tem, w jakich sukienkach wystąpią, gdy będą drużkami Helenki, ale jej tego nie mówiły, bo Helenka nie chciała się łudzić i była pewną, o, zupełnie, rozpaczliwie pewną, że Wacław jej nie kocha, i rozpłakała się raz gorzko, gdy dziewczęta zaczęły układać plany na przyszłość. Daremnie udzielały jej różnych spostrzeżeń, zrobionych bystrem, panieńskiem oczkiem, z których wynikało jak dwa a dwa cztery, że Wacław bynajmniej nie jest obojętnym dla niej. Lubił z nią rozmawiać, był wesół, kiedy była w pokoju, smutny i roztargniony, kiedy jej nie było, zwracał się zawsze do niej, jeżeli miał powiedzieć coś, co mu szło prosto z serca. Cóż z tego? Ona zaledwie miała odwagę mówić z nim swobodnie, rumieniła się, ilekroć jakie uczucie mimo jej woli ubrało się w słowa i wygłosiło się w jego obecności. Serce jej tak biło, gdy nadchodził, tak była blizką zemdlenia, gdy go spotkała przypadkiem, a myśleć i mówić o nim mogła tylko, gdy go nie było! I on byłby takim, gdyby ją kochał. Ale przeciwnie, on rozmawiał z nią swobodnie, i swobodnie podawał jej rękę na przechadzce! Helenka nie wiedziała, że Frania i Adelcia manewrowały zawsze tak, aby Wacław musiał jej podać ramię, i nie wiedziała, że rozkoszny dreszcz, który ją wówczas przejmował, mógł w silniejszym organizmie męzkim nie objawiać się zakłopotaniem, i pół-omdleniem, i szalonym, wirowym tańcem drzew, ludzi i kamieni naokoło jednej biednej, pięknej, rozmarzonej główki! Było więc jasnem, że Wacław... ach, serce jej pękało już, i bez niego myśleć nie mogła o nim!
Aż tu, nazajutrz po owem odkryciu rysunku, przedstawiającego chłopczyka niesionego przez aniołów, i jednego mianowicie, szczególnie kompromitującego anioła, zaszedł wypadek nieprzewidziany, niesłychanie ważny. Po lekcyi Wacław prosił Helenkę z miną wcale obojętną, ażeby mu dała ten rysunek, bo — chciałby go nieco poprawić. Oczywista rzecz, iż zarumieniła się, jak tylko można zarumienić się, mając lat szesnaście, i twarz jakby jaką idealną brzoskwinię, niezmiernie bladego koloru i o niezmiernie delikatnym, aksamitnym puchu. Był to jeszcze jeden z tych rumieńców, których tradycya ginie powoli, i które okrywały twarz, szyję, łono, i przeszkadzały widzieć i słyszeć. Nie mogła i nie chciała mu dać rysunku, wszak całą noc płakała z powodu, iż go zobaczył, i rozpaczała nad tem, co on sobie pomyśli. Więc zaczął prosić coraz miększym głosem, i Frania i Adelcia poczęły wstawiać się za nim i spoglądać tryumfująco jedna na drugą, i Helenka — nie dała rysunku. Więc Frania i Adelcia zaczęły się krzątać około czegoś w drugim pokoju, a Helenka stała koło swojego biurka, i miała oczy spuszczone, i nie wiedziała sama, co jej jest takiego, ale wiedziała, że niezadługo zacznie płakać, czemu chciała zapobiedz, zaciskając usteczka do krwi prawie. Wówczas on zbliżył się do niej, i raz jeszcze, cichym głosem, poprosił o rysunek, i zwyciężył, poczem, jako obrzydliwy bałamut i zdrajca, pocałował ją w rączkę, i pocałował papier w tem miejscu, gdzie profil anioła pochylony był nad chłopczykiem. I nic więcej się nie stało — przynajmniej Helenka nie pamiętała już nic więcej, chyba tyle, że Frania i Adelcia były w szalenie wesołym humorze, i śmiały się jak dwa pustaki, ściskając ją, i całując, i porywając ją w wir różnych niemożliwych tańców po pokoju, ku wielkiemu zaburzeniu porządku i spokoju prywatnego wszystkich mebli i sprzętów. Nic więcej się nie stało, a jednak, stało się tak wiele!
Ale był człowiek, który już dawno przebył chorobę morską, tak dawno, że nie uznawał jej wcale i miał wielką ochotę odmówić jej prawa do egzystencyi. Tym człowiekiem był p. Skryptowicz, który kochał Helenkę po swojemu. Nie znał bliżej Wacława, a wiedział, jak łatwo dziewczęta szaleją dla ludzi najmniej godnych ich serca. Na wszelki wypadek zdawało mu się, może nie bez słuszności, że dwie godziny lekcyj codziennie, przechadzka i herbata, przechodzą miarę czasu, jaką się zwykło udzielać młodym ludziom, jeżeli jedno z nich jest zakochanem, lub oboje, do utwierdzania się w tem uczuciu. P. Skryptowicz powziął tedy postanowienie rozmówić się z Wacławem, starać się poznać go, wybadać, i nie zabronić mu wcale kochania się w Helenie, jeżeliby czuł skłonność ku temu, ale zmniejszyć nieco liczbę jego wizyt i zrobić je ile możności nie codziennemi. W tym celu p. Karol w parę dni po owem nadzwyczajnem, powyżej opisanem zdarzeniu, po którem obydwie strony nie mogły przyjść do siebie, jedna z radości, iż proszono o rysunek i wzięto go — w ten sposób, — a druga z radości, iż go dano, towarzysząc temu aktowi spojrzeniem, jakiem sarna błaga myśliwca: Nie dobijaj mnie! — p. Skryptowicz tedy, jednego poranku, wyspawszy się należycie, pojawił się w pomieszkaniu Wacława. Był to schludny pokoik w którym wszystko świadczyło, iż mieszkaniec jego kocha porządek, naukę, i pannę Helenę Grodecką, bo ponad książkami, papierami, rysunkami, ponad systematycznie ustawionemi sprzętami i ponad dziwnie, jak na kawalera, porządnie zaścielonem łóżkiem, słowem, ponad systematycznością i nauką, królowała na ścianie za szkłem i w ramach fotografia, nie potrzebuję mówić czyja, a tak wielkich rozmiarów, że można ją było nosić w sercu, ale nie na sercu, — zważywszy, iż była naturalnej wielkości.
— Piękne rzeczy — pomyślał sobie p. Karol. — Wszak kazałem je wszystkie fotografować, to prawda, ale w formacie gabinetowym; panicz widocznie sam postarał się o jedną kopię w tych rozmiarach, i zawiesił ją sobie w pokoju, ażeby się chwalić przed kolegami. Nie lubię tego, nie lubię. Dzień dobry panu, panie Roliński — dodał głośno. — Dziwi to pana, jak widzę, oglądać mię o tej porze? Niech się pan uspokoi, koniec świata jeszcze daleko, a ja pójdę spać po południu. Pracuję, piszę zwykle w nocy, a w dzień spoczywam. Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że mój sposób życia nie zgadza się z naturalnym porządkiem rzeczy. Gdyby ludzie mieli kolejno wstawać rano, a kłaść się wieczór, nie byłoby na ziemi okolic zamieszkanych, w których dzień i noc trwają po trzy miesiące. Zresztą, kto wie, czy na biegunie północnym nie ma jakiego lądu zaludnionego, ze znośnym klimatem, a tam przecież dzień i noc trwają po pół roku. Nakoniec, właśnie o tym czasie, o którym ja udaję się do snu, słońce zachodzi w San Francisco i w Honolulu. Rozszerzenie wiadomości jeograficznych rozwiało wiele przesądów. Gdyby Kopernik żył za naszych czasów, i gdyby widział na własne oczy, że pod 75 stopniem północnej szerokości słońce zamiast wschodzić i zachodzić, kręci się w kółko po niebie całemi tygodniami, a potem niknie na długo, nie miałby najmniejszej zasługi dowodząc, że słońce nie biega naokoło ziemi co dwadzieścia cztery godzin. Pan, jak widzę, przygotowujesz się do egzaminów?
— Już je zdałem, niestety — teraz potrzebaby pomyśleć o dalszem wykształceniu się w moim zawodzie. Muszę wyjechać za granicę — dodał Wacław z westchnieniem.
— Oczywiście, u nas z kilkudziesięciu katedr w kraju wykładają, że przodkowie Indyan i Murzynów, którzy nic nie wiedzieli o przyjściu Zbawiciela przed przyjściem Kolumba i Vasco de Gamy, za tę karygodną ignorancyę swoją smażą się w piekle, podczas gdy Torrequemada i Arbuez poszli prosto do nieba — ale za to nie mamy ani jednej katedry technologii chemicznej. Pan zajmujesz się specyalnie chemią?
— Nie wyłącznie, chociaż mam szczególne zamiłowanie w tej umiejętności. U nas trudnoby znaleźć kawałek chleba, nie zajmując się niczem więcej. Prawdopodobnie będę musiał zostać inżynierem dróg i mostów.
— Zrobić majątek na jakiem przedsiębiorstwie i ożenić się, co? — dodał p. Karol, spoglądając się z pod oka na fotografię Helenki, podczas gdy Wacław ruszał się niespokojnie na krześle i nic nie odpowiadał. — Panie Wacławie — ciągnął dalej p. Skryptowicz — przyszedłem pomówić z panem o pewnej, nader drażliwej materyi.
— Jestem na usługi — odparł Wacław, który, nawiasem mówiąc, nie był wielbicielem p. Skryptowicza, uważając go za nieznośnego gościa, próżniaka i dziwaka. P. Karol w tej chwili przypomniał sobie, że miał sobie w domu ułożyć całą perorę, ale że zaniedbał to uczynić. Ponieważ zaś po uroczystej zapowiedzi, iż będzie mówił, nie przyszło mu na myśl, od czego ma zacząć, więc zaczął od pierwszego lepszego przedmiotu.
— Widzę tu u pana fotografię — fotografię mojej pupilki, Czy sama dała ją panu?
— Nie... to jest... panna Helena pozwoliła, bym wziął jeden egzemplarz, gdy odbierałem kopie od fotografa, a ja... kazałem mu odbić ją za pomocą aparatu powiększającego... Tamte fotografie wypadły tak źle...
— Ta jest wcale nie złą, ale czy nie zgadzasz się pan ze mną, że to format cokolwiek niewygodny? Ktobądź bywa u pana...
Wacław zczerwienił się jeszcze mocniej, ale tym razem już nie z zakłopotania.
— Zaręczam panu dobrodziejowi — rzekł stanowczo — że „ktobądź“ u mnie nie bywa. Mam tylko takich przyjaciół, którzyby nie śmieli czynić żadnych nie właściwych wniosków z tego, że posiadam tę fotografię, a oprócz nich nikt nie bywa u mnie.
— Pomimo to mogłoby się zdarzyć... Ale, ta okoliczność prowadzi mię wprost do przedmiotu, o którym chciałem mówić z panem. Pan wiesz, że jestem opiekunem Heleny, która nie ma rodziny?
— Przyszedł robić mi wyrzuty i wypowiedzieć mi dom — pomyślał sobie Wacław. — Nieznośny safanduła! — myślał dalej. — I... i nie ustąpię mu ani kroku — zakonkludował w duchu. — Wiem, panie dobrodzieju — rzekł głośno — że pan dobrodziej jesteś opiekunem panny Heleny, i wiem, że panna Helena nie ma rodziny.
Z ludźmi, którzy mają zwyczaj wyrzucać czasem talerz z rosołem na podwórze, zamiast jeść obiad, można trafić do końca, jeżeli są w pewnym humorze, a w innych chwilach można ich podrażnić czembądź, tonem, układem słów, jednym giestem. Od chwili, gdy Wacław pomyślał sobie, że Skryptowicz jest „safandułą“, któremu nie ustąpi ani kroku, i gdy w skutek tego przybrał postawę hardą i stanowczą, p. Karol patrzył na niego ostro i z nieukontentowaniem, rozważał w duchu, że jest to impertynent, arogant, któremu należało przytrzeć rogów.
— Jestem opiekunem Helenki — powtórzył — a ponieważ dziewczyna jest już w wieku, w którymby mogła pójść zamąż, i w którym potrzeba zwracać szczególną baczność na skłonności, jakie się w niej wyrabiają, a przytem i na pewne światowe względy i formy ogólnie przyjęte, więc... więc powiem panu wprost, że spostrzegłem... to jest, że pan — i tu pan Skryptowicz, chcąc perorze swojej nadać cechę dobroduszności, wypalił: — że pan bałamucisz mi panienkę.
— Panie dobrodzieju — odparł Wacław żywo i prostując się — nie dałem panu niczem powodu do czynienia mi podobnego zarzutu, chyba mojemi myślami i uczuciami, ale z tych nie potrzebuję i nie zamierzam zdawać sprawy nikomu. Jestem ubogim sierotą, i póki nie będę miał zapewnionej egzystencyi, póty nie będę śmiał zdradzić przed panną Heleną ani jednem słowem moich ambitnych zamiarów. Jeżeli kiedy będę mógł prosić ją o wzajemność, i znaleźć łaskę w jej oczach, będę szczęśliwym, ale wyraz, którego pan dobrodziej użyłeś, był... był niewłaściwym, panie dobrodzieju. Panna Helena nie da się bałamucić, mój panie, a ja nie jestem ten, któryby śmiał łączyć wzmiankę o bałamuceniu z jej imieniem, mój panie. Wszystkie uwagi pańskie były nie... tak, były zbytecznemi, mój panie!
Mój panie, zapominasz pan, że jestem opiekunem Heleny.
— Zbyt często już powtórzyłeś pan to słowo, przypominające, że pan jesteś oraz jej dobrodziejem. Dobrodziejstwo i opieka, mój panie, nie uprawniają pana do używania lekkomyślnych wyrazów, a nie sądzę, by przystało chełpić się tem, co się zrobiło dla sieroty. I ja mam opiekuna, mój panie, któremu zawdzięczam wszystko, ale ten nie daje mi czuć tak boleśnie, że jest moim dobroczyńcą.
— E, mój panie, co mi pan tu będziesz dawał lekcye! Ja panu mówiłem, że jestem opiekunem Heleny, a nie jej dobrodziejem. Helenka nie potrzebuje moich dobrodziejstw, bo ma pięćdziesiąt tysięcy posagu, a prawdopodobnie będzie kiedyś najbogatszą dziedziczką w kraju i jej mąż będzie panem na Rymiszowie, a będąc z tamtych stron, zrozumiesz pan, co to znaczy. Z kapitałami sześćdziesiąt tysięcy dochodu jak „obszył“. Jeżeli zajmuję się jej losem, to dlatego, że jest córką mojej siostry, a jeżeli pana to irytuje, to uwalniam pana od mojej obecności i sądzę, że pan nie zechcesz mi narzucać swojej, mój panie!
Wacław zbladł był wśród tej filipiki, wygłoszonej przez p. Skryptowicza głosem i tonem, jakiego żaden śmiertelnik nie słyszał z jego ust, wyjąwszy panią Leokadyą, która wsłuchiwała się w te lube akcenta, ile razy rosół był przesolony lub zwarzyła się śmietanka. Nie słyszał nawet wyraźnego wypowiedzenia wojny, na którem przestał p. Karol, i zawołał tylko na pół w zdumieniu, a na pół w rozpaczy:
— Panna Helena ma majątek!
Po chwili przyszedł do siebie, spostrzegł, że p. Karol wziął był za kapelusz i wychodził z pokoju, skłonił mu się i rzekł złamanym głosem:
— Przepraszam pana za moje porywcze słowa; nie wiedziałem, że panna Helena jest posażną dziedziczką. Od tej chwili, daję panu słowo, noga moja nie postanie więcej w domu pańskim. Dziękuję panu za wiadomość i za ostrzeżenie.
P. Karol wyszedł i nie lekko zamknął drzwi za sobą. Przez korytarz przeszedł szybkim krokiem, i z tak zawziętą miną, że przestraszył parę kucharek i pokojówek, które go spotkały. Na pierwszej połowie schodów irytował się jeszcze mocno, ale już mniej, a na drugiej począł rozmyślać. Gdy już był na dole, zatrzymał się i nie mógł wyjść na ulicę.
— Nie, to biedny chłopiec, a wcale przyzwoity i z sercem. Nie pojmuję, czego się tak uniosłem?
I gniewając się na siebie, na schody i na ciemną kamienicę, p. Karol wrócił się na górę. Zastał Wacława siedzącego przy stoliku, opartego na łokciach, z twarzą schowaną w dłonie i oczyma zasłoniętemi. P. Karol miał wzrok bystry, a jeżeli nie wpadł w pasyę, był trochę psychologiem. I domyślił się więc, i spostrzegł odrazu, że Wacław płakał. Fotografii nie było już na ścianie, troskliwie zawinięta w papier, spoczywała w szafie.
— Panie Wacławie — rzekł p. Skryptowicz, wyciągając rękę ku młodemu człowiekowi — ludzie porywczy mogą się gniewać, ale nie trudne między nimi porozumienie. Nie zrozumiałeś pan, z czem tu przyszedłem i nie miałem czasu wytłumaczyć się panu wyraźniej. Przez myśl mi nie przeszło sprzeciwiać się uczuciom i zamiarom, jakie pan możesz mieć względem Helenki. Owszem, poznawszy pana bliżej, rad jestem, że tak dobrze trafiła. A trafiła, bo wiem, że wcale nie jest obojętną dla pana. Chciałem tylko wybadać, jak daleko zaszedł stosunek między wami, a na wszelki wypadek, odwołując się do pańskiego uczucia honoru, i w najlepszej zgodzie z panem, ułożyć, jak często wypadałoby wam widywać się. Ja, co do mojej osoby, nie jestem niewolnikiem względów światowych i nie dbam o nie, ale nie mam prawa rozciągać mego indyferentyzmu na młode osoby, które mi są powierzone. Podaj mi pan rękę i niechaj będzie zgoda między nami, a przedewszystkiem, przyjm pan oświadczenie, że musisz pan bywać u mnie, albo.... albo do kroćset tysięcy Kupidynów, wyzwę pana i zastrzelę.
Wacław potajemnie otarł oczy i podniósłszy się, z gorzkim uśmiechem podał dłoń — p. Karolowi.
— Jakżeż? — rzekł ten ostatni. — Będziesz pan u nas na herbacie, dwa razy na tydzień? Przyjdziesz pan dzisiaj?
— Nie, panie dobrodzieju, — odpowiedział Wacław spokojnie, cicho i stanowczo. — Nie przyjdę więcej. Milionowa przepaść, o której nie wiedziałem, dzieli mię od panny Heleny. Teraz, potrafię może jeszcze zagłuszyć się i wybić sobie z głowy to, co w niej nigdy postać nie było powinno. Dalej, byłoby zapóźno.
— Moja żona powiedziałaby panu, że według pańskich teoryj, każda posażna dziedziczka powinna zostać starą panną, jeżeli się w niej nie zakocha jaki milioner. To nie ma sensu. Helenka sprzyja panu, o ile mi wiadomo, a wiadomo mi bardzo dobrze, sprzyja panu szczerze i gorąco. Porzuć pan te skrupuły, to nie ma sensu.
— Panna Helena zapomni mnie z łatwością, a ja nie zapomnę nigdy, com winien jej i sobie. Dziękuję panu za pańską dobroć, na którą zaiste, postępowaniem mojem nie zasłużyłem. Mam hardą, nieugiętą, ruską naturę. Ojciec mój był księdzem na Rusi, a dziad jednym z ostatnich z ukraińskich kozaków. To niechaj tłumaczy moje usposobienie. Jeszcze raz dziękuję panu.
Wszystkie namowy p. Karola były daremnemi. Tego samego dnia Wacław spakował się i pojechał do Rymiszowa, do swojego opiekuna, ks. Chyżyckiego.
P. Karol powrócił późno do domu, i w jak najgorszym humorze. Z tonu i zachowania się Wacława wyrozumiał, iż szorstkim swoim sposobem mówienia o jego uczuciach względem Helenki, i o jej posagu, dotknął głęboko tego młodego człowieka, i kto wie, czy nie wyrządził wiele złego jemu i Helenie. P. Skryptowicz skłonnym był wprawdzie do bardzo cynicznego skeptycyzmu, ale jakoś tym razem nadaremnie silił się zmniejszyć własną winę rozumowaniem, co do charakteru Wacława pesymistycznem, a optymistycznem co do skutków swojej wizyty u niego. Nadaremnie perswadował sobie, że młodzieniec zawieszający w swoim pokoju tak ostentacyjnie portret młodej panienki, która nie jest jego narzeczoną i która go nie upoważniła niczem do podobnego postępowania, jest bardzo zwykłym i powszednim młodzieńcem, jednym z tych, jakich tuzinami można spotkać na ulicy: zarozumiałym, lekkomyślnym, chełpiącym się ze swoich powodzeń, wyzyskującym je po swojemu, a niezdolnym do przejęcia się uczuciami głębszemi i szczerszemi. Nadaremnie rozumował dalej p. Skryptowicz, że natomiast byłoby rzeczą zupełnie niezwykłą i niebywałą, gdyby młody człowiek rozpoczynający karyerę, a nie źle zapisany w sercu młodej i pięknej dziewczyny, dał się spłoszyć i skazał się na dobrowolne wygnanie z powodu, iż dziewczyna ma posag, i nadzieję milionowego spadku. Wszak zwykło dziać się w świecie wprost przeciwnie! Otóż pomimo wszystkiego, p. Skryptowicz czuł, że była jakaś luka w jego rozumowaniu, czuł, że Wacław serdecznie i prawdziwie kochał się w Helenie, i że stanowczo i nieodwołalnie postanowił cofnąć się teraz, i wymazać to uczucie ze swojej pamięci i ze swojego serca. — Po jakich stu katów — mówił p. Karol sam do siebie, bijąc się pięścią w czoło — poszedłem do niego, i po co mi się było mięszać w sprawy zakochanych młodych ludzi? Czy nie mogłem zrobić powoli i nieznacznie to, czego chciałem, i czy nie mogłem powiedzieć im, że mają majątek, dopiero wtenczas, gdyby mię byli prosili o błogosławieństwo, oświadczając mi, że są zdecydowani na miłość w nizkiej chałupeczcze, o chłodzie i o głodzie? Dla jednego i dla drugiego z nich, następstwa takiego zerwania mogą być niedobre. Zawsze obiecywałem sobie, że gdyby Helenka, albo która z moich córek powzięła skłonność ku młodemu człowiekowi, to byle nie był jakim łotrem lub ostatnim nicponiem, pozwolę jej się kochać i iść zamąż za niego, i będę wolał widzieć ją puszczoną w świat w ten sposób, niż gdyby miała nauczyć się cenić lekko i tłumić w sobie wszelkie uczucie, a cel życia widzieć w błyszczeniu i w kokietowaniu, jak moja siostrunia, pani Zamecka. A teraz — sam pomięszałem sobie wszystkie plany i szyki. Zrobiłem głupstwo i kwita.
W tem niemiłem przeświadczeniu p. Karol odszukiwał różnych znajomych i przyjaciół Wacława, i tak niezręcznie wciągał ich w rozmowę o tym młodym człowieku, o jego charakterze, zdolnościach i skłonnościach, że każdy odrazu poznał, iż coś się święci. Rezultat tych badań powiększył jeszcze zmartwienie p. Skryptowicza; pokazało się, że Wacław uchodził powszechnie za młodzieńca pracowitego, rządnego, i nader zdolnego, i że ktokolwiek znał go bliżej, wyrażał się o nim z jak największym szacunkiem, Nakoniec zaś, wracając do domu, p. Karol ujrzał doróżkę dążącą w stronę dworca kolei żelaznej, a w niej, wśród tłumoków i pakunków, melancholiczną twarz młodego Rolińskiego. To było powodem, że p. Skryptowicz wróciwszy do domu, wyszukał sobie pierwszy lepszy drobiazg ustawiony czy urządzony nie po jego myśli, i wziął go sobie za temat do długiego gderania, które miało wykazać, że jakkolwiek pan domu czuł się w duszy obrzydliwym winowajcą, to jednak dokoła pełno było winowajców jeszcze gorszych.
Sądzę, że p. Skryptowicz byłby zmusił rodzinę swoją i całe sąsiedztwo do emigracyi w dzikie wnętrze Afryki, gdyby był mógł wiedzieć w całej pełni, ile w istocie narobił złego. Oto był najpierw Wacław, miotany prawdziwem i gorzkiem cierpieniem. W dwie godziny po wyjeździe z miasta zawitał on na plebanii w Rymiszowie, dokąd prowadziła już teraz kolej żelazna, mająca stacyę w miasteczku, o tysiąc kroków zaledwie od zamku p. Tadeusza. Ks. Chyżycki wrócił był właśnie z posiedzenia klubu, i ujrzawszy swojego wychowanka, ucieszył się niezmiernie.
— Niech-że cię uściskam, nie spodziewałem się widzieć ciebie tak prędko! Jakże, czy już po egzaminach? Czy wszystko poszło dobrze.
— Wszystko poszło jak najlepiej, ojcze — rzekł Wacław całując księdza w rękę — i nie zostaje mi nic, jak tylko po raz tysiączny wynurzyć wam wdzięczność za to wszystko dobre, któreście mi wyświadczyli.
— No, no, daj pokój temu chłopcze, wiesz dobrze, że cokolwiek mogłem zrobić dla ciebie, to mi wynagrodziłeś stokrotnie twojem prowadzeniem się i przywiązaniem. Ja stary, nie mam rodziny, nie mam nawet — dodał uśmiechając się — gospodyni, jak to czasem bywa na plebaniach... ot i cieszy mię, żem cię wychował na człowieka, i że jest komu życzliwie pomyśleć o siwym niedołędze, jedzącym darmo chleb boży za to, że wyprawia hocus-pocus przy ołtarzu. Ta pociecha więcej warta dla mnie, niż dla ciebie moje tak zwane dobrodziejstwa. Jak to dobrze, żeś przyjechał, i że może przynajmniej przez jedne wakacye odetchniesz, zamiast męczyć się dawaniem lekcyj! Pomyślimy teraz, co począć dalej, wszak to ci już lat dwadzieścia cztery, i należy ci się kąt własny. Taj możebyś się już i ożenił, co, hę? No, chłopcze, nie zwieszaj głowy, jak moja gniada kobyła, kiedy Maciej zaśnie na koźle, a ona medytuje, dlaczego ją na wizycie u pana hrabiego w Cielątkach poczęstowano postną sieczką, skoro nie ma żadnej wigilii w kalendarzu? Ale hrabia zakłada ogromną fabrykę, z kominami jak minarety bisurmańskie, i obiecał mi, że ciebie zrobi dyrektorem, a panien mamy w okolicy tyle, co kwiatów w polu. Cóż u licha, czyś głodny, czy co, żeś tak zposępniał? Bo.... bo zacznę kląć, jak nie-ksiądz! Wincenty! Dawaj-no jeść czemprędzej, bo panicz musiał przywieść apetyt z drogi!
Lecz Wacław silił się bezskutecznie, ażeby się zastosować do dobrego humoru księdza, a stary kucharz, Wincenty, zmartwił się niepospolicie, myśląc, że starannie przyrządzona wieczerza nie smakowała paniczowi, skoro jej prawie nie tknął. Proboszcz był wesół, i opowiadał mnóstwo dykteryjek, o pani hrabinie w Cielątkach, która w same żniwa sprowadziła tam Jezuitów z misyą, aby rozkrzewić moralność i wstrzemięźliwość między ludem, w skutek czego musiano wzmocnić sąsiedni posterunek żandarmeryi, a propinator w Cielątkach robił majątek, bo pobożne tłumy wypijały po każdem kazaniu niezmierne masy gorzałki, staczały zawzięte bójki między sobą i niepokoiły całą okolicę. Także i o wyścigach konnych, które odbyły się w Stajnikach u p. Kopycińskiego, i w których ogier angielski tego miłośnika sportu byłby niezawodnie wziął pierwszą nagrodę, gdyby się był nie przeziębił i nie dostał kataru, w skutek czego nie mógł dobiedz do mety i nagroda została nietkniętą, bo nie było więcej współzawodników i anglika zadaniem było jedynie prześcignąć samego siebie, ale mu się to nie udało. Potem znowu ksiądz począł robić różne plany na przyszłość, i przedewszystkiem żenić Wacława, który tymczasem miał taką minę, jak gdyby się raczej wybierał na pogrzeb, niż na wesele. Nakoniec, wezwany katygorycznie do wytłumaczenia się z tej melancholii, Wacław, który miał naturę zamkniętą w sobie i nieudzielającą się łatwo, ale przed swoim dobrodziejem nie taił się nigdy z niczem, rozpłakał się i całując proboszcza w rękę, wyznał mu, że pragnie iść w świat, za oczy, i że przyjechał tylko pożegnać się i podziękować ostatni raz za dobrodziejstwa, których doznał.
— A, teraz rozumiem! — zawołał ks. Chyżycki. — Jakaś Laszka-krasawica opętała mojego ruskiego mołojca, i jak to umieją krasawice, a osobliwie Laszki, poigrała z nim jak kotka z myszą, i odwróciła się od niego! A Rusin smętny, i czuje głęboko, i nie zna się na sztuczkach panieńskich, więc zasumował się i zatużył na dobre. Ej, jakoś to będzie.
Wacław smutnie potrząsł głową i opowiedział księdzu niebogatą w dramatyczne epizody historyę swojej miłości, swoją rozmowę ze Skryptowiczem, i stanowczy swój zamiar niesięgania po rękę bogatej dziedziczki. Oprócz tego wielkiego zmartwienia miał i drugie, mniejsze nieco, ale tem dotkliwsze, że było to coś nakształt wyrzutu sumienia, Chodziło mu mianowicie o to, że p. Skryptowicz słusznie wytknął mu, jak niewłaściwą było rzeczą wieszać fotografię Helenki w swoim pokoju.
— Nie wpadło mi nigdy na myśl, jak to się wydać może komu obcemu. P. Skryptowicz dał mi do zrozumienia, że „dżentelmen“, jak oni to nazywają, nie dopuściłby się nigdy takiej niedelikatności, takiego braku taktu. Zapewne, to moja prostacka, chłopska natura nie dała mi się tego domyśleć samemu! Cieszył mię widok tych rysów, i chciałem je mieć zawsze przed oczyma, gdy byłem u siebie. Zdawało mi się, że zrobiłem świątynię z mojego pokoiku, gdy w nim zawiesiłem ten portret. Przestępowałem własny próg z pewną czcią, gdy wracałem do siebie, niezdolny pojąć, że popełniałem świętokradztwo, i że nie urodziłem się na to, aby sięgać tak wysoko.
— Może być nieco chorobliwej egzaltacyi w tem co mówisz, a może być trochę słuszności. Może ci w istocie dano do zrozumienia, że panna nie dla ciebie, a może tylko wywnioskowałeś to sam i uroiłeś sobie. A panna, jak myślisz?
— Myślę, że ani jej kiedy przyszło do głowy, iż śmiem marzyć o niej. Czasem byłem tak szalony, że roiłem sobie, jakoby mi była życzliwą. Ale było to wówczas, kiedy nie wiedziałem, jaki jest przedział między nami, kiedy sądziłem, że jesteśmy sobie równymi. Teraz pojmuję wszystko. Wiem, że wielkie panie uśmiechają się łaskawie do chudych pachołków jak ja, w tem przeświadczeniu, iż pachołek zrozumie swoje stanowisko i nie będzie łaskawych uśmiechów i łagodnych słów brał inaczej, jak tylko nakształt jałmużny, która go nie uprawnia do zuchwałych nadziei. W chwili gdy przekroczyłem tę dozwoloną granicę, dano mi nie dwuznacznie do zrozumienia, że się zapominam. Skryptowicz wie zaledwie, co się dzieje w jego domu, a nie ruszy się z własnej woli do niczego. Musiały mu kobiety skarżyć się na mnie, spostrzegłszy, przeniknąwszy moje uczucia, i wyprawiły go do mnie z przestrogą, abym się nie zapominał. Było to zbytecznem, wystarczało nadmienić, że panna Grodecka ma znaczny posag. Jakkolwiek sierota po ubogim księdzu, mam zawiele dumy, abym się narażał na odmowę w takich warunkach, a nawet, abym sięgnął po posag i po rękę panny, chociażbym wiedział, że będę przyjętym. Boli mnie to teraz, bo kołysałem się przez rok bezmyślnemi złudzeniami, ale może kiedy przeboli.
— To musi być ta wychowanka p. Zameckiego, o której często wspomina, nawet przy żonie, i której nigdy nachwalić się dosyć nie może. Nie pojmuję tylko, dlaczego p. Skryptowicz jest jej opiekunem. Ba, prawda, jako najbliższy krewny. Cóż robić, Wacławie, masz słuszność w tem wszystkiem, co powiadasz, i w tem, co czujesz. No, da Bóg, że to przeboli. Co do twoich projektów, pomówimy o nich później, teraz jednakowo będziesz „w świecie za oczami“, jeżeli zostaniesz jakiś czas tutaj i rozweselisz mnie starego. Porobisz znajomości, rozerwiesz się trochę. Pójdziemy jutro na zamek, pani Tadeuszowa podoba ci się niezawodnie, bardzo miła i wesoła kobieta, chociaż, jak mi się zdaje, trochę arystokratka, i trochę, jak to mówią, osoba egzaltowana. Pana Zameckiego pamiętasz pewnie? Bardzo zacny człowiek, i wcale nie arystokrata, mimo starego nazwiska i ogromnej fortuny. Bardzo rozumny człowiek, i dobry, chociaż go nazywają pozytywistą, materyalistą, i Bóg wie czem jeszcze. Ot, wart nawet lepszej żony, choćby mniej pięknej.
Gdy tak po dłuższej rozmowie Wacław mówił dobranoc swojemu dobrodziejowi, i szedł dumać posępnie w swoim pokoju, o tej samej porze, w mieście, p. Skryptowicz wyczerpał był wszystkie motywa i temata do gderania, jakie mógł znaleźć, i przy pomocy żony zawiązywał właśnie swoją szlafmycę, udając się na spoczynek. Widok niedalekiej poduszki usposobił go snać nieco łagodniej, i niezwykle spokojnie zapytał:
— Dlaczego Helenka tak posmutniała pod wieczór, kiedy w dzień była tak ożywioną i wesołą, jak nigdy jej nie widziałem?
— Rolińskiego nie było dzisiaj, myślała zapewne, że przyjdzie na herbatę, ale się nie pojawił.
— Roliński już wcale nie przyjdzie. Et, narobiłem bigosu — wygłosił p. Karol ze skruchą, zapalając fajkę.
Pani Leokadya nie miała nawet odwagi zapytać kochanego mężulka, co się stało. Stanęły jej przed oczyma tylko dalsze konsekwencye tego, co mówił p. Karol.
— Biedna Helenka! — westchnęła.
— Biedna, biedna! Jeżeli on o nią nie dba, to lepiej, że zawczasu wybije go sobie z głowy. Miałem z nim rozmowę... wiesz, byłem cokolwiek rozdrażnionym... powiedziałem mu, że Helenka ma majątek... Jednem słowem, oświadczył mi, że więcej u nas nie będzie, i wyjechał, jak przypuszczam, do Rymiszowa. Starałem się odwieść go od tego postanowienia.
— Musiałeś powiedzieć mu coś przykrego... Tymczasem...
— Cóż znowu, czasem? Czasem! Czy miałem może upaść mu do nóg, i błagać go, aby się kochał w Helence? Dajcie mi państwo pokój z waszemi romansami, których już mam po uszy, i dajcie mi spać!
Na tem skończyła się konferencya małżeńska. Mamże wyznać, iż pani Skryptowiczowa, może po raz pierwszy w życiu, ośmieliła się mieć własne zdanie w tej właśnie materyi? Była ona przekonaną, iż p. Karol w chwili rozdrażnienia tak boleśnie dotknął Rolińskiego, że temu ostatniemu nie zostało nic, jak tylko z zakrwawionem sercem zrzec się wszelkiej nadziei, a przedewszystkiem, zaprzestać bywania w ich domu. Pani Skryptowiczowa nietylko sama żywiła to przekonanie, ale co gorsza, udzieliła go Helence, gdy po kilku dniach wyszło na jaw, że Wacław nie pojawi się więcej. Nie czuję się zdolnym opisać wrażenia, jakie odkrycie to sprawiło na umyśle mojej bohaterki. Nie potrafiłbym nawet oddać smutku pani Leokadyi i jej córek z tego powodu. Powiem tylko, że pan Karol stanął we własnym domu w świetle okrutnego ludożercy, któremu oddano w milczeniu należne posłuszeństwo jako głowie rodziny, ale na którego patrzano ze zgrozą i obawą. Gdy się pojawił w pokoju, udającym salon, kto mógł wynosił się powoli, aż nareszcie całe towarzystwo cofnęło się do sypialni. Jeżeli p. Karol i tam dotarł, kobiety siedziały w kąciku z zapłakanemi oczami, oprócz Helenki, która była śmiertelnie bladą, ale już, czy jeszcze nie miała łez dla swego bolu. Jeżeli p. Skryptowicz mówił, odpowiadano mu półsłówkami, jak najkróciej. Chciał prowadzić żonę i panny na spacer, do teatru, chciał w ich towarzystwie robić lub przyjmować wizyty, jednem słowem, gotów był dokonać takich cudów uprzejmości i grzeczności, na jakie nie zdobył się nigdy przedtem — i nie udało mu się to ani razu. Migreny i bole zębów zdawały się panować epidemicznie w jego rodzinie; nikt mu się nie sprzeciwiał wprost, a przecież wszyscy a raczej wszystkie, paraliżowały najlepsze jego chęci i najbardziej uprzejme zamiary. Była to bierna opozycya nakształt tej, jakiej w nowszych czasach chwycił się naród czeski; niezwalczona mięszanina uległości, lojalności, pozornej czy rzeczywistej apatyi, łez bez skarg, westchnień bez słów, i rozpaczy w spojrzeniach, nigdzie nieskierowanych, pływających niejako w próżnej przestrzeni!
P. Skryptowicz miał słabsze, czy drażliwsze nerwy od austryackich mężów stanu. Dwa tygodnie tylko trwał ten bunt milczący, a pokonał go najzupełniej. Najpierw począł sypiać w nocy, a w dzień wychodzić z domu, albo być widzialnym u siebie dla ludzi, którzy przychodzili go odwiedzać i dawniej nigdy nie mogli dokazać tej sztuki, bo p. Karol bywał zawsze bardzo „cierpiącym“ albo „spracowanym“ i nikogo nie puszczano do jego pokoju. Tej zmianie w sposobie życia p. Karola, niniejsza wiarygodna historya zawdzięczać będzie po części swój rozdział następujący — tutaj należy jeszcze tylko wiadomość, że ósmego już dnia po zainaugurowaniu owej polityki biernego oporu ze strony p. Skryptowiczowej, jej córek i Helenki, poraz pierwszy od lat piętnastu p. Karol kazał sobie przynieść kopertę i znaczek pocztowy, i napisał, co następuje:
„Tadeuszu! Przyjeżdżaj, bo nie mogę sobie dać rady. Helena jest zakochaną, wszystko skwaszone, i wszystko nie do wytrzymania. Mam ochotę wyprowadzić się do Nowej Gwinei albo jeszcze dalej.
Przyjeżdżaj koniecznie i natychmiast. Karol“.
Kto tak rzadko wdaje się w korespondencyę, jak P. Skryptowicz, ten nierad powierza poczcie swoje listy bez rewersu. I p. Karol nie zaniedbał tej ostrożnoBci, z obawy, aby nie musiał pisać po raz drugi. — Tadeusz odebrał więc jego list niewątpliwie, wszelako tydzień już mijał, a nie widać było ani odpowiedzi, ani p. Zameckiego.

ROZDZIAŁ VI.

Informacye pani Trzecieszczakiewiczowej nie były mylnemi. P. Alfred Zgorzelski od dłuższego już czasu stał się częstym bardzo i mile widzianym gościem u państwa Zameckich. Należał do „klubu“, zbierającego się co popołudnia na werandzie, pijał piwo, i był nawet ozdobą tego wybranego grona, dzięki swojemu dobremu humorowi i nadzwyczajnej łatwości w obcowaniu. Lata nietylko nie wywarły szkodliwego wpływu na powierzchowność pana Alfreda, ale owszem wpłynęły na nią bardzo korzystnie. Zmężniał i wypiękniał przytem tak, że o ile to jest możliwem zwykłemu śmiertelnikowi, zbliżał się do ideału „przystojnego“ mężczyzny. Szczególnie jego oczy, piękne i pełne wyrazu, błyszczały otwartością i szczerością, która jednała mu powszechne sympatye. Zwykł on był mawiać o swojej przeszłości, jako burzliwej nieco i nie ze wszystkiem wzorowej, a to z taką swobodą, z taką mięszaniną żalu i humoru, na jaką się zdobyć może tylko ten, co niewiele nabroił, ale i na to, co zbroił, zapatruje się ze stanowiska człowieka nieprzystępnego już niedorzecznym pokusom pierwszej młodości. Częste wędrówki za granicę, i wielostronne obycie się w świecie, dostarczały mu wątku do rozmów niezbyt wprawdzie głębokich, ale ujmujących wesołością i pewną prostotą, ujmującą serca. Warto było widzieć, jak dr. Chimerski rozjaśniał swoje pochmurne nieraz oblicze na sam widok p. Alfreda, o którym utrzymywał, iż wystarcza do wyleczenia go ze splinu. Zbytecznem byłoby dodawać, że panna Wanda w wyższym nierównie stopniu podzielała zdanie szanownego konsyliarza, z którem zgadzał się po części i p. Tadeusz. Tego ostatniego cieszyło to niepospolicie, że młody jego sąsiad „wyszumiał się“ i z zamiłowaniem dzielił swój czas między książki i gospodarstwo, rzadko kiedy opuszczając Kruchówkę dla wycieczki dalszej niż do Rymiszowa. Ksiądz Chyżycki, mimo pewnej skłonności do lekkiego sarkazmu, zapatrywał się życzliwie na cały świat, i nie robił wyjątku w tej mierze co do p. Alfreda, ale owszem lubił go bardzo. Jedna tylko pani Helena nie podzielała ogólnego zapału, i miała zawsze coś do wyrzucenia p. Alfredowi. Kiedy dr. Chimerski zachwycał się jego świeżą, piękną, męzką postacią, ona robiła uwagę, że p. Alfred sam zanadto jest przeświadczonym o tej swojej zalecie, że zbyt troskliwie i widocznie zajmuje się swoją powierzchownością, i że nie widziała nic śmieszniejszego nad te wszystkie sposoby i sposobiki, za pomocą których stara się ukryć pierwsze, przedwczesne ślady łysiny na swojej głowie. Kiedy p. Tadeusz powtarzał z zadowoleniem, że Zgorzelski ustatkował się, i że objawia więcej rozumu, niżby to można było przypuszczać dawniej, ona oświadczała wprost, że nie wierzy w tę poprawę, i że ptaszek tego rodzaju przy lada sposobności zacznie znowu zgrywać się w karty i robić długi, a co się tyczy jego rozumu, to ten musi być ukrytym bardzo głęboko, bo nie ma nic nieznośniej czczego i płaskiego nad jego rozmowę. P. Tadeusz nie mógł jej wyrządzić większej przykrości, jak kiedy nalegał na to, ażeby Zgorzelski towarzyszył jej w przejażdżkach konnych, które odbywała z polecenia dr, Chimerskiego, a w których Wanda nie mogła brać udziału, bo nie jeździła konno, ale tylko z doróżki podziwiała, jak cudnie Alfred prezentował się na swoim gniadym wierzchowcu, słynnym z bajecznych skoków przez rowy, płoty i bramy, na których widok biedna panienka omal nie mdlała. Wanda była główną przyczyną niechęci pani Heleny ku Zgorzelskiemu, i kiedy raz ks. Chyżycki nadmienił, że Alfred ma bardzo dobre serce, zaprzeczyła temu stanowczo.
— Jeżeliby miał choć odrobinę serca, nie dręczyłby tak ubogiej dziewczyny, w której niby się kocha. Jest to zarozumiały g...., któremu pochlebia to, że wszyscy widzą jej słabość dla niego, i który nie jest zdolnym odpłacić jej się wzajemnością. Codzień powtarzam Tadeuszowi, że nie pojmuje, dlaczego zachęcił go do bywania w naszym domu. To wiem, że gdybym była mężczyzną, p. Zgorzelski musiałby mi zdać sprawę ze swojego postępowania, zwłaszcza gdy Wandzia nie ma krewnego, któryby mógł ująć się za nią.
— Gdybyś była mężczyzną — zauważył na to p. Tadeusz — miałabyś niewątpliwie sposób myślenia nader rycerski, ale trochę za porywczy. Zachęciłem Alfreda do bywania w naszym domu, bo widzę, że Wanda ginie z miłości dla niego, a mnie na starość miło widzieć, jak się młodzi kochają. Co się tyczy zamiarów Alfreda, nie zagroziłem mu wprawdzie pistoletem, szablą, szpadą, ani żadną inną palną lub sieczną bronią, w razie gdyby one nie istniały lub nie były właściwemi — ale natomiast rozmówiłem się z nim po przyjacielsku, i jestem zupełnie zadowolonym z wyjaśnień, które od niego otrzymałem. Kruchówka niesie mu w przecięciu trzy tysiące przychodu, a z tego procent i amortyzacya długu bankowego pożerają połowę. Alfred spodziewa się, za kilka lat, przy oszczędnem życiu, uwolnić swój mająteczek od tego ciężaru, a i wówczas jeszcze, nawet z dodatkiem tego, coś przeznaczyła na posag dla Wandzi...
— Ja nic nie przeznaczyłam, bo nic nie mam. Mój kochany, drogi materyalisto, nie wypieraj się twoich bezecnych i samolubnych czynów przed ks. Chyżyckim, który zna skrytości twojego kamiennego serca, jakkolwiek nie może powiedzieć, ażeby był twoim spowiednikiem, bezbożniku, co nie spowiadasz się nigdy. To on, on — dodała, pokazując księdzu swojego męża — wyposażył Wandzię, ja dam jej tylko wyprawę z mojego zbyt wygórowanego budżetu szpilkowego. I, Bogiem a prawdą, to wszystko razem wystarczy im zupełnie, a jeżeli Zgorzelski mimo to zwleka, to z powodu, że nie kocha się w Wandzie, nie kochał i kochać nie będzie jej, ani nikogo w świecie, i tylko czeka, czy nie znajdzie lepszej partyi, nim wyłysieje ze szczętem.
— Ależ Heleńciu, bądź wyrozumiałą! Zgorzelski ma bardzo usprawiedliwioną i chwalebną ambicyę w tej mierze, pragnąłby otoczyć swoją żonę pewnym dostatkiem, na którym, według jego wyobrażeń, polega wielka część doczesnej szczęśliwości, i polegać zdaje się w istocie, skoro współobywatele nasi nawet nazajutrz po wejściu do królestwa niebieskiego, każą sobie drukować na kartkach, że umarł N. N. właściciel dóbr ziemskich.
— Dzieje się to zapewne w przypuszczeniu — rzekł ksiądz Chyżycki — że tam, po tamtej stronie ostatniego Salve Regina, wymierzoną będzie każdemu taka porcya dóbr niebieskich, jaką posiadał w tabuli ziemskiej.
— Dobrze to panom żartować — odezwała się pani Zamecka z goryczą — a tymczasem biedna Wandzia czeka ósmy rok na oczyszczenie tej tabuli ziemskiej. Mówisz, że Alfred gospodaruje, że oszczędza. Cha chacha! Radabym, abyś kiedy zaglądnął do Kruchówki; wyobrażam sobie, jak musi wyglądać to gospodarstwo! Oszczędności także muszą pięknie figurować w tabuli! W ten sposób, Wandzia może czekać do sądnego dnia.
— No, no, jakoś to będzie, za parę lat...
— Parę lat! Na miłość Boga, on już teraz bodaj czy się nie blanszuje i nie różuje, a Wandzia... nie powiem, że używa tych sztuczek, ale zawsze, lata płyną...
— Ha, płyną, ale i nam płynęły. Wszak Alfred i Wanda muszą jeszcze poczekać nieco, nim się pobiorą w tych samych warunkach chronologicznych, co my, a przecież... i p. Tadeusz, zamiast dokończyć zdania, pocałował żonę w piękną białą rączkę, opartą o poręcz fotelu, na którym siedział.
— Ach, ty, ty, na wszystko umiesz znaleźć odpowiedź! — odparła pani Helena, i pochylając się nad nim, złożyła pocałunek małżeński na jego poczciwem czole, klepiąc go dłonią po policzkach, poczem odeszła odszukać Wandę, dumającą w parku na ławeczce u brzegu sadzawki.
Ksiądz Chyżycki zwierzył się p. Tadeuszowi ze zmartwienia, jakie miał z powodu swojego wychowanka, i opowiedział mu historyę jego nieszczęśliwej miłości. P. Tadeusz słuchał go z uwagą, zwłaszcza gdy się dowiedział, że chodziło o pupilkę p. Skryptowicza. Ciekaw był bardzo poznać młodego człowieka, którego jako dorostka widywał dawniej na plebanii, i zaopatrywał w książki z obfitej swojej biblioteki. A ponieważ rozmowa powyższa przypadła na drugi dzień po przybyciu Wacława do Rymiszowa, więc ksiądz obiecał nazajutrz po obiedzie przedstawić swojego pupila p. Tadeuszowi, co też się stało.
Wacław zastał „klub“ zgromadzony na werandzie, i dr. Chimerskiego prelegującego zawzięcie przeciw zwyczajowi picia węgierskiej śliwowicy przy czarnej kawie, któremu to nałogowi oddawał się pan Tadeusz przy pomocy pana Alfreda. Doktor był zwolennikiem francuzkiej Chartreuse, a ksiądz wolał kieliszek starego Tokaja, jako reagens przeciw piwu. Doktor wyjaśniał, że śliwowica zawiera, jak wszystkie trunki pestkowe, pewną ilość kwasu pruskiego, niezmiernie szkodliwą zdrowiu, i że p, Tadeusz, którego podejrzywał o jakiś defekt sercowy i o skłonność do apopleksyi, powinien szczególnie wystrzegać się tego napoju, a nie pozwalać go sobie czasem po dwa nawet kieliszki. P. Zgorzelski, z miną niewinnego a przyjemnego „łobuza“, twierdził, że kwas pruski, zażywany w ten sposób, jest bardzo miłą trucizną, od której warto umrzeć. Kobiet nie było na werandzie, gdy ksiądz Chyżycki wprowadził Wacława, przedstawiając go całemu towarzystwu. Pan Tadeusz z wielkiem zajęciem wypytywał się młodego człowieka o jego studya, gdy weszła pani Helena z Wandą. Weranda zacieniona była bujnym dzikim winogradem, przez którego liście tem mniej na nią padało światła, gdy znajdowała się na północno-wschodniej stronie domu. Pani Helena wydawała się zawsze o wiele młodszą, niż była w istocie, a tego dnia ubraną była w białą pikową suknię, która kolorem i krojem swoim odejmowała jej jeszcze najmniej dziesięć lat wieku. Dość, że gdy weszła, Wacław wpatrzył się w nią jak w jakie zjawisko nadprzyrodzone i omal nie zapomniał ukłonić się jak najniezgrabniej, gdy pan Zamecki przemówił.
— Heleńciu, oto jest p. Wacław Roliński, o którym mówiłem ci dzisiaj rano, i o którym zawsze słyszałaś tyle pochwalnych rzeczy od ks. Chyżyckiego!
— Bardzo mi miło poznać pana — rzekła uprzejmie pani Helena, podchodząc ku młodemu człowiekowi, który jej się wydał nieśmiałym i zażenowanym, i podając mu rękę po przyjacielsku. — Księdzu proboszczowi należy się „kapituła“ za to, że nam pana dotychczas nie pokazał ani razu!
Proboszcz tłumaczył się, że Wacław przyjeżdżał dawniej zawsze tylko na wakacye do Rymiszowa, a państwo Zameccy w tym czasie bywali zwykle za granicą. Wacław tymczasem jąkał coś w połowie bardzo powszedniego, a w połowie strasznie niezrozumiałego, i wyglądał, jak gdyby był nieprzytomnym. Jeden tylko p. Zamecki nie zdawał się być zdziwionym tem szczególnem wrażeniem, spowodowanem przez pojawienie się pań na werandzie. Podobieństwo między matką a córką było zawsze uderzającem, a w cieniu i dzięki skromnej, białej sukni, gdy weszła pani Zamecka, Wacław w pierwszej chwili stał się ofiarą naturalnego bardzo złudzenia i był pewnym, że Helenka stoi przed nim. W dodatku jeszcze, nazywała się Helena! Pan Zamecki wiedział to wszystko, i w milczeniu, z dobrodusznym uśmiechem przypatrywał się Wacławowi, podczas gdy ks. Chyżycki, dr. Chimerski i p. Zgorzelski, każdy po swojemu, myśleli w duchu, że oto jest młodzieniec nadzwyczaj mało oswojony z obecnością dam i nadzwyczaj nieśmiały. To samo myślała niewątpliwie i p. Helena, ale zamiast uśmiechać się złośliwie, jak to czynili panowie, dokładała wszelkich starań, ażeby uprzejmością i swobodą w rozmowie ułatwić młodemu technikowi oswojenie się w obcem mu kole. Niepodobna opisać, jak dr. Chimerski podziwiał ją za to, i jak proboszcz był jej wdzięcznym.
— Wszystko to bardzo piękne, pani dobrodziejko — przemówił nakoniec konsyliarz — ale jeżeli ksiądz proboszcz zasłużył na „kapitułę“, to pani należy się kazanie z mojej strony. Ileż razy mam powtarzać, ażeby pani nie zaniedbywała swojej przejażdżki konnej? Wczoraj było zbyt gorąco, jutro będzie deszcz padał, i skończy się na tem, na czem zawsze kończy się nieposłuszeństwo. Co miał zarobić doktor, dobry patryota, osiadły na miejscu i żywiący się uczciwie na ojczystej glebie, to zarobi Karlsbad a doktor nie dostanie ani honorarium, ani honorów, ani piwa, ani szlema, ani żadnej rzeczy, która mu się słusznie należy według statutów klubu.
— Jeżeli „klub“ chce się mnie pozbyć, ażeby mógł bez żadnej nad sobą kontroli dawać młodym ludziom zły przykład zalewania się piwem i zgrywania się o drobną monetę, to natychmiast wkładam amazonkę i jadę. Pan pija piwo? — dodała, zwracając się do Wacława.
— Nie, pani.
— O, infauste adolescens! — zawołał doktor — nie znasz pan jednej z najwyższych rozkoszy w życiu!
— Nie znasz pan jednego z najszkaradniejszych nałogów — poprawiła pani Helena. — A czy jeździ pan konno?
— Nie jestem sportsmanem, ale....
— Ale jeździsz pan? To doskonale! Dam panu sposobność wyświadczenia wielkiej przysługi panu Zgorzelskiemu, którego, jak pan widzisz, niepokoi już myśl, że będzie musiał zrzec się nadziei wygrania jednej części papierowego guldena z wiska, a rozegrania się o resztę w maczka, albo w dyabełka. Tadeusz ma bardzo lojalne i systematyczne zwierzę w swojej stajni, na którem będziesz mi pan towarzyszył, a panu Zgorzelskiemu damy urlop.
I pomimo błagalnych spojrzeń panny Wandy, pani Helena zadzwoniła, i kazała osiodłać konie p. Zameckiego, poczem wyszła przebrać się w amazonkę. Ale na progu zatrzymała się na chwilę.
— Zapomniałam, że należy wam się wkrótce czarna kawa! Wandziu, moje serce, musisz koniecznie zastąpić mnie i zostać się dzisiaj na gospodarstwie. Ten nieznośny Wincenty potrułby ich tutaj swoim dekoktem! Od czasu jak umarła stara poczciwa Prylińska, w całym domu nie ma komu zrobić kawy. Nie zapomnij Wandziu dać Tadeuszowi jego ulubioną filiżankę, wiesz, tę wielką srebrną z naszemi cyframi, bez której nie rusza się w drogę!
Oczy Wandzi zaświeciły wyrazem niewymownej wdzięczności, i pobiegła szybko wycałować panią Helenę. Pan Tadeusz zrozumiał ludzki zamiar żony i wciągnął pannę Wandę w rozmowę tak zręcznie i zawzięcie, że musiała zostać na werandzie. Musiała nawet zbierać karty Alfredowi, i podać mu zapalone cygaro, za które podziękował jej z taką szczególną gracyą, i z tak anielskim wyrazem w oczach! Nikt nie uwierzy, jak dalece Wandzia była szczęśliwą, i jak mocno pragnęła, ażeby pani Helena w towarzystwie Wacława jechała, jechała, jechała aż na koniec i do końca świata. Tylko czarna kawa wypadła jakoś niefortunnie, i potrzeba było zapić ją śliwowicą, ażeby ją przełknąć — ale nikt z pijących nie zdradził tej tajemnicy i Wandzia była bardzo szczęśliwą.
Wspomniałem już, że ks. Chyżycki opowiedział był p. Zameckiemu wszystko, co dotychczas wiemy o Wacławie; p. Tadeusz zaś powtórzył to żonie, nazywając ją żartobliwie opiekunką wszystkich zakochanych młodych ludzi i polecając jej dobremu sercu równie łaskawe zajęcie się kłopotami miłośnemi pana Rolińskiego, jak i panny Wandy Ciechockiej. Pani Helena była tego dnia w szczególnie dobrym humorze i odpowiedziała mężowi ze śmiechem, że nie zechce może, ażeby leczyła tego młodego inżyniera metodą homeopatyczną? P. Tadeusz odparł na to dobrodusznie, że homeopatya nie jest nigdy szkodliwą, bo zadaje leki w nadzwyczaj skąpych dawkach, i tak rozprawiano dalej i śmiano się długo przed obiadem, przyczem nie brakło ze strony pani Heleny dowcipnych alluzyj do owej tajemniczej „wychowanki“ p. Tadeusza, o której wspominał tak często, a której nigdy nie pokazał żonie. Pani Helena zapytała była nawet złośliwie, czy pan mąż nie podejrzywa jej o szczególny talent w odkrywaniu podobieństwa rysów, i czy byłby pierwszej pani Zameckiej wspominał z taką swobodą o swojej „wychowance“, z jaką mówił teraz? Na to zachmurzył się był trochę p. Tadeusz, i odparł, że gdyby był miał zająć się losem tej dziewczynki za życia pierwszej swojej żony, nie byłby z tego robił tajemnicy, bo nie miał powodu. Chciał jeszcze dodać, że gdyby żyła jego pierwsza żona, byłaby wzięła ową dziewczynkę do swego domu, i byłaby ją wychowywała jak najtroskliwiej, ale namyślił się i nie powiedział tego, a rozmowę skierował na inny przedmiot. Ciekawość co do nieznanej wychowanki męża obudziła się jednak na nowo, jak już nieraz przedtem, w umyśle pani Heleny, i ciekawość ta była może jednym z powodów, dla których teraz wezwała Wacława, ażeby jej towarzyszył w przejażdżce.
W czarnej amazonce, w kapeluszu z długim ciemnym woalem, pani Zamecka wyglądała na swojej arabskiej, skarogniadej klaczy, o ile to być mogło, jeszcze piękniej, niż w białej sukni na werandzie. Wacław wpatrywał się od czasu do czasu w jej rysy twarzy jak w niedocieczoną jaką zagadkę, podczas gdy kozak p. Zameckiego jadąc w pewnem oddaleniu za „państwem“, drzymał na siodle, albo spoglądał smętnie na koniec cybuszka od fajki, którą miał w kieszeni swojej kurtki, a której nie śmiał zapalić tym razem. — Bodaj to, myślał sobie, nasz panicz z Kruchówki! On wie, że człowiekowi nudno bez lulki, i zawsze, skoro wyjedziemy za wieś, powiada: Dubyna! Ta zakury sobie lulku, ino trymaj sia z dałeka, bo panią rozboli głowa od twojego tytoniu! Poczciwe panisko! Ej, co tam, dodał w duchu Dubyna, i kiedy go Wacław nie zachęcał do zrobienia sobie zwykłej przyjemności, umilającej przejażdżkę po świeżem powietrzu, zatrzymał trochę konia, skrzesał ognia i za chwilę dymił jak lokomotywa, uważając tylko, ażeby wiatr nie zaniósł woni „bakunu“ ku nerwom „pani hrabiny“, w którym to celu przyzostał się o jakich pięćdziesiąt kroków za nią.
— Czego on się tak wpatruje we mnie jakoś dziwnie? myślała w tej samej chwili pani Zamecka, rzuciwszy okiem na Wacława. Czy mimowoli nie rozpoczęłam z nim homeopatycznej kuracyi? I tu nagle przerwała obopólne milczenie niespodzianym wybuchem spazmatycznego śmiechu, jakim nas czasem zdumiewają kobiety, nie umiejąc później wytłumaczyć jego przyczyny.
Wacław zajęty był właśnie w duchu porównaniem szezegółowem jej rysów twarzy z pięknemi rysami Helenki Grodeckiej. Były to niewątpliwie te same oczy, ocienione długiemi rzęsami, tylko wyraz ich był nieco odmienny. W ogóle, pod względem wyrazu, mimo prawdziwie portretowego podobieństwa, zachodziła znaczna różnica między Helenką a panią Zamecką. Helenka miała ten sam nosek grecki, te same usta, te same włosy, tę samą płeć, jakkolwiek świeższą i delikatniejszą, ale pomimo to, jak głoski w homonimach, chociaż są te same i ustawione w tym samym szyku, inne mają znaczenie w jednym wypadku, a inne w drugim, tak i tutaj, te same szczegóły po bliższem przypatrzeniu się dawały inną całość. Wacław nie mógł zdać sobie sprawy z tego, w czem leżała ta różnica, i myślał o niej w roztargnieniu, gdy nagły wybuch śmiechu pani Heleny przerwał milczenie. Śmiech ten wywołał w nim coś nakształt lekkiego dreszczu, taki był metaliczny, przenikliwy, piękny, ale nieserdeczny, nie taki, jakim śmiech być powinien. Helenka nigdy tak się nie śmiała.
— Zdaje mi się, że odkryłem różnicę — pomyślał Wacław — powstrzymując się w ruchu objawiającym zdziwienie wywołane niespodzianą wesołością pani Zameckiej — ona ma coś demonicznego w składzie ust i w spojrzeniu, czego nie ma Helenka.
— Chachacha! — śmiała się dalej pani Zamecka. — Panie Roliński, jak się panu podoba p. Zgorzelski?
— Nie miałem dostatecznej sposobności... — odparł Wacław zakłopotany.
— Ale czy uważałeś pan jedną rzecz? Czy uważałeś pan, że pana Zgorzelskiego nie podobna namówić, ażeby usiadł inaczej, jak tylko plecami do ściany, i to broń Boże, nie przed zwierciadłem?
Wacław widział p. Alfreda tylko raz w życiu, przez dziesięć minut, i nie mógł zrobić tego spostrzeżenia, wymagającego dłuższych studyów nad metodą, której trzymał się p. Zgorzelski przy siadaniu. Ponieważ atoli spostrzeżenie to było już zrobione, nie wypadało jak tylko wyrazić coś nakształt zdziwienia nad tą szczególną sympatyą ku ścianom a antypatyą ku zwierciadłom.
— Chachacha — śmiała się dalej pani Helena — pan Zgorzelski łysieje, nie jak inni, od czoła, ale ponad karkiem, i radby ukryć tę szpetną okoliczność przed okiem ludzkiem. Trudno pojąć, jak mogą istnieć ludzie, którzy całe życie silą się na to, ażeby coś udawać lub ukrywać przed światem. Nieprawdaż?
— Bardzo to smutne i niewdzięczne zajęcie.
— A jednak — dodała pani Zamecka, jakby dla siebie i po namyśle — wszyscy coś ukrywamy, albo coś udajemy.
Wacław miał minę człowieka niesłusznie obwinionego i niepoczuwającego się do żadnej winy.
— Nie powiadam — mówiła dalej — by każdy miał do ukrywania jakiś uczynek, albo jakąś ułomność fizyczną lub moralną, ale są inne rzeczy, z któremi taimy się, nieraz sami przed sobą, przed innymi, zawsze. Weźmy np. niedoścignione, nieziszczone ideały pierwszych lat naszych, które kryjemy gdzieś w zakątku duszy, i nie śmiemy nawet pozwolić sobie tej przyjemności, jaką ma np. człowiek zrujnowany materyalnie, gdy od czasu do czasu wydobędzie z ukrycia ostatni grat kosztowny, który mu został z lepszych czasów, dajmy na to, pierścień, albo medalion, odczyści go, oglądnie, westchnie, i schowa napowrót.
— Ideały nie są gratami, któreby można odświeżać i przewietrzać bezkarnie.
— Więc pan nigdy nie „przewietrza“ swoich ideałów? — zapytała naiwnie. — Ale przepraszam pana, zapomniałam, że pan jeszcze nie miałeś czasu być zrujnowanym, i zatęsknić za zabytkami z lepszych czasów! O, wiem to, wiem — dodała z westchnieniem — że ideałów młodości nie można odświeżać bezkarnie!
To rzekłszy, puściła konia w cwał, i zamilkła. Po chwili dopiero, ciągle jakby w roztargnieniu, odezwała się z nienacka:
— Opowiedz mi pan, jak wygląda pański ideał?
Wacław uśmiechnął się smutnie i zapewnił, że nie ma żadnego ideału.
— To opowiedz mi pan co innego, bo wypada przecież, ażebyś mię pan bawił rozmową. Opowiedz mi pan naprzykład, jak wygląda pewna panienka, która bawi u mojego ciotecznego brata, pana Skryptowicza.
Zagadnienie to było dla Wacława czemś zupełnie niespodzianem, i skonfundowało go niepospolicie. Czyliby pani Zamecka wiedziała o jego tajemnicy? Nie było czasu rozmyślać nad tem, wypadało odpowiedzieć.
— Czy pani mówi o pannie Helenie Grodeckiej?
— Tak — odpowiedziała ta, która w tej chwili po raz pierwszy słyszała to imię i nazwisko. — O pannie Helenie Grodeckiej; opowiedz mi pan, jak wygląda panna Helena Grodecka? — I jakiś niespokojny ruch kapryśnej amazonki wprawił jej ognistą klacz w galop szalony. — Jakże, mów pan, brunetka, blondynka, słuszna, mała?
— Łatwo mi przyjdzie opisać ją pani. Gdy pani wróci do zamku, niechaj pani spojrzy w zwierciadło, a z małemi bardzo niedokładnościami, będziesz pani miała przed sobą taki wykapany, jak to mówią, portret panny Heleny, jakiego z pewnością żaden malarz nie wykona tak wiernie. Nie zdarzyło mi się nigdy widzieć takiego podobieństwa między dwiema osobami, nienależącemi do jednej rodziny. Lecz mylę się...
Raptowne szarpnięcie cuglami osadziło na miejscu skarogniadą klacz arabską, a Wacław zaledwie o parę kroków dalej zdołał zatrzymać swojego konia. Nie dostrzegł więc niezrozumiałego spojrzenia, które było odpowiedzią pani Zameckiej na jego rysopis Helenki Grodeckiej. Gdy konie zrównały się znowu, pani Zamecka śmiała się znowu tym śmiechem, co pierwej, srebrnym wprawdzie, ale jakoś nieidącym z serca do serca.
— Jestem dumną z mojej Zulejki — rzekła — i Tadeusz, który mię uczył jeździć konno, może być dumnym ze swojej elewki. Mam tę ambicyę, że sam Abel-el-Kader nie osadziłby lepiej na miejscu swojego bieguna. Przyznam się, że chciałam panu wyrządzić psotę; myślałam, że kasztan mojego męża zatrzyma się także pod panem niespodzianie, i że pan będziesz musiał chwycić się grzywy. Rada jestem, że mi się nie udało. Prawda, jak Rymiszów pięknie wygląda z tej góry?
— Przecudnie. Znam ten punkt oddawna, bo urodziłem się w tych stronach, i wychowałem się w cieniu lip, które tam widać obok kościołka. Mnóstwo wspomnień z lat dziecięcych łączy się dla mnie z tym krajobrazem, często smętnych, ale zawsze rzewnych, a nieraz miłych.
— Ach, ten kościołek! W istocie, nie znam nic poetyczniejszego! Lubię go niewymownie. Czy uważałeś pan obraz Matki Boskiej nad wielkim ołtarzem? Sprowadziłam go z Włoch, chociaż Tadeusz śmiał się ze mnie, że go przepłaciłam, bo dałam się oszukać handlarzowi, który wmówił we mnie, że jest to oryginał Rafaela. Mniejsza o to, mam szczególną predylekcyę, powiem nawet, szczególne nabożeństwo do tego obrazu. Nic wznioślejszego i bardziej rozczulającego, nad wyraz miłości i dumy macierzyńskiej, z jaką Bogarodzica piastuje swoje dziecię. To jest prawdziwy ideał matki! Coś nad wszelki opis świętego, wielkiego. Zdarza mi się, że czasem po południu proszę księdza Chyżyckiego, ażeby mi kazał otworzyć kościół, i długo długo siedzę i dumam z oczyma wlepionemi w matkę z boskiem dziecięciem na ręku! Matka! Jakie to słowo!
— Państwo — zapytał Wacław nieśmiało — nie mają dzieci?
— Niestety — westchnęła pani Zamecka — niebo odmówiło mi tego szczęścia! Jest to moim „niedoścignionym, nieziszczonym ideałem“, i dlatego zapewne tak mię wzrusza ten obraz. Jest on dla mnie tem, czem dla człowieka nieszczęśliwego zabytek, którego widokiem pieści się, przypominając sobie szczęście prześnione, wyrojone, w rzeczywistości niezaznane!
W tej chwili demoniczny wyraz znikł był zupełnie z jej twarzy, i była znowu łudząco podobną do Helenki. Wacław porwany był, przejęty sympatyą dla uczuć, które objawiała jakby nie myśląc o tem, oto tak mimochodem. Dumał nad tem, że nie zdawała mu się być zupełnie szczęśliwą, i nad tem, dlaczego wypytywała go o Helenkę Grodecką, i zkąd wiedziała, że ją zna? Mimowoli zwrócił rozmowę bliżej do tego przedmiotu.
— Kuzyn pani, pan Skryptowicz, zrobiłby mnóstwo satyrycznych uwag, gdyby nas usłyszał mówiących o „ideałach“.
— Ach, Skryptowicz! — rzekła z pogardą. — Jest to człowiek niesłychanie trywialny. Nie zwracam nigdy uwagi na to, co on mówi. Dziwi mię raczej, że są inni, na pozór ludzie z sercem i z głową, którzy prawią niemal to samo, co mój kuzyn, i zaprzeczają wszystkiemu, czego nie mogą dotknąć się, ująć, zmierzyć lub zważyć. Ale panna Helena — dodała z uśmiechem — wierzy w ideały? Nie stroi sobie żartów z niczyjego uczucia, dlatego, że ono nie jest pozytywnie uzasadnione, matematycznie obliczone co do chwili, miejsca, i kierunku swojego wybuchu? Niech pan się nie gniewa na mnie — dodała widząc niemiłe wrażenie, jakie sprawiały jej słowa. — Widzę, że byłam niedyskretną, i że chcąc żartować bez celu, drasnęłam ponoć dotkliwą na seryo stronę.
Niezmiernie łagodne i dobrotliwe spojrzenie, i podanie ręki do przyjacielskiego uścisku, towarzyszyło tym słowom. Pani Helena i Wacław wrócili do zamku w najlepszej komitywie, i z budzącą się, obopólną, przyjacielską sympatyą ku sobie.
— Nie jest-że to grzechem — zawołała pani Helena wchodząc na werandę, gdzie szlachetny kunszt wista prosperował jeszcze ciągle w najlepsze — nie jest-że to grzechem przepędzać w ten sposób najpiękniejszy wieczór czerwcowy, wędzić się w dymie cygarowym, smażyć się w dusznem powietrzu, i nabawiać się uderzeń krwi do głowy za pomocą piwa i śliwowicy! I to jest klub „pozytywistów!“ Pożal się Boże! To się nazywa szukać prawdy w życiu!
— A gdzież ją znaleźć, łaskawa pani? — zapytał doktor Chimerski, z urzędu swojego sceptyk i niedowiarek pierwszej próby.
— Gdzie? W polu, w lesie, na łąkach, w powiewie wiatru, w świegotaniu ptaków, w woni łąk kwiecistych! — odparła pani Zamecka z humorystyczną emfazą.
— Umiemy to na pamięć — zauważył pan Zgorzelski. — Wszystko to umiemy: „polu, bolu; łęgi, wstęgi; wiatru, teatru; ptaków, niebieskich szlaków; kwiecistych srebrzystych“. To opisał nader gruntownie i znakomicie potężny geniusz nieśmiertelnego Dziwosława Habdank Przytulickiego w „Straży literackiej“, a idealna muza Eglantyny z nad Popradu zawtórzyła mu w „Kwartale literackim, pszczelniczym i ekonomicznym“, śpiewem jak wiatrów powiewem, i dźwiękiem jak jękiem“. Ja trzymam z Polem: Na dno życia, na dnie prawda! — I w istocie, p. Alfred wychylił do dna kieliszek śliwowicy, stojący przed nim, poczem z minką przecudownie parodyującą skrzywienie się dziecka, gdy prosi o cukierek, zwrócił się do panny Wandy z prośbą o drugi kieliszek.
— Jaki on dowcipny, i jaki on wesół, i jaki on piękny, i jak, o jak rada rzuciłabym mu się na szyję — pomyślała panna Wanda, i nietylko pomyślała, ale powiedziała, choć nie ustami, lecz oczyma i drżeniem ręki piastującej flakon z nieolimpijskim nektarem.
— I te uwagi, które pan robisz, czytaliśmy w rozmaitych fejletonach humorystycznych — odcięła się pani Zamecka. — Jeżeli pan co zapomniałeś, to Wincenty poda panu ostatni niedzielny numer waszego „Desperata Polemicznego“. Ale, żart na stronę, przyznajcie panowie, kto jest bliższym prawdy, czy my idealiści, gdy zachwycamy się przyrodą lub usiłujemy wypowiedzieć nasze myśli i uczucia, o ile nieudolny język ludzki zdobyć się na to może, czyli też wy, którzy stwarzacie sobie sztuczne przyjemności i rozkosze, wcale nierozkoszne, i chełpicie się tem, że jesteście pozytywistami. —
— Ależ, moja duszko — zaprotestował pan Tadeusz — któż ci kiedy mówił, że pozytywizm polega na dymieniu tytoniem, i na piciu piwa i śliwowicy? Albo, że zamiłowanie w prawdziwych pięknościach przyrody jest idealizmem? Nie ma nic prawdziwszego, a tem samem pozytywniejszego nad to, co rozwesela oko, lub w ogóle działa przyjemnie przez zmysły na umysł. Idealizmem jest wmawianie w siebie i w drugich uczuć i wrażeń, których się rzeczywiście nie doznaje, albo snucie wyobrażeń i pomysłów, niemających nigdzie gruntu praktycznego, a często i logicznego.
— Więc w takim razie mają słuszność ci, którzy pozytywistom zarzucają zbytek „praktyczności“.
— Nie podchwytuj-bo duszko wyrazów — odparł żywo p. Tadeusz, który miał już od dłuższego czasu minę jakoś szczególnie zniecierpliwioną i jakby niespokojną. — Mówiłem o gruncie „praktycznym“, nie w zwykłem znaczeniu tego słowa, ale dlatego, że brakło mi innego wyrażenia, ażeby określić to, co istnieje w czynie, w działaniu. Widzisz: pragma, po grecku, oznacza czyn....
W tej chwili p. Tadeusz chwycił się lewą dłonią za pierś, i zrobił giest taki, jak gdyby chciał odetchnąć głęboko, a nie mógł. Wszyscy spojrzeli na niego, a p. Zamecka zerwała się mocno zaniepokojona i szybko przystąpiła ku niemu.
— Co tobie jest, Tadeuszu, na miłość Boga, tyś słaby!
— Nie, nie, to zaraz przejdzie — odparł p. Tadeusz, zmieniony do niepoznania, i bardzo blady w twarzy. Dr. Chimerski wziął go był za puls, a żona objęła go ramionami za szyję, stojąc nad nim.
— Ja panu zawsze powtarzam, że pan sobie kiedyś napytasz biedy tą przebrzydłą śliwowicą. Jak można pić kwas sinowodowy, choćby w największem rozcieńczeniu! Zwłaszcza przy pańskiej kompleksyi! W ogóle, niechaj pani dobrodziejka raczy zamknąć na klucz wszystkie śliwowice, likiery i chasse-café w całym domu, i nie wydawać ich bez ordynacyi lekarskiej. Wszystko to są trucizny dla męża pani.
— Zostawcie mię, już mi lepiej — rzekł p. Zamecki, uwalniając się łagodnie od pieszczot żony i chwytając powietrze pełnemi piersiami.
— Co to jest kwas sinowodowy, panie konsyliarzu? — zapytała pani Helena, nieco uspokojona.
— To, co nazywają zwykle kwasem pruskim. Jest to piorunująca trucizna, zawarta między innemi w pestkach rozmaitych owoców, osobliwie zaś w gorżkich migdałach, które jej zawdzięczają swój zapach. Kilka kropli tego kwasu wystarcza, ażeby zabić człowieka.
— W istocie — zauważyła pani Zamecka, powąchawszy kieliszek swojego męża — odór tej śliwowicy przypomina mi coś, nakształt wawrzynowych kropli, albo gorżkich migdałów. Jakże ty możesz być takim nieostrożnym, takim niedobrym — dodała zwracając się do męża — ażeby brać do ust coś podobnego! O, skończyło się, ostatni raz ten nektar pojawił się dzisiaj na stole, chociażbyś się miał gniewać. Wolę cię widzieć zagniewanym, niż otrutym, ty, ty, niepoczciwy, kochany....
Tu nastąpiły nowe pieszczoty, którym nie bronił się p. Tadeusz. Po chwili dopiero rzekł z uśmiechem.
— Facecye, moja duszko, konsyliarz straszy się niepotrzebnie. W całej beczce śliwowicy nie wiem, czy jest jedna kropla kwasu sinowodowego. W kroplach wawrzynowych jest go dziesięć razy więcej, a zapisują je dzieciom.
— Nie można tego nigdy orzec z pewnością, ile trucizny zawiera się w danym razie w pewnej kombinacyi organicznej, dlatego też niechętnie zapisujemy leki tego rodzaju, bo nie da się przewidzieć, w jakim stosunku trucizna znajdować się będzie do wody i innych części składowych leku. Potrzebaby pierwej robić analizę chemiczną w aptece. To pewna, że sposób preparowania śliwowicy sprzyja niezmiernie rozwijaniu się kwasu pruskiego.
— Jak to, sprzyja? — zapytała pani Zamecka naiwnie.
— Musiałbym panią znudzić całym traktatem o chemii...
— Nie znudzę się z pewnością. Gdybym nie była zbyt starą, uczyłabym się chemii z przyjemnością, już dlatego samego, że to pozytywna wiadomość, a ja chciałabym raz zostać prawdziwą pozytywistką dla przypodobania się Tadeuszowi. Tym razem lekcya będzie podwójnie korzystną, bo odstraszy go ona może od śliwowicy.
— Ha, więc proszę o uwagę. Pestki niektórych owoców, jako to: trześni, śliwek, brzoskwiń, migdałów i t. p. zawierają dwie części składowe: amigdalinę i emulsynę. Pierwszą z tych części wyciąga z pestek wyskok, czyli alkohol. Otóż amigdalina, rozpuszczona w wodzie wraz z emulsyną, daje jedną część olejku migdałowego, dwie części cukru, jedną kwasu sinowodowego. Ponieważ przy fabrykacyi śliwowicy schodzą się te trzy niebezpieczne żywioły: pestki ze śliwek, alkohol i woda, więc niewątpliwie wytwarza się przy tej sposobności kwas pruski, a ponieważ fabrykant nie może przewidzieć, w jakiej ilości to nastąpi, więc nie przewiduje także, czy otruje swoich konsumentów od razu, czy powoli.
— Widzisz, widzisz Tadziu! — za wołała pani Helena, patrząc z obawą na męża.
— Symptomata otrucia kwasem sinowodowym — ciągnął dalej doktor, wpadłszy w zapał profesorski — są czemś, co pana jeszcze bardziej odstraszyć powinno od picia śliwowicy, podobne bowiem bardzo do tego, czego pan doświadczyłeś przed chwilą, i to nie dzisiaj po raz pierwszy, jak sobie przypominam. Pierwszym objawem jest trudność oddychania, zawrót głowy, ściskanie się serca, rodzące uczucie obawy, niezwykły blask oczu i zawracanie się ich w słup. To wszystko mogłem wydemonstrować w panu, przed chwilą, jak na klinice. Potem następują konwulsye, kurcze, krzyk głośny, ogólne porażenie, serce przestaje bić, i rzecz skończona, często w przeciągu kwadransa, albo i jednej minuty. Zależy to od wielkości dawki.
— Ach, to okropne! — były słowa pani Zameckiej. — Spodziewam się, że takich trucizn nie sprzedają w aptekach?
— Samego kwasu sinowodowego nie trzymają nawet, ale tu i owdzie mają sinek potasu potrzebny fotografom do ich rzemiosła. Wyjdzie to na jedno. Wszak w gazetach czytamy co chwila o wypadkach otrucia tą ingredyencyą, której jedna łyżeczka od kawy dostateczną jest do sprowadzenia natychmiastowej śmierci.
— Radbym wiedzieć — zagadnął ks. Chyżycki — czy po śmierci lekarze mogą odszukać w ciele ślady tej trucizny?
— Poszlaką jej bywa tylko odór gorzkich migdałów, inne znamiona są wątpliwe. Na razie tylko można stwierdzić obecność kwasu sinowodowego za pomocą pewnych reagensów chemicznych. Wszelako rozkłada on się szybko, i wraz z nim ginie odór.
— Tadeuszu — zawołała znowu pani Helena niespokojnie — tobie ciągle niedobrze! Panie konsyliarzu, patrz pan na niego!
W istocie p. Zamecki pobladł był gorzej niż pierwej, oddychał z trudnością, i przyznał się, że doznaje silnego zawrotu głowy. Pomimo wszelkiego nadrabiania miną musiał wkrótce uledz naleganiom żony i doktora, i udać się do swego pokoju, rozebrać się i położyć do łóżka. Pani Helena zaledwie pozwoliła służącemu wejść do pokoju, i sama pełniła jego funkcye z niesłychaną troskliwością, jakoteż z bezradnością, która była skutkiem widocznego jej pomięszania i przestrachu. Tadeusz śmiał się i usiłował ją uspokoić, ale nadaremnie. Po chwili wybiegła do salonu, gdzie zostali byli pp. Chimerski i Zgorzelski wraz z panną Wandą, podczas gdy proboszcz wraz z Wacławem pożegnali zaraz z początku państwa Zameckich i odeszli. Pani Helena oświadczyła doktorowi, że go nie puści do domu, i że będzie nocował w zamku. Konsyliarz przystał na to chętnie, ale zapewniał p. Zamecką kategorycznie, że obawy jej są płonne, i że nie ma się czem niepokoić.
— Tadeusz tyje w ostatnich czasach znacznie — mówił — i to długie siedzenie na werandzie, połączone z piciem piwa, sprawia mu dolegliwości tego rodzaju. Umyślnie straszyłem go, że się truje; może się uda nakłonić go powoli do innego sposobu życia. Potrzeba mu więcej ruchu, a mniej piwa i mniej uporczywego obstawania przy różnych innych szkodliwych nawyczkach.
— Niechaj-że konsyliarz będzie łaskaw pójść do niego i zbadać, jak się ma. Jestem tak przerażoną, pod wpływem pańskiego wykładu z chemii, że drżę cała. Wandziu... ach... wody!...
To mówiąc, usiadła na kozetce w półcieniu. Widocznie słabo jej się zrobiło. Wszyscy rzucili się do karafki z wodą, napiła się trochę i zaklinała doktora, ażeby szedł do Tadeusza.
— Proszę się mną nie kłopotać, ja nie zemdleję. Nigdy w życiu nie zemdlałam. Niechże konsyliarz będzie łaskaw iść do pokoju mojego męża.
— Co za niezrównana kobieta! — pomyślał dr. Chimerski, wykonując jej polecenie. — Dobra, uczuciowa, kochająca, rozumna i ani śladu jakiegokolwiek udawania, pozowania! Żadnej, choćby najniewinniejszej, zwykłej „kobiecej blagi!“ Nieoceniona kobieta.
— Biedna kobieta — myślała panna Wanda. — Ach, gdyby tak Alfred pobladł, i gdyby mu brakło oddechu, jakżebym się zlękła!
— Moja droga Wandzuniu, bądź łaskawa... Mnie trochę niedobrze. Tam w moim budoarze, na gotowalni, albo na stoliku koło krosienek, jest flakonik z octem toaletowym. Gdybyś mi go przyniosła! — I to rzekłszy, pani Helena oparła bezwładnie głowę o poręcz kozetki.
Wandzia wybiegła do budoaru. W salonie, naprzeciw pani Zameckiej, stał tylko p. Alfred.
Słońce zaszło było od kwadransa. Salon, którego trzy okna wychodziły na werandę, a dwa inne ocienione były drzewami ogrodu, był prawie zupełnie ciemnym. Pani Helena nie mogła przeto widzieć obojętnej miny, z jaką pan Alfred Zgorzelski przyjmował wiadomość o słabości jej męża, i z jaką jej samej podawał wodę. P. Alfred ze swej strony nie mógł widzieć, jak pani Zamecka zbladła była, osłabła, i jak napiwszy się wody, przyszła nieco do siebie, gdy wysłała pannę Wandę Ciechocką po ocet toaletowy. P. Alfred, starający się od tylu lat o pannę Wandę i wytężający wszystkie siły w celu przyprowadzenia swojego stanu majątkowego do ładu, któryby mu pozwolił ożenić się i urządzić sobie dom na pewną — jak mawiał — „przyzwoitą skalę“ — pan Alfred, powtarzam, nadto musiał być w tej chwili zajętym odejściem panny Wandy, ażeby mu w ogóle przyszło na myśl zastanawiać się, jak się miała pani Helena. O ile sądzę, trudnoby było w tej chwili znaleźć dwoje ludzi, zostawionych sam na sam w ciemnym salonie, którzy by nietylko mniej zajmowali się jedno drugiem, ale nawet, mniej byli usposobionymi do zajęcia się tego rodzaju. Wiemy już, jak pani Helena zapatrywała się na p. Alfreda. Słyszeliśmy, co mówiła o nim swojemu mężowi, i słyszeliśmy także, jak przemawiała do niego w towarzystwie cierpko, złośliwie. Starała się przekonać Wandzię, że ten człowiek jest próżnią zupełną, bez żadnej, najmniejszej treści. Starała się przekonać całe otoczenie swoje, że nie było nigdy człowieka bardziej pozbawionego jakiegokolwiek dodatniego przymiotu, bardziej polegającego na ujmującej na pozór powierzchowności swojej, i bardziej przytem moralnie i fizycznie zrujnowanego, jak p. Alfred. Opinię tę, wcale nie tajoną, odpłacał p. Alfred pani Helenie w całej pełni. Nie zdarzało się nigdy, ażeby się o niej wyraził korzystnie. Odmawiał jej nawet tak niezaprzeczonego jej przymiotu, jak piękności. Jednem słowem, była to antypatya wzajemna, o której wiedziano prawie powszechnie w Rymiszowie i w okolicy.
Zapewne dzięki tej antypatyi, zaraz po odejściu Wandy, pani Helena wstała szybko i wyszła na werandę. Pan Alfred bał się może duchów, których pojawienie się w wysokich i dużych komnatach starego zamku nie było wprawdzie stwierdzonem, ale nader prawdopodobnem, Zdaje mi się, że sam, gdybym był duchem, obrałbym sobie takie a nie inne mieszkanie. Dość, że pan Alfred wyszedł także na werandę, poza którą widać było kłąby kwiatów, oblane pełnym blaskiem księżyca, i cienie drzew rysunące się ostro i wyraźnie na szerokich ulicach i ścieżkach ogrodu, wysypanych żółtym piaskiem. Rezedy i róże w pobliżu werandy, a dalej nieco jaśminy, zwilżone rosą, napełniały powietrze swoją wonią. Słowiki, wykochawszy się i wyśpiewawszy w maju, umilkły już były o tej porze roku, ale zdaleka, oprócz skrzeczenia żab, słychać było tony wiejskiej sopiałki, a oprócz tego, w ogrodzie pełno było małych puszczyków, których talent muzykalny, srodze i niesłusznie spotwarzony, wcale nie jest tak niewdzięcznym i niemiłym, jak twierdzą niektórzy uprzedzeni krytycy. Nie wiem, czy uda mi się zrehabilitować puszczyka w mniemaniu ogólnem, ale wiem, że jest to bardzo pożyteczna i wcale wesoła ptaszyna, niezmiernie szczebiotliwa, kochająca swoje dzieci i najniesprawiedliwiej wprowadzona w styczność z różnemi tragicznemi przeczuciami i wrażeniami. Wszak Adeliny Patti także nikt ponoś nie słyszał przed zachodem słońca, a przecież nikomu nie przyszło na myśl wróżyć co złego z jej głosu! Wielki puhacz, przesiadujący w lasach, ptak bardzo drapieżny i silny, z głosem emerytowanego basisty i z potężnym apetytem na pieczeń zajęczą, zasłużył może po części na złą reputacyę, jakiej używa cały rodzaj sowi, ale puszczyk domowy jest śpiewakiem, którego można słuchać z przyjemnością, skoro się człowiek pozbędzie pewnych zabobonów i skoro pamięta, że dotychczas nie mamy partycyj Aubera, Belliniego ani Gounoda zastosowanych do potrzeb skromniejszych talentów w rodzie ptasim. Jednem słowem, puszczyk wobec słowika albo kanarka nie stoi wcale niżej, niż dyletant należący do Tow. muzycznego we Lwowie, wobec Filleborna lub Cieślewskiego. Musiało to być zdanie, które podzielała pani Zamecka, bo zszedłszy po kamiennych schodach z werandy, przechadzała się w świetle księżyca naokoło kłąbów w ogrodzie, zaludnionym wzgardzonymi owymi śpiewakami. P. Alfred był zaś zapewne wybredniejszym w swoim smaku, i jak zwykle, sprzeciwiał się zdaniu pani Zameckiej; toczyła się bowiem między nim a nią bardzo ożywiona dyskusya, prowadzona półgłosem i połączona z żywą gestykulacyą. Na chwilę pani Zamecka stanęła, splotłszy dłonie u rąk wyprężonych tak, jak to się robi w głębokiem zamyśleniu, zacisnąwszy usta i wlepiwszy spojrzenie w ziemię, podczas gdy p. Alfred mówił szybko, podnosząc przy tem ramiona i rozwierając ręce, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że czegoś nie może, czy zrobić, czy pojąć, czy przyznać lub dopuścić. Potem znowu pani Helena wykonała jakiś ruch stanowczy i niecierpliwy, i w tej chwili panna Wanda z flakonikiem, pojawiwszy się na stopniach werandy, usłyszała dobitnie wypowiedziane wyrazy:
— To się raz musi skończyć, i wiem już, jak się skończy. Ach, jesteś, Wandziu! — dodała pani Zamecka dziękuję ci, moje serce. Dam panu przed wyjazdem pańskim książkę — rzekła jeszcze do p. Alfreda — w której pan znajdziesz, czego panu potrzeba... a raczej, czego byś pan powinien czuć potrzebę. Będzie tam ze dwa tysiące argumentów przeciw pańskim twierdzeniom, Spodziewam się, że to wystarczy?
— Nie wystarczy i dwadzieścia, albo trzydzieści. Ale będę się starał zrobić jak najlepszy użytek z tych, które znajdę.
— O czem to państwo mówicie? — zapytała panna Wanda ciekawie.
— Ach... pan Alfred wystąpił właśnie z teoryą.. że szczęście nie polega na posiadaniu i używaniu, ale na oczekiwaniu, na jakimś, jak powiada, przedsmaku rozkoszy. Jest to teorya, wiodąca, mojem zdaniem, prosto do błogosławionego stanu starego kawalerstwa, w który pan Alfred podobnoś wstąpić zamierza. Mam powieść w mojej bibliotece, której bohaterowie żenią się w pierwszym rozdziale i są szczęśliwymi przez całe dwa tomy. Mam nadzieję, że taki świetny przykład przekona p. Zgorzelskiego.
— Będę pani bardzo wdzięcznym za pożyczenie mi tej książki, ale ośmielam się zwrócić jej uwagę, że teorya którą... tak, którą mi pani przypisujesz, nie... To jest, jednem słowem, że nie mówiliśmy... a raczej, ja nie mówiłem...
— Chachacha! delikwent schwytany na gorącym uczynku wypiera się! No, skoro tak, zostaje jeszcze nadzieja poprawy. Ale wracajmy do salonu, Wincenty pozapalał już lampy, a ja muszę zobaczyć, co robi Tadeusz a potem wyszukam panu książkę, o której mówiłam.
— Pani Zamecka ma szczególnie niemiły sposób wmawiania w ludzi tego, o czem się im nie śniło — rzekł pan Alfred, gdy pani Helena oddaliła się do pokoju męża. — Powiedziałem był tylko, że nadzieja może człowieka zrobić szczęśliwym, a pani Helena wysnuła ztąd wnioski, które mi nigdy w myśli nie postały. Nie lubię sarkazmu i sceptycyzmu w ustach kobiety. Nie lubię go w ogóle. Los sam dosyć już z nas szydzi i prześladuje nas swojemi negacyami.
Tak czule popatrzył na Wandzię i tak smutnie potem zwiesił głowę na piersi, że musiała mu podać rękę, którą ucałował raz i drugi gorąco.
— Pani jesteś aniołem. Pani nie potrafiłaby szydzić z nieszczęśliwego. Ach, ja jestem bardzo nieszczęśliwym!.
Wandzia nie była w stanie mówić, tak mocno wzruszył ją dźwięk jego głosu. Patrzyła tylko na niego ze łzami w oczach. On był nieszczęśliwym! Dlaczego? Czy nie mogłaby pomódz mu? I o czem też Helena z nim mówiła? Zapewne, jak już nieraz, napierała na niego, ażeby się oświadczył o rękę Wandzi. Poczciwa Helenka! Potrzeba ją będzie wyściskać i wycałować za to, i dowiedzieć się od niej, dlaczego Alfred jest nieszczęśliwym.
Tymczasem wrócił dr. Chimerski i oświadczył, że pan Tadeusz nie jest niebezpiecznie chorym, ale że przez kilka dni potrzebować będzie jak najzupełniejszego spokoju i musi zostać w łóżku. Nadmienię tutaj, że to polecenie szanownego konsyliarza zostało jak najskrupulatniej wykonanem, i że w skutek tego przez czas słabości i rekonwalescencyi nie oddawano p. Zameckiemu listów, ani też nie dopuszczano do niego nikogo, co przybył z jakim interesem. Oto był powód, dla którego p. Skryptowicz nie mógł doczekać się odpowiedzi na swoje lakoniczne pismo.
P. Alfred kazał był już oddawna zaprzęgać konie do swojej nejtyczanki, i czekał jeszcze tylko na panią Helenę, ażeby się z nią pożegnać, zwłaszcza, że na parę dni interesa zniewalały go wyjechać do miasta. Pani Zamecka wróciła po niejakim czasie i wręczyła mu książkę, którą mu przyrzekła.
— Niechaj się pan buduje, i niechaj pan uważa, ażebyś pan nie pogubił kartek, bo niektóre z nich wypadają.
P. Alfred przyrzekł wypełnić to polecenie jak najściślej, pożegnał się i wyjechał.
Za wsią otworzył książkę, którą trzymał w rękach, jak gdyby się obawiał, że się rozleci. Nie była to powieść w dwóch tomach, ale jakaś francuzka książka in quarto z rycinami, opisująca różne luźne typy i charaktery, nie zaś małżeństwo przez ośmset stronic używające niezakłóconego niczem szczęścia domowego. Zapewne pomyliła się pani Zamecka. Pan Alfred przeglądnął to dzieło pilnie przy świetle księżyca i znalazł w niem dwie kartki, które wyjął i włożył do pugilaresu, przypatrzywszy im się dokładnie. Ścisłość historyczna zniewala mię nadmienić, że kartki te nie zawierały humorystycznych rysunków, chociaż były bardzo pięknie sztychowane. Jedyną ich humorystyczną stroną było zawarte na nich zapewnienie, że pewien bank, o którym wiedziano powszechnie, iż nie uskutecznia swoich wypłat brzęczącą monetą, wypłaci okazicielowi srebrem wyrażoną tam sumę pieniędzy. P. Alfred uśmiechnął się gorzko, rozpamiętując prawdopodobnie, jak można obiecywać tak seryo coś, co nigdy nie nastąpi, poczem zaczął się przypatrywać trzeciej, mniejszej znacznie karteczce, która znajdowała się w książce. Zawierała ona drobnem pismem te słowa:
„Bądź u Drozdowskiej i dojdź koniecznie, co się stało z tem dzieckiem. Staraj się być u Karola, albo w inny jaki sposób zobaczyć dziewczynę, która jest u niego, a którą Zamecki nazywa swoją wychowanką. Mam podejrzenie które niepokoi mię prawie tyle, co twoja sprawa z Bergerem. Przypomnij Gomułowiczowi jego obietnicę, że znajdzie katolika, który da pieniądze. Daj mu ile zażąda, byle zrobił interes. I tym razem przynajmniej nie graj w karty, albo jeżeli przegrasz, nie płać. Powiedz mamie, że nie dam ani grosza dla Urszulanek, ani dla Niepokalanek, bo nie mam pieniędzy. Wszystkie sposoby tak są wyczerpane i wszystkie struny tak naprężone, że nie mogę teraz nic zrobić. Radź jak możesz i wracaj prędko. Raz jeszcze przypominam ci Drozdowską i Karola“.

Pan Alfred podarł tę karteczkę w drobne kawałeczki, które jeden po drugim wyrzucał z bryczki, a zajechawszy na stacyę, kupił bilet i bezzwłocznie wyjechał do miasta, gdzie zostawiliśmy pana Skryptowicza niezmiernie przygnębionego, widzialnego w dzień i śpiącego w nocy, i zapowiedzieliśmy ztąd ważne następstwa dla dalszych rozdziałów tej powieści.




ROZDZIAŁ VII.

Dwie godziny jazdy koleją żelazną dzieliły Rymiszów od miasta, które było celem wyprawy pana Alfreda Zgorzelskiego; wyjechawszy wszelako po zachodzie słońca, nie mógł tam przybyć wcześniej, jak o godzinie pierwszej w nocy. Każdy człowiek nieuprzedzony przyzna, że nie była to pora do załatwienia jakichkolwiek interesów, i że pan Alfred nie mógł uczynić nic innego po przyjeździe swoim, jak tylko położyć się spać, co też uczynił. Niemniej też, jak się spodziewam, przyzna każdy człowiek nieuprzedzony, że wstawszy nazajutrz rano, p. Alfred nie mógł w odpowiedniejszy sposób przystąpić do załatwienia swoich czynności, jak tylko powołując faktora hotelowego, i polecając mu, ażeby na godzinę dwunastą sprowadził owego Bergera, a na godzinę pierwszą owego p. Gomułowicza, o których wiemy, iż powinni byli w szczególniejszym stopniu zwracać na siebie uwagę najprzystojniejszego z bohaterów niniejszej powieści. Jeżeli wszakże ów człowiek nieuprzedzony, do którego sądu odwołałem się już dwa razy, jest człowiekiem w istocie nieuprzedzonym, nie zaś czemś nakształt recenzenta teatralnego w piśmie politycznem, to przyzna on mi także, że młody i przystojny kawaler, wpadający raz na kwartał z ustronia wiejskiego do większego miasta, mógł mieć niejeden interes równie pilny jak ten, w którym pan Alfred miał widzieć się z p. Bergerem i Gomułowiczem. I tak, w pierwszej linii było rzeczą nieodzowną, ażeby pan Alfred wyszedłszy z hotelu, wstąpił do fryzyera i pozwolił mu spróbować, o ile też sztuka, choćby najbardziej rafinowana, zdoła odświeżyć i upiększyć tak świeżą i piękną naturę, jak ta, której okazem był p. Zgorzelski. Jego zdaniem, sztuka zrobiła fiasko w tym wypadku; zdaniem fryzyera atoli, dokazała cudów, zważywszy, iż pod dotknięciem jej palców, grzebieni, żelazek, nożyczek i kosmetyków, znikły wszelkie przedwczesne ślady siwizny i łysiny, i piękność naszego bohatera zamiast męzkiego, dojrzalszego swojego zakroju, przybrała napowrót ową cechę młodzieńczą, jaką miewała przed laty. To też mimo zupełnego niezadowolenia, jakie pan Alfred wyraził mistrzowi, przypatrzywszy się sobie w zwierciedle, nie mógł on zaprzeczyć, że tak niebiańskie prawie kształty zasługiwały na otulenie jak najstaranniejsze i jak najbardziej zastosowane do estetycznych pojęć, przeważających w Europie o tej porze roku. Ztąd, jak już dla samej konsekwencyi przyznać musi człowiek nieuprzedzony, do którego odwołuję się bez przerwy, pan Alfred musiał koniecznie wstąpić do kapelusznika, do rękawicznika, a nakoniec, i co najgłówniejsza, do krawca. Niejedno znalazło się gotowe i zostało nabytem po długiem próbowaniu i przymierzaniu, inne znowu przybory i ingredyencye wymagały zamówienia, po dokładnej konferencyi z biegłymi w sztuce i po nader szczegółowem wskazaniu im rozmaitych drobiazgów, których nie dostrzeże oko zwykłego śmiertelnika, a które, razem wzięte, stanowią prawdziwy szyk, polegający na połączeniu pozornej zwykłości i powszedniości z nienarzucającą, niedostrzeżoną przez profanów, a tem samem w oczach znawcy większą wytwornością. Któż z gminu pospolitego zdoła sobie zdać sprawę z tego, na ile guzików ma być zapięty tużurek służący do rannej wizyty, i o ile milimetrów mniej albo więcej ma być wyciętą kamizelka, której nie widać z pod niego? Wszak są ludzie do tego stopnia nieumiejący pojąć tajemnic garderoby, że wkładają np. przed obiadem czarną krawatę z małym fontaziem, albo pojawiają się popołudniu z krawatą szalikową, zasłaniającą półkoszulek! Co więcej, widziałem raz na własne oczy człowieka we fraku, kraciastej krawatce, w kamizelce zapiętej na pięć, powtarzam, na pięć guzików, w cielęcych szwarcowanych bucikach, i w ciemnych, na honor! chachacha! w ciemno-brunatnych rękawiczkach, na tańcującym wieczorku! I to, zaręczam państwu, nie sam wieczorek tańcował, ale właśnie ów jegomość w kamizelce odsłaniającej o trzy centymetry kwadratowe mniej koszuli, niż tego wymagało uczucie najprostszej przyzwoitości! Ha, dzieją się rzeczy rano i w wieczór, o których się z pewnością Szczutkowi nie śniło, nie omieszkałby bowiem zapewne wychłostać ich należycie. Otóż łatwo pojąć, że dla uniknięcia podobnie potwornych, delikatnie mówiąc, niewłaściwości, pan Alfred stracić musiał niemało czasu u kapelusznika, u rękawicznika, jakoteż u artystów sztuki szewieckiej i krawieckiej. Dość, że gdy wychodził od krawca, było już pół do pierwszej, i jeszcze zapomniał udzielić mu niejednej informacyi, którą później wypadło dodać ustnie lub listownie. Tymczasem żołądek upominał się o swoje prawa, a rozglądając się wokoło, pan Alfred spostrzegł dwie rzeczy. Po pierwsze, cukiernia najbardziej w całem mieście renomowana była tuż pod bokiem, a po wtóre, ruch na ulicach odmiennym był od zwykłego. Krążyła, a raczej pędziła niemi lotem strzały nieskończona liczba kawalerskich ekwipażów, na czterech kołach i na dwóch, zaprzężonych parą lub czwórką koni, powożonych przez pachołków w liberyi, lub przez dżentelmenów, więcej stojących niż siedzących na koźle, wysoko podnoszących łokcie u rąk dzierżących lejce i bicze, bystro patrzących przez monokle i wogóle całą postawą swoją dających do zrozumienia, iż zajęci są czynnością wielkiej wagi i niezmiernej doniosłości. Na oko, czynność ta polegała jedynie na tem, iż pomienieni dżentelmenowie przewozili swoich fornalów z jednej ulicy na drugą, lub też wywracali ich i siebie na zbyt nagłych skrętach, w gruncie atoli musiało to być coś więcej, bo wszyscy mieli winy niezmiernie seryo i wszyscy uganiali wielkim pędem, podczas gdy fornale siedzący za nimi z założonemi na piersiach rękami, pełnymi byli uroczystego namaszczenia, jak gdyby lud tak pojął i odczuł słowa poety:

„W poświęcenia świętej dumie
Poprowadzi lud do bitwy,
Kto powozić lud ten umie...“

Oprócz tego, widać było konie w kapach, prowadzone luzem, i konie bez kap, na których przejeżdżali się stajenni lub jegomościowie, mający pozór makinionów. Zoczywszy to wszystko p. Alfred pojął odrazu, iż trafił do miasta na sam dzień wyścigów konnych, dzień pospolitego ruszenia w całym eleganckim świecie i w całym świecie ciekawym widoku elegancyi, sportu, tłoku i kurzu. P. Zgorzelski wstąpił tedy do cukierni, wypił kieliszek likieru, zjadł dwa paszteciki i irytował się w duchu, iż hrabia Józio, jakoteż pan Pepi, dwaj ludzie największego tonu i szyku, zaledwie mu oddali szarmancki ukłon, którym ich przywitał, i nie troszcząc się o niego, rozmawiali dalej z oficerem od jazdy o szansach wygranej w głównym biegu. Obydwaj ci panowie w salonach dżokiej-klubu, mianowicie później w nocy, nietylko nie gardzili towarzystwem p. Alfreda, ale poszukiwali go owszem, w tej chwili zaś zachowywali się wcale ozięble i tylko, o ile może być mowa o deklinacyi w języku francuzkim, deklinowali bardzo pilnie wyrazy: Votre Altesse, bo snać oficer od jazdy pochodził z bardzo wysokiego rodu. Zniechęcony pan Alfred chciał zapłacić i pójść, ale w tej chwili okazało się, że nie posiada drobnej monety. To było powodem, że wyjął z pugilaresu jeden z owych rysunków, które znalazł był w książce pożyczonej mu przez panią Helenę, i rzucił go od niechcenia na stół, prosząc, aby mu zmieniono tę sumę. Jakoś tak się zdarzyło, że w tej chwili kolej deklinowania Votre Altesse przyszła była na pana Pepiego, a hrabia Józio, włożywszy monokl w oko, miał czas przypatrzyć się p. Alfredowi.
Mais, vraiment, c’est vous, mon cher! Na honor, nie poznałem cię — zawołał hrabia, zbliżając się do p. Zgorzelskiego i ściskając go serdecznie za rękę. — Kompletnie utyłeś na wsi! Nie do poznania! No, ale przecie, przecie, pojawiłeś się na kursa.
— A, tak, chciałem zobaczyć, czyli też doprowadzimy do czego w tym kierunku. Nie mamy koni w kraju.
— Ale mamy osłów — przerwał pan Pepi, który miał dyplom na człowieka dowcipnego, i to, jak widzimy, dyplom niezbyt mozolnie zasłużony. Wszyscy naturalnie roześmieli się z tego niezrównanego konceptu, podczas gdy pan Pepi witał się z Alfredem i wyzyskiwał dalej swój dowcip. — Ot, gdybyś ty wziął się do chowu koni, kiedy siedzisz na wsi, mielibyśmy przynajmniej nadzieję, że kiedyś doczekamy się mułów.
— Ej, Zgorzelski, jak sądzę, woli chować co innego, niż konie! — wtrącił hrabia.
— Przeciwnie, mam niezłą stadninę. Bez przechwałek, sądzę, że mój Thunderbolt mógłby pokusić się o wielką nagrodę, ale śniegi leżały w mojej okolicy do końca kwietnia i niepodobieństwem było tresować konie.
— Było tresować en traineau! — zauważył pan Pepi, wywołując ogólne konwulsye śmiechu tym pseudo-kalamburem, który w kwadrans obleciał całe miasto, a w dwadzieścia cztery godziny dotarł do najodleglejszych zakątków kraju i stanowi dotychczas deliciae generis humani w jednej stronie świata.
— Spodziewam się, że idziesz z nami na obiad do resursy? — zagadnął hrabia Józio. — Po objedzie Pepi zawiezie nas swoim wózkiem na kursa. Il faut le garder à vue — dodał, zwracając się do Pepiego, i mówiąc o Alfredzie — bo inaczej Melpomena złowi go natychmiast w swoje sieci..
Oh, oui, elle pêche volontiers! — trysnął znowu pan Pepi ze swojego rewolweru kalamburowego.
Et cette fois, ce ne serait point un poisson d’Avril qu’elle aurait, patrzaj co mu tu niosą pieniędzy.
W istocie, w zamian za jeden większy obrazek, cukiernik przyniósł teraz dwie garście mniejszych, ale zawsze bardzo powabnych. Trudno było wymówić się, są pewne względy towarzyskie, których pominąć nie można, jest to jeszcze jedna z tych rzeczy, którym nie zaprzeczy człowiek nieuprzedzony. P. Alfred poszedł tedy z hrabią Józiem i z panem Pepim na obiad do resursy, a ztamtąd pojechali wszyscy na plac wyścigów, uzbroiwszy się w medale dające wolny wstęp aż pod same kopyta biegających rumaków. P. Alfred założył się z księciem Dunkelburgiem, że Sheridan pobije Fatymę i przegrał setkę, z powodu, iż Sheridan uciekł wraz z dżokejem do stajni, a Fatyma sama obiegła arenę. Potem założył się z hr. Kropiowskim, że Sir Napir jest thoroughbred, i przegrał drugą setkę, zważywszy, iż urzędowe pedigree wykazało pochodzenie tego rumaka po Zbruczu od Łysej. We wszystkiem tem był fatalizm, którego istnieniu żaden człowiek nieuprzedzony zaprzeczyć nie zechce i nie zdoła.
Zakłady, które poprzegrywał p. Alfred, były grubsze niż zwykle bywały w kółku, w którem się poruszał w mieście, ale musimy zważyć, że objad w klubie przeciągnął się był do późna i Roederer carte blanche odgrywał przy nim bardzo znaczną rolę, ze względu na dzień tak uroczysty. P. Alfred przypomniał sobie wprawdzie, że zamówił Bergera do hotelu, ale pod wpływem boskiego płynu, który szczególnie zaostrzać ma władze umysłowe, przypomniał sobie także, co mu przedtem nie wpadło było na myśl, a mianowicie, że była to sobota i że wszelkie negocyacye z owym szanownym izraelitą w skutek tego odłożone być musiały aż do pojawienia się pierwszych gwiazd na niebie, lub do dnia następnego. Prawo Mojżesza zabraniało p. Bergerowi obdzierać goimów częściej jak przez sześć dni w tygodniu, ponieważ atoli był to człowiek umiejący korzystać z czasu, więc goimowie nic na tem nie tracili, i owszem, gdyby sabbath przypadał był co drugi dzień, byliby równie dokładnie obdartymi, jak to się działo w warunkach obecnych. Wszelako, myśl o tem koniecznem odroczeniu interesów do jutra wprawiła p. Alfreda w humor tak różowy, jakiegoby nie był zdołał wywołać sam Roederer. Są ludzie, dla których kłopot odroczony jest kłopotem na razie usuniętym, a p. Zgorzelski należał do ich rzędu. Ztąd zakładał się i przegrywał z wszelką swobodą umysłu i był przytem tak wesół, że hr. Józio i p. Papi powzięli niemałe wyobrażenie o dobrym stanie jego kasy.
Wyścigi odbywały się zwykłym trybem i skończyły się biegiem z płotami, w którym zamiast cywilnych dżentelmenów, brali udział sami oficerowie od jazdy. W ogóle, ilu widziałeś na błoniu potomków rycerskich rodzin Nałęczów i Sasów, Korczaków i Grzymalczyków, Szreniawitów i Korwinów, wszyscy oddawali się namiętnościom sportu pieszo. Konno, oprócz oficerów, wystąpili tylko: jeden dyrektor banku, jeden księgarz i dwaj kupcy, handlujący zbożem. Hrabia Kropiowski, jakkolwiek sam przyjechał doróżką na plac spotkania, nie mógł przecież utaić swojego zgorszenia z tego powodu, i narzekał mocno na teraźniejszą młodzież szlachecką, w istocie stanowiącą objaw niepospolicie sprzeczny z arystokratyczną teoryą darwinistów o dziedziczności przymiotów fizycznych i moralnych. Narzekanie to kosztowało p. Alfreda jeszcze jedną setkę, bo dało powód do nowego zakładu. Dowcipny p. Pepi odparł bowiem hr. Kropiowskiemu, że odkąd piechota rozstrzyga wszystkie bitwy, mąż stanu rycerskiego nie potrzebuje jeździć konno, ale powinien za to posiadać „charakter w nogach“.
— Ja trzymam się tej zasady i podejmuję się np. piechotą dobiedz do mety pierwej, niż Margules na swoim koniu!
P. Abraham Margules był właśnie jednym z owych nielicznych konnych miłośników sportu, których wymieniłem. Miał piękne rudawe bokobrody, pantalony Pepita, i buty z żółtemi sztylpami; w ogóle prezentował się jak masztalerz z domu, w którym więcej dbają o cele praktyczne niż o szyk i modę. P. Alfred rozśmiał się i powiedział, że tym razem Pepi przesadził nieco, bo gniadosz p. Margulesa na czterech nogach zawsze pobiegnie prędzej, niż on na dwóch. Słówko po słówku przyszło do zakładu, w którym pp. Margules i Zgorzelski stawili każdy po setce przeciw p. Pepiemu. Gdy ekwipaże i doróżki z widzami potoczyły się z powrotem ku miastu, ustawiono zapaśników: hr. Józio pełnił obowiązki startera, a hr. Kropiowski sędziego. Na dany znak p. Pepi puścił się pędem prosto do mety, podczas gdy gniadosz w sposób nie dwuznaczny dał do zrozumienia swojemu jeźdzcowi, że na dziś ma już dosyć tej zabawki i woli wracać do miasta. Między wolą człowieka, jego cuglami i szpicrutem, a uporem zwierzęcia, rozpoczęła się tedy walka, której rezultatem było krążenie p. Margulesa w kółko naokoło hr. Józia, tak jak rezultatem sił, ciągnących ziemię ku słońcu i ciągnących ją w przeciwnym kierunku, jest ruch odkryty przez Kopernika. Pan Pepi stanął już był u mety, kiedy gniadosz spostrzegłszy zapewne, że teraz jego panu przyjdzie płacić zakład, ocknął się, wierzgnął i ruszył z kopyta ku miastu, nie oglądając się nawet, w jakiej monecie p. Alfred uiszczał się ze swojego długu. Mimo straty, trudno było nie śmiać się z tej awantury, i tak pan Alfred nietylko śmiał się do rozpuku, ale owszem, z chęcią przyjął zaproszenie hr. Józia na kolacyjkę i rewanż.
Hr. Józio miał w mieście przyjaciela, który ani urodzeniem, ani fortuną, ani stanowiskiem, ale innemi nader cennemi przymiotami umiał sobie zaskarbić względy tak dystyngwowanego kawalera. Zwał się Mizerka i był kancelistą, ale odznaczał się zamiłowaniem w sztuce dramatycznej i grał nieźle w bilar, a pani Mizerkowa łączyła z cnotą gościnności zaletę niepospolitych wdzięków kobiecych. Małżeństwo to było tak przykładnem, że jedna strona nie przeszkadzała drugiej oddawać się swoim gustom, hr. Józio zaś w takiej był przyjaźni z mężem i żoną, że bez ceremonii zaprosił całe towarzystwo na kolacyjkę do pp. Mizerków, która to kolacyjka, ma się rozumieć, miała być rodzajem pikniku. Jeden hrabia dostarczył ciepłych potraw, drugi zimnych, p. Pepi świec, deseru i t. p., a p. Alfred wina. Oprócz tego hr. Józio zaopatrzył p. Mizerkę w fundusze, które mu były potrzebne, ażeby pomimo swojej szczupłej pensyi, jako kancelista, mógł tego wieczora być w teatrze, zjeść po przedstawieniu ze znajomymi wieczerzę w traktyerni i zagrać później kilkanaście partyjek „w kręgielki“. P. Mizerkowa podjęła się natomiast robienia honorów domu i wywiązała się z tego zadania z niewymowną uprzejmością. Rozmowa z nią należała wprawdzie do rzeczy trudniejszych, zważywszy, iż otrzymała była wychowanie nieco jednostronne i w skutek tego mniej była obznajomioną z przedmiotami służącemi do jakiej takiej konwersacyi, ale już sama obecność tak czarującej istoty zastąpić mogła towarzystwu najdowcipniejszą rozmowę, a potem, znalazło się przecież niejedno do mówienia. Udzielono sobie parę niewinnych ploteczek, krążących w mieście, rozważono wszechstronnie wady artystek i artystów opery i zdano sprawę z pozadomowego życia rozmaitych członków „towarzystwa“ w ściślejszem słowa znaczeniu. Opowiedziano, kto wyjechał z powodu długów, a kto z kim dał sobie rendez-vous u wód pod pozorem ratowania zdrowia, albo w Tatrach pod pozorem admirowania cudów przyrody. Nawet polityka i kwestye społeczne stanęły na porządku wieczornym, pani Mizerkowa słyszała była bowiem od pewnej znajomej, że mają być zaprowadzone rozwody, i pytała z oburzeniem, czy to być może, ażeby ludzie rozłączali, co Bóg złączył? Słyszała także, że Luter opadł Ojca św. w Rzymie i sam chce być Papieżem, i wiele innych rzeczy, między któremi ta jedna tylko była pocieszającą, iż odkryto nowy obraz cudowny, do którego pani Mizerkowa ślubowała odbyć pielgrzymkę, tylko że sama nie może puszczać się w drogę, a p. Mizerka nie może dostać urlopu. Wszyscy obecni ofiarowali się wyręczyć zacnego kancelistę i umożebnić swoją pomocą uskutecznienie pobożnego dzieła, do którego ksiądz Stodolski przy ostatniej spowiedzi szczególniej zachęcał p. Mizerkową. Wogóle nie tak jak na wieczorku u pani Podwalskiej, na którym poznaliśmy p. Zameckiego, ale bez wszelkiej opozycyi i dyskusyi załatwiono tutaj wszystkie kwestye, poruszające umysły, i wyczerpawszy je, rozłożono zielony stolik i rozpieczętowano karty.
— Cóż tam porabia twoja dawna miłość, pani Zamecka? — odezwał się wśród tych przygotowań hr. Józio do p. Alfreda.
— Ha, cóż, pielęgnuje męża...
— A ty jej pomagasz, mauvais sujet que vous êtes!
— Cóż robić na wsi? — odparł pan Alfred, stawiając na stole wypróżnioną z szampana czarę i wyciągając się wygodnie w fotelu, z uśmiechem wyrażającym raczej znużenie, niż co innego.
— Ale, ale, wiesz ty, że Pepi odkrył tu w mieście młodą osobę, jak kropla wody do drugiej, tak podobną do pani Zameckiej. Tylko że ta już jest nieco passée, a tamta świeża jak pączek i jednem słowem śliczna. Onegdaj widzieliśmy ją obydwaj, ja i książę Hilary, w ogrodzie i staraliśmy się dowiedzieć gdzie mieszka, ale nie było sposobu.
— Radabym wiedzieć, co pana to interesuje? — odezwała się pani Mizerkowa z przekąsem.
— Mnie — nic, ale księciu podobała się dyabelnie. Pepi musiał mu obiecać, że się dowie, gdzie się ukrywa ta nimfa.
— Wielkie rzeczy! — wtrąciła p. Mizerkowa. — Widziałam ją także, nic w niej nie ma osobliwego. Ubrana jak pokojówka...
Pani Mizerkowa, która nigdy nie wychodziła z domu, nie mając kilkanaście łokci aksamitu lub ciężkiego jedwabiu na sobie, była nader wymagającą pod względem toalety kobiecej. Była to jedna z niewielu wad tej nadobnej istoty.
— Bywają pokojówki wcale niczego — nadmienił sentencyonalnie hr. Kropiowski.
— O, wiem ja dobrze — mówiła p. Mizerkowa, rozdrażniona bez widocznego powodu — wiem ja dobrze, że niektórzy panowie mają takie ordynarne gusta! Fe, jakaś szwaczka! Bez wychowania, bez ekadu... bez hedu...
— Bez edukacyi — dopomógł hr. Józio. — Cóż, kiedy podobała się księciu, i Pepi dał słowo...
— Że zaproszę ją na wieczorek, foi de polisson! — zawołał Pepi w zapale. — Lecz nie traćmy czasu. Kto daje bank?
— Ja — ozwał się hr. Józio, — a pani Matylda ponalewa nam z łaski swojej wina, i może później zechce przystawiać się do spółki z którym z panów.
Pierwszym szczęśliwym spólnikiem pani Matyldy był p. Alfred. Wygrywali oboje tak, że bank pękł wkrótce. Z kolei, hr. Józio przysunął karty p. Zgorzelskiemu.
Jako bankier, p. Alfred był mniej szczęśliwym i stos banknotów leżący przed nim na stole zmniejszał się z większą szybkością, niż rósł przedtem. Na szczęście dla finansów rozmiłowanego w sztuce dramatycznej kancelisty, p. Mizerkowa nie należała już do spółki z p. Zgorzelskim, ale „przystawiała się“ z hr. Józiem, który wygrywał. P. Alfred znosił wszelako przeciwieństwa losu, jak przystało tak dystyngwowanemu kawalerowi, a kiedy ostatnie bilety bankowe z jego posiadania przeszły w ręce poniterów, nie oddał banku nikomu, ale wyjął z pugilaresu kilka świeżych setek i położył je przed sobą. Pani Mizerkowa skorzystała z tej chwilowej przerwy, by pocieszyć naszego bohatera znaną sentencyą, przytoczoną jeszcze przez ks. biskupa Krasickiego w „Przygodach Mikołaja Doświadczyńskiego“, a obiecującą słodkie nagrody ze strony Kupidyna i jego przecudnej matki temu, komu w grze nie sprzyja bożek sprośnej mamony. P. Pepi twierdził, że przysłowie to jest równie nieprawdziwem, jak wiele innych jemu podobnych, i udowadniał swoim własnym przykładem, że można nie mieć szczęścia ani w grze, ani w miłości. P. Mizerkowa odpowiedziała na to powątpiewającem: kto wie?! i nalała p. Alfredowi kieliszek szampana ze spojrzeniem, w którem człowiek zarozumiały mógłby był wyczytać, że przysłowie nie myli się tak bardzo. W tej chwili, jakkolwiek było już blisko drugiej po północy, dały się słyszeć kroki w jednym z przyległych pokojów. Mówię umyślnie: „w jednym z przyległych“, ażeby dać do zrozumienia, że pomieszkanie państwa Mizerków, jakkolwiek skromne, nie było zbyt ciasnem. Oprócz aksamitu, koronek, sobolów i t. p. drobiazgów, przyzwoity apartament, czyli mówiąc słowami p. Mizerkowej, „porządna stancya“, należała do tych rzeczy, których brak ubliżałby w najwyższym stopniu jej godności kobiecej. W jednym z przyległych pokojów tej „porządnej stancyi“ tedy, dały się słyszeć kroki, a p. Mizerkowa rzuciwszy wzrok w tę stronę, zawołała:
— Niunio i Siunio idą!
I w istocie, weszli Niunio i Siunio. Ktokolwiek, złudzony późną porą pojawienia się Niunia i Siunia, i ich zdrobniałemi imionami, przypuszcza, że byli to synkowie lub siostrzeńcy p. Mizerkowej, ten jest w błędzie. Niunio i Siunio nie byli wcale malcami, ani domownikami p. Mizerkowej. Byli to owszem dwaj kawalerowie nader słusznego wzrostu, na nader długich, cienkich, i na oko, załamujących się pod nimi nogami, i o klatkach piersiowych tak wyłącznie na długość tylko rozwiniętych, że wziąwszy jednego i drugiego z nich jako całość, i postawiwszy Niunia o kilkanaście kroków od Siunia, oko mimowoli szukałoby było u szczytu każdego z nich białej filiżanki porcelanowej, i owiniętego naokoło niej druta telegraficznego, łączącego te dwa indywidua, nader podobne do słupów, używanych w tym celu w krajach bezleśnych, a tem samem, oszczędzających drzewo. Tymczasem, zamiast filiżanki, Niunio i Siunio kończyli się u góry chudemi i przeciągłemi twarzami, i starannie przyczesanemi czuprynkami, a mianowicie, Niunio czarną, a Siunio jaśniejszą. Wielkie to podobieństwo zewnętrzne sprawiało zapewne, że obydwaj zdawali się być równego wieku, podczas gdy w rzeczy samej Niunio o całą ćwierć stulecia starszym był od Siunia. Co jednemu ujmowało lat, a drugiemu ich dodawało, tego w XIX stuleciu czytelnik domyśli się zapewne sam, bez pomocy autora. Nadmienię jeszcze tylko, że Niunio i Siunio byli wielkimi wielbicielami płci pięknej, i że tu kończyło się wszelkie podobieństwo między nimi. Siunio był bowiem erudytem, wyrażał się w frazesach zaokrąglonych starannie, i niepozbawionych pretensyi do pewnego esprit, branego z drugiej ręki. Niunio przeciwnie, albo nie wyrażał się wcale, albo jeżeli się odezwał, wywoływał wybuchy śmiechu, nie dobrowolnie, jak p. Pepi, ale mimowolnie, Żartownisie miejscowi utrzymywali całe rejestra takich rozweselających powiedzeń Niunia, jego poglądów naukowych, politycznych i estetycznych, i w ogóle, pamięci godnych jego słów i czynów. Mimo to Niunio, równie jak Siunio, był srogim łupieżcą i mordercą serc niewieścich, brał je w jasyr, jak Tatar, i trzymał je w niewoli całemi tuzinami — w złotej klatce, jak dodawał p. Pepi.
Pojawienie się dwóch tak znakomitych znawców piękności mimo spóźnionej pory nie sprawiło najmniejszej sensacyi w „porządnej stancyi“ p. Mizerkowej. Siunio powiedział jej parę gładko utoczonych komplimentów, z pomiędzy których najlepiej przyjętemi były te, które odnosiły się do jej stroju. Niunio z początku nie powiedział nic, a następnie zdał sprawę z projektu fortyfikacyi Paryża, o którym słyszał od hr. Witolskiego, i który polegał na przeniesieniu Pirenejów nad Sekwanę i posadzeniu ich, w równych odstępach, naokoło stolicy francuskiej. P. Pepi nie omieszkał potwierdzić prawdziwość tego doniesienia, i dodał, że zamierza na najbliższem posiedzeniu towarzystwa agronomicznego wnieść, by w ten sam sposób przeniesiono Karpaty nad morze Bałtyckie, ażeby nie było tak zimno w całej Polsce. Hr. Kropiowski, który z natury był mniej przenikliwym, domyślił się wszelako, że Pepi bierze Niunia na fundusz, i zapytał tego ostatniego z nienacka, co sądzi o projekcie zaprowadzenia przymusu szkolnego? Niunio nie znał tej kwestyi i był w ambarasie, bał się bowiem skompromitować przed p. Mizerkową, oświadczył tedy à toud hasard, że w tej mierze jest republikaninem, i sprzeciwia się wszelkiemu przymusowi. P. Pepi odkrył natychmiast wielkie podobieństwo między politycznem wyznaniem wiary Niunia, a znakomitą mową, którą wygłosił był publicznie temi czasy głęboki myśliciel Korneliusz, (nie Nepos, ale Kozołupski z Wołowiec). Hr. Kropiowski miał skłonność do politykowania i począł rozwodzić się szeroko, jak dalece filozof wołowiecki miał słuszność, tak co do argumentów, które wygłaszał, jak i co do ukrytego celu, do którego zmierzał. P. Alfred stanął na gruncie szlacheckim, gospodarskim, i ze swojej strony kilkoma trafnemi uwagami poparł zdanie, że nie ma nic przewrotniejszego i zgubniejszego, jak uczyć chłopa czytać i pisać. Erudyt Siunio, biorąc ztąd asumpt, zaczął długi speech na ten temat, że nauka byłaby dobrą, gdyby niestety nie służyła za broń ludziom „dążącym do materyalizmu, do pozytywizmu i do darwinizmu“, dzięki czemu, zaciera się w społeczeństwie coraz bardziej wiara w ideały i cześć dla nich. Usłyszawszy wzmiankę o ideałach, pani Mizerkowa zaczęła słuchać pilnie dalszych wywodów Siunia, ale, jak powiedziałem, wykształcenie jej było poniekąd jednostronne, a Siunio trafiał w przemówieniu swojem właśnie na takie „strony“, po których wykształcenie to nie poruszało się nigdy, w skutek czego gospodyni domu znudzona, zapytała niecierpliwie, kiedy panowie przestaną już raz mówić o „poli-tykach“ i o „matema-tykach“, a zaczną o czemś zabawniejszem? P. Pepi dał brawo i zaproponował rozmowę o innych jakich „tykach“, ponalewano szampana i jeszcze tylko p. Alfred, poruszony przemową Siunia, wniósł toast na cześć „ideałów“, przyjęty z zapałem i wypity z przyjemnością, bo Veuve Cliquot był dobrze frapowany — poczem gracze przystąpili napowrót do swojej przerwanej czynności, a Niunio i Siunio, do bawienia p. Mizerkowej. Niunio i Siunio nie grywali, i nikt ich nigdy nie ciągnął do kart, zważywszy, iż wygrana od nich miałaby wartość czysto teoretyczną i sprawiaćby mogła w najlepszym razie satysfakcyę jedynie moralną, a to z powodu, iż Niunio już nie miał majątku ani kredytu, a Siunio jeszcze nie posiadał tych pożądanych rzeczy, tak materyalnych i pozytywnych w swojej istocie, a jednak w ręku idealisty stanowiących nieraz tak dzielne antidota przeciw materyalizmowi i pozytywizmowi!
Będzie to mniej zajmującem dla czytelnika dowiedzieć się, ile banków i ile butelek szampana pękło jeszcze, nim się skończyła wizyta u pp. Mizerków. Dość będzie nadmienić, że p. Alfred postarał się o wielki zapas wina i lodu, i że, ponieważ nie grano zbyt wysoko, reszta sumy zmienianej rano w cukierni wystarczyła mu mimo dość grubych strat do utrzymania całej kompanii w jak najlepszym humorze. Bardziej ciekawem byłoby, gdybym umiał opowiedzieć, jakim sposobem Niunio i Siunio potrafili bawić p. Mizerkową, póki się gra nie skończyła, co trwało bardzo długo, jak się zaraz dowiemy. Mimo najszczerszych chęci atoli nie potrafiłbym zdać z tego sprawy, i w istocie wyznać muszę, że ze względu na wzmiankowaną już jednostronność wykształcenia tej damy, nie mam najmniejszego wyobrażenia, o czem tak długo rozmawiano. Wiem tylko, że od czasu do czasu który z grających mięszał się do rozmowy, i że słychać było, zwłaszcza ile razy odezwał się p. Pepi, głośne wybuchy śmiechu. Powodem tej wesołości bywały dwuznaczniki, prawdziwe lub urojone, jakich znajdzie pełno w „Wielkiem Bractwie“ i w innych „salonowych“ komedyach, zdobiących naszą literaturę dramatyczną temi czasy. Do tych źróoeł dobrego tonu i prawdziwego, rodzimego humoru polskiego, wykluczającego „obce żywioły“, zmuszony jestem odesłać każdego pragnącego informacyi co do sposobu bawienia się w towarzystwie dystyngwowanem. Dla naszej powieści godnem uwagi było tylko to, że poruszono na nowo sprawę młodej osoby, o której twierdzili poprzednio hr. Józio i p. Pepi, że jak jedna kropla wody do drugiej podobną jest do p. Zameckiej.
— Niunio, którego bacznemu oku nie ujdzie żadna piękność, musi znać tę gracyę! — zauważał hr. Józio.
— Są trzy gracye — dodał p. Pepi — widuję ją bowiem zawsze w towarzystwie dwóch innych młodych dziewcząt.
— Znam wszystkie trzy doskonale — oświadczył kategorycznie Niunio. — Jedna blondynka, a dwie brunetki.
— Dwie blondynki, a jedna brunetka — rzekł p. Pepi — nie znasz ich widocznie.
— Otóż znam: jedna brunetka jedna szatynka, a jedna blondynka, jeżeli chcecie wiedzieć wszystko dokładnie. Chodzą zawsze razem, i mieszkają przy ulicy Zamkowej.
— Przy Kowalskiej, a nie przy Zamkowej — twierdził p. Pepi. — Nie ma domu przy ulicy Zamkowej, któregobym nie znał.
— A ja wam powiadam, że przy Zamkowej — obstawał Niunio. — Powtarzam, że znam wszystkie trzy doskonale, i każdą z osobna, i jeżeli chcecie, przekonam was, że znam je zbliska. Jedna nazywa się Mińcia, druga Adelcia, a trzecia Brońcia. Byłem tam wczoraj.
— Co za gruntowność u tego Niunia! — zauważył hr. Józio.
— I co za cikawość! — zawołała pani Mizerkowa.
— Mnie się zdaje, że Józio jest także bardzo ciekawym i bardzo gruntownym pod względem płci pięknej. Pani Mizerkowa potwierdzi z pewnością moje zdanie — rzekł Siunio.
— Zgub się pan — odparła p. Mizerkowa figlarnie — co panu do tego?
— No, dosyć będzie na dzisiaj — odezwał się hr. Kropiowski, odsuwając karty i patrząc na zegarek. — Wiecie państwo, która godzina? Pół do piątej!
— Ach, a mego męża jeszcze nie ma w domu! — zawołała pani Mizerkowa.
— Musiał gdzieś trafić na mizerkę, bo podobnoś lubi preferansa — rzekł p. Pepi.
— Chachacha! — zawtórowali wszyscy.
— Ale co ja teraz pocznę sama! Ja się tak boję! Kiedyś tutaj, spóźnił się także, to myślałam, że mię szlag trafi, tagiem się bała.
— Wszak my panią nie opuścimy — odezwał się Siunio, pełen galanteryi.
— I zrobimy jeszcze jedną turę, nieprawdaż? — zaproponował hr. Józio.
— Ja muszę już iść — rzekł hr. Kropiowski. — Wiecie, że nie lubię siedzieć do późna, i że mi to szkodzi. — To też, mimo uprzejmych próśb gospodyni, zacny ten reprezentant jednego z wielkich rodów prowincyi pożegnał się i odszedł.
— Dajcie mu panowie pokój — powiedziała p. Mizerkowa po jego odejściu. I tak już został siedzieć bardzo długo, i dostanie burę od Smolnickiej. Mówią co ona go bardzo kunieruje.
— P. Mizerka jest szczęśliwszym — rzekł p. Pepi. — Pani zapewne nie kunierujesz go nigdy?
— Kobieta z wychowaniem — odparła p. Mizerkowa, krygując się na prawo i na lewo — nie może być tak ordynarną, jak Smolnicka.
— No cóż, gramy dalej? — zapytał hrabia Józio.
— Najchętniej — odpowiedział p. Alfred.
— Jestem trochę zmęczonym — odpowiedział p. Pepi, który był już przegrał bardzo wiele, bo hr. Kropiowski, jak się pokazało ostatecznie, uniósł był z placu boju niejednę trofeę, dzięki której mógł ze spokojniejszym umysłem wysłuchać ewentualnych wymówek i wyrzutów, o których wspominała p. Mizerkowa.
— To grajmy odstępnego w écarté, a będziemy mogli odpoczywać z kolei — była propozycya hr. Józia, na którą zgodzono się powszechnie.
Słońce oddawna zaglądało już przez firanki a p. Mizerka nie pojawiał się jeszcze. Z kolei, każdy z trzech graczów pomagał Niuniowi i Siuniowi bawić panią Matyldę, a pomoc ta była tem potrzebniejszą, gdy Niunio, zwiesiwszy brzemienną myślami głowę na piersi, usnął był snem głębszym od jego poglądów na fortyfikacye Paryża, podczas gdy Siunio, wyczerpawszy zasoby swojej wymowy, skapitulował i przypatrywał się graczom. Szampan jeden tylko był niewyczerpanym i coraz skuteczniejszym w swojem działaniu, i nieśpiąca część towarzystwa była coraz bardziej ożywioną. P. Mizerkowa wynurzyła żal, że nie umie grać w écarté; p. Alfred, który był wolnym w tej chwili, podjął się wyłożyć jej elementa tej sztuki, i natychmiast urządzono drugą partyę przy drugim stoliku. Dzięki temu tête-à-tête, p. Alfred dowiedział się, że p. Mizerkowa czuje się osamotnioną i nieszczęśliwą, że serce jej czuje wszystkie dolegliwości, pochodzące z posiadania nieziszczonych ideałów, że hr. Józio jest bardzo dobrym, bo wyszukał dla pp. Mizerków „stancyę“ i w ogóle wyświadcza wiele grzeczności p. Mizerce, że szanowny ten kancelista ma bardzo małe dochody, niewystarczające mu do przyzwoitego utrzymania żony, która pochodząc z familii, jak się pokazało, nader znakomitej, przyzwyczajoną jest do innego zupełnie życia, i że — nakoniec, kto nie grał nigdy w écarté a dostanie dobrego nauczyciela, może zaraz po pierwszej lekcyi ulżyć pugilares mistrza o setkę i o kilka dziesiątek, tyle bowiem wygrała p. Mizerkowa od p. Alfreda, chociaż nie bez umyślnego przyczynienia się z jego strony, za które nagradzało go każdym razem niebiańskie spojrzenie, a czasem, przyjacielskie uściśnienie ręki. Ostatecznie atoli, na pobliskiej wieży wybiła ósma godzina, i najwaleczniejsi z całego towarzystwa zmuszonymi byli oświadczyć, że czują znużenie, któremu oprzeć się nie mogą. Zbudzono Niunia, pożegnano się z gospodynią domu, i wkrótce Niunio, Siunio, Pepi i p. Alfred znaleźli się na ulicy; hr. Józio gdzieś się zawieruszył, ale nikt nie był niespokojnym o niego.
Słońce czerwcowe oświecało i rozweselało świat boży, uroczystym, niedzielnym swoim blaskiem. Czy uważaliście państwo, że słońce inaczej piękniej jakoś świeci w dzień świąteczny, niż w powszedni? Nie? To dobrze, ale ja to uważałem. Uważałem także, że w niedzielę od rana już ulice przedstawiają widok odmienny od zwykłego. Nawet sługi, jak codzień spieszące do miasta lub z miasta z koszykami, wyglądają inaczej. Pochodzi to może ztąd, że są starannie umyte i uczesane, niemniej przeto to, co twierdzę, jest prawdą. Wszystko, niebo, ziemia, słońce, powietrze, ptaki i ludzie, inaczej wyglądają w niedzielę. I nasi czterej panowie wyglądali inaczej, niż wczoraj. Krok ich był mniej pewnym, a rozmowa głośniejszą, i kapelusze fantastycznie osadzone na głowach. Niunio i Siunio mieli minę dwóch Don-Kiszotów, pobitych w walce z olbrzymami, i szukających felczera. P. Pepi przedstawiał widok człowieka, który pochylał się naprzód, szukając na chodniku kwadratury koła, i nie znalazłszy jej tam, przekrzywiał głowę na prawo i na lewo, w nadziei, że znajdzie na szyldach to, czego szuka. Najlepiej jeszcze trzymał się p. Alfred, ale tylko względnie, bezwzględnie rzecz biorąc, i on nie trzymał się dobrze. Nagle podnosząc oczy od chodnika ku dachom, p. Pepi zawołał:
Ma foi, oto jest nasza piękność!
Wszyscy spojrzeli w stronę, w którą spoglądał p. Pepi, i ujrzeli trzy panny w słomkowych kapelusikach, w świeżutkich, choć skromnych sukienkach, z książkami do nabożeństwa w rękach, widocznie wracające z kościoła.
— Jaka piękność? — zapytał Niunio.
— Ta, o której mówiłeś, że ją znasz, i że jest podobną do p. Zameckiej. Wszak to ona?
— Nie, to nie ta.
— Otóż ja ci mówię, że ta! Chodźmy prędzej, a przekonamy się zaraz.
P. Pepi wziął Alfreda pod rękę, a Niunio i Siunio zdążali za nimi. Wkrótce udało im się prześcignąć panienki, a mijając je, p. Pepi schylił się i zaglądnął ciekawie jednej z nich pod parasolkę. Dziewczęta zmięszały się, a Siunio i Niunio powtórzyli manewr p. Pepiego i pospieszyli za swoimi towarzyszami.
— A co, prawda, że śliczny buziaczek? — zagadnął p. Pepi.
— Przypatrzmy jej się lepiej, stańmy! — rzekł p. Alfred.
Panny zarumieniły się wszystkie trzy mocno i ze spuszczonemi oczami minęły szybko naszych znajomych, którzy ścigali je rotowym ogniem niezbyt wyszukanych uwag.
— Że też żaden z was nie ma odwagi! — zawołał p. Pepi. — Ja, gdy byłem tak młody, nie byłbym się wahał zacząć rozmowy z dziewczyną, która mi się podobała.
— O, wielkie rzeczy! — zawołał p. Alfred. — I my to potrafimy! — To mówiąc, przyspieszył kroku, podczas gdy Siunio spostrzegłszy nieprzyzwoitość sceny, która zwracała uwagę przechodniów, zatrzymał Pepiego i Niunia, przedstawiając im, że nie wypada im kompromitować się w ten sposób. Szli więc powoli za p. Alfredem, który wkrótce dopędził na nowo dziewczęta, i przystąpił do jednej z nich, idącej od strony ulicy.
— Czy pani pozwoli towarzyszyć sobie? — odezwał się Faust nowomodny do nowoczesnej Małgorzaty.
Para prześlicznie oprawionych czarnych oczu w odpowiedzi, z przestrachem i zgrozą wypatrzyła się na niego, a właścicielka ich cofnęła się na bok, ściskając ramię swojej towarzyszki.
— Chodźmy, Franiu, na miłość Boga, chodźmy! — zawołała z obawą, i wszystkie trzy poczęły biedz co miały siły.
P. Alfred, któremu nie wypadało biedz przez ulicę, nie mógł dopędzić spłoszonych dziewcząt, jakkolwiek przyspieszał kroku. Szedł więc za niemi w pewnem oddaleniu, i spostrzegł, że weszły w bramę kamienicy, nie położonej przy żadnej z ulic, które wymieniano na wieczorku u p. Mizerkowej, Pospieszył za niemi rezolutnie i widział, że przebywszy obszerny dziedziniec, brukowany kamieniami, znikły w głębi sieni długiej, jednopiętrowej oficyny. Bohater nasz zawahał się nieco, zatrzymawszy się w bramie, gdzie go zastali p. Pepi, Niunio i Siunio, rekognoskującego wzrokiem nieznany teren. Z okien pomieszkania w oficynie, znanego nam z pierwszych rozdziałów tej powieści, widać było tę grupę ludzi dobrego tonu, jak odbywała rodzaj rady wojennej. Było to pomieszkanie p. Karola Skryptowicza, a czytelnik, tak domyślny za naszych czasów, odgadł już niezawodnie, że pomiędzy panienkami ściganemi przez p. Alfreda znajdowała się panna Helena Grodecka, podczas gdy towarzyszki jej były córkami p. Karola.
Wiemy już, że p. Skryptowicz od pewnego czasu nauczył się był wstawać bardzo wcześnie, nie zadziwi nas przeto, że i dzisiaj widział z okna swoje panny, drżące i pomięszane, w powrocie z kościoła. Popłoch sprawiony spotkaniem z p. Alfredem był tak wielki, że pomimo owego naprężenia stosunków między p. Karolem a jego rodziną, o którem mówiłem, tym razem p. Skryptowicz na zapytanie swoje, co się stało, zamiast zwykłego, lakonicznego „Nic“, pokropionego łzami, otrzymał odpowiedź wyczerpującą przedmiot, i był mocno oburzonym. Ma się rozumieć, że skorzystał ze sposobności, ażeby wygłosić obszerną filipikę przeciw chodzeniu do kościoła, zwłaszcza o tak rannej porze, jakoteż w ogóle przeciw wychodzeniu panien z domu bez towarzystwa p. Skryptowiczowej. W przerwach zaglądał do okna i widział, że p. Alfred po naradzie z towarzyszami śmiało zbliżał się do jego pomieszkania, rozglądając się na prawo i na lewo, jak gdyby czego szukał. Za chwilę, przedsiębiorczy nasz kawaler znajdował się w sieni.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał p. Karol, odchylając drzwi od swego pokoju.
— Czy tutaj mieszka p. Bykowski? — była odpowiedź. — Ach, przepraszam, nie poznałem pana! — dodał p. Alfred, podając rękę p. Karolowi. — Jak się pan miewa? Przywożę panu ukłony od pp. Zameckich, ale nie wiedziałem, gdzie pan mieszka. Potrzeba w istocie tak szczególnego zdarzenia...
— Proszę, niech pan wejdzie do pokoju — rzekł p. Skryptowicz, którego oburzenie nie dotrzymało placu wobec pewności siebie i przytomności umysłu p. Alfreda.
— Dziękuję bardzo i przepraszam, innym razem, i o stosowniejszej porze złożę państwu moje uszanowanie, obecnie zmuszony jestem szukać p. Bykowskiego w pilnym bardzo interesie. Do widzenia, kochany panie Skryptowicz, do widzenia! Ale, ale, co to za piękne panny widziałem przed chwilą wchodzące tu do pana? Ej, ej, panie Skryptowicz!
— Mój panie — odparł zagadnięty w ten sposób, koncentrując ile mógł uroczystego tonu w te dwa wyrazy — mój panie, to są moje córki!
— A, powinszować, powinszować, prawdziwie czarujące istoty! No, do widzenia, kochany panie, do widzenia! — I podczas gdy p. Skryptowicz, usiłując nadać obliczu swemu wyraz jak największej srogości, szukał w dodatku słów, któreby wiernie odmalowały to nieludzkie uczucie, p. Alfred skłonił się lekko i był już na podwórzu, zkąd rzucił jeszcze wzrok pełen melancholicznego smętu i eleganckiej kokieteryi w dwa okna ozdobione białemi firankami i wazonami pełnemi kwiatów, a należące do bawialnego pokoju państwa Skryptowiczów. Gdybym powiedział, że w oknach tych nie było nikogo, niktby mi nie uwierzył, przyznaję tedy, że w bezpiecznem ukryciu, uczucie niewinnej ciekawości wzięło było górę nad przestrachem, i że wszystkie trzy panny wyglądały przez te dwa okna, ale schowały się natychmiast, gdy ujrzały p. Alfreda. Było to równie naturalnem, jak to, że po odejściu nieproszonego gościa, p. Karol srożył się niezmiernie, i obiecywał „połamać kości temu łotrowi“, jeżeli jeszcze raz ośmieli się pokazać w jego domu. Kandydat do połamanych kości opowiadał tymczasem swojemu towarzystwu spotkanie, które miał z p. Skryptowiczem, i był nadzwyczaj zadowolonym z siebie i ze swojej przytomności umysłu, obiecując, iż nie poprzestanie na tem, ale zrobi pp. Skryptowiczom wizytę en forme, i zawiąże dobre stosunki z ich potomstwem. Niunio i Siunio śmieli się do rozpuku z tej awantury, i tylko p. Pepi był nieco rozczarowanym, albowiem odkrycie, kim była intrygująca wszystkich piękność, zmniejszało znacznie szanse jego zakładu z księciem Hilarym. P. Alfred oświadczył na to, iż nigdy nie należy rozpaczać, i poszedł spać do hotelu.
Przed drzwiami numeru czekał na niego w pokornej postawie dawny nasz znajomy, p. Simche Berger. P. Alfred zachmurzył się na jego widok, bo jeżeli rozmowa o interesach z p. Bergerem była uciążliwą każdego czasu, to tem bardziej musiała nią być po wieczorku, który przeciągnął się był tak długo, jakeśmy widzieli, i który wraz z jazdą na wyścigi konne i t. p. zrobił był nie mały wyłom w finansach naszego bohatera. Nie wypadało wszelako postąpić inaczej, jak tylko wpuścić niemiłego gościa do pokoju i rozmówić się z nim ile możności grzecznie.
P. Simche Berger, zwykłym swoim trybem, rozglądnął się po pokoju, zajrzał na kurytarz, zamknął drzwi, i dobył z kieszeni pugilaresu, obszerniejszego od niejednej teki ministeryalnej, mocno obdartego i obwiązanego sznurkiem. Rozłożył go na stole, i z pomiędzy kilku set weksli i innych papierów wybrał kopertę, starannie opieczętowaną.
— O, niech jaśnie pan hrabia patrzy, prawda, że pieczątka nietknięta? Niech si jaśnie pan hrabia przekona, że Berger, to uczciwy człowiek. Tego wekslu nikt u mnie nie widział, nawet moja żona.
— I ja radbym go był nie widzieć nigdy. Czegóż chcesz, nie mam jeszcze pieniędzy.
— Aj waj, co ja pocznę, ja nie mogę dłużej czekać. Za trzy dni wydaję córkę za mąż, i mam bardzo dużo wydatków. I tak czekam już ośm lat na tę bagatelkę.
— Zapominasz, mój kochany, że od ośmiu lat bagatelka ta urosła z tysiąca pięciuset na dwadzieścia tysięcy, nie licząc tego wszystkiego, co wziąłeś gotówką tytułem procentów. Co roku doisz mnie na parę tysięcy złr., a ile razy chodzi o prolongacyę, to albo żenisz syna, albo córkę wydajesz za mąż, i robisz mi różne historye. Czy widziałeś się z Gomułowiczem?
— Nu, jak ja miałem widzieć się z nim? Jaśnie pana już od roku nie było w mieście, a mnie nie wolno było pokazywać tego wekslu nikomu. Ja wiem, co pan Gomułowicz zna jednego szlachcica, co ma realność na przedmieściu i pożycza pieniądze na weksle. Może on kupi ten weksel, ale potrzeba nowych podpisów, bo już niezadługo będą trzy lata, jak weksel wystawiony, a jaśnie pan wie, że przed tym terminem trzeba wnieść skargę do sądu, albo weksel przestaje być wekslem.
— Wiem to wszystko. Idź do Gomułowicza, i powiedz mu, że dostanie odemnie dwa tysiące złr., jeżeli zrobi interes z tym szlachcicem. Powiedz, że potrzebuję 25000 złr. i że zapłacę dwadzieścia od sta, w ratach półrocznych. Co zejdzie z dwudziestu tysięcy, będzie dla ciebie, a teraz idź, bo jestem zmęczony z drogi, i muszę się wyspać.
— A czy jaśnie pan ma inny weksel?
— Mam, oto jest, a oddaj mi tamten.
— Nu, jak ja mam oddać tamten, kiedy już zapadł, i mnie się należy procent? Niech jaśnie pan mnie zawierzy, jaśnie pan wie, że Berger uczciwy człowiek, i nie ukradnie wekslu.
— Ja wiem, że nie ukradniesz tego tylko, co ci się nie dostanie do rąk. Zresztą szlachcic nie potrzebuje widzieć wekslu, póki się nie zdecyduje dać pieniędzy. Idź natychmiast do Gomułowicza i powiedz mu, żeby się rozmówił ze swoim szlachcicem, i niech przyjdzie potem do mnie o trzeciej popołudniu. Idź-że, mówię ci.
— Nu, a ja nie dostanę za moją fatygę?
— Masz tutaj i idź sobie — zawołał Alfred, rzucając Bergerowi kilka banknotów, którym ten ostatni przypatrzył się z wielkiem lekceważeniem. Rozpoczął się targ, w skutek którego p. Alfred zniewolonym był podwoić ofiarowaną sumę. Nareszcie Berger odszedł, rozglądnąwszy się poprzednio na prawo i na lewo po pokoju, i mruknąwszy w drzwiach „A fajner purec!“ — podczas gdy p. Alfred, rzucając się na łóżko, mruknął coś o „złodziejach żydach“, i o potrzebie wyrżnięcia tego plemienia co do nogi.
O trzeciej po południu, głęboki sen p. Zgorzelskiego przerwało pukanie do drzwi. Bohater nasz otulił się podróżną płótnianką, przeznaczoną do chronienia odzieży od pyłu, i zawołał: proszę! Weszła postać nizka i gruba, o maleńkich, przenikliwych oczkach, i rozmaitych zewnętrznych znamionach tego, co Anglicy nazywają „respectability“. Stara, letnia kapota z czarnemi pętlicami, wysokie buty o cholewach mocno zapylonych, i duży słomiany kapelusz należały do tych znamion. Był to p. Gomułowicz, doradca prawny p. Alfreda, i adwokat nieposiadający urzędowego upoważnienia do pełnienia funkcyj tego zawodu. Przyszedł on zdać sprawę, że mówił ze znajomym swoim, p. Tetrzyckim, o interesie p. Alfreda, i że p. Tetrzycki zażądał czasu do namysłu, do jutra rana. Miał to być człowiek nader ostrożny i niedecydujący się zbyt łatwo.
— Pytał mię, czy nie mógłby prenotować swojej wierzytelności na majątkach p. Zameckiego, w razie gdyby dał pieniądze.
— Pod żadnym warunkiem! Gdyby p. Zameckiemu nie zależało na tem, by mieć tabulę czystą, wolałby pożyczyć w banku, i nie płaciłby tak wysokiego procentu.
— O, rozumiem doskonale, panie dobrodzieju. Ale pani Zamecka pozwoliłaby może prenotować się na sumie, którą jej zapisał p. Zamecki.
— Gdyby to się stać mogło bez wiedzy jej męża...
— Moglibyśmy poradzić na to. W takim razie, panie dobrodzieju, podpis p. Zameckiego na wekslu jest zbytecznym. Żałuję teraz, że wspomniałem p. Tetrzyckiemu o tym podpisie. Wie on, że p. Zamecki ma stosunki majątkowe doskonale uregulowane...
Tu p. Gomułowicz wlepił swoje przenikliwe siwe oczka tak mocno w p. Alfreda, że ten zmięszał się i stracił ową przytomność umysłu, która mu rano przy spotkaniu z p. Skryptowiczem tak znakomite oddała usługi. Po chwili wszelako przyszedł do siebie i odparł z lepszym nieco kontenansem:
— To ten głupiec Berger bajał coś o podpisie p. Zameckiego, o którym nie wspominałem mu ani słowa. W istocie, pani Zamecka prosiła mię, ażebym się jej wystarał o pieniądze bez wiedzy męża...
— Pan dobrodziej sam przed chwilą wspominałeś o p. Zameckim, podczas gdy ja mówiłem tylko o jego majątkach, na których, jak wiem, zapisaną jest suma, darowana p. Zameckiej przez jej męża. Szkoda, że p. dobrodziej nie raczyłeś porozumieć się ze mną wprost, bez pośrednictwa Bergera. Ten podpis p. Zameckiego byłby więcej kompromitującym, niż pomocnym....
— Szkoda, w istocie — westchnął p. Alfred, przeklinając w duchu wyścigi konne, objad w klubie i wieczorek u p. Mizerkowej.
Miłe te zajęcia i połączone z niemi obfite libacye pozbawiły były naszego bohatera zimnej krwi i rozwagi potrzebnej w interesach, i przeszkodziły mu porozumieć się z p. Gomułowiczem, którego zręczność mogła go wybawić od niewoli bergerowskiej. P. Alfred nie widział na razie innego sposobu naprawienia popełnionych błędów, jak tylko ten jeden, że wziąwszy ze stolika imponujące wielkością i kolorem liścia regalia, ofiarował je uprzejmie p. Gomułowiczowi.
— Hm, hm — zauważył ten ostatni, kiwając głową na prawo i na lewo, przypatrując się ciekawie temu przedmiotowi całopalenia i chowając go do kieszeni. — Więc to, proszę pana dobrodzieja, pani Zamecka życzy sobie zaciągnąć pożyczkę bez wiedzy swego męża, i byłaby gotową podpisać konsens tabularny?
— Tak, panie.
— To zmienia zupełnie postać rzeczy. W takim razie, nie jeden tylko Tetrzycki gotów byłby dać pieniądze. Ja sam mam obecnie do dyspozycyi pewien kapitalik, który mogę ulokować, jeżeli się znajdzie zabezpieczenie hipoteczne. Suma potrzebna wynosi dwadzieścia pięć tysięcy, jeżeli się nie mylę? Tak. Z kosztami sądowemi i t. p. wyniesie to w okrągłej liczbie trzydzieści tysięcy, ale p. Zamecki zapisał żonie stotysięcy, jest przeto hipoteka wystarczająca. Czy sprawa bardzo jest naglącą?
— Każdy dzień zwłoki jest zabójczym dla p. Zameckiej.
— Więc wygotuję natychmiast papiery, które musi podpisać p. Zamecka, a pan dobrodziej musi pojechać z niemi do Rymiszowa i przywieść mi podpis. Tetrzyckiemu zaś powiem, że obejdziemy się bez niego, i kwita. Prosiłbym tylko o pieniądze na stęple, które kosztować będą bardzo wiele.
— Ileż mam dać?
— Zaraz panie dobrodzieju. — Tu p. Gomułowicz wyjął ze swojej kapoty książeczkę z notatkami tak olbrzymią i tak źle utrzymaną jak pugilares p. Bergera, i zapomocą wielkich, w róg oprawionych okularów, wydobył z jej rozszarpanego wnętrza tę szacowną informacyę, że stęple na skrypcie dłużnym i na podaniu intabulacyjnem wyniosą razem 101 złr. 25 centów. P. Alfred bez wahania się wyjął dwie setki i podał je z gracyą p. Gomułowiczowi, zapytując, ile żąda za doprowadzenie do skutku całego tego interesu?
— O, o tem czas będzie mówić przy wyliczeniu pożyczki. Panu dobrodziejowi wiadomo, że nie jest moim zwyczajem korzystać z przykrego położenia moich klijentów. Kto mi powierzy swoje interesa, tego uważam za przyjaciela i służę mu o ile mogę bezinteresownie. Ot, byle człek wyżył ze swojej pracy, bez obrazy Boga i ludzi!
P. Alfred, który znał p. Gomułowicza od dawna, musiał zapewne wiedzieć o wielu dowodach bezinteresowności swojego rzecznika, ale jakoś żaden z nich nie wpadł mu na myśl w tej chwili, chociaż wypadało odpowiedzieć komplimentem na skromne zapewnienia szanownego mecenasa. Zamiast więc wyrazić uznanie należące się jego cnotom, p. Alfred zapytał tylko, czy może liczyć z pewnością na to, że interes będzie zrobiony? P. Gomułowicz zapewnił, że pieniądze są już, jakby w kieszeni, i obiecał nazajutrz rano przynieść wygotowane do podpisu dokumenta prawne.
Gdy prawnik oddalił się, p. Alfred po chwili rozmyślania powiedział sobie, że najważniejszą i najtrudniejszą część interesów, w których przyjechał do miasta, załatwił nader pomyślnie. Zostawało mu jeszcze odwiedzić p. Drozdowską i p. Skryptowicza, i uspokoić Bergera jakim sposobem. Do tej ostatniej czynności nastręczyła mu się sposobność natychmiast, finansista pomieniony czekał bowiem na schodach na p. Gomułowicza, a gdy ten wyszedł, pomówił z nim kilka słów i zapukał potem do pokoju p. Zgorzelskiego. Nie posiadam dokładnej relacyi o przebiegu rozmowy, która nastąpiła między p. Alfredem a p. Bergerem, i tylko z opowiadań sąsiadów wiadomo mi, iż w kwadrans później widziano p. Bergera schodzącego z pierwszego piętra na dół z nadzwyczajną szybkością, tak, jak gdyby mu kto na górze udzielił impulsu potęgującego naturalną działalność nóg ludzkich. Z tego domyślam się, że p. Alfred żądał zapewne od swojego bankiera cierpliwości aż do ukończenia interesu z p. Gomułowiczem, że p. Berger żądał za tę przysługę więcej pieniędzy, niż chciał i mógł dać p. Zgorzelski, i że ten ostatni, zniecierpliwiony zbyt wielkiemi wymaganiami, a pewny siebie z powodu dobrego rezultatu konferencyi z p. Gomułowiczem, postąpił z p. Bergerem tak, jak św. Michał na obrazie Giotta postępuje z szatanem. Gdyby nie brak skrzydeł i miecza ognistego po stronie p. Alfreda, porównanie to byłoby wcale trafnem, i chromałoby jeszcze tylko w tym punkcie, że archanioł strącił szatana do piekieł, podczas gdy p. Alfred strącił go tylko ze schodów.
P. Berger odgrywał przy tem wzorowo rolę książęcia ciemności, i najmniejszym ruchem albo słowem nie usiłował popsuć całości obrazu, co byłoby niezawodnie nastąpiło, gdyby się był n. p. chwycił poręcza i zaczął krzyczeć, albo w inny jaki sposób starał się pozostać na wysokości pierwszego piętra. Zachował on się owszem jako szatan wybornie tresowany, i przyzwyczajony do znikania przed archanielską jasnością, albo innemi słowy, jako faktor, któremu gimnastyczne ćwiczenia pewnego rodzaju nie były obcemi. Jedynie wyraz twarzy i wzroku tego szanownego obywatela zdradzały niechęć wewnętrzną i zdawały się wypowiadać walkę na zabój zwycięzkiemu przeciwnikowi. Znalazłszy się na dole, p. Berger oglądnął się swoim zwyczajem wkoło, a stwierdziwszy, że nikt go nie widzi, spojrzał w górę i ujrzał p. Alfreda, który mu się przypatrywał dla nabycia pewności, czyli impet udzielony mu wystarczył do osiągnięcia zamierzonego celu. Wówczas finansista pożółkł cokolwiek więcej niż zwykle, pogroził p. Alfredowi zaciśniętą pięścią i znikł.
W kilka minut później, pani Skryptowiczowa była w niezmiernym ambarasie. W nieobecności jej męża, jakiś pan bardzo przystojny i bardzo przyzwoicie się prezentujący, wszedł do kuchni stanowiącej drugie wyjście z pomieszkania zajmowanego przez rodzinę p. Karola, zapytał, czy państwo są w domu, a dowiedziawszy się od sługi, że jest tylko pani z pannami, przez pokój jadalny i sypialny bez wszelkiej ceremonii wkroczył do bawialnego i przedstawił się jako Alfred Zgorzelski, dobry znajomy męża pani dobrodziejki a wielki przyjaciel p. Tadeusza Zameckiego, który niezawodnie także musi być doskonale znanym pani dobrodziejce. Panny poznały napastnika, który je ścigał rano, i były niezmiernie zażenowane. Pani Skryptowiczowa, usłyszawszy nazwisko gościa, przypomniała sobie, że indywiduum zwane Alfred Zgorzelski było właśnie tem, któremu jej mąż dzisiaj właśnie przez całą godzinę obiecywał połamać kości. Było więc rzeczą oczywistą, że gdyby p. Karol nadszedł, nastąpiłaby jakaś scena okropna; pani Skryptowiczowa drżała tedy z obawy i w ogóle przyjęcie p. Alfreda było tak lodowate, jak przyjęcie wyprawy arktycznej pod ośmdziesiątym drugim stopniem północnej szerokości. P. Zgorzelski nie dał się wszelako tak łatwo zbić z toru, Z największą swobodą zajął wskazany mu w milczeniu fotel i począł rozprawiać szeroko o dobrej i miłej pamięci, w jakiej zachowuje p. Karola całe towarzystwo pp. Zameckich w Rymiszowie, i o wszystkich zaletach i zasługach, dzięki którym tenże p. Karol na pamięć podobną zasługuje, a które spotęgowane są jeszcze okolicznością, iż p. Skryptowicz posiada tak miłą rodzinę. Nadmienił dalej p. Alfred, iż nie było mu wiadomem, że państwo Skryptowicze mają aż trzy córki — a p. Skryptowiczowa była w coraz gorszym ambarasie i nie wiedząc, co ma powiedzieć, zrobiła uwagę, iż na wsi państwo Zameccy muszą mieć bardzo mało towarzystwa. P. Zgorzelski począł natychmiast wymieniać wszystkich naszych znajomych z Rymiszowa, i skończył na p. Wacławie Rolińskim, o którym wiedział bardzo mało, ale zawsze wiedział, że jest wielkim protégé pani Zameckiej i towarzyszy jej w przejażdżkach konnych. Wśród tego wszystkiego, jedna z trzech panien — wiemy która — zarumieniła się mocno, a potem zbladła okropnie.
— Helenko — odezwała się do niej p. Skryptowiczowa — tobie niedobrze, może się pójdziesz położyć?
— Nie, dziękuję cioci, nic mi nie jest.
Tym sposobem p. Alfred dowiedział się, że panienka, do której zbliżył się był rano, jak Faust do Małgorzaty, i której rysów twarzy nie rozpoznał był wówczas dokładnie z powodu, iż miał wzrok nieco zamglony, panienka ta tedy nazywała się Helena i nie była córką, ale siostrzenicą pp. Skryptowiczów. Nie było wszakże czasu do dalszego rozpoznawania tych faktów, w tej samej chwili bowiem p. Karolowa wstała widocznie pomięszana, zajrzawszy w okno, i rzekła:
— Mój mąż właśnie wraca do domu....
Miałaż dodać, że to powinnoby było skłonić p. Alfreda do wyniesienia się drugiemi drzwiami? Nie mogła mu dać tej rady, chociaż pragnęła tego z całej duszy. Panny spojrzały w okno, i ujrzały p. Karola zbliżającego się do drzwi z jakimś drugim, niesłychanie wysokim i barczystym jegomością — spojrzały na panią Skryptowiczową, i domyśliły się, że zanosi się na jakąś niebywałą burzę domową, bo przeczucia złowrogie malowały się w twarzy ich matki i opiekunki. W skutek tych spostrzeżeń i domysłów, panny wyniosły się, niby na powitanie p. Skryptowicza, w istocie zaś, odbywszy tę ceremonię jak najkróciej, drzwiami od pierwszego pokoju wyniosły się do sieni, a ztamtąd do kuchni.
Pani Skryptowiczowa zajęła stanowisko na drodze, którą wyszły, to jest w drzwiach prowadzących z bawialnego pokoju do sypialni p. Karola. Za chwilę, p. Alfred mógł słyszeć następującą rozmowę:
— Moja duszko, oto jest p. Adam Tetrzycki, dawny i dobry mój znajomy.
— Hohoho! — zagrzmiało coś głosem donośnym jak trąba archanioła, i z archanielskiej wysokości — toż to i my się przecież znamy nie od dzisiaj, pani dobrodziejko, tylko że dawno nie miałem przyjemności ucałować jej rączek. A jak to mi pani dobrodziejka wygląda! Cóż porabia konsolacya? — Tu właściciel potężnego głosu pochylając się, ażeby nie uderzyć głową o oddrzwie, wsunął się do bawialnego pokoju, ucałował rączki p. Skryptowiczowej z łoskotem odpowiadającym temu, jakiby sprawiło spadnięcie dwóch korcy pszenicy na bruk ze znacznej bardzo wysokości, i wyprostował się nakoniec w całej potędze swoich siedmiu stóp wzrostu. Był to szpakowaty jegomość w długim granatowym surducie, zapiętym aż pod szyję, i ozdobionym na piersiach wstążeczką od krzyża zasługi wojskowej. W jednej ręce trzymał kaszkiet o szerokiem, płaskiem denku a w drugiej laskę okutą żelazem i zastosowaną pod względem rozmiarów do swojego właściciela.
— Oto skwar, pani dobrodziejko! — grzmiał dalej Goliat, ocierając kraciastą chustką pot z czoła.
— W istocie — szepnęła pani Skryptowiczowa głosem zaledwie dosłyszalnym — mamy bardzo gorące lato. Jest tu — dodała jeszcze ciszej, zwracając się ku drzwiom jest tu... pan Zgorzalski.
— To dobrze — rzekł pan Karol — zostaw nas tutaj samych i zamknij na klucz drzwi od swego pokoju. Tylko zaraz!
Teraz dopiero bezstronny widz mógłby się był przekonać, że jeżeli pani Skryptowiczowa obawiała się sceny, to nie obawiała się natomiast bynajmniej o pana Alfreda. Z rodzajem uspokojenia zmierzyła kolosalną postać pana Tetrzyckiego i wyszła, stosownie do polecenia otrzymanego od męża.
— Mówiłeś mi pan tedy, panie Adamie — ciągnął powoli p. Karol, zamykając najpierw drzwi prowadzące z jego pokoju do sieni, a potem przechodząc przez bawialny pokój i zapewniając się, czy drugie drzwi były zamknięte. — Mówiłeś mi pan tedy, panie Adamie....
P. Alfred patrzył w zdumieniu na gospodarza domu, który zdawał się nie spostrzegać jego obecności. Nazwisko p. Tetrzyckiego zaniepokoiło go było przed chwilą, ale ponieważ nie znał go i nie był mu znanym osobiście, więc na razie pomyślał sobie, że niespodziane to spotkanie nie pociągnie za sobą zbyt niemiłych skutków. Teraz dopiero, w skutek dziwnego zachowania się pana Karola, niedawny pogromca Bergera czuł się w bardzo fałszywej pozycyi i przeklinał chwilę, w której przyszło mu na myśl robić wizytę pp. Skryptowiczom.
— Za pozwoleniem — przerwał p. Tetrzycki p. Karolowi — nie jesteśmy sami. Czy nie lepiej byłoby pomówić in camera charitatis o tak delikatnej materyi?
— Przeciwnie, mojem zdaniem jest to bardzo niedelikatna materya, i z którą charitas nie powinna mieć nic do czynienia. Mówiłeś mi pan, ale siadajże tymczasem, panie Adamie, mówiłeś pan, że pisarz pokątny Gomułowicz proponował panu nabycie wekslu, opiewającego na 25.000 zł. i podpisanego przez p. Tadeusza Zameckiego, przez panią Helenę Zamecką i przez kogoś trzeciego?
— Przepraszam — odezwał się p. Alfred głosem cokolwiek niepewnym — zdaje mi się że przeszkadzam... pozwól pan, że pana pożegnam...
— Tam w bramie — rzekł p. Karol zwracając się do pieca, jak gdyby tylko jemu a nie komu innemu chciał udzielić tej informacyi — w bramie czeka komisarz w towarzystwie kilku żołnierzy policyjnych. Są to niegrzeczni ludzie, którzy często nie pozwalają człeku pożegnać się wtenczas, gdy mu najbardziej pilno do domu. Otóż panie Adamie, chciałeś pan zasięgnąć mojej rady jako prawnika, przyjaciela i towarzysza broni, w sprawie owego wekslu. Na to odpowiedziałem panu, że przyjaciel nasz wspólny, p. Tadeusz Zamecki, posiada w bankach tutejszych tak znaczne kapitały, nieobciążone żadnemi należytościami, że śmiesznością byłoby z jego strony pożyczać pieniądze na wysoki procent. Ergo, jeżeli istnieje weksel z jego podpisem, weksel ten musi być i jest sfałszowany. Radzę fałszerzowi, ażeby zaniechał swego zamiaru, bo dostanie się do kryminału. Radzę ludziom, którzy wnoszą niepokój w uczciwe rodziny i którzy znieważają kobiety, ażeby ponumerowali swoje kości, a to w celu tem łatwiejszego ich pozbierania, gdy będą połamane. A teraz, panie Adamie, chciejcie pożyczyć mi swojej laseczki!
Pan Karol podczas ostatnich słów swoich poszedł był do okna, otworzył je był szeroko i pozdejmował doniczki z kwiatami, które na niem stały, lokując je na komodzie znajdującej się opodal. Uskuteczniwszy to, wziął z rąk zdumionego p. Tetrzyckiego jego „laseczkę“ i zbliżył się rezolutnie do p. Alfreda.
— Mój panie! — wołał ten ostatni — tu zaszło jakieś nieporozumienie! Pozwól mi pan wytłumaczyć się... sprowadziłeś pan policyę...
— Nie, policyi jeszcze nie ma, ale nie ma także i wyjścia innego, jak tylko przez okno! Za okno, łotrze!
Są chwile w życiu najdzielniejszych bohaterów, w których jedynem możliwem męztwem jest męztwo szybkiej decyzyi, chociażby decyzya ta prowadziła do odwrotu przez okno. Tego rodzaju chwila zaskoczyła obecnie p. Alfreda. Zrozumiał ją i poszedł odrazu za jej impulsem. Okno było otwarte i znajdowało się na dole, tylko z powodu niedzieli, większa niż zwykle liczba sług znajdowała się na podwórzu i w bramie, a ponieważ p. Skryptowicz rozkrzyczał się był mocno pod koniec rozmowy, z której zdałem sprawę, więc oczy tej, paradyzowej wszelako publiczności, zwrócone były w tę stronę, i widziały z niemałem zdumieniem, jak „jakiś pan“ wyskoczył przez okno, i nie oglądając się po za siebie, pędem wyleciał na ulicę...
Berger nie miał przynajmniej świadków swojego pogromu!
— To jest ów Zgorzelski, który wam chciał sprzedać weksel, panie Adamie — rzekł p. Skryptowicz, spokojnie dokonawszy swojego dzieła. — Teraz, proszę was jeszcze o jedno. Jeżeli macie cokolwiek przyjaźni dla mnie i dla Tadeusza, nie wspominajcie ani jemu, ani nikomu w świecie o całej tej sprawie, póki was nie wezwę. Chodzi tu o jego spokój, mam nadzieję, że uda mi się ochronić go od szkody, nie wyrządzając mu większej przykrości nad wszelkie straty pieniężne, a taką przykrością byłoby, gdyby się dowiedział o tem, co zaszło. Czy dajecie słowo?
— Daję! Ale jak mi Bóg miły, czemuście tego gagatka nie poczęstowali przynajmniej porządnie moją towarzyszką podróży, albo czemuście mi przedtem nie powiedzieli, co to za panicz.
— Nie chciałem korzystać z przewagi, jakiej mi użyczała tak potężna rezerwa, a i bez tego, napędziłem mu okropnego Piotra. Ręczę, że ogląda się na wszystkie strony, czy go policya nie chwyta za kołnierz.
Po odejściu p. Tetrzyckiego, który mieszkał daleko za miastem, a z zasady pogardzał doróżkami i fiakrami i musiał tem bardziej spieszyć się do domu, p. Skryptowicz zawiadomił rodzinę, iż nazajutrz rano wyjeżdża na wieś. Wiadomość o niezwykłych warunkach, wśród których pan Zgorzelski dostał się był na podwórze i na ulicę, rozeszła się już była w całej kamienicy. Pani Skryptowiczowa dziękowała niebiosom, że się na tem skończyło, córki jej utrzymywały, że ojciec jest okropnym gorączką, i że bądź co bądź, można było „tego pana“ w delikatniejszy sposób nauczyć rozumu. Jedna tylko Helenka zadziwiła wszystkich oświadczając nagle z wielką namiętnością, że „temu panu“ należała się jeszcze lepsza lekcya i że ona gdyby mogła, byłaby go zabiła. Właściwego przebiegu i powodu rozprawy z p. Zgorzelskim nie znał nikt, oprócz pana Karola i pana Tetrzyckiego.




ROZDZIAŁ VIII.

P. Skryptowicz przybył nazajutrz do Rymiszowa w podwójnej misyi. Postanowił był rozmówić się z p. Zameckim o tem co począć z Helenką, której melancholię miał na swojem sumieniu, i rozmówić się z p. Zamecką o odkryciach, które poczynił był przypadkiem za pośrednictwem p. Tetrzyckiego. Dowiedział się na samym wstępie, że p. Tadeusz zaledwie wstał z łóżka po kilkodniowej słabości, i że teraz dopiero oddano mu jego list, donoszący lakonicznie o serdecznych cierpieniach Helenki i o wszystkich wynikach tych cierpień.
— W kimże się kocha ta mała? — zapytał pan Zamecki.
— W wychowanku twojego proboszcza, Wacławie Rolińskim.
— No, wielkie rzeczy! Jeżeli się kochają, niech się pobiorą, i koniec.
— Ba, właśnie że nie tak łatwo o ten koniec, jak sądzisz. — Tu p. Karol opowiedział p. Tadeuszowi przebieg i skutek niezręcznej swojej interwencyi w sprawach zakochanych młodych ludzi.
— Hm, to w istocie fatalna historya — odparł p. Zamecki. — Chłopak zdaje się być charakteru nieugiętego i posiada bardzo wiele poczucia godności własnej. Jest tylko jeden sposób: sprowadzić Helenkę tutaj, a jeżeli młodzież sama nie porozumie się pomiędzy sobą, to my starzy nic nie poradzimy. Mógłbym wprawdzie pomówić wprost z młodym Rolińskim, ale niepodobna przecież, bym mu się oświadczał w imieniu Helenki. Dlatego też pojadę z tobą jutro i przywiozę ją tutaj, a Rolińskiemu polecę założenie tartaku parowego, albo młyna parowego, albo czegokolwiek innego pędzonego parą, ażeby go zatrzymać w Rymiszowie.
— Jednakże, czy sądzisz, że przyszedł czas pokazywać Helenkę?....
— Nie wiem. Matka jej wydaje mi się od kilku tygodni szczególnie niespokojną... jakby jej coś bardzo ciężyło na sercu. Kryje się z tem przedemną i stara się być swobodną i wesołą, ale znam ją zbyt dawno, bym jej nie miał przeniknąć. Zdaje się iż walczy z sobą, i że nie może zdecydować się na wyznanie, którego tak pragnę. Kto wie, czy obecność Helenki nie ułatwi jej tego. Już samo uderzające podobieństwo rysów, jakie zachodzi między niemi, powinnoby naprowadzić ją na domysł, kim jest moja tak zwana wychowanka, i że mogę wiedzieć o wszystkiem.
— Najprostszą rzeczą byłoby, gdybyś jej sam powiedział, co wiesz.
— Mówiłem ci nieraz, że nie zrobię tego, chyba w ostatecznym razie. Nie chcę jej dawać córki, o którą nie dba, chcę jej zwrócić dziecko, za którem zatęskni. Nie chcę jej przypominać obowiązków jej naturalnych, i zmuszać ją niejako do ich wypełnienia, ale gdy się sama do nich poczuwać będzie, pragnę jej wtem dopomódz. W takim wypadku tylko mogę liczyć na jej wdzięczność i osiągnąć cel od tylu lat upragniony. Wszak będzie to jedyne głębsze uczucie, które przywiąże ją do mnie! — dodał z westchnieniem.
— Wzdychasz tak, jakbyś się żalił.
— Nie, nie żalę się. Mam to, czegom chciał, i więcej nawet. Helena jest dla mnie od ośmiu lat dobrą, powiem, wzorową żoną. Dotychczas najmniejsza chmurka nie zaćmiła dobrych między nami stosunków. Nie dokuczyliśmy sobie żadnym napadem kwaśnego humoru, a jeżeliśmy miewali kaprysy, ustępowaliśmy sobie nawzajem z łatwością i ochotą. Jej wesołe usposobienie i swobodne zachowanie się wprowadziło w mój dom ten ton, który lubię w mojem otoczeniu, i którego brak daje się często czuć bardzo dotkliwie tam, gdzie się ludzie najserdeczniej kochają. Życie nie może być ciągłym dramatem miłośnym, jednem pasmem zachwytów i bolów, zazdrośnych podejrzeń, sentymentalnych wyrzutów i słodkich przeprosin. Dobrze ktoś powiedział, że nadto kochająca żona może stać się za wielkim ciężarem na barki jednego człowieka, jeżeli nie umie okazywać tej miłości w ważniejszych jedynie rzeczach, a być obojętną w pomniejszych. Wszystko to jest prawdą, której doświadczyłem w życiu, ale niemniej też prawdą jest, że Helena mnie nie kocha. Dlatego też pragnę przykuć ją do siebie silniejszym jakim węzłem. Jest to, jak widzisz, plan obmyślany na podstawach bardzo pozytywnych.
— Niewątpliwie.
— I powiedzże teraz, mój Karolu, czy nie jest to istnem prześladowaniem ze strony zawistnego losu, że my ludzie pozytywni mamy właśnie tyle kłopotów z cudzemi ideałami. Najpierw, ja i ty, mamy na naszej głowie Helenkę i Rolińskiego. Następnie, ja i Helena, nie wiemy co począć z Wandzią i tym jej Adonisem, Zgorzelskim...
— Ja wam poradzę, co macie począć. Każcie spuścić psy zamkowe z łańcuchów, skoro się pokaże na dziedzieńcu p. Zgorzelski, i nie odwołujcie ich póty, póki nie będzie w drodze do Kruchówki.
— Cóż ty masz przeciw p. Zgorzelskiemu?
— Ja? Nic — odparł p. Skryptowicz, namyśliwszy się trochę, co odpowiedzieć Tadeuszowi. — Nic zgoła. Sądzę wszelako, że p. Zgorzelski będzie miał nieco przeciwko mnie, a to z powodu, iż wypędziłem go wczoraj z mojego pokoju przez okno. Wyobraź sobie, wracał rano z jakiejś partie fine z różnymi podobnymi sobie paniczami, i spotkawszy moje córki wraz z Helenką wracające z kościoła, ścigał je w sposób impertynencki aż do moich sieni. Nie dość na tem, po południu z największą bezczelnością zrobił mi wizytę... Był u mnie przypadkiem Tetrzycki, i w dwóch, zmusiliśmy go do rejterady przez okno.
— Starzy hałaburdnicy! No, ale to będzie piękna historya, jeżeli Zgorzelski pojawi się tutaj po przybyciu Helenki. Spodziewam się, że zemknie, choć nie każę spuścić psów z łańcucha. Helenka oczywiście zaprzyjaźni się z Wandzią i opowie jej wszystko. Co to będzie, co to będzie!
— Daję ci gardło, że Zgorzelski nie zemknie. Bezczelność jego nie ma granic. Radziłbym ci na seryo, ażebyś mu zakazał bywać w Rymiszowie.
— Wiem, co zrobię. Posłucham żony, i rozmówię się z nim kategorycznie co do jego zamiarów względem Wandy. Mamy na to upoważnienie ze strony p. Trzecieszczakiewiczowej, od której wczoraj Helena odebrała list lamentujący. Nie uwierzysz, jak Helena nie cierpi tego Zgorzelskiego.
— Hm, nie cierpi go, powiadasz?
— Do tego stopnia, że muszę go nieraz sam brać w obronę. Nasłuchasz się zresztą ciekawych dysput w tej mierze, jeżeli zostaniesz u nas do jutra. A propos, kochany Karolu, Helena jest teraz w ogrodzie. Zrobiłbyś mi wielką przysługę, gdybyś poszedł pomówić z nią i przygotować ją na przyjazd Helenki. Wiesz, co jej opowiadałem o tej małej, trzymaj się tej wersyi. Rodzice jej zginęli podczas rzezi tarnowskiej, pamiętaj. Ty wziąłeś ją do swego domu, a ja zazdroszcząc ci sposobności wykonania dobrego uczynku, przyłączyłem się do kosztów jej wychowania i wyposażyłem ją, mam nawet zamiar adoptować ją, jeżeli Helena nie będzie miała nic przeciw temu. Obecnie dziewczyna jest zakochaną, opowiedz to wszystko, co mi mówiłeś przed chwilą, i poleć Helenie losy kochanków. Po takiem przygotowaniu, sprowadzenie Helenki do Rymiszowa wyda się naturalniejszem.
— Pan hrabia Rozumowski — zaanonsował w tej chwili kamerdyner Wincenty.
— Zaraz służę. To się wybornie złożyło, Karolu. Unikając niby widzenia się z tym szlachetnym lordem, nie popadniesz w podejrzenie, że ja cię wysłałem. Idź-że do ogrodu.
Pan Karol zastał panią Helenę obok cieplarni w rozmowie z żoną ogrodnika, która miała na ręku małe dziecię, wyglądające bardzo mizernie, bo przebyło było właśnie jakąś ciężką, dziecięcą chorobę. Panna Wanda i pani Zamecka na przemian pieściły to małe stworzenie, które wyciągało do nich wychudłe swoje rączęta i uśmiechało się tak łagodnie i boleśnie, jak uśmiecha się tylko schorzała dziecina. Pani Zamecka obierała pomarańczę i dawała ją dziecięciu po kawałku, podczas gdy matka jego ze łzami w oczach opowiadała, że gdyby nie „jaśnie pani,“ która sprowadziła lekarza, dziecko nie byłoby wyszło z choroby. Teraz już się śmieje, i trzyma główkę prosto, a przedtem było takie, takie biedne, i zdawało się gasnąć z każdą chwilą. I niechaj Bóg nagrodzi „jasną panią“ stokrotnie za jej dobre serce, i niechaj jej także da dzieci, ażeby doznała, jakie to szczęście być matką. Panna Wanda płakała, a pani Helena wpajała ogrodniczce w pamięć przepisy dr. Chimerskiego i zalecała jej jak najskrupulatniejsze ich zachowanie, ażeby maleńkiego pacyenta ochronić od recydywy. W tej chwili nadszedł p. Karol i przypatrzywszy się pięknej tej scenie, zagadnął:
— Nie wiedziałem, Helenko, że ty tak lubisz dzieci!
— O, niezmiernie! Muszę ci się nawet pochwalić, że wraz z Tadeuszem założyliśmy ochronkę dla sierót z jego majątków. Pokażę ci ją, jeżeli zechcesz.
— Dziękuję ci. W tej chwili mam dużo kłopotu z moim własnym drobiazgiem, a już to, moja kochana, jakkolwiek wszystkie dzieci są bardzo lubemi stworzeńkami, to swoje zawsze najmilsze sercu. Oto widzisz, chciałem prosić cię o radę i pomoc w moich kłopotach, i jeżeli pozwolisz mi moment posłuchania, i jeżeli panna Wanda nie weźmie mi tego za złe....
— Służę ci — odparła p. Zamecka, odchodząc z Karolem w aleę ogrodową, podczas gdy panna Wanda, powiedziawszy: „Bardzo proszę“, została z ogrodniczką.
P. Skryptowicz trzymał się dokładnie instrukcyi p. Tadeusza i według niej opowiedział p. Zameckiej swoje kłopoty z Helenką.
— A, więc to jest owa tajemnicza wychowanka, o której słyszę od tylu lat, i której nigdy nie widziałam! Sierota z czasów rzezi tarnowskiej, powiadasz?
— Rodzice jej i krewni padli ofiarą rozbestwionego motłochu, podczas gdy ją ocaliła i chowała czas jakiś przywiązana piastunka. Ale gdybyś ją widziała, nie wspominaj jej o tem, ukrywaliśmy przed nią dotychczas jej pochodzenie. Tego rodzaju tragiczne wspomnienia lepiej jeżeli nie zatruwają młodej duszy goryczą.
— Bardzo słusznie postąpiliście. Cóż okropniejszego, jak stracić rodziców w ten sposób!
— O, są jeszcze okropniejsze sposoby, dzięki którym nie miewa się rodziców. Ale nie o tem mowa. Co sądzisz o moim projekcie, sprowadzenia Helenki tutaj, dokąd uciekł jej najmilszy?
— To... wcale nie zła myśl — odparła pani Helena, zamyśliwszy się głęboko. — Czy więcej nie miałeś mi nic do powiedzenia?
— I owszem — odparł p. Skryptowicz. — Powiem ci nowinę. Pan Alfred Zgorzelski, po ośmioletniej przerwie, znowu rozpoczął handel cudzemi wekslami. Czy dałaś mu znowu twój podpis?
— Mój podpis? — zawołała p. Zamecka pogardliwie. — Nie mam żadnych stosunków z p. Zgorzelskim i gdyby nie upór Tadeusza, nie śmiałby on nawet pokazać się w moim domu!
— Cieszy mię to niezmiernie, ale muszę cię ostrzedz, że p. Alfred nadużywa dobrych stosunków, w jakich zostaje z wami. — Tu p. Skryptowicz odpowiedział pani Helenie szczegółowo wczorajsze swoje odkrycie i podwójne spotkanie z p. Alfredem, podczas gdy ona rozmaitemi wykrzyknikami dawała wyraz swojemu oburzeniu, nieznającemu granic.
— Poradź mi, kochany, drogi Karolu, poradź mi, co począć z tym... łotrem! — zawołała, siadając na ławeczce ogrodowej i załamując ręce.
— Jeżeli mam ci dać radę, któraby ci się przydała, muszę przedewszystkiem wiedzieć prawdę. Powiadasz, żeś nie dawała podpisu Zgorzelskiemu?
— Nie, przysięgam ci to na wszystko, co mam najświętszego i najdroższego na świecie!
— Formułka ta jest dla mnie cokolwiek niezrozumiałą, zważywszy, iż nie wiem, co masz, i czy masz co najdroższego i najświętszego, ale mniejsza o to...
— Karolu, twoje żarty są bolesne i przyznasz, że niestosowne w tej chwili. Miałam cię za człowieka z niezłem w gruncie sercem, a jako od brata, spodziewałam się od ciebie rady i pomocy. Zamiast udzielić mi jej, szydzisz ze mnie! O! ja jestem bardzo nieszczęśliwą!
Gwałtowny wybuch płaczu nie pozwolił p. Helenie mówić dalej. P. Karol, którego łzy kobiece wypędziły z domu do Rymiszowa, uczuł niepowstrzymaną ochotę uciekania napowrót z Rymiszowa do domu, ale przypomniawszy sobie swoją misyę, oparł się zwycięzko temu impulsowi.
— Uspokój się, Helenko, rzekł biorąc ją za rękę. Nie chciałem wyrządzić ci przykrości. To, co powiedziałem, powiedziałem w innej myśli. Nie płacz i słuchaj, co ci powiem.
— Mów, kochany bracie, mów i ratuj mię, ratuj! — była odpowiedź, przerywana łkaniem.
— Otóż moja droga, chciałem dać ci do zrozumienia, że nie wystarczy przysięgać przedemną, ale że w danym razie musisz przysiądz w obec sądu, iż nie podpisywałaś wekslu, który chciał sprzedać Zgorzelski. Podpis twój i Tadeusza, jeżeli się znajdzie weksel, będzie następnie badanym przez rzeczoznawców, a skoro się uda przekonać Zgorzelskiego, iż dopuścił się lub miał zamiar dopuścić się oszustwa, i przystąpił już do wykonania tego zamiaru, sąd zrobi swoje...
— Sąd! Ależ na miłość Boga, pomyśl, jaki to będzie skandal! Wolę tysiąc razy zapłacić weksel, niż narazić się na coś podobnego. Czy nie ma już innego sposobu?
— Znajdzie się może, ale na wszelki wypadek musimy powiedzieć Tadeuszowi, co się stało.
— Tadeuszowi! Nigdy, nigdy! Karolu. Jeżeli masz iskrę ludzkiego uczucia w sobie, nie mów nic Tadeuszowi! Błagam cię o to, zaklinam! — P. Zamecka zrobiła ruch, jak gdyby się chciała rzucić do nóg p. Karolowi, który przypatrywał się jej uważnie i zatrzymywał ją ręką. O ile znał się na wyrazie twarzy, zdawało mu się, iż p. Helena zdjęta była wielką trwogą.
— Zastanów się, Heleno, a przedewszystkiem uważaj, że może kto nadejść. Rozmawiajmy, jak gdybyśmy mówili o rzeczach obojętnych. A więc, mojem zdaniem, nie ma powodu, dla któregoby Tadeusz nie miał dowiedzieć się o wszystkiem, zwłaszcza gdy bardzo łatwo może dowiedzieć się i wbrew naszej woli. Weksel na szczęście jeszcze nie jest sprzedany, ale jeżeli Zgorzelski nie zaniecha swoich usiłowań, bardzo łatwo stać się może, że jaki kapitalista sam uda się do Tadeusza z zapytaniem, czy jego podpis jest prawdziwym. Powiedzże teraz, czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy go uprzedzili? Gdyby weksel poszedł już w kurs, i gdybyś go zapłaciła, jak powiadasz, byłoby to dla Zgorzelskiego zachętą do dalszych operacyj tego rodzaju, jak go już i to bezwątpienia zachęciło, iż przed laty udała mu się sztuka. Nawet więc w takim razie dobrze jest dać mu lekcyę, chociażby pozasądową, ale bez wiedzy Tadeusza niepodobna będzie to uczynić. Wszak dwadzieścia pięć tysięcy, to suma, która nie chodzi piechotą, i wątpię, byś ją posiadała.
— Mam sto tysięcy, które mi zapisał Tadeusz.
— Zapewne, ale jest to zapis, który zrobiony jest na wypadek jego śmierci, lub na wypadek rozwodu. W innych warunkach, nie mogłabyś naruszyć tej sumy bez jego zezwolenia, a gdybyś dzisiaj chciała odprzedać część tej eksspektatywy, po latach, za dwadzieścia pięć tysięcy, zapłaciłabyś pięćdziesiąt, to znaczy, połowę twego majątku. Otóż nie wiemy, czy nawet w późnej starości wystarczy ci na utrzymanie procent od pięćdziesięciu tysięcy, gdy dziś najmniej dziesięć razy tyle możesz wydawać na twoją osobę.
— Tadeusz kocha mię bardzo, i nie ma innych spadkobierców...
— Nie wiesz, czy ich nie ma. Dotychczas, o ile wiem, nie zrobił testamentu, ale gdyby go zrobił, sądzę...
— Co sądzisz? Czy może ta wychowanka?
— Tak, sądzę, że nasza wychowanka — odparł p. Karol sucho, podczas gdy p. Tadeuszowa zacisnęła usta i pochyliła głowę w zamyśleniu. Nastała chwila niemiłego i dla obydwu stron kłopotliwego milczenia, które przerwał p. Skryptowicz, zapytując stanowczo:
— Więc nie chcesz pod żadnym warunkiem, ażebym opowiedział Tadeuszowi sprawkę Zgorzelskiego?
— Wolę oddać wszystko, co mam, lub co kiedyś mieć mogę. Czy dasz mi słowo, że mu nie wspomnisz o niczem, i że go nawet nie naprowadzisz na ślad tego wypadku.
— Dam, jeżeli mi powiesz, dlaczego żądasz tej tajemnicy.
— Dlaczego? Bo... bo Zgorzelski jest łotrem przewrotnym, który gotów jest zmyślić niestworzone rzeczy dla swojej obrony. Jestem pewną, że zechce utrzymywać, iż dałam mu ten podpis nieszczęśliwy, i że nie cofnie się przed żadnem oszczerstwem.
— Nie będzie miał do czynienia z ludźmi łatwowiernymi, i potrafimy mu udowodnić, iż jest oszustem i oszczercą, jeżeli nie zdoła udowodnić niczem swoich twierdzeń. Fałszywy podpis łatwo da się odróżnić od prawdziwego, a co do oszczerstw, to jeżeli sobie nie masz nic do zarzucenia...
— Nic, nic! Ale... boję się Zgorzelskiego, on gotów do wszystkiego i potrafi... potrafi przedstawić wszystko tak, że mu uwierzą...
— Teraz wiem już, co chciałem wiedzieć — rzekł p. Karol, wstając z ławeczki. — Wracajmy do zamku.
— Co wiesz, co chciałeś wiedzieć? — zawołała p. Zamecka zaniepokojona.
— To, że Zgorzelski jest o połowę mniejszym oszustem i oszczercą, niż przypuszczałem. Jesteś złą, niegodziwą kobietą, ale przejrzałem cię na wskróś, i postąpię, jak to uznam za stosowne w tym wypadku. Nie załamuj rąk i nie płacz, bo oto idzie Tadeusz z hr. Rozumowskim.
— Więc powiesz Tadeuszowi?
Zapytanie to było wypowiedziane z pozornym spokojem a iskrzącym wzrokiem tygrysicy, gotującej się do skoku na upatrzoną ofiarę. P. Karol w odpowiedzi podał p. Zameckiej ramię w sposób nader uprzejmy.
— Chodźmy naprzeciw tych panów — rzekł. — Nie, nie powiem nic Tadeuszowi — dodał, patrząc z boku na Helenę. — Powiem mu zupełnie co innego.
— Czy można wiedzieć, co mu powiesz?
— Powiem mu, że ponieważ nie ma krewnych ani bliższych, ani dalszych w tym stopniu, który uprawnia do spadku, powinien zrobić testament, ażeby po jego śmierci całego majątku nie zabrała niegodna żona, jak to przepisuje kodeks prawa cywilnego w takim razie. Szkoda Rymiszowa dla p. Zgorzelskiego, a może i dla jakiej przyszłej pani Zgorzelskiej.
Madame j’ai l'honneur de vous présenter mes respects — zawołał oddalony już tylko o kilka kroków hr. Rozumowski, z eleganckim ukłonem. Pani Zamecka podała mu rękę z ujmującym uśmiechem, uwalniając swoje ramię od podpory, jakiej mu użyczał p. Karol. Pan hrabia rozpoczął z panią domu rozmowę o pięknościach jej zamku i ogrodu, o potrzebie odwiedzenia wód zagranicznych i o innych przedmiotach tego rodzaju. Pani Zamecka była bardzo ożywioną, i czarującą dowcipem i wesołością. Szli oboje przodem, pan Tadeusz z panem Karolem postępowali o parę kroków za nimi.
— Jakże wypadła wasza konferencya? — zapytał pan Zamecki półgłosem.
— Doskonale. Porozumieliśmy się zupełnie.
— Więc zgadza się, by Helenka przyjechała tutaj?
— Podejmujemy się nawet wyswatać ją, za kogo zechcemy.
— I nie domyśla się niczego?
— Nie. Chociaż, gdy ją zobaczy, niepodobieństwem jest prawie, ażeby się nie domyśliła. Chacha, ci co piszą o dziedziczności charakterów, mieliby tu nielada zagadkę do rozwiązania. Nie było jeszcze większego podobieństwa rysów i figury między matką i córką, a mniejszego podobieństwa w usposobieniu między rodzicami a dzieckiem.
Wizyta p. hrabiego przeciągnęła się do wieczora, a pobyt p. Karola do drugiego dnia. Odbyło się posiedzenie klubu, podczas którego pan Skryptowicz usiłował nawiązać dobre stosunki z Wacławem, ale nie zdołał wykrzesać z niego nic, oprócz zimnej grzeczności. Raz tylko, gdy mu powiedział, że jego elewki bardzo były zasmucone jego odjazdem, i że kazały go pozdrowić, p. Wacław zarumienił się mocno i stracił kontenans, ale wnet zabrała go pani Zamecka, ażeby jej towarzyszył w przejażdżce konnej. Wycieczka ta była dłuższą niż zwykle, oddalono się prawie o pięć ćwierci mili od Rymiszowa. Pani Zamecka zatrzymała jakiegoś wieśniaka, wracającego z pola, i zapytała go, jak się nazywa wieś, którą widać było w niejakiem oddaleniu. Kruchówka, brzmiała odpowiedź.
— A dziedzic Kruchówki, czy jest w domu?
— Nie, niema go jeszcze, ale jutro mają konie pójść po niego na stacyę.
Po tej rozmowie zawrócono wierzchowce i za pół godziny wrócono do Rymiszowa.
Nazajutrz p. Tadeusz z p. Karolem ruszyli do miasta. Pierwszy z nich był w doskonałym humorze i opowiadał, jak Helena mocno zadowoloną jest z nowej towarzyszki, którą jej obiecano. Wandzia dobra bardzo dziewczyna, ale doprawdy trochę nudna z tą swoją melancholią, wierszami i westchnieniami. P. Karol słuchał tego opowiadania w milczeniu i bardzo mało dopomagał do rozweselenia p. Tadeusza, składając winę kwaśnego swojego usposobienia na nieznośny ból głowy. Przed stacyą spostrzeżono zdaleka nejtyczankę p. Alfreda, który ukłonił się swoim znajomym, kilka razy wywijając kapeluszem, i otrzymał w zamian ukłon od pana Zameckiego, podczas gdy pan Karol odwrócił się w przeciwną stronę. Za chwilę podróżni siedzieli w wagonie i dążyli do miasta pędem pary, podczas gdy my zatrzymamy się jeszcze czas jakiś w Rymiszowie. Dopuścimy się nawet tej niedyskrecyi, że zaglądniemy do komnat zamkowych, zajmowanych przez panią Zamecką.
Komnat tych było trzy, i jedna z nich zawierająca szafki z książkami, sekretarzyk, przepyszne kobierce, meble i obrazy, nazywała się „biblioteką“, a w istocie była w dosłownem znaczeniu „budoarem“, to jest, pani Helena zamykała się tam, gdy ją od czasu do czasu dręczyły migrena lub splin. P. Tadeusz, który sam posiadał podobne sanctissimum, poświęcone złemu humorowi, nigdy nie wchodził do tego pokoju, twierdząc, że każdy, kogo stać na to, powiniem mieć taki kącik do wydąsania się w danym razie, i że żadna obca stopa, oprócz stopy frotera lub pokojówki z trzepaczką do prochu, nawet w nieobecności właściciela nie powinna przekraczać progów takiej świątyni. Powieść ma wszelako swoje przywileje, i z tych przywilejów skorzystamy.
Niedyskrecya nasza wprowadza nas w przybytek dziwnej architektonicznej konstrukcyi. Powiedziałem już, że dwór w Rymiszowie powstał był z gruzów starożytnego zamku, czyli raczej, że był ruiną odnowioną, odbudowaną, odświeżoną i zamieszkaną. Z lat i wieków, które naprzemian burzliwie i spokojnie przemijały ponad całą okolicą Rymiszowa, został był spory kawał kamiennego budynku, o silnych sklepieniach, o ścianach sążniowej grubości, które sterczały nieobalone wśród pagórków utworzonych z rumowiska, pokrytego ziemią, porosłego trawami. Tu i ówdzie sklepienie zarysowało się było, urwało i pochyliło od pęknięcia granatu, rzuconego z tureckiej haubicy, ale nie runęło. W dziedzińcu, naprzeciw bramy, mur jak gwoździami, nabity był kulami działowemi, wystrzelonemi według wszelkich wskazówek oczywistości, z oddalenia nieprzenoszącego kilkudziesięciu kroków. Snać kiedyś, nim wiele pokoleń spokojnie złożyło kości swoje w cmentarzach, twardsi od dzisiejszych ludzi walczyli o posiadanie tego miejsca. Kto nie widział takich murów, i takich śladów boju, niechaj zwiedzi zamczyska nad Strypą, nad Seretem, Zbruczem i Smotryczem, a później niechaj oglądnie warownie Metzu, i niechaj mi powie, gdzie bliżej śmierci spozierano w oczy? Dosyć, że mury Rymiszowskiego zamku w tym stanie przetrwały parę wieków, a dziedzice Rymiszowa postawili sobie dwór u podnóża zamkowej góry, i mieszkali tam, rodzili się, żenili i umierali wśród ścian z pruskiego muru, pod sufitami z belek i tynku. Dopiero panu Tadeuszowi, człowiekowi nader pozytywnemu i nader pieniężnemu, przyszła fantazya zrestaurować starą ruderę. Najprzód tedy, kazał uprzątnąć gruzy, dotarł do poziomu pierwotnej budowy, rozpatrzył jej plan, i takim nakładem, który byłby wystarczył na kupienie niejednej wioski w okolicy, z podartych kulami ruin odtworzył zamek, od którego pradziad i prapradziad jego, i wielu jeszcze prapradziadów, zwało się „Zameckimi“. Nie był to wszakże dziedzic imienia, któryby szukał sławy i odznaczenia w spadku po przodkach. Owszem, ile razy chciano mu pochlebić wspomnieniem, że jeden z jego praojców zarąbał komtura krzyżackiego pod Grunwaldem, pan Tadeusz kiwał głową i opowiadał, że prawnuk tego praojca u Żółtych Wód pierwszy drapnął z pola bitwy, i że to jest faktem nierównie autentyczniej stwierdzonym, niż owo porąbanie komtura. W ogóle, kto słuchał pana Tadeusza, i kto przypatrywał się jego praktycznemu działaniu, tego nielada uderzać musiała sprzeczność między tym oczywistym brakiem pietyzmu dla wszelkiej tradycyi dziedzicznej, a troskliwością, z jaką nad wchodem do zamku zakonserwowano wykutą z kamienia tarczę herbową i napis „Jan z Bożny Zamecki, 1538“. Pan Tadeusz twierdził, że było to z jego strony zamiłowanie w starych gratach, i nic więcej. To też i zrestaurowany zamek pełny był starych gratów, i otoczony był starym wałem z fosą, i obejmował niemało dziwacznych dla nowoczesnego oka apartamentów, dużych, półciemnych, wysokich i sklepionych jak kaplice grobowe. Znajdujemy się właśnie w jednej z takich komnat, umieszczonej w narożniku, mającym kształt niskiej wieży albo baszty. Jest to dzisiaj biblioteka pani Heleny z Podwalskich Zameckiej.
W bibliotece tej, jak już powiedziałem, znajduje się sekretarzyk. Jest to mebel dziwacznego kształtu — dwieście lat temu był ołtarzem obozowym, jeżeli nie cały, to przynajmniej szafka, która go zdobi. Trudnoby zliczyć drzwiczki, słupki, zasuwki i szufladki, rzeźbione, malowane, i misternie schowane, z których się składa ta szafka. Trudno także opowiedzieć, jaki traf szczególny ocalił to ciekawe rupiecie od porąbania i spalenia w piecu. Dość, że pan Tadeusz, meblując się w swoim odświeżonym zamku, między innemi sprowadził i ten grat, osadziwszy go na odpowiednej podstawie; a kiedy pani Helena obecnością swoją rozweseliła po raz pierwszy Rymiszów, wybrała sobie ten sekretarzyk i wyprosiła go sobie u męża, na „schowek tajemnic, o których on nigdy wiedzieć nie powinien“. Pan Tadeusz zaśmiał się, patrząc na świętych Mikołajów, Bazylich i Mitrofanów, zdobiących szafkę, a oświadczywszy, że są to jednakowo nieprzystępne mu tajemnice, darował żonie mebel, który jej się tak podobał, i nie próbował nigdy zgłębić jego sekretów. Próba taka wymagałaby była zresztą nie mało cierpliwości, a w braku tejże, trzebaby było chyba porąbać piękne stare roboty snycerskie, pełne niespodzianek i kryjówek nieprzystępnych wzrokowi najwprawniejszego nawet ajenta policyjnego. Pani Helena należała wszelako do płci odznaczającej się cierpliwością, i znała swój sekretarzyk na wylot. Dlatego też w chwili, w której ośmielamy się zaglądnąć do jej biblioteki, możemy między jedną deszczułką a drugą odkryć w tym sekretarzyku całe stosy cienkiego listowego papieru, zapisanego drobniutkiem, eleganckiem kobiecem pismem.
Józef Ignacy Kraszewski, Dumas i Scribe zapisali niemało papieru w swojem życiu, ale z pewnością żaden z nich nie sprodukował tyle manuskryptu, ile go w przecięciu produkuje piśmienna kobieta. Pierwsza lepsza panna, w rok po opuszczeniu pensyonatu, jest autorką rękopisów, które wydrukowane, utworzyłyby bibliotekę. Zostawiła sześć przyjaciółek w konwikcie, i każdą z nich obdarza co tygodnia takim pisanym wylewem uczuć, spostrzeżeń, uwag, zachwytów, oburzeń, domysłów i pomysłów, jakiegoby życzyć należało młynowi o sześciu kamieniach, ażeby funkcyonował ku zadowoleniu swojego właściciela. Pani Helena idąc za mąż, nie wychodziła z pensyonatu, i nie miała ani jednej przyjaciółki, zdolnej i godnej przyjęcia poufnych zwierzeń, a pomimo to, potrzeba zwierzenia się i wywnętrzenia z każdej myśli, z każdego urojenia, była u niej równie silną, jak u innych młodych mężatek. Ztąd poszło, że pani Helena od czasu do czasu pisywała niejako listy sama do siebie, i chowała je w owym sekretarzyku, pełnym sztucznych i niezbadanych kryjówek. Listy te, wzięte w chronologicznym porządku, tworzyłyby coś na kształt dziennika lub pamiętnika, i byłyby nader ciekawemi dla czytelnika niniejszej powieści, gdyby autor tejże był w położeniu wydrukowania ich w całości. Ponieważ atoli warunki typograficzne, i plan z góry obmyślany zmuszają mię zamknąć rezultat niniejszego szpiegowstwa w ciasnych granicach jednego rozdziału, więc przeczytamy tylko te kartki z dziennika pani Zameckiej, które nam będą potrzebne do zrozumienia całego wątku obecnej powieści, a później dopiero będzie moją już rzeczą wyjaśnić, w jaki sposób udało mi się naruszyć tajemnicę misternych schowków sekretarzyka, i podzielić się z czytelnikiem jego treścią.
Najdawniejsze karty sięgają pierwszych początków mojego opowiadania, którego celem jest przedstawić jedną przynajmniej stronę strasznej walki, jaką w dzisiejszym bezbożnym świecie staczać musi z lodami pozytywizmu każda dusza, zdolna do zapatrywania się na to, co ją otacza, przez pryzmat łamiący powszednie światło dzienne na cudowną tęczę ideału. Otóż mamy zdanie pani Zameckiej w tej mierze:
Karta pierwsza.
„.....Mój mąż gniewa się, jeżeli kto mięsza wyraz „pozytywizm“ z pojęciem egoizmu, chciwości, braku uczucia itd. Mówił dzisiaj, że między pozytywistami a idealistami ta tylko zachodzi różnica, iż pierwsi widzą rzeczy, tak jak one są, a drudzy tak, jak one im się lepiej podobają. On więc, jako pozytywista, widzi wszystko tak, jak jest. Ce serait triste, chociaż niestety, nieraz trudno wmówić w siebie to, czego się nie widzi i czego się nie ma. Ach, gdybym mogła! A tout prendre, ten Tadeusz Zamecki jest człowiekiem, którego nie znam i nie rozumiem. Il semblerait qu’il est incapable d’une bassese, ale z drugiej strony, nie podobna domyśleć się, gdzie są granice jego wspaniałomyślnych popędów, a przecież, granice być muszą. Bądź co bądź, zrobiłam terno. Mógłby być trochę mniej rozumnym, mniej dobrym i mniej ociężałym, a trochę młodszym i przystojniejszym, ale czy miałby w takim razie tyle dochodu, ile pragnęłam mieć majątku, i czy zapewniłby mi taką pozycyę w świecie, jaką teraz zajęłam? To pytanie...“
„Dobrym jest, nieznośnie dobrym. Ciekawa jestem zobaczyć jego gospodarstwo na wsi, je suis sure, że mu wszyscy kołki ciosą na głowie. Przepyszna sytuacya dla klucznicy — żonie trochę nieswojsko z człowiekiem, któremu nic zarzucić nie można, oprócz tego, że nie jest Adonisem. Du reste, il n’est même pas mal. Dziwna rzecz, wiem że pod żadnym warunkiem i w żadnym wypadku nie wyrządziłby mi dziesiątej części przykrości, jakąby mógł wyrządzić mi inny, a przecież zdaje mi się, że się go boję. Kto wie, czy się w nim nie zakocham; wszak George Sand twierdzi, że kobieta kocha to, co w niej budzi albo litość, albo obawę. Czy można obawiać się czego więcej, jak tego, co jest dla nas niezrozumiałem, niepojętem? Ha — tant mieux pour lui, będzie miał wzorową małżonkę, kochającą, nawet posłuszną....“
Reszta kartki zajęta jest refleksyami nad tem, czego wymagać i czego spodziewać się może w Karlsbadzie, Paryżu, Rzymie i Neapolu kobieta podróżująca z mężem, którego przychody nie są zawisłemi od dobrego humoru arendarzów. Ustępy te pominiemy, jako mniej ważne i zajmujące.
W zapiskach z pierwszych dwu lat pożycia małżeńskiego państwa Zameckich nie wspomina pani Helena ani pośrednio ani bezpośrednio o p. Alfredzie Zgorzelskim. Zdaje się, że zapomniała o nim. Zjawia on się dopiero po tym przeciągu czasu, za granicą, nad jednem z jezior lombardzkich, gdzie p. Tadeusz z żoną zamieszkuje przez parę tygodni piękną willę. Poetyczne to miejsce pobytu nabywa dla pani Heleny większego wdzięku, z powodu zajmującej lektury, zastosowanej do otoczenia. Czytamy w zapiskach:
.... „Wyobrażam sobie, że Lucrezia Floriani jest autobiografią swojej autorki. Książka ta ma dla mnie szczególny urok, bohaterka jej przemawia mi do duszy, jak gdyby wyrażała własne swoje myśli i uczucia. Ileż jest prawdy w tych np. słowach: „Potęga miłości nie mierzy się zasługą ukochanego przedmiotu. Miłość żyje własnym swoim płomieniem, który zapala się bez względu na to, co nam mówi doświadczenie lub rozum. Co dzień widzimy istoty wzniosłe, spotykające się z niewdzięcznością i zdradą, podczas gdy dusze przewrotne i nędzne wywołują uczucia gwałtowne i trwałe. Ludzie dziwią się temu, bo nie umieją zbadać tajemniczego charakteru miłości, której każdy doświadcza, nierozumiejąc jej wcale. Jest to przedmiot tak głęboki, że sama myśl o nim jest przerażającą, ale czy nie należałoby zbadać na seryo to, co zaledwie spostrzeżono pobieżnie? Czy niemożnaby studyować, analizować, zrozumieć i pojąć do pewnego stopnia to uczucie rozkoszne i straszne, największe, do jakiego człowiek jest zdolnym? Nikt mu się nie oprze, a jednak przybiera ono formy i pozory tak rozmaite, jak rozmaitemi są indywidualne właściwości ludzi. Czy nie możnaby uchwycić jego esencyi metafizycznej, odkryć prawideł jego ideału, i następnie, wszedłszy w siebie, dociec, czyli się żywi miłość szlachetną i słuszną, lub też zgubną i szaloną w swojem łonie? Wszak można doświadczać wielkich wzruszeń i zdawać sobie z nich sprawę. Jest to nieszczęściem dla mnie, ale posiadam tę zdolność, i wśród największych burz w mojej młodości, myśl moja pożerała się sama, by widzieć jasno wśród wichrów i chmur, co ją ogarniały. Nie pojmuję nawet, by wśród namiętności, duch nasz mógł wytężać się w innym kierunku, jak tylko w tym jednym. Wiem, niestety, że wysilenie to jest bezskutecznem, i że im bardziej pragniemy widzieć dokładnie, co się w nas dzieje, tem bardziej wzrok nasz się zaciemnia, ale pochodzi to ztąd, że prawidło miłości nie jest jeszcze znane, i że nie umiano dotychczas ułożyć jej katechizmu. Przeczuwam wszakże, że znajduje on się w Ewanielii. Nie wiem, ale zdaje mi się, że Ewanielia nie wyraża dobrze wszystkiego, co Jezus mówił i myślał. Przysięgłabym, że nie był on tak nieświadomym miłości, jak utrzymują. Przypuszczam, że wiódł żywot dziewiczy, ale też tem lepiej uchwycił metafizyczną stronę miłości. Przyznaję, że był Bogiem, ale w jego wcieleniu widzę małżeństwo z materyą, połączenie z kobietą, które nie zostawia mi żadnej wątpliwości co do myśli boskiej. Niechaj się tedy nikt nie śmieje ze mnie, jeżeli powiem, iż Jezus rozumiał miłość lepiej niż ktokolwiek; dosyć jest rozważyć jego postępowanie z Magdaleną, z Samarytanką, z Martą i Maryą, jego przypowieść o robotnikach dwunastej godziny, tak wzniosłą i głęboką! Wszystko co czynił, co mówił i myślał, zmierza do tego, ażeby nam ukazać miłość jako większą w przyczynie swojej, niż w swoim przedmiocie, jako lekceważącą niedoskonałość istot, i tem potężniejszą i gorętszą, im bardziej rodzaj ludzki jest winnym, słabym, i niegodnym takiej wspaniałomyślnej miłości. Miłość prawdziwa, jest to miłość chrześcijańska, zastosowana do jednej istoty i niejako w niej skoncentrowana.“ W tem miejscu Salvator robi zarzut, że miłość jest uczuciem najbardziej egoistycznem, najmniej zgodnem z tą miłością, jakiej nauczał Chrystus, a Floriani woła: „Wasza to miłość jest taką, nędzni mężczyzni! Ale miłość, którą nas Bóg obdarzył, która z jego łona, czysta i płomienna, powinna była przejść w nasze łono, ta miłość, którą ja pojmuję, O której marzyłam, której szukałam i którą zdawało mi się nieraz, że znalazłam — niestety, na chwilkę! — miłość ta jest wiernem odbiciem owej, jaką Chrystus czuł i objawiał dla ludzi. Jest to refleks miłości boskiej, ulegający tym samym co ona prawidłom. Miłość ta jest spokojną, łagodną, sprawiedliwą, ze sprawiedliwymi. Dla grzeszników staje się ona niespokojną, płomienną, gwałtowną, namiętną. Jeżeli widzisz małżonków kochających się w sposób spokojny, czuły i wierny, nazwij to przyjaźnią. Ale jeżeli, jako człowiek szlachetny i uczciwy, pokochasz namiętnie nędznicę, kobietę upadłą, bądź pewnym, że to jest miłość, i nie wstydź się jej, bo Chrystus kochał w ten sposób tych, którzy go ukrzyżowali. Tak ja kochałam Tealda Soavi. Wiedziałam, że jest egoistą, próżnym, zarozumiałym, niewdzięcznym, ale szalałam za nim. Gdym się przekonała, że jest podłym, nikczemnym, przeklinałam go, ale kochałam go ciągle. Kochałam go tak mocno, że stałam się niezdolną kochać kogo innego. Dla zbrodniarza, nie mogłam kochać człowieka uczciwego....“
Tak ja kochałam Alfreda, dodaje pani Helena do tego długiego wypisu z romansu pani Sand. Wiedziałam, że jest podłym, a poświęciłam mu wszystko. Później zdawało mi się, żem go zapomniała, ale gdy się zjawił, uczułam, że kocham go ciągle. Ach, i ja, jak Lucrezia Floriani, oddałam się szalonemu złudzeniu, że mogę być szczęśliwą z drugim. Pomyliłam się, jak ona. Święte to słowa: „Mężczyźni nie mogą nam poczytywać za zasługę heroizmu, jakiegośmy dały dowody dla drugich, owszem, poczytują go nam za zbrodnię. Im więcej umiałyśmy poświęcić, nimeśmy ich poznały, tem mniej, ich zdaniem, zdolnemi jesteśmy do poświęcenia. „Tadeusz wie, że kochałam Alfreda, nie robił mi nigdy wyrzutów z tego powodu, ale wyrzut ten czuję w każdem jego spojrzeniu, w każdem jego słowie. Poniża on mię i depce pobłażaniem, przebaczeniem, stokroć nieznośniejszem od wyrzutów. Zkąd on ma prawo przebaczać mi cokolwiek?“
Od tego czasu, pani Helena w zapiskach swoich toczy potajemną walkę z mężem i wkrótce przychodzi do wniosku, że go nienawidzi. Coraz częściej wspomina o Alfredzie. Wyraz „poświęcenie“ odgrywa w tem wszystkiem wielką rolę. Pani Zamecka „poświęca się“ dla swoich obowiązków jako żona, i znajdujemy rachunek pana Tadeusza mocno obciążony z powodu, iż mu oszczędzono nieprzyjemności przyprawienia mu formalnych rogów. Byłoby to czemś zbyt zwykłem, powszedniem, i doprowadziłoby do rychłego, prozaicznego końca. Poświęcając się dla znienawidzonego męża, poświęca się pani Helena wszelako i dla kochanka. Alfred jest un panier percé, całe życie prześladuje go brak pieniędzy. Pani Zamecka z macierzyńską prawie troskliwością usiłuje ile możności naprawić tę winę losu. Znaczne sumy, przeznaczone na „szpilki“ dla bogatej dziedziczki Rymiszowa, idą tą drogą. Od czasu do czasu towarzyszy im westchnienie, czy nigdy już, nigdy nie będzie inaczej, i czy wszystkie poświęcenia pozostaną na zawsze niewynagrodzonemi? Tak płyną lata tęsknot i pragnień. Mąż staje się coraz bardziej znienawidzonym, Alfred traci coraz więcej pieniędzy. W braku gotówki, przyjaciółka ratuje go z kolizyi swoim podpisem na wekslu. Wkrótce pokazuje się, że jak dawniej, tak i teraz podpis pani Heleny okazał się niedostatecznym, i p. Alfred podpisał obok niej, jej męża. „Prawidło miłości“, czerpane z ewanielii objaśnionej przez panią Sand, zapewnia mu i w tym wypadku „pogardę wprawdzie, ale miłość niezmienną“. Tymczasem suma niezapłacona rośnie, i przybiera zatrważające rozmiary. Dobrowolna szczodrość pana Tadeusza, obok bieżących potrzeb, nie wystarcza na opłacenie procentów — żona musi się brać na sposoby, ażeby dostać więcej pieniędzy. Pani Podwalska dostarcza parę razy pretekstu do tych zamachów na kieszeń mężowską, ale wszystko jest niedostatecznem, i okazuje się coraz konieczniejszą potrzeba „zrobienia czegoś“, coby pozwoliło wybrnąć z kłopotu. Nie znajdujemy wszakże w zapiskach najmniejszej wskazówki, by się znalazł sposób na to. Alfred wśród tych ambarasów nie traci swobody umysłu ani fantazyi, i
dowiadujemy się z manuskryptów pani Heleny, że jest to przymiot, który go robi mimo wszelkich wad, szczególnie miłym. Znajdujemy tam dysertacyę o „porządnych ludziach“, nieznośnie nudnych, i o tak zwanych „przyjemnych łobuzach“, do których zaliczony jest p. Zgorzelski. Nieznacznie, epitet ten zajął miejsce ukochanego „łotra i nikczemnika“, a równocześnie mąż nie nazywa się już Tadeuszem, ale „starym“, tout court. Nowa ta terminologia nie nastręcza wszelako formułki matematycznej, któraby pomogła rozwikłać interes z p. Bergerem, prowadzi ona tylko do wniosku, że „stary“ nie ma się nigdy dowiedzieć o niczem, albo pani Helena odbierze sobie życie.
Trudno byłoby powiedzieć dokładnie, dlaczego pani Helena w głębi swojej duszy bała się męża — ona sama przynajmniej nie zdawała sobie sprawy z tego uczucia. Nie było człowieka łagodniejszego w obejściu, wyrozumialszego, mniej skłonnego do gwałtownych wybuchów gniewu lub do żywienia długiej i trwałej niechęci ku komukolwiek, jak Tadeusz. Trzymał on się wiernie i stale zasady, że należy brać ludzi takimi, jakimi są, i kochać ich, a przynajmniej znosić, nietylko wraz z ich zaletami, ale także wraz z ich wadami. Czy pani Helena nie dowierzała temu, czy mniemała, że uda jej się zawsze ukryć przed jego okiem pewne ułomności moralne, które mieliśmy sposobność poznać, dość, że drżała na myśl odkrycia nietylko dzisiejszych, ale i najdawniejszych swoich tajemnic. Pochodziło to może ztąd, iż w pierwszych latach pożycia małżeńskiego rozkoszowała niezmiernie nietylko w pozycyi socyalnej, jaką zajęła, ale także i w tej, jaką sobie, swojem zdaniem, wyrobiła wobec męża. W pamiętniku jej spotykamy się bardzo często z wysokiem wyobrażeniem, jakie miała o szacunku, którym Tadeusz przejętym być miał dla niej. Była to sroga pomyłka: Tadeusz traktował ją bowiem poniekąd, jak postępowi psychyatrowie traktują obłąkanych, których mają nadzieję wyleczyć — rozmawiają z nimi, jak z ludźmi używającymi pełnego rozumu. Szacunek był ingredyencyą, która w najsłabszej dawce wchodziła w skład uczuć Tadeusza ku żonie, ale afektował go w nieźle obmyślanym celu obudzenia w niej poczucia godności własnej. Udało się to — prawie. Po dwóch latach małżeństwa, pani Helena miała się za osobę, która sobie nie ma nic do wyrzucenia, a po sześciu latach rozpamiętywań nad teoryą miłości, wyłuszczoną w książce pani Sand, i zastosowania tej teoryi do siebie i do Alfreda Zgorzelskiego, szacunek jej dla siebie samej nie zmniejszył się wcale, owszem, zwiększył się może, dzięki przeświadczeniu o rozmaitych czynach pełnych poświęcenia, które spełniła i spełniała ciągle. Nie był to już nawet szacunek, było to uwielbienie dla siebie, jako dla ofiary o sercu przebitem, dźwigającej codziennie jarzmo nienawistnego obowiązku.
Ściśle rzecz biorąc, nie znaleźlibyśmy pamiętniku pani Heleny dowodów, że jarzmo to było bardzo ciężkiem. Różnica wieku między nią a mężem wynosiła lat dwanaście, co nie jest rzeczą niezwykłą w dobrze dobranych małżeństwach. Tadeusz był w pełni siły i zdrowia, i przyznawała sama, jakeśmy widzieli, qu’il n’êtait pas mal. Nie był ani tetrykiem, ani zbyt zawziętym domatorem, owszem, ile razy żona zapragnęła użyć świata, jego blasków i rozrywek, z młodzieńczą prawie ochotą przystawał na wszystko i brał udział we wszystkiem. Całem nieszczęściem było, że według pani Sand „l’amour est plus grand dans sa cause que dans son objet.“
Znajdujemy ślady, że pani Helena walczyła z sobą, a nie czując się dość silną do walki z ową „wielką pobudką,“ szukała sprzymierzeńca w konfesyonale. Przyjechał na „misyę“ w okolicę Rymiszowa młody jezuita z Poznańskiego, który nosił niemieckie nazwisko Kriechewitz, i był poprawną edycyą ks. Stodolskiego. Pani Helena żartem powiedziała mężowi, że musi się przekonać, czyli też prawdą jest, co mówią o przewrotnej moralności zakonu Lojoli, i ksiądz Chyżycki, aczkolwiek niechętnie, musiał pewnego dnia sprowadzić księdza Kriechewitz ze mszą do Rymiszowa. Była to właśnie epoka, w czasie której wyrazy „ideał“ i „poświęcenie“ częściej niż kiedykolwiek wpisywane były w pamiętnik pani Heleny.
Szanowny czytelnik, a więcej jeszcze szanowna czytelniczka domyślą się zapewne, że kiedy penitentka otworzyła swoje serce lekarzowi duszy, i wskazała mu rozterkę między obowiązkiem a uczuciem, w której się znajdowała, spowiednik zapytał ją: ile ma lat, i co ma do zarzucenia swemu mężowi? Lat mam trzydzieści sześć, a mężowi zarzucić mam to, że nie jest moim ideałem. Ideałem moim jest człowiek nikczemny ale piękny jak Adonis, którego kocham tak, jak Lucrezia Floriani kochała Tealda Soavi. Duszo pobożna, odparł na to strofując ją srodze spowiednik jeżeli się ma męża, któremu się nie ma nic do zarzucenia, i jeżeli się ma lat trzydzieści sześć, ma się to, czego można wymagać, i nie powinno się mieć ideałów. Ideały miewają młode dziewczęta, niezdolne do refleksyi, nieznające świata i ludzi. To, co ty, duszo pobożna, nazywasz ideałem, nie jest nim, bo znasz go na wskróś i wiesz, że nie ma żadnej wartości. Jest to więc tylko kaprys, zachcenie chorobliwe i zdrożne, które sobie możesz i musisz wybić z głowy, duszo pobożna, jeżeli nie chcesz być potępioną. Okłamujesz się, jeżeli mniemasz, że kochasz tego człowieka, którego nazwałaś pięknym nikczemnikiem. Wyuzdana wola ludzka nie jest miłością; gdybyśmy jej nie trzymali w karbach rozprzęgłaby się rodzina, rozprzęgłoby się społeczeństwo. Jako stojący na straży tych świętych instytucyj, mówię ci: idź, wstydź się, żałuj, a gdy już śladu winy nie będzie w twojem sercu, lub raczej, w twojej głowie, gdy sobie z niej wybijesz ten kaprys, przyjdź do mnie, a powiem ci wówczas dopiero w imieniu Boga, że grzech jest ci odpuszczonym.
Ale pocoż mamy domyślać się mowy spowiednika, którejśmy nie słyszeli, i którą ponoś mylnie odtwarzamy, skoro mamy jej treść w zapiskach pani Heleny? Oto czytamy:
„Ten ksiądz ma umysł prawdziwie wyższy, i zna serce ludzkie do jego głębi. Jak on mię pocieszył i wzmocnił na duchu! Miłością, mówił mi, zgrzeszyć nie można, jest to uczucie święte i ma boskie źródło, powinno tylko prowadzić także do Boga. Ach, żałuję, że nie potrafię powtórzyć jego słów, jak to można i należy uświęcić każde uczucie ziemskie, odnosząc je do tej wyższej miłości, boskiej. Lepiej spamiętałam to, co mówił o ideałach, i o zamiłowaniu w pięknych formach. Jaka to słuszna uwaga, że kościół daje nam sam przykład w tej mierze, bo np. są na świecie kobiety anielskie, i wzorowe matki, ale jeżeli nie są piękne, nie bierze się z nich wzoru, gdy się chce przedstawić matkę Zbawiciela, szuka się przeciwnie wzorów pięknych. Jeżeli więc Fornarina może mi przedstawiać Madonnę, to postać mężczyzny, która ma dla mnie pewien urok, przedstawia mi niejako obraz tego wszystkiego, co jest kochania godnem. Klękam przed Madonną, a ten obraz kocham, choć wiem że tamta jest portretem światowej dziewczyny, malowanym na płótnie, a ten — nie jest aniołem....“
„Kazał mi cierpieć i poświęcić moje cierpienie Bogu. Zakazał mi oszukiwać męża, ale nie zakazał mi kochać, polecił mi tylko modlić się, bo modlitwa jest bronią przeciw pokusom światowym. „Idź córko, odpuszczone ci są twoje winy“ — powiedział mi. Ach, religia jest w istocie jedyną rzeczą, która nas nigdy nie opuszcza i nie odpycha, która od nas nie wymaga więcej, niż wypełnić możemy. Taka religia, jaką ja pojmuję, jaką wykłada ks. Kriechewitz, a oczywiście nie te dzikie i ponure wywody naszego grubego proboszcza, który straszy chłopów z ambony, że absolucya może im się nie przydać na nic, i ze człowiek tylko sam może wiedzieć, czuć, lub domniemywać się, czy mu Bóg odpuścił“.
Nie ma wzmianki w pamiętniku, czy pan Tadeusz pytał żonę, jak jej się podobała spowiedź u ks. jezuity — nie ma więc także relacyi, którą otrzymał. Ostatnia kartka, którą podpatrzymy w sekretarzyku pani Zameckiej, mieści zaledwie tych kilka słów:

„Jeżeli ta dziewczyna, którą sprowadza Tadeusz, jest.....“ Autorka nie miała czasu, czy nie chciała powierzyć reszty swojej myśli papierowi. I teraz, siadłszy przy sekretarzyku, nie kontynuowała dalej pamiętnika. Skreśliła tylko na prędce bilet, z którym za chwilę kozak Dubyna popędził na koniu do Kruchówki. W parę godzin później, ku lasowi ciągnącemu się w tej stronie, widzieć można było pędzącą na skarogniadym koniu amazonkę, czarno ubraną. Dubyna musiał się zmęczyć jazdą, a pani nie lubiła mitrężyć ludzi, kazała mu zostać w domu, wyjątkowo wyjechała sama na spacer.




ROZDZIAŁ IX.


P. Tadeusz i p. Karol ułożyli po drodze do miasta plan kampanii, na którą się wybrali. Oczywistą było rzeczą, iż Helenka nie powinna była wiedzieć, dlaczego zabierano ją nagle do Rymiszowa, postanowiono więc nie wspominać ani jej, ani córkom p. Skryptowicza, że Wacław tam się znajduje, ale natomiast, dla zmniejszenia opozycyi przeciw wyjazdowi Helenki, miał p. Karol szepnąć na ucho swojej żonie, o co chodzi. Wszystkie te ostrożności były zbytecznemi, zważywszy że p. Zgorzelski podczas swojej wizyty u pp. Skryptowiczów nietylko wspomniał o Wacławie Rolińskim, jako częstym gościu pp. Zameckich, ale nadto, ponieważ miał zwyczaj przy każdej sposobności odzywać się z przekąsem o pani Helenie, więc nie omieszkał dodać, jak dalece młody ten technik jest u niej w łaskach, i jak często towarzyszy jej w przejażdżkach konnych. Otóż Helenka nietylko pamiętała dobrze te słowa p. Alfreda, i ton, jakim były powiedziane, ale nadto od kilku dni nie myślała o niczem innem, jak tylko o tem. Przedewszystkiem rozmyślania te obudziły w niej coraz serdeczniejszą nienawiść ku p. Alfredowi, i widzieliśmy już, że sumaryczne postępowanie p. Karola z tym bohaterem naszej powieści znalazło z jej strony uznanie nawet wówczas, gdy córki ganiły zbytnią gwałtowność ojca. Był ten p. Alfred w jej oczach człowiekiem godnym pogardy, i zdolnym do każdego kłamstwa. Ale kto wie, czy kłamał? Wacław był taką doskonałością, jakiejby drugiej nie znalazł na świecie; nic tedy dziwnego, że mógł podobać się p. Zameckiej. Ciocia zapewniała wprawdzie, że kobiecie zamężnej nikt inny podobać się nie może, oprócz własnego jej męża, ale w mieście, jak niemniej na wsi, zbyt wiele żywych przykładów zaprzecza temu pięknemu ale martwemu prawidłu, by szesnastoletnia panienka nie miała domyślać się, że tak być powinno, jak mówi ciocia, lecz niestety, nieraz bywa inaczej. Dlatego to co mówił p. Zgorzelski, i co dawał do zrozumienia półuśmiechem i półprzymrużaniem oczu, mogło być prawdą, i pani Zamecka mogła okazywać nadzwyczajne względy Wacławowi, który podobał jej się niewątpliwie, bo komuż, ach komużby się nie podobał? Ta pani Zamecka musiała być tem, co ciocia nazywała „złą kobietą“. Od ośmiu lat, chociaż była siostrą cioteczną p. Karola, nie odwiedzała go nigdy, ani jego rodziny, podczas gdy mąż jej bywał tu tak często, a był to taki miły człowiek, i taki dobry, i tak zawsze serdecznie wspominał o swojej żonie, obiecując Helence, że kiedyś w niej znajdzie matkę, Helenka — nie chciała takiej matki, nie lubiła jej czegoś, chociaż jej nigdy nie widziała. Czy tylko ta pani Zamecka była piękną, i czy mogła podobać się Wacławowi? Ha, gdyby tak było, Helenka przestałaby myśleć i marzyć o Wacławie, i.... o, umarłaby z pewnością. Na wszelki wypadek, warto było pojechać i zobaczyć tę panią Zamecką, i zobaczyć — Wacława przy tej sposobności. Nie mam nigdy pretensyi przedstawiać moich bohaterek w tem świetle, w jakiem mogą przedstawiać się najkorzystnej, i w jakiem przedstawiają się sami sobie i światu. Helenka nie wyznała sama przed sobą, że pragnie widzieć Wacława, a jednak zdecydowała się jechać do Rymiszowa z wielką ochotą, i z radością, którą kryła, ażeby nie zrobić przykrości cioci, Frani i Adelci. Płakała zresztą serdecznie przy rozstaniu z niemi, i obiecała pisywać do nich co dnia, aż do swego powrotu.
P. Tadeusz zabawił kilka dni w mieście, z powodu różnych interesów, między które mi jeden był najważniejszy. Poruszył go p. Skryptowicz, napomknąwszy, jak trudnemi bywają pertraktacye spadków w takich wypadkach, gdzie nie ma bezpośrednich spadkobierców, i gdzie, jak np. u nas kolateralni aż do szóstej linii uprawnieni są do sukcesyi, a często rozprószeni po całym świecie. Ztąd powstać mogą procesa nieskończenie długie, i rujnujące najpiękniejsze majątki. P. Karol przytoczył parę wypadków podobnych ze swojej praktyki prawniczej.
— Wiesz ty, Karolu, że jestem nieskończenie wdzięcznym przypadkowi, który ci podsunął ten temat rozmowy? Oddawna wybieram się zrobić testament, i skoro wrócę do Rymiszowa, sprowadzę natychmiast rejenta dla spisania tego dokumentu.
— Jabym ci radził nie odkładać tej sprawy.
— No, wszak nie myślę jeszcze umierać.
— A kto ci ręczy, że np. pociąg, którym pojedziesz, nie wyskoczy z szyn, albo że dzięki autonomicznej troskliwości o porządek w mieście, rusztowanie jakie nie zwali ci się na głowę?
— Masz słuszność. Zaraz jutro pójdziemy do notaryusza, i pomożesz mi ułożyć testament, zwłaszcza że takie rzeczy najlepiej załatwiać, gdy człowiek czuje się zupełnie zdrowym na ciele i na umyśle.
Nazajutrz tedy p. Tadeusz podyktował w kancelaryji notaryalnej testament, mocą którego cały swój majątek ruchomy i nieruchomy zapisał wychowance p. Karola Skryptowicza, pannie Helenie Grodeckiej. Aż do jej pełnoletności, pani Helena Zamecka miała pobierać wszystkie dochody, po tym terminie zaś, zostawało jej dożywocie na połowie majątku. Oprócz tego poczynił p. Tadeusz mnóstwo legatów, a egzekutorem testamentu i administratorem majątku na wypadek swojej śmierci mianował p. Karola Skryptowicza. Był jeszcze i ten dodatek, że gdyby p. Zamecka wyszła powtórnie zamąż, zamiast dożywocia otrzymać miała sumę stutysięcy złr. w dodatku do tej, którą już miała zapisaną. Oprócz oryginału, który został u rejenta, kazał p. Tadeusz sporządzić dwie uwierzytelnione kopie tego testamentu, jedną dla siebie, a drugą dla p. Skryptowicza, który ją miał przechować. Sporządzenie tych kopij zajęło tyle czasu, że pobyt p. Tadeusza w mieście przeciągnął się nieco dłużej.
Nakoniec, nazajutrz rano, miano wyjeżdżać. Helence biło serce gwałtownie na myśl, kogo miała ujrzeć w Rymiszowie, i to samo serce ściskało się boleśnie wobec pierwszego po tylu latach rozstania się z tymi, do których przylgnęła sercem i którzy ją nawzajem tak kochali. Im bardziej zbliżała się ta chwila, tem smutniej robiło się dziewczynie, i kto wie, czy nie byłaby nakoniec zrzekła się ukrytej nadziei widzenia Wacława, gdyby jej była p. Skryptowiczowa nie powtarzała: „Jedź, jedź, Helenko, rozerwiesz się trochę, i wrócisz do nas weselsza“. Dla antycypowania tej rozrywki, pani Skryptowiczowa wyprawiała panny cały dzień za temi tysiącznemi sprawunkami, z któremi połączony jest dla kobiet każdy przyjazd do miasta i każdy wyjazd z niego. Od półgodziny lampy świeciły się na ulicach, gdy dziewczęta wróciły do domu.
— Czy nie zapomniałyście kupić sody? — zapytała p. Skryptowiczowa, krzątając się około herbaty, której w niektórych miejscach niepodobna przyrządzić bez dodania tej ingredyencyi do wody.
— Kupiłyśmy — odparła Frania. — Ale nie uwierzy mama, jakeśmy się zmięszały, gdyśmy weszły do apteki.
— Dotychczas nie mogę przyjść do siebie — dodała Adelcia.
— Cóż takiego?
— Oto niech sobie mama wyobrazi, wchodzimy do apteki, i nie zastajemy w niej nikogo, oprócz jakiegoś pana, który obrócony był do nas plecami i wyjmował coś ze słoika w szafce. Byłam pewną, że to subjekt, i odzywam się: „Proszę pana za parę centów sody“. Wtem on obraca się, bardzo zmięszany, i widzimy, kogo? tego pana Alfreda Zgorzelskiego, co to, wie mama...
— I cóż dalej?
— Co? Nic. Chciałyśmy uciekać, ale p. Zgorzelski wyszedł do drugiego pokoju i zawołał subjekta, a sam nie pokazał się już więcej. Widocznie był zażenowany i skonfundowany okropnie, nawet pobladł.
— Nic to dziwnego po zajściu, które go tu spotkało. Musiałby mieć czoło miedziane, gdyby go nie zmięszał wasz widok.
— Pan Zgorzelski ma czoło miedziane — zauważała Helenka. — Radabym wiedzieć, co on robił w aptece i co wyjmował ze słoika, bez wiedzy aptekarza. Widziałam napis na słoiku, ale na nieszczęście nie umiem po łacinie i nie mogę go sobie przypomnieć.
— Wielkie rzeczy, łacina — odezwała się Frania. — Ja nie widziałam napisu, ale za to widziałam dokładnie, że to był cukier.
— Idźcie, idźcie, dzieci, nie powtarzajcie takich niedorzeczności — rzekła strofując pani Skryptowiczowa. Przy herbacie jednakowoż Helenka ni ztąd ni zowąd zapytała wuja, jak się cukier nazywa po łacinie. P. Skryptowicz był w żartobliwem usposobieniu, i odpowiedział zapytaniem, czy Helenka myśli, że jej snadniej dadzą cukru, gdy go zażąda po łacinie?
— Oczywiście — odparła.
— W takim razie pamiętaj, że cukier nazywa się formosus juvenis, i kiedy ks. Chyżycki będzie na herbacie u państwa Zameckich, proś go, ażeby ci dał „formosum juvenem“, a zobaczysz, że będzie ci słodko całe życie.
— Ej, tato podobnoś żartuje — zawołała Adelcia — nie słuchaj, Helenko! — Helenka ze swojej strony poważnie potrzęsła głową, na znak, że nie dowiedziała się tego, czego chciała. Wkrótce, wśród rozmowy o bliskim jej wyjeździe, zapomniała o tym drobnym szczególe, który zaprzątnął był jej umysł, a gdy po długiem, długiem szeptaniu z przybranemi siostrami usnęła nakoniec, śniła jej się „bajka“, jak niegdyś u Pyłypychy. Była to jednak tym razem bajka niemiła. Helenka widziała się na wsi, pod ową zrozpaczoną wierzbą nad potokiem, i zajechało dwóch panów karetą, których znała dobrze, p. Tadeusz i p. Karol. Gdy jednak wysiedli, znikli gdzieś bez śladu, a zamiast nich widziała przed sobą p. Alfreda Zgorzelskiego, który zapytywał ją w sposób niegrzecznie poufały, czy może jej towarzyszyć? Chciała uciekać, i jak to zwykle bywa we śnie, nie mogła. Wówczas p. Alfred pobladł mocno i trzymając w ręku słoik z łacińskim napisem, wyjmował z niego kawałek cukru, namawiając ją, aby szła z nim, a on ją odwiezie do dit’ka, który jest jej matką. Helenka spojrzała ku drodze — nie było już poczwórnej karety, był tylko wóz chłopski, na którym leżała trumna, pokryta czarnem suknem, zupełnie jak wówczas, gdy chowano starego Fed’ka, gospodarza ze wsi, w której mieszkał Pyłyp. P. Alfred ciągnął ją w tę stronę; musiała krzyczeć we śnie, bo w tej chwili p. Skryptowiczowa zbudziła ją pocałunkami i pieszczotami, domyśliwszy się, że ją trapią mary, o których nieraz opowiadała wieczorami. Helenka ocknęła się i usnęła już potem spokojnie; nic jej się nie śniło więcej.
Nazajutrz nie chłopski wóz z trumną, ale wagon pierwszej klasy stał przed peronem, i nie p. Alfred, ale p. Zamecki podał Helenie rękę, ażeby ją zaprowadzić do pociągu. Nie brakło wszakże i p. Alfreda; pojawił się o parę kroków dalej, z pakunkiem podróżnym w ręku, i ukłonił się nisko p. Zameckiemu, który miał minę zakłopotaną tem spotkaniem, ale odkłonił się grzecznie. P. Zamecki wiedział od Karola, w jakich niewłaściwych najpierw, a niemiłych następnie warunkach p. Zgorzelski zapoznał się z Helenką — i wstydził się za niego. P. Alfred natomiast nie zdawał się zmieszanym, i jeżeli nie zbliżał się i nie zaczynał rozmowy z p. Tadeuszem, czynił to widocznie dlatego, iż nie wypadało zatrzymywać choćby najlepszego znajomego, towarzyszącego nieznajomej damie. Taką tylko, a nie inną rezerwę wyrażała grzeczna i pewna siebie postawa p. Alfreda. W końcu wsiadł do wagonu drugiej klasy i nie widziano go więcej, zwłaszcza, gdy będąc sam i nie mając innego pakunku prócz torby podróżnej, potrzebował na ostatniej stacyi tylko wyskoczyć z wagonu i skoczyć na wózek, który go oczekiwał; p. Tadeusz zaś nie zastał swojego kocza i musiał dopiero posyłać do zamku po konie. Widocznie p. Zamecka albo nie otrzymała telegramu, który zapowiadał jej przyjazd męża, albo go nie zrozumiała. Upłynęło pół godziny, nim kocz zajechał na stacyę po p. Zameckiego i Helenkę — przy wjeździe zaś w bramę ujrzeli wózek p. Zgorzelskiego, czekający na niego w dziedzińcu. Nie było go wszakże widać w zamku, pani Helena wyszła sama naprzeciw nowoprzybyłych na ganek.
P. Tadeusz pocałował żonę, która go przyjęła słodkim wyrzutem, że zabawił w mieście dłużej, niż obiecał. Następnie obrócił się do Helenki, która stanąwszy nieruchoma na boku, wpatrywała się pilnie w panią Zamecką swojemi dużemi, czarnemi oczyma. P. Tadeusz wziął ją za rękę.
— Oto jest moja wychowanka, Helena Grodecka. Mam nadzieję, moja droga, że pokochasz ją, jak własną córkę.
Głos p. Zameckiego drżał przy tych słowach, podczas gdy druga para dużych, czarnych oczu odwzajemniła na chwilę badawcze spojrzenie młodej dziewczyny. Na chwilę tylko, bo jak jednoimienne bieguny igieł magnetycznych, tak spojrzenia matki i córki odepchnęły się nawzajem. Nastąpiła krótka, milcząca, kłopotliwa scena, podczas której na oko żadna z osob obecnych nie wiedziała, co począć. Tak przynajmniej zdawało się p. Zameckiej. Zdawało jej się, że nawet lokaj stojący z kapeluszem w ręku na kamiennych schodach ganku, nawet woźnica na koźle przed tym gankiem miał minę zakłopotaną, że Tadeusz radby był schować się pod ziemię, a ta piękna, szesnastoletnia brunetka o rysach tak znajomych, stała przed nią jak delikwentka, schwytana na gorącym uczynku zbrodni — tak, zbrodni — zbrodni przyjścia na świat i życia. Zdawało się się to wszystko pani Zameckiej, w istocie bowiem, ona jedna tylko, dotychczas zawsze pani swoich ruchów, słów i wyrazu swojej twarzy, teraz straciła była tę władzę, wykonywaną zazwyczaj z nieporównanem mistrzowstwem. Szybko atoli spostrzegła się, że sama miała minę delikwentki, ocknęła się i usiłowała odegrać rolę, oddawna na ten przypadek ułożoną. Siły nie dopisały. Miała być czułą, miała z macierzyńską tkliwością przytulić sierotę do swego łona. Tadeusz miał widzieć łzy w jej oczach. Nic z tego. Zaledwie zdołała wyjąknąć początek konwencyonalnego frazesu:
— Bardzo mi miło... Zaledwie zdołała zbliżyć usta do czoła młodej dziewczyny. „Był to pocałunek z lodu“ — pisała później Helenka do swoich sióstr w mieście — „pocałunek, który mię przejął dreszczem. Miałam takie uczucie, jak gdyby mię trup całował“.
P. Tadeusz położył koniec tej sytuacyi, gdy wydawszy kilka rozkazów służbie, zaproponował przejście do salonu, z którego drzwi parapetowe prowadziły do ogrodu i zwrócił rozmowę na inny przedmiot.
— Zgorzelski jest tutaj? — zapytał.
— Ach, jest — odparła pani Zamecka znudzonym tonem, odzyskawszy całą władzę nad sobą. — Jest w ogrodzie z Wandą. Podobnoś już nareszcie zdecydował się pomówić z nią stanowczo. Przynajmniej, w przeciągu tygodnia, trzy razy jeździł do miasta w jakichś niby interesach, a dzisiaj prosto z kolei żelaznej pojawił się w Rymiszowie, i ponieważ nie byłam jeszcze ubraną, prosiłam Wandzię, by go przyjęła. Zobaczymy, co z tego będzie, oto idą nasi państwo.
Zapoznano Helenkę z Wandzią i obiecano obydwom niezmiernie wiele przyjemności z tego powodu. Następnie przedstawiono p. Zgorzelskiego, który nie tracąc kontenansu oświadczył, że miał już zaszczyt przedstawić się pannie Grodeckiej sam u państwa Skryptowiczów i natychmiast z największem zajęciem począł wypytywać się o zdrowie p. Karola, p. Karolowej i ich córek. Rozmawiał z wielką wezwą; zapewniał Helenkę, że w Rymiszowie nie będzie żałowała przyjemności miejskich, obiecywał zwrócić jej uwagę na piękności okolicy, a nawet posunął się aż do propozycyi, że będzie ją uczył jeździć konno. P. Tadeusz wyszedł był tymczasem do swojego pokoju, a pani Zamecka zbliżyła się do Wandzi, a objąwszy jej kibić ramieniem, poszła z nią do okna, gdzie obydwie szeptały coś przez chwilę. Helenka uważała, że Wandzia na jakieś zapytanie p. Zameckiej smutnie potrzęsła głową, poczem ta ostatnia zrobiła ruch niecierpliwy i odeszła w stronę, w którą jej mąż był się oddalił.
P. Zamecka zastała go w jego pokoju przy nader prozaicznem zajęciu, wyjmował bowiem z kuferka podróżnego jakieś papiery opieczętowane, które następnie schował do ogniotrwałej kasy. Mniej prozaicznemi były myśli, które w tej chwili zajmowały p. Tadeusza, a których pani Zamecka widzieć nie mogła, podczas gdy śledziła jego ruchy z kobiecą ciekawością. Gdyby p. Tadeusz miał ów chwalebny zwyczaj, właściwy bohaterom dramatów, a tak znakomicie ułatwiający autorom dramatycznym odmalowanie ich uczuć i walk wewnętrznych, tj. gdyby był myślał głośno, byłby wyrecytował mniej więcej następujący monolog:
„Zdaje mi się, że domyśliła się wszystkiego, bo była bardzo zmięszaną na widok Helenki. Jeżeli wątpi jeszcze, naprowadzi ją na trop ta okoliczność, że Helenka nazywa Karola wujem, czem dla niej jest w istocie. Nie wiem dlaczego wolałbym, gdybym był widział więcej uczucia w twarzy Heleny, gdy po raz pierwszy ujrzała swoją córkę. Dzika to wszakże pretensya z mojej strony, zważywszy, iż wszelkie wzruszenia objawiają się w życiu inaczej niż na scenie, a we wszystkich wykrzyknikach i łzach pisanych i granych, nie ma ani trochę prawdy. Helena była wzruszoną; widziałem, jak zbladła. Kto wie, czy domyśliwszy się, kogo ma przed sobą, nie miała wątpliwości co do roli, jaką ja odgrywam w tem wszystkiem? Otóż znowu niedorzeczne z mojej strony pytanie. Jużci, że miała taką wątpliwość, jużci że nie wiedziała, czy ja wiem, lub nie wiem, kogo jej przywiozłem! Pokocha ją tymczasem z pewnością, pokochać ją musi, to dziecko ma w sobie jakiś czar, który przyciąga ku niemu wszystkie serca. Ja Bam kocham ją od owego dnia, kiedyśmy ją przywieźli do miasta razem z Karolem. Możnaby zapełnić cały rozdział jakiego sentymentalnego romansu tą moją miłością. Wszystko, co miłość ma w sobie egoistycznego i co ma materyalnego, to u mnie odnosi się do Heleny, wszystko co jest niesamolubnego, wznioślejszego w tem uczuciu, odnosi się do jej córki. Jedna mi uzupełnia drugą. Jedna przyzwyczaiła się do mnie, a druga patrzy na mnie, jak na swego opiekuńczego ducha. Kiedy przyjechałem zabrać ją od Karola i kiedy ją zapytałem, czemu taka smutna i zapłakana, jej oczy z taką otuchą spoczęły na mnie, jak gdyby czerpała pociechę i nadzieję ze współczucia, jakie jej okazałem. Biedniątko! Dla szesnastoletniego serduszka kwestye miłośne są kwestyami życia lub śmierci. Poradzimy na zmartwienie, poradzimy, moja mała; muszę tylko przed obiadem jeszcze pójść na plebanię i związać tego Rolińskiego kontraktem do prowadzenia budowy tartaku, której kosztorys wypracować mu poleciłem; obecność Helenki spłoszy go i uciekłby niezawodnie. Rzadki to charakter, nie powiem, jak na dzisiejsze, ale jak na wszystkie czasy. Już to nawiasem powiedziawszy, być może, że dzisiejsze encyklopedyczne wykształcenie utrudnia wyrabianie się charakterów, bo cechą każdego charakteru jest pewna jednostronność w zapatrywaniu się na świat, na ludzi i na siebie samego, podczas gdy encyklopedyczna nasza wiedza czyni nas skłonnymi do pozytywnej analizy i chroni nas od jednostronności. Prawdopodobnie nawet, w miarę szerzenia się pozytywizmu, będziemy mieli coraz mniej artystów i poetów, a w życiu coraz mniej wybitnych charakterów. Ależ i w romantycznych wiekach ubodzy rycerze i giermkowie wykradali córki królów i książąt, a tu dziś chudy pachołek kocha się w pannie i ucieka od niej, dowiedziawszy się, że jest posażną! Takiemu radbym zostawił mój majątek; zrobi on z niego lepszy użytek niż ja, bo uważając posag jako własność żony, zechce stać własną pracą i przez nią wyrobić sobie stanowisko niezawisłe i szanowane. Gdybym był wziął posażną żonę, byłbym także tak postępował, ponieważ zaś mam własny majątek, nie pracuję wcale. Mało nawet zajmuję się sprawami publicznemi, bo jakoś z kochanymi moimi sąsiadami na żadnym kroku zgodzić się nie mogę. Godzi się tedy to, com winien ogółowi, a czego mu nie daję, wynagrodzić przynajmniej jednostkom, które na to zasługują...“
— To jest w istocie rzeczą nie do uwierzenia — rzekła w tej chwili pani Zamecka, przerywając swemu mężowi jego pomyślany a niewypowiedziany monolog — wyobraź sobie, że Zgorzelski jeszcze nie oświadczył się Wandzi! Zmiłuj się i pomów z nim raz stanowczo, bo to już doprawdy nie wiem do czego podobne! Zajeżdża tu rankami, przesiaduje do północy, jednem słowem...
— Masz słuszność, moja duszko, przyjechałem nawet z postanowieniem rozmówienia się z p. Alfredem. Oprócz tego, co powiadasz, mam jeszcze i inne powody, dla których życzę sobie, ażeby przestał bywać u nas tak często.
— Masz... inne powody? Czy można wiedzieć jakie? — Pani Zamecka rzuciła to zapytanie od niechcenia, poprawiając „trenę“ swojej sukni i odwracając się w tym celu od męża. Serce jej biło gwałtownie i oczekiwała odpowiedzi, jak się w pojedynku oczekuje strzału przeciwnika. Strzał nie padł.
— Są to powody bardzo niesmacznej, a bardzo przytem pociesznej natury. Zgorzelski po jakiejś birbantce spotkał na ulicy córki Karola, wracające z kościoła wraz z Helenką, i zaczął z niemi rozmowę, wziąwszy je prawdopodobnie za jakie gryzetki. Dziewczęta uciekły i poskarżyły się ojcu, a ponieważ p. Alfred był później tak bezczelnym, że zrobił wizytę Skryptowiczom, więc Karol wziął się do kija i zmusił naszego rycerza do odwrotu przez okno.
— Czy nie powtarzałam zawsze, że jest to człowiek nikczemny? Biedna Wandzia, gdy się dowie o tem, że jej ubóstwiany biega za gryzetkami...
— Mniejsza o to, że biega za gryzetkami, mógł podochocić sobie i nie wiedzieć, co robi. To gorsza, że naraża się na wyrzucenie przez okno i że faktycznie był wyrzuconym, a już najgorsza, że miał czoło przed chwilą spojrzeć w oczy Helence i przypomnieć jej, iż miał „zaszczyt“ przedstawić się jej u państwa Karolów. Przyznam ci się, moja duszko, że miałem i mam ochotę postąpić z nim tak, jak Karol, i wzbogacić jego wspomnienia jeszcze jednym „zaszczytem“.
— Zrób to, drogi Tadeuszu, zrób, tylko pozwól, niech pójdę i zabiorę panny do ogrodu! Ta nieszczęśliwa Wandeczka nie przeżyłaby tego ciosu. Nie uwierzysz, jak jest w nim zaślepioną. Jestem pewną, że choć jej ta nasza wychowanka opowie wszystko, co się stało, nie zmniejszy to bynajmniej jej uwielbienia dla Zgorzelskiego.
Pani Zamecka musiała zachęcić pannę Wandę do czytania romansów pani Sand, skoro tak śmiało stawiała podobne twierdzenie. Zastanowiło ono p. Tadeusza.
— Tak sądzisz? — odparł. — Ha, być może. Ale w takim razie... nie radbym rozmawiać się ze Zgorzelskim, czuję bowiem, że nie rozmówilibyśmy się grzecznie. Zirytowała mię jego bezczelność. Wiesz co, moja duszko, zastanów się najpierw, czy nie lepiej by było, gdybyś opowiedziała Wandzi, co się stało, a gdyby jej to nie odjęło ochoty oddania ręki p. Alfredowi, wyręcz mnie i rozmów się z nim sama.
— Cóż ja mu powiem?
— Co? Poczekaj. Nie wiesz przypadkiem, w jakich to interesach on jeździł do miasta? Wszak mówiłaś mi niedawno, że interesa te miały związek z jego staraniem się o rękę Wandy.
— Coś mi tam plótł o tem, ale ty wiesz, że ja mu nigdy nie wierzę. Mówił o jakiejś pożyczce, którą ma otrzymać na Kruchówkę z kasy oszczędności, i to gotówką. Za tę gotówkę miał — oczywiście, gdyby jej nie przegrał w maczka — kupić papiery i temi papierami spłacić bank, a wszystko to razem miało zmniejszyć ciężary na Kruchówce, i tam dalej.
— Czy nie przypominasz sobie dokładnie, ile jest tych ciężarów?
— A dajże mi pokój, jakkolwiek nie wiele mam do czynienia, to przecież zawsze mogę sobie znaleść coś zabawniejszego, niż nosić w głowie ekstrakt tabularny Kruchówki.
— Masz racyę, moja duszko — odparł p. Tadeusz, śmiejąc się. — Otóż, jeśli się nie mylę, dług bankowy wynosi dwadzieścia tysięcy, i po części jest już spłacony. Nadzieja pożyczki w kasie oszczędności jest zawodną, o czem Zgorzelski przekonał się już niezawodnie. Dlatego też powiedz mu, że ponieważ Wandzia tak długo bawi w naszym domu, iż uważamy ją za należącą do naszej rodziny, przeznaczyliśmy dla niej oprócz wyprawy, dwadzieścia tysięcy posagu. Podług obecnego kursu listów zastawnych, pietnaście tysięcy wystarczy na spłacenie banku, a pięć tysięcy będzie p. Alfred mógł włożyć w gospodarstwo, co na trzystu morgach jest dostatecznem, zwłaszcza gdy nie będzie potrzebował płacić rat bankowych. Powiedz mu to wszystko, moja duszko, i zażądaj, aby się wyraźnie oświadczył o Wandzię, zwłaszcza, że jako jej przyjaciółka, wiesz dokładnie, jakie stosunki ich łączą. Dopiero gdyby nie przyjął tej racyonalnej i jak sądzę, korzystnej propozycyi, to ja się z nim rozmówię. Czy spamiętasz, co powiedziałem?
— Mam nadzieję, że spamiętam, ale przyznam ci się, że nie mam najmniejszej ochoty konferowania z p. Zgorzelskim. Ten człowiek irytuje mię swojemi kłamstwami do najwyższego stopnia.
— Nic to nie zaszkodzi, moja duszko, że cię trochę irytuje, przedstawisz mu sprawę z tem większą energią, podczas gdy ja, jeżelibym się zirytował, mógłbym tej energii rozwinąć więcej, niżby to było pożądanem dla szczęścia i spokoju Wandy.
— Ach prawda, ta biedna Wandzia!
— Więc podejmujesz się tej dyplomatycznej misyi, moja duszko?
— Cóż robić, muszę.
— To wybornie. Ja tymczasem pójdę na probostwo, bo mam interes do ks. Chyżyckiego, a raczej do drugiego z naszych zakochanych. Boję się, aby nie uciekł, gdy zobaczy Helenkę.
— Jakże go zatrzymasz?
— Wezmę od niego zobowiązanie pisemne, że mi postawi tartak parowy. Myśl nie zła, nieprawdaż? Żadnemu idealiście coś podobnego nie przyszłoby do głowy!
— W istocie, tartak parowy, to rzecz bardzo pozytywna.
P. Tadeusz wziął kapelusz i laskę, i poszedł na plebanię, a pani Helena wróciwszy do salonu, oświadczyła uroczyście, rzucając znaczące spojrzenie na Wandzię, panu Zgorzelskiemu, że ma z nim parę słów do pomówienia z polecenia swojego męża, i że go prosi do swego buduaru. Obydwie panienki skorzystały z półgodzinnej nieobecności osób starszych, która teraz nastąpiła, ażeby zawrzeć dozgonną przyjaźń i wyspowiadać się sobie nawzajem ze swoich uczuć, cierpień i nadziei. Helenka była atoli mniej wylaną, a dowiedziawszy się, jak mocno Wandzia zajmowała się p. Alfredem, nie wspomniała wcale o przebiegu jego wizyty u pp. Skryptowiczów.
Ażeby nie przeszkadzać pannom w ich zwierzeniach się wzajemnych, ani też pani Zameckiej w delikatnej misyi, której się podjęła, zrobimy tak jak pan Tadeusz, udamy się na plebanię.
Pan Zamecki posiadał rozległe lasy, obfitujące w budulec, i od dłuższego czasu zamierzał stawiać tartak parowy, w celu powiększenia intraty ze swoich majątków. Zamiar ten nacechowany materyalistyczną dążnością wieku dojrzał już był o tyle, że p. Zamecki nietylko był w posiadaniu planów i kosztorysów, które sam przejrzał, sprawdził i poprawił, nietylko wyznaczył był miejsce na budowę, ale już nawet maszyny zamówione były w fabryce, gdy nagle nienasycona zapewne chęć zysku podyktowała zwolennikowi pozytywizmu myśl oddania wszystkich papierów, rysunków i rachunków p. Wacławowi Rolińskiemu, z prośbą, ażeby to wszystko przejrzał, zbadał i poczynił swoje uwagi. Dzięki temu pochlebnemu zleceniu, Wacław pozbył się niemiłego uczucia, że przyjechał na wieś próżnować, uczucia, które go trapiło na równi prawie z ową boleścią serdeczną, znaną już czytelnikom tej powieści. Przez czas pobytu p. Zameckiego w mieście, wertował on zawzięcie papiery, które mu poruczono. Nieraz zimny pot występował mu na czoło, gdy z rachunku wynikało, że procenta od wkładu w tartak, doliczone do kosztów utrzymania go w ruchu, wyniosą o wiele więcej, niźli zysk otrzymany z różnicy między wartością surowego materyału, a ceną uzyskanych za pomocą pary wyrobów. Wówczas nieszczęśliwy teoretyk odkładał pióro, lub ołówek, i w tej samej chwili wzrok jego padał na paczkę drewnianą, ukrytą w kącie, i serce ściskało mu się gwałtownie. Wstawał — oglądał się, czy niema kogo w pobliżu, odejmował denko od paczki i trzymając je w ręku, przypatrywał się ukrytemu w tym prozaicznym schowku skarbowi. Skarb składał się z ramy, ze szkła i z kontrabandu fotograficznego, odkrytego przez p. Skryptowicza, jakoteż z rysunku niewprawną ręką uczennicy skreślonego, którego historyę także już znamy. Wacław dumał w tej pozycyi, dumał wiecznie jednę i tę samą tęskną dumkę, jak przystało smętnemu Ukraińcowi. Potem przypominał sobie, co pani Zamecka mówiła o ludziach, którzy zubożeli, a zachowali jakiś mały zabytek z lepszych czasów, i wydobywają go niekiedy z ukrycia, by żyć wspomnieniami, które on wywołuje... Wtem dawał się słyszeć jakiś ruch na plebanii, Wacław zamykał troskliwie paczkę i wracał do stolika, usiłując myśleć o rachunkach pana Zameckiego, a myśląc o tem, że jego żona zdaje się być nader rozumną kobietą, i kobietą z sercem. Z rachunku wypadało, że koszta tartaku byłyby niczem, gdyby w nim można przerabiać na tarcice, na parkiety i na futryny przynajmniej połowę tego drzewa które rośnie w Karpatach — a z rozmyślań wypadało, że pani Zamecka musi coś wiedzieć o strapieniach naszego bohatera, bo zrobiła była parę zbyt wyraźnych alluzyj. Zapewne Skryptowicz napisał jej coś, albo powiedział. Jeżeli ta kobieta ma serce, nie powinnaoby żartować z uczuć chudego pachołka. Kto wie, może i nie żartowała? Wszak natychmiast przerwała rozmowę, gdy spostrzegła, że dotknęła go boleśnie. I Skryptowicz także wydaje się lepszym człowiekiem w gruncie, niżliby na oko sądzić można. Wszak mówił tak szczerze, gdy wspominał o tem, że jego córki i Helenka zasmucone były nagłym wyjazdem pana Wacława, i że go kazały pozdrowić! Kto wie? Ale... tfu! precz z takiemi myślami. Co innego, gdyby panna Grodecka była ubogą dziewczyną. Wówczas Wacław przystąpiłby do niej śmiało, i prosiłby ją o trochę serca w zamian za swoje całe. Ale tak jak rzeczy stoją, nie uwierzyłaby mu, że ją kocha. Mogłaby go wyśmiać, wszyscy wyśmialiby go, bez wątpienia, i mieliby słuszność. Teraz — bodaj czy nie litują się nad nim tylko, tą pańską, uśmiechniętą litością, taką nieznośną!... Maszyna o sile trzydziestu koni spotrzebuje dziennie paliwa... Nie, niepodobna zebrać myśli, przejdźmy się trochę...
Tak było zaraz pierwszego dnia, gdy p. Tadeusz z p. Karolem pojechali do miasta, a p. Zamecka, ażeby nie mitrężyć Dubyny, który zrobił był cztery mile konno, sama jedna wyjechała na spacer na swojej Zulejce. Wacław spotkał ją gdy wracała. Widział ją zdaleka, gdy wyjeżdżała z lasu. Towarzyszył jej p. Zgorzelski na swoim sławnym kasztanku, tak słynnym ze skoków przez rowy i płoty. Jechali jakiś czas razem, a następnie p. Alfred podał coś pani Zameckiej, zwrócił konia i puścił się czwałem w stronę, z której przyjechali. Zapewne zgubił coś w lesie, może szpicrut, i znalazłszy go, miał wrócić, bo odjeżdżając nie uchylił nawet kapelusza, nie zrobił żadnego giestu, któryby oznaczać mógł pożegnanie. Pani Zamecka tymczasem pędem zbliżała się do zamku. W ręku miała jakiś papier złożony w większym formacie, niż zwykłe listy albo papiery prywatne. Pomimo gorąca i szybkiego ruchu konia, była dziwnie bladą. Wacław podniósł rękę do kapelusza, ażeby jej się ukłonić. W tej chwili osadziła Zulejkę i uśmiechnęła się do niego uprzejmie.
— Bardzo to niegrzecznie z pańskiej strony, panie Roliński, że pana chyba można spotkać w polu, na samotnej przechadzce. Widzisz pan, musiałam wyjechać sama, bo nie miałam towarzystwa.
— Sądziłem... że p. Zgorzelski towarzyszył pani.
— A, p. Zgorzelski! Spotkałam go w lesie, koło karczemki; wracał z wizyty u państwa Rozumowskich i towarzyszył mi kawałek drogi, ale jak pan widzisz, wrócił do Kruchówki, bo jeszcze dziś wieczór odjeżdża do miasta. Obiecał wstąpić na herbatę do Rymiszowa.
Ani tartak parowy p. Zameckiego, ani panna Helena Grodecka nie przeszkodziły Wacławowi zrobić uwagi, że jak na wizytę u państwa hrabstwa Rozumowskich, p. Alfred wybrał się w sposób dość niezwykły. Wacław spostrzegł był między innemi dokładnie, że p. Alfred miał na sobie strój myśliwski z wysokiemi butami, i wiedział przy tem, że nie łączyła go z domem hrabstwa zażyłość, któraby usprawiedliwiała takie sans-façon kawalerskie. Wacław pamiętał oprócz tego, że odjeżdżając Zgorzelski, nie ukłonił się pani Zameckiej, a przed odjazdem wręczył jej ten papier, który miała w ręku. Wszystko to razem zastanowiło nieco naszego młodego człowieka, ale pomyślał sobie, że go to nic nie obchodzi, a zresztą, pani Zamecka przerwała jego refleksye, których, ma się rozumieć nie czynił głośno.
— Niechno pan potrzyma trochę Zulejkę, zsiądę, bo gorąco jest nieznośne. Poznasz pan zaraz jeszcze jednę cnotę tego poczciwego stworzenia: pójdzie za mną spokojnie, jak pies, i stanie kiedy jej każę.
Wacław pomógł pani Helenie zsiąść, uwiązać cugle do siodła, i podsunąć strzemię na puślisku, poczem Zulejka puszczona wolno, w istocie szła krok w krok za swoją panią, usprawiedliwiając położone w niej zaufanie. Wacławowi nie wypadało nic innego, jak tylko towarzyszyć pani Zameckiej w jej powrocie do zamku, i z nader melancholiczną miną przystąpił do tego aktu grzeczności. Rozmowa wszczęła się z natury rzeczy o nudach wiejskich, które pani Zamecka znajdowała okropnemi, po wyjeździe męża.
— Wyobraź pan sobie jedynem mojem towarzystwem jest zakochana panna. Czy pan uważałeś, że niema nic nudniejszego nad ludzi zakochanych?... Jakże?
Wacław namyślał się, czy ma brać to zapytanie jako przytyk do siebie, czy jako rzecz powiedzianą „akademicznie?“ Wypadało wszakże odpowiedzieć, i odpowiedział:
— Nie pani, nie uważałem tego.
— Widocznie, nie miałeś pan sposobności uważać. A własne swoje towarzystwo, gdy się jest zakochanym, jak się panu podoba?
Tym razem, zamiast odpowiedzi, młodzian nasz potrafił tylko zarumienić się po uszy. Na uniewinnienie jego przytaczam, że miał lat zaledwie dwadzieścia kilka, że w szkołach więcej pracował, niż się bawił, i że z drugiej strony, nawet do najbardziej „akademicznej“ rozmowy o miłości, prowadzonej w alei lipowej z piękną kobietą, bez innych świadków, oprócz Zulejki, potrzebaby raczej jednego z tych młodych lub starych kawalerów, jakich próżniactwo wychowuje w szkole świata, i jednej z tych głów, w których niema nic oprócz reminiscencyj z „Wielkiej księżnej Gerolstein“ i „Pięknej Heleny“, nie zaś wychowanka ks. Chyżyckiego. Wacław zarumienił się, bo nie był dość wprawnym w szermierce, na której polegają konwersacye tego rodzaju, a nie dość znowu naiwnym, by nie czuł braku tej wprawy. W zakłopotaniu, gdy p. Zamecka wpatrywała się w niego ciekawie, na pół bawiąc się jego miną, a na pół niby z jakimś życzliwym, macierzyńskim wyrazem twarzy, bohater nasz postanowił wyrąbać się krzyżową sztuką, i wygłosił następujący, już dla swojej nowości pomnikowy frazes:
— Gdy się jest zakochanym, jest się... jest się — nieszczęśliwym!
— Nieszczęśliwym! — zawtórowała pani Helena tak miękko, że w głosie jej nie było ani trochę tego śmiechu, którym — wszak wolno użyć śmiałej nieco przenośni, jeżeli kto nie ma na sumieniu ani jednego wiersza, umieszczonego w Prądzie Literackim? — tego śmiechu więc, którym parsknęła w duszy. — Nieszczęśliwym! — rzekła, i stanąwszy, wzięła Wacława za rękę, podczas gdy Zulejka stanęła także, i wsunęła swoją głowę między rozmawiających, jak gdyby ich podsłuchać chciała. — Pan czujesz się nieszczęśliwym, panie... Wacławie?
Było to najcienistsze miejsce w całej alei, a pani Zamecka nawet w dobrem oświetleniu była łudząco podobną do panny Grodeckiej, mimo całej różnicy wieku. Wacław znalazł się jakby pod wpływem jakiej halucynacyi; — ten łagodny głos, te czarne oczy, te rysy twarzy znajome i obóstwiane, wewnętrzne jego wzruszenie nakoniec — wszystko to złożyło się na taką chwilę złotego widzenia, jaką się miewa chyba we śnie i jakąby się później nadaremnie przyzwać, odtworzyć chciało. Dosyć, że omal nie padł na kolana, omal nie przecisnął do serca ręki, która jego dłoń w uścisku trzymała. Na szczęście, Zulejka zbliżyła w tym momencie swoje nozdrze do tej ręki, bo przyzwyczajoną była otrzymywać z niej cukier. Wacław ocknął się i zarumienił się po raz drugi.
— Nie powinno się być nieszczęśliwym — mówiła pani Helena — gdy się jest tak młodym i gdy się posiada wszystkie warunki, potrzebne do szczęścia. Pan bierzesz miłość ze strony tragicznej, ponurej, a tymczasem, jest to uczucie, które powinno być tylko rozkoszą i weselem. Nie należy skazywać się na męczarnie dobrowolne, i zamykać się w sobie, jak w pustelni, jeżeli się ma otwarty świat przed sobą. To moje zdanie, panie... Wacławie, ale może ja jestem kobietą niezastanawiającą się głębiej, światową. Słuchaj że pan, co mówi poeta:

„A wierzchem życia, pluśniem wesoło!“

Wacław słuchał tego wykładu praktycznej filozofii w wielkiem roztargnieniu, podczas gdy pani Helena puściła była jego rękę i gdy oboje zbliżali się do bramy zamkowej. Nie odpowiadał ani słowa, i nie mógł zebrać myśli. Panna Wanda wyszła naprzeciw nich, i bohater nasz pożegnał się, przyrzekłszy poprzednio na uprzejme zaproszenie pani Zameckiej, przyjść na herbatę do zamku. Gdy wrócił na probostwo i znalazł się w swoim pokoju, począł rozmyślać nad tem spotkaniem, przypominał sobie wszystkie szczegóły rozmowy i zakonkludował półgłosem:
— Czego ona chce odemnie?
Wieczorem, w skutek zaproszenia pani Zameckiej, Wacław był na herbacie, na którą przybył także i p. Zgorzelski, w pilnym interesie wracający do miasta, chociaż zaledwie rano ztamtąd powrócił. Młodszy nasz bohater był, jak zwykle, małomownym i roztargnionym, starszy natomiast błyszczał tym razem niezwykłą werwą, a panna Wanda oczu z niego nie spuszczała. Wyłączne to jej zajmowanie się p. Alfredem było tak uderzającem, że Wacław mimo roztargnienia swojego zrozumiał, dlaczego pani Zamecka miała w twarzy jakiś uśmiech dobrodusznie złośliwy, i dlaczego trąciła go raz lekko ręką w sposób znaczący. Zdarzyło się nakoniec, że Wandzia musiała wyjść do kredensu, wydać jakieś polecenie służbie. Wówczas pani Helena pół żartem, a pół seryo zwróciła się do p. Alfreda.
— Ależ, panie Zgorzelski, potrzeba nie mieć Boga w sercu, aby tak bałamucić biedną dziewczynę!
— Nie mieć czego w sercu, proszę pani?
— Namyśl się pan, czego, a tymczasem przyniosę panu rachunek ze składki na szpital w Korytnicy, który mi pan dałeś dziś rano. Już go przejrzałam i podpisałam.
— A, więc to był rachunek ze składki ten papier, który p. Alfred doręczył pani Zameckiej, gdy się z nią rozstawał, wyjechawszy z lasu! — pomyślał Wacław, dziwiąc się teraz, jak go mógł na razie zastanowić szczegół tak zwykły i naturalny. Co do mnie, dziwi mię raczej nadzwyczajne podobieństwo, zachodzące między tym rachunkiem, a pewnym konsensem tabularnym, który p. Alfred przywiózł był z miasta, i który wyszedł był z pod pióra p. Gomułowicza. Albo też, ściśle rzecz wziąwszy, podobieństwo to nie dziwi mię wcale.
— Nie mieć Boga w sercu! — powtórzył p. Alfred po odejściu p. Zameckiej. — Przyznasz pan, panie Roliński, że kobiety są czasem nudne z temi swojemi religijnemi frazesami.
— Nie lubię frazesów — odparł Wacław — ale nie lubiłbym także kobiety bez religii.
— A panią Helenę, jak pan znajdujesz? No, nie taj się pan, uważałem, że zrobiła na panu pewne wrażenie.
— Panie...
— No, no, wolne żarty. Swoją drogą atoli nie da się zaprzeczyć, że udało się panu pozyskać w wysokim stopniu względy pani Zameckiej. Wyraża się o panu tak pochlebnie, że bałbym się o pana, gdybym nie wiedział, że pani Helena ma „Boga w sercu“. Chachacha! Boga w sercu!
— Czy pan nie wierzysz w Boga? — zapytał zimno Wacław, trochę zniecierpliwiony poufałym tonem, jaki przybrał był p. Alfred.
— Wierzę tylko w jednego Boga, a tym jest honor, panie Roliński. Honor jest moją wiarą, której odebrać sobie nie dam inaczej, jak tylko wraz z życiem.
Był to piękny sentyment, powiedziany tonem tak przekonywającym, że Wacław zmiękł i powziął o p. Alfredzie przekonanie, iż jest to człowiek światowy. lekkomyślny, ale z gruntu uczciwy. Zapytał więc spokojnie:
— Dlaczegoż pan zdajesz się powątpiewać, by p. Zamecka miała „Boga w sercu?“ Być może, iż państwo jesteście oboje jednej wiary.
— Ale innego wyznania. Kobiety, mój panie, obchodzą się bardzo cavalièrement ze swoim Bogiem. Jest on zawsze takim, jakim go mieć chcą: czasem widzi wszystko i jest okropnie surowym, a czasem patrzy przez palce, osobliwie gdy mu jako miejsce pobytu wyznaczą serce. Ten „Bóg w sercu“ bywa bardzo pobłażliwym: przypuszczam, że Bóg pani Zameckiej może być także takim — więcej niż przypuszczam, sądzę, domyślam się, ledwie nie wiem. Skorzystaj pan z nudów na wsi, i staraj się pan zbadać naturę tego Boga.
Powrót panny Wandy przerwał dalszą rozmowę, i dał Wacławowi czas do zrobienia drugiej tego dnia refleksyi, która tym razem brzmiała:
— Czego oni chcą odemnie?
Niedługo wszakże zastanawiał się nad tem pytaniem. Wróciwszy na plebanię, zastał tam kosztorys tartaku pana Zameckiego, portret i rysunek Helenki, i dumkę, którą dumał zwykle, zawsze jednę i tę samą. Dla stojącego na uboczu byłoby rzeczą jasną, że w tym wypadku wielki talent strategiczny i znakomita wprawa taktyczna rozbiły się o opór bierny i nieświadomy siebie, ale niezłomny. Niejeden byłby już marzył słodko o zwycięztwie niechcąc odniesionem, byłby tonął w rozkoszy, jaką sprawia zadowolona miłość własna, i byłby wpadł w zasadzkę. Wacław marzył o czem innem, tonął w innych myślach, i dlatego też ledwie nawiasem zadał sobie pytanie, czego chcą od niego — poczem wrócił ciałem do swojego kosztorysu, a duszą do swoich dumań.
Zastał go w ich towarzystwie p. Tadeusz, gdy wyprawiwszy żonę w misyi do p. Alfreda, zawitał na probostwo. Przyszły właściciel tartaka parowego miał jakąś niezmiernie zdradziecką i wyrafinowaną minę, gdy pytał o swój kosztorys i o plany. Słuchał z wielką uwagą spostrzeżeń, jakich mu w tej mierze udzielił Wacław, i oświadczył uroczyście, że radby z nich korzystać, w którym też celu proponuje p. Rolińskiemu kierownictwo robót. Wacław zaledwie wierzył swoim uszom, tak świetą była ta propozycya dla młodego człowieka, rozpoczynającego karyerę. Czując się wszelako na siłach, iż sprosta temu zadaniu, przyjął z podziękowaniem i z ochotą podpisał układ, na prędce przez pana Zameckicgo skreślony. Układ ten różnił się od innych tego rodzaju tem, że podczas gdy p. Zamecki w razie niedotrzymania umowy ze swojej strony zapłacić miał znaczną sumę, p. Roliński obowiązywał się tylko słowem honoru, iż stawiać będzie tartak, póki go nie postawi. Nie robiono nawet drugiego odpisu, oryginał został w ręku Wacława.
— Ja mam pańskie słowo, to mi wystarcza. Gdybyś go pan nie dotrzymał, na nicby mi się nie przydał dokument. A teraz ponieważ pani Zamecka na cześć mojego powrotu daje obiad, ponieważ posłałem już konie po dr. Chimerskiego do Korytnicy, i ponieważ ksiądz Chyżycki nie może się wymówić od udziału w tej uroczystości klubowej, więc chciej pan także należeć do naszego towarzystwa. Pokażę panu ciekawy, a śliczniutki aparat, który przywiozłem z miasta, a który pana szczególnie zainteresuje, jako młodego technika.
— Aparat? Jakiego rodzaju?
— Tak, aparat. Aparat elektro-medyczny, służący do przyspieszania pulsu. — Co mówiąc, p. Tadeusz mrugnął nieznacznie do ks. Chyżyckiego, a ks. Chyżycki zażył tabaki, i poczęstował nią p. Zameckiego, co zwykł był czynić, ile razy był zadowolonym z kogo. A ponieważ ksiądz proboszcz nie był wymagającym, więc tylko jeden ksiądz jezuita Kriechewitz, gdy raz dostał kataru, musiał go aż sam prosić o szczyptę tabaki.
Dr. Chimerski przybył już był i znajdował się z damami w salonie, wychodzącym na werandę. Salon ten odznaczał się pożądanym w lecie chłodem i półcieniem, ale pan Tadeusz miał wzrok doskonały i nie przeoczył żadnego szczegółu, który go zajmował. Warto było widzieć, jak stał z rozpromienioną twarzą i trącał proboszcza łokciem, kiedy po wejściu panów do pokoju, Helenka na wpół podniosła się z miejsca i usiadła napowrót, cała oblana szkarłatem, podczas gdy Wacław miał minę nie technika, który ukończył studya z odszczególnieniem, ale technika, któremu właśnie profesor Żmurko dowodzi jak na dłoni, że nie ma najmniejszego wyobrażenia o wyższej analizie i że powinien zgłębić lepiej tajniki rachunku różniczkowego i całkowego. Wacław zrobił nawet ruch, jak gdyby chciał zastosować się do tego fatalnego położenia i odejść w największej konfuzyi, ale nie uczynił tego i tylko skłonił się jak najzimniej i jak najsztywniej mógł. Przedstawiono Helence proboszcza, a po nim przyszła kolej na jego wychowanka.
— Ja znam pana Wacława — odpowiedziała szybko, i zapomniała dodać: Rolińskiego. Kiedy sobie przypomniała, było już zapóźno.
— Ja... mam przyjemność... znać pannę Grodecką — potwierdził Wacław tonem, któregoby sobie od niego mógł był pożyczyć notaryusz, dyktujący legalizacyę jakiego aktu. Jedyną różnicą byłoby, że notaryuszom nie zwykły łzy kręcić się w oczach przy takich sposobnościach, i że nie kąsają się w usta, ażeby stać się panami siebie samych.
Naraz Helenka wstała z miejsca, przeszła szybko przez pokój i przystąpiwszy do Wacława, podała mu rękę. Ani się spostrzegł, kiedy tę rękę podniósł do ust i pocałował.
— Tak dawno... wygłosił sentencyonalnie, i byłby zapewne dodał: nie miałem przyjemności, gdyby mu nie brakło tchu.
— Ach, bardzo dawno — była cicha odpowiedź, podczas gdy Dr. Chimerski rozprawiał tak głośno od początku tej sceny i wprawiał panią Zamecką w tak spazmatyczny śmiech swojemi ulubionemi paradoksami, że kto nie chciał, nie potrzebował uważać na rozmowę młodych ludzi.
— Dziewczyna rezolutniejsza od niego — szepnął pan Tadeusz proboszczowi.
— Ha, sancta simplicitas! — odparł ksiądz, podając kolatorowi tabakierkę.
Sancta, księże, sancta! — powtarzał p. Zamecki, i gdyby pani Helena chciała była pojąć jeszcze lepiej niż przy pierwszym swoim wjeździe do Rymiszowa, co znaczy „dobry człowiek“, powinnaby była przypatrzyć się zadowoleniu, jakie się malowało w twarzy jej męża z powodu tego nic nieznaczącego wypadku. Bo cóż to znaczy, że szczęście uśmiecha się młodym ludziom, którzy nas właściwie nic nie obchodzą? Nie jestże to fraszką, że serce dziecinne na pierwszym wstępie w świat nie spotka się z goryczą zawodu, z tęsknotą nieziszczonej nadziei, z agonią żalu? Jeżeli jakiś młody technik kocha się w jakiej młodej dziewczynie, znalezionej na wsi, to można nie mieć nic przeciw temu, mais pour en faire une affaire d’état, potrzeba chyba czuć wielką próżnię w własnem sercu, nie mieć własnych ideałów, nie ogarniać ich tą miłością, „której wewnętrzna pobudka większą jest od jej przedmiotu“. I potrzeba być dobrym, nieznośnie dobrym człowiekiem, takim prozaicznie dobrym, jak p. Tadeusz, biorącym wszystko tak, jak ono jest, widzącym ujemne strony i przyjmującym je równie chętnie, jak dobre, nieszukającym doskonałości i nietworzącym jej z własnych urojeń, wbrew lepszej rzeczywistej świadomości. Faktem jest wszelako, i fakt ten powtarzam raz jeszcze gołosłownie, że p. Tadeusz Zamecki dawno nie doznał był tak wielkiej radości, jak teraz, kiedy mu się udało sprowadzić podstępem do jednego salonu dwoje kochanków, rozdzielonych właściwe tylko przywidzeniem i uporem z jednej strony. Na całej kuli ziemskiej, oprócz Helenki i Wacława, który był szczęśliwym mimo swej woli, nie było ludzi tak uszczęśliwionych tem spotkaniem, jak p. Tadeusz i ks. Chyżycki, chociaż ksiądz myślał już więcej tylko o szczęściu swojego wychowanka. Rodzina pana Skryptowicza byłaby także bardzo uradowaną, gdyby była obecną tej scenie, a nakoniec i p. Karol byłby może uczuł pewną satysfakcyę, ale z zasady unikając „emocyi“, byłby się zapewne salwował jakim humorystycznym konceptem.

Co się tyczy mojego opowiadania, salwuje się ono hasłem danem do obiadu, które jest autorowi bardzo na rękę, zważywszy, iż szczęście kochanków nawet na papierze nie może trwać bardzo długo, i że czekają nas wypadki mniej może radosnej i niewinnej natury.




ROZDZIAŁ X.


Zdaliśmy sprawę z misyi, którą wziął był na siebie p. Tadeusz Zamecki i której celem było zbliżenie dwojga zakochanych młodych ludzi, rozdzielonych niedyplomatyczną interwencyą p. Skryptowicza. Misya ta, jak widzieliśmy, poszła gładko, i jeden z dwóch młodych bohaterów naszych widział się nagle przykutym do miejsca pobytu ubóstwianej przez się istoty, nietylko siłą swojego uczucia, ale nawet formalnie podpisanym kontraktem. Który z tych węzłów był silniejszym, lub czy obydwa były równie silnemi, to na razie zostawić musimy domyślności szanownego czytelnika, i jego znajomości świata i ludzi, tymczasem zaś zajmiemy się losem drugiej pary, także jeszcze młodej i także interesującej, a pod względem chronologicznym mającej o ośm lat dawniejsze prawa do naszej uwagi i sympatyi.
Gdybyśmy zapoznali z sobą i skojarzyli szczęśliwie w nierozerwalne stadło małżeńskie pana Tadeusza Zameckiego i pannę Helenę Podwalską, różnica wieku między panem młodym a panną młodą wynosiła lat dwanaście i były wówczas głosy, jakoby 28-letnia panna, wychodząc za mąż za 40-letniego wdowca, wybrała sobie „starego męża“. Pan Alfred Zgorzelski starszym był o trzy lata od p. Zameckiej, a panna Wanda Cichocka młodszą była od niej o lat ośm; w tej chwili więc, o której traktuje obecny rozdział naszej powieści, pod względem dat tak ścisłej, pan Alfred liczył lat 39, a panna Wanda była w tym samym wieku, w którym wyszła za mąż panna Podwalska. Pomimo to nietylko nikomu nigdy nie mogło przyjść do głowy, by p. Alfred był za starym na męża dla panny Wandy, ale przeciwnie tak zwany „świat“, zapytany o swoje zdanie, byłby powiedział, na wypadek ogłoszenia zapowiedzi w kościółku rymiszowskim, że pan Alfred żeni się ze starą panną. Było to winą jednej, a zasługą drugiej strony. Panna Wanda byłaby wprawdzie raczej poniosła śmierć męczeńską, nimby była przyznała, iż wobec każdego pod słońcem kodeksu cywilnego przysługuje jej od kilku już lat bezwarunkowe prawo rozporządzania swoją osobą i majątkiem. Na szczęście atoli i na nieszczęście, tak ciężka próba byłaby w tym wypadku była zbyteczną. Na szczęście, mówimy, ponieważ każda panienka od 15-tu do 45-iu, a nawet i później, ma zawsze mamę, ciocię, tatę, wuja, lub kogoś podobnego, na kogo może złożyć obowiązek dopełnienia formalności, inaugurowanej rumieńcem, skromne m spuszczeniem oczu i słowami: „Panie... ja nie wiem... jeżeli mama (ciocia, wujeńcia, tato i t. p.) pozwoli, to... ja... ja...“ — reszta daje się do zrozumienia. Panna Wanda miała ciocię: panią Trzecieszczakiewiczową, do której mogła odesłać p. Alfreda po zezwolenie, miała ją, jak powiadam, na szczęście. Na nieszczęście zaś, w dwudziestem ósmem lecie życia, panna Wanda w miłych zresztą i nieszpetnych rysach swojej twarzy, miała już wyraz tego, o co pyta notaryusz przy podpisaniu kontraktu, jeżeli własnowolność jego klienta wydaje mu się podejrzaną. Jednem słowem, nie wydawała się ani o rok młodszą niż była w istocie, a przytem nie była nigdy imponującą pięknością. Była to owszem zaledwie osóbka, o jakiej mówią popularnie, że jest „niczego“. Co gorsza, wyszedłszy z pod opiekuńczych skrzydeł pani Trzecieszczakiewiczowej, zapomniała była wpojonych w nią mozolnie elementów sztuki podobania się całemu światu. Umiała jeszcze tylko ze spojrzeń, półsłówek — i o słodyczy! — czasem z całych słów pana Alfreda domyślać lub dowiadywać się, w czem jej „do twarzy“ i w jaki sposób mogła „prezentować się“ najkorzystniej. Ponieważ zaś, o ile nam wiadomo, p. Alfred nader rzadko zadawał sobie pracę mówienia tego co myślał, więc informacye panny Wandy w tej mierze bywały do tego stopnia mylnemi, że pani Zamecka nieraz w obecności trzecich osób strofowała go, jakoby rozmyślnie „robił cudaka z biednej Wandzi“, a nieraz też, gdy była sama z sobą lub ze swoim ideałem, śmiała się do łez „z głupiej dziewczyny, w którą ten mauvais sujet, Alfred, wmówi, co mu się podoba“. Rezultatem zaś tego wszystkiego było, że panna Wanda mogła być zjawiskiem ujmującem i powabnem chyba dla kogo takiego, ktoby był myślał to, co jej mówił pan Alfred, ale takiego nikogo nie było na świecie.
P. Zgorzelskiego znamy dobrze z powierzchowności i innych zalet różnego rodzaju. Bylibyśmy niesprawiedliwymi, gdybyśmy nie przyznali, że szkoda go było dla panny Wandy. Tak świetny kawaler, poruszający się w wyższych sferach towarzystwa, mógł mieć pretensyę do lepszej partyi, bez względu na swoje pasywa majątkowe. Czuła to panna Wanda, czuł to niemniej głęboko i p. Alfred. Umiał on też przez długie lata i starać się niby o rękę panny Cichockiej, i odwlekać rzecz ad feliciora tempora, w gruncie rzeczy atoli ożenienie się z nią było w jego oczach ewentualnością równie straszną, jak np. niedwuznaczna i niczem niepokryta infamia, a nawet o mało co mniej straszną od zarabiania na chleb codzienny lub od śmierci lirycznej.
Pani Zamecka podjęła się tedy zadania nieskończenie trudniejszego, niż p. Zamecki na plebanii, gdy przyrzekła mężowi, że pomówi z p. Zgorzelskim i zaproponuje mu znaczne ułatwienia i korzyści materyalne, pod warunkiem, by położył stanowczy i pożądany kres swoim długoletnim i stałym konkurom. Trudność ta ułatwioną wszakże była z powodu, iż p. Zamecka nie miała zamiaru jej przezwyciężać. Dlatego też rokowania dyplomatyczne w tej mierze były skończone, gdy p. Tadeusz przyprowadził z sobą na obiad ks. Chyżyckiego i Wacława. Prawdę powiedziawszy, konferencyi w myśl p. Tadeusza nie rozpoczynano wcale. Jeszcze więcej prawdy powiedziawszy — bo przecież szanowny czytelnik o wszystkiem kiedyś dowiedzieć się musi — konferencyę tę poprzedziły dwie inne, między panią Heleną a p. Alfredem, i o tych autor przedewszystkiem musi dać szczegółową relacyę, jeżeli nie chce, tając to i owo, zamącić naturalnego biegu wypadków zagadkowemi niespodziankami.
P. Zgorzelski wrócił był z pierwszej swojej wyprawy do miasta i minął był na stacyi kolei żelaznej udających się tamże pp. Tadeusza i Karola, gdy mu Dubyna wręczył pismo z Rymiszowa, w skutek czego bohater nasz po kilku kwadransach na znanym z dzielnych skoków swoich kasztanku jechał wolno lasem rymiszowskim, drogą, wiodącą od Kruchówki. Nim wyjechał w pole, usłyszał tętęt konia i za chwilę ujrzał przed sobą panią Helenę na Zulejce. Miejsce zjazdu było dobrze wybrane, jeżeli chodziło o rozmowę bez świadków, oprócz fur włościańskich bowiem, wlokących się drogą od czasu do czasu, nie było tam innego ruchu, a pojawienie się kawalkaty, złożonej z Alfreda i panny Heleny konno, należało do rzeczy, z któremi włościanie w okolicy byli tak oswojonymi, iż nawet nieobecność Dubyny nie mogła im wpaść w oczy, zwłaszcza, gdy, jak wiemy, namiętny ten miłośnik złego tytoniu, dzięki względności pana Alfreda, jeździł zawsze o jakie sto kroków za państwem i nie był postacią dość zajmującą, by ktokolwiek chciał zastanawiać się, gdzie Dubyna podział się tym razem? Faktem jest tylko, że kiedy p. Tadeusz był w domu, p. Zamecka nie wyjeżdżała nigdy w towarzystwie p. Zgorzelskiego bez Dubyny i faktem jest, że właściwie nie mogła przewidzieć spotkania z p. Alfredem w lesie, bo list, który do niego pisała, tyczył się oczywiście składek na szpital w Korytnicy. A zresztą, czy nie była od tylu lat w otwartej wojnie z p. Zgorzelskim do tego stopnia, że p. Tadeusz stawać musiał nieraz po jego stronie?
Pani Helena zatrzymała Zulejkę, p. Alfred zwrócił kasztanka i oboje ruszyli stępem w stronę, z której on był nadjechał. Przez chwilę nie rzekli do siebie ani słowa; pan Zgorzelski miał zwykłą swoją minę, swobodną i obojętną, podczas gdy p. Zamecka mierzyła go wzrokiem badawczym i ostrym.
— Co zrobiłeś z Bergerem? — zapytała nakoniec.
— Jeszcze nic.
— Mój Boże, kiedyż to się już przynajmniej skończy! Mówiłam ci, że to się skończyć musi. Niepodobna mi żyć w tej ciągłej trwodze dla tej nędznej twojej sprawki. Czy masz ty sumienie narażać mnie na tyle niepokoju? Ale zabawna jestem! — dodała ze spazmatycznym śmiechem. — Z tobą mówić o sumieniu! Powiem ci co innego. Czy wiesz, że Karol wie o wszystkiem?
P. Alfred kiwnął obojętnie głową i odpowiedział znudzonym tonem:
— Wiem.
— Karol wie nawet więcej, niż ja wiedziałam. Czy ty oszalałeś, że ci przyszło na myśl dla wykupienia jednego wekslu od żyda, spieniężać drugi znowu z tym samym podrobionym podpisem Tadeusza! Nie masz nawet zręczności pospolitego zbrodniarza przy wszystkich swoich złych instynktach. Tysiąc razy na dzień przychodzi mi myśl zostawić cię twojemu losowi i nie mogę pojąć, dlaczegom tego już dawno nie zrobiła!
— Bo nie możesz.
— Mogę! Niech wszystko wyjdzie na jaw, a pokaże się, że podrobiłeś nie tylko podpis Tadeusza, ale i mój. Będę miała chwilową nieprzyjemność, ale ostatecznie za to odpowiadać nie mogę, ani mi to nie ubliża, że ktoś mię podpisał na wekslu.
— Ale rzeczoznawcy sądowi poznają, że podpis jest prawdziwym.
— Jakto, prawdziwym? Wszak Karol zwrócił mi weksel z prawdziwym moim podpisem, siedm lat temu!
— Nie, przypatrz mu się, jeżeli go masz jeszcze. Ten właśnie podpis był fałszywy, przerysowany do okna. Weksel, który mi dałaś przed twoim ślubem, ja sam wykupiłem od Bergera, a ponieważ później potrzeba mi było więcej pieniędzy, a blankiet na szczęście nie był wypełniony głoskami i nie miał daty, więc z pięciu tysięcy zrobiło się piętnaście i Berger ma ten cyrograf u siebie. Czytałem w sprawozdaniach z rozpraw sądowych, że rzeczoznawcy umieją odróżnić prawdziwe podpisy od najlepiej podrobionych. Mierzą kąty między kreskami, jeżeli podpis robiony jest z wolnej ręki, przypatrują mu się przez lupę, jeżeli jest kalkowany. W tym drugim wypadku odkrywają z łatwością, iż kreski z początku lekko naszkicowane, były później wygrubione; jeżeli tego nie znajdą, podpis oczywiście robiony jest, swobodnem pociągnięciem pióra, a w takim razie decyduje względna pochyłość kresek, ich zaokrąglenie i t. d., jednem słowem to, co nazywają duktem pióra. Wówczas rzeczoznawcy orzekają, że według najlepszego ich rozumienia podpis jest prawdziwy, i musieliby orzec to o twoim podpisie, chociaż ze słów „Helena Podwalska“ zrobiłem później „Helena z Podwalskich Zamecka“. Użyłem wszakże zupełnie podobnego atramentu, a weksel nosi datę roku, w którym nie mogłaś jeszcze nauczyć się podpisywać jednostajnie, tym samym duktem, rozumiesz, twojego nowego nazwiska jako pani Zamecka. Rzeczoznawcy trzymają się tego prawidła, że tożsamość pisma da się stwierdzić najdokładniej według tych zgłosek alfabetu, które się pisze najczęściej, a więc po
głoskach nazwiska, które jak w tym wypadku, pisało się przez lat dwadzieścia z górą. Z tego wynika, gdyby mię nawet przekonano o podrobienie podpisu Zameckiego, to jednak wszelkie prawdopodobieństwo przemawiałoby za tem, iż ty podpisałaś się sama.
Pani Helena słuchała tego wywodu kryminalistycznego z natężoną uwagą, kilka razy jakiś okrzyk zgrozy chciał wydobywać się z jej piersi, ale go stłumiła. To, co mówił p. Alfred, było przekonywującem, niedawno bowiem pisma peryodyczne opisywały obszernie rozprawę sądową o fałszerstwo, w której okazała się rozstrzygającą opinia rzeczoznawców, oparta na szczegółach, o których wspominał p. Zgorzelski. Mimo to, a może właśnie dlatego, wykrzykniki tego rodzaju, jak np. Potwór! Złoczyńca! byłyby zupełnie odpowiadały sytuacyi. Na inne wszakże tory skierować się musiała myśl pani Heleny, skoro zamiast czynić wyrzuty panu Alfredowi, zawołała z rodzajem rozpaczliwej rezygnacyi w głosie:
— Ha, fatalność jakaś robi mię twoją współwinną! Jesteś moim złym geniuszem, ty, i ona także! Byłeś u Drozdowskiej i u Karola? Pytałeś się, widziałeś ją?
— Tak. Niema najmniejszej wątpliwości.
— Więc piekło narzuca mi to stworzenie, które odepchnęłam, gdy przyszło na świat! Więc cała hańba, całe upokorzenie, którego unikałam, przeciw któremu broniłam się wszelkiemi siłami, spada teraz na mnie w postaci najwstrętniejszej, najnieznośniejszej! Więc ten człowiek, który mię gniótł, który mię zabijał tak długo swoją urojoną, powszednią, niesmaczną wyższością, taką broń na mnie ma w rękach! Chce, ażebym mu padła do nóg, ażebym mu ze łzami w oczach dziękowała, jak za dobrodziejstwo, za to że raczył wdeptać mię w proch, zamienić w pokutującą Magdalenę, w czułą.... matkę! Domyśliłam się tego od kilku dni, Alfredzie, nie powiedziałeś mi nic nowego, choć dotychczas szaleję na myśl, jak to zniosę! I czy ty wiesz, co oni zamierzają zrobić z tą?...
— Z twoją córką?
— Milcz! Tobie to właśnie z flegmą wygłaszać słowo, którego słyszeć nie chcę! Nie chcę, rozumiesz mię? Nie próbuj podnosić głowy tam gdzie mnie schylać ją każą, bo cię strącę tak nisko, jak na to zasługujesz! Nie zapominaj, że jesteś tchórzem, i że nie możesz mierzyć się ze mną!
— Ależ, Helenko... — jąknął p. Alfred. Kobieta, którą widział przed sobą, imponowała mu zawsze, ale w tej chwili, z roziskrzonym wzrokiem, z szaleństwem i wciekłością w wyrazie twarzy i z namiętną determinacyą w głosie, była w istocie straszną, i uląkłby się jej był odważniejszy od p. Alfreda.
— Dosyć tego! Chciałam ci powiedzieć, że oni jej myślą zapisać majątek, cały majątek?
— Kto, oni? — zapytał p. Alfred nieśmiało.
— Zamecki i Karol. Słyszałam to z ust Karola. Jeżeli Zamecki wykona zamiar, niw go zadusi astma, albo jeżeli nie zdołam zniszczyć testamentu, jedyna nadzieja, jaką się łudziłam, zniknęła. To przeklęte stworzenie, wygrzebane gdzieś z pod śmiecia, w ten sposób staje między mną a wszystkiem, czem być i co mieć mogę! Po latach tajemnego upokorzenia, po latach kajdan nieznośnych spodziewałam się zostać sama, z majątkiem, dla którego tyle zniosłam, i z tobą nareszcie. Oni mi gotują skromny los wdowi, z nowemi u nóg pętami, cięższemi od znienawidzonego męża! Gotują mi ciągły wyrzut, któryby mnie ani na krok nie odstępował, któryby świadczył przeciw mnie, gdziekolwiek stąpię!
— To rzecz szczególna, niepojęta dla mnie — mówił p. Alfred z gadatliwością człowieka, którego przestraszono, i który dla zjednania sobie groźnego przeciwnika, wchodzi natychmiast w myśl jego i stara się jak największą obfitością słów przekonać go o swojej uległości. — Mówiła mi Drozdowska, że Zamecki od czasu jak zabrał tę dziewczynę od... mamki w Gródeczku, i umieścił ją u Skryptowiczów, sfiksował co do niej. Ile razy jest w mieście, pierwszą jego rzeczą jest biedz do Skryptowiczów, wypytywać się o zdrowie, o powodzenie, o humor swojej pupilki, dogadzać wszytskim jej gustom i zachceniom, zajmować się najmmejszemi jej potrzebami, najdrobniejszemi szczegółami jej wychowania. Jest to albo fiksacya, albo złość...
— Złość, złość piekielna! Jest to spisek, uknuty, aby mię poniżyć, złamać! Domyślam się jego źródła. Karol i jego szanowna połowica... to straszydło na wróble, które zawsze cierpiało coś do mnie... wszak przypominasz sobie, że mimo bliskiego kuzynowstwa z Karolem, widziałam jego żonę zaledwie dwa razy w życiu? Kobieta ta nienawidziła mię zawsze, domyślałam się tego, chociaż nie zwracałam na nią uwagi. I właśnie ten brak atencyi z mojej strony musiał doprowadzać ją do wciekłości, a potem zazdrość, kobieca zazdrość! Zazdrościła mi mego urodzenia, majątku, pozycyi, roli jaką grałam i gram w świecie, powierzchowności nakoniec i wychowania. Ha, więc to jej zemsta!
Nadmienić tu wypada, że pani Skryptowiczowa pochodziła z bardzo poważnej, zamożnej, i starodawnej rodziny szlacheckiej, że jak wiemy, zajmowała się tylko mężem i dziećmi, i że będąc starszą od pani Heleny a przy tem domatorką z natury, nie mogła zazdrościć kuzynce swojego męża tego wszystkiego, w czem ta czuła się wyższą od niej. Co więcej, czuła się tak szczęśliwą, że z nikim a nikim w świecie nie chciałaby była losu swego zamienić. Tem samem, nie mogła być zazdrosną, ani nienawidzić pani Zameckiej. Co się zaś tyczy zemsty, nie zdobyłaby się na nią była nawet w takim razie, gdyby jej pani Helena odebrała była to, co miała najdroższego w świecie. Ażeby się mścić, i to mścić się z wyrachowaniem, zapomocą długoletnich przygotowań, potrzeba było usposobienia, które nie było dane p. Skryptowiczowej. W tym więc wypadku mylnem było zastosowane przez panią Helenę kryminalistyczne prawidło francuskie: „Cherchez la femme“. Cokolwiek bądź, potrzeba jej było wytłumaczyć sobie pobudki postępowania pp. Karola i Tadeusza, i wytłumaczyła je sobie po swojemu.
— Jak oni ją znaleźli? — dodała po chwili.
— Drozdowska zaklina się na wszystko, że nikt nie wiedział o istnieniu tej dziewczyny, a przynajmniej nikt nie wiedział o tem, gdzie się podziała, oprócz niej i starej Antoniowej, która służyła u twojej matki... była nawet podobnoś twoją piastunką. Na nieszczęście, oddaliliście ją, a Skryptowiczowa, chociaż nie potrzebowała jej usług, wzięła ją do siebie.
— Ażeby przez nią dowiedzieć się, co się działo w naszym domu! To rzecz godna pani Skryptowiczowej.
— Skryptowiczowa w istocie dowiedziała się o wszystkiem od Antoniowej, i powiedziała mężowi. Skryptowicz napadł Drozdowską, przestraszył ją policyą i sądami, i odebrał od niej dziewczynę wraz z urzędowem prawem opieki.
— Cóż, czy nie mówiłam ci, kto uknuł spisek? Czy Antoniowa żyje jeszcze?
— Żyje, ale niema jej u Skryptowiczów. Umieścili ją gdzieindziej, nim tę dziewczynę wzięli do domu, w jakiemś miasteczku na prowincyi.
— I sprowadzą ją, gdy im będzie potrzebną, a Drozdowską także! Pani Karolowa, jak widzę, zgromadziła przeciw mnie cały „materyał dowodowy“, jak najlepszy prokurator. Mówią, że podobieństwo rysów jest wielkie?
— Nadzwyczajne — odparł p. Alfred, który zrozumiał, że zapytanie to odnosiło się nie do p. Karolowej. — Nietylko nadzwyczajne, ale często łudzące. Tak łudzące, że gdybym miał o kilkanaście lat mniej... — dodał to z tak figlarnym uśmiechem, jak gdyby Berger nie był w posiadaniu żadnego kompromitującego autografu, i jak gdyby jedynemi dla niego wrażeniami chwili były złote promienie słońca, przeciskające się przez świeżą i gęstą zieloność drzew, na których świergotało ptactwo leśne o swobodzie i wesołości.
— O, nie taj się z twojemi myślami, wiem ja dobrze, że nie potrzebujesz mieć o kilkanaście lat mniej, i że jesteś zdolnym do wszystkiego... Mniejsza o to, na razie, wolno ci romansować z tą panienką, wolno ci nawet zawrócić jej głowę, tylko... rozumiesz?
— Nie, nie rozumiem.
— Zamecki sprowadza ją tutaj, aby ją wyswatać za młodzieńca z plebanii. Warto im popsuć szyki, a może tem prędzej pozbędziemy się miłych gości. Młodzieńca ja biorę na siebie, a ty spróbuj szczęścia ze swojej strony, może ci się uda...
— No, zobaczymy — rzekł p. Alfred poprawiając się w siodle.
— Ale to wszystko fraszki! — westchnęła p. Helena. — Zamecki wie o tem, co było przed laty; wiedział o tem, nim się ożenił ze mną. Gdybym się mogła pogodzić z myślą odegrania upokarzającej roli, którą mi przeznaczyli, cała ta sprawa byłaby mniej ważną. Kto wie, może się jeszcze uda odwrócić wszystko, odjąć im odwagę wystąpienia z tajemnicą, której doszli podstępnym sposobem. Mam czas pomyśleć o tem... mam kilka dni przed sobą, nim Zamecki powróci. Najnaglejszą jest rzeczą załatwić ten nieszczęsny interes pieniężny. Więc Berger ciągle grozi?
— Tak.
— Dałeś mu przecież tych dwa tysiące... znalazłeś je w książce?
— Znalazłem.
— I dałeś?
— To jest... tak, dałem.
Pani Helena zmierzyła swojego towarzysza wzrokiem podobnym do tego, przed którym ugiął się był przed chwilą i rzekła rozkazującym głosem:
— Nie próbuj mię okłamać. Widzę ci z oczu, że nie dałeś mu ani grosza. Wiem, w jakiem byłeś towarzystwie. Grałeś znowu, straciłeś wszystko?
— Tak.
— Człowiecze, zlituj się? Uważaj, że możesz mię zgubić, a przynajmniej uważaj, że gubisz sam siebie! Czy ty wiesz, że jakkolwiek Zamecki wcale nie jest skąpym, tak często w ostatnich czasach sięgałam do jego kasy, że tym razem zmuszoną byłam użyć podstępu, ażeby dostać od niego pieniądze potrzebne do uspokojenia tego lichwiarza, przynajmniej na czas jakiś?
— Wszystko to pochodzi ztąd, że sięgasz do kasy Zameckiego zawsze przez jego ręce. Spróbuj kiedy sięgnąć sama, a odrazu pozbędziemy się kłopotu. Wszak ma około ćwierć miliona w swojej werthajmówce, a Dam potrzeba właśnie tylko dziesiątej części tej sumy. Spodziewam się, że nie chowa kluczów przed tobą tak, byś ich znaleść nie mogła?
Nigdy piękniejsza twarz nie gnębiła nędznika wyrazem głębszej pogardy, jak w tej chwili twarz pani Heleny, jadącego obok niej p. Alfreda.
— Ukraść? — rzekła z naciskiem. — Czy ty mnie jeszcze nie znasz, czy nie oduczysz się nigdy sądzić drugich po sobie? Czy nie wiesz, że przywiedziona do ostateczności byłabym zdolną zabić, struć, zamordować kogo otwarcie lub podstępnie, sobie nakoniec samej odebrać życie, ale ukraść! Nie, to twoja specyalność, równie jak grać w maczka, fałszować weksle, albo nie stanąć w pojedynku. Ty mnie nie pojmujesz? Nie pojmujesz, że można być twoją przyjaciółką i kochać się w tobie, a pomimo to jeszcze pogardzać podłością?
Pan Alfred wiedział, że pani Helena lubiła od czasu do czasu pomiatać nim w ten sposób, rozkoszować niejako w wyższości swojej, i dać mu w końcu na seryo uczuć swoją przewagę; wiedział, że każda taka scena kończyła się zawsze jej zwycięztwem, ale mimo to próbował czasem podnosić rodzaj buntu. Rzekł tedy obojętnie, i nie patrząc jej w oczy.
— Ukraść! Nikt nie mówił o kradzieży, bo przecież przyznasz, że czy się oszukuje męża w ten sposób, czy w inny...
— To fałsz! Ja nie oszukuję Zameckiego, ja prowadzę z nim wojnę, zaciętą, długą wojnę, w której moja dusza walczy z jego pewnością siebie, z jego urojoną wyższością! Jeżeli chciałeś zrobić mi zarzut z tego, że ci dostarczam pieniędzy do trwonienia, to powinieneś był pamiętać, że Zamecki nie żąda odemnie nigdy rachunku z pieniędzy, które mi daje. Kto wie, czy nie śmiałby się ze mnie, gdyby wiedział, jaki użytek robię z tych pieniędzy, bo przecież wiesz najlepiej, że jako męża, nie oszukałam go nigdy! Słuchaj mię, raz jeszcze, i to po raz ostatni przestrzegam cię, abyś nie próbował ściągać mię na twój poziom, bo wszystko będzie skończone między nami, a domyślasz się, kto na tem gorzej wyjdzie!
Tego rodzaju argumenta były dla p. Alfreda niezwalczonemi. Zamilkł i czekał, by burza przeminęła — a przeminąć musiała wkrótce, bo zbliżały się właśnie fury włościańskie z drzewem, i pani Zamecka także uznała za stosowne przerwać rozmowę, a nawet uśmiechnąć się łagodnie w odpowiedzi na głębokie ukłony chłopków. Po chwili dopiero zapytała spokojnie:
— Więc ta skarga wekslowa wisi ciągle nademną, jak miecz Damoklesa? Cóż mówił Gomułowicz?
— Żądał, ażebyś podpisała konsens tabularny, a w takim razie dostarczy natychmiast pieniędzy. Mówił, że może się prenotować na twojej sumie bez wiedzy Zameckiego. Oto są papiery.
— Dasz mi je potem. Czas wracać do zamku. Gomułowiczowi powiedz, że stawiam warunek, by mi pieniądze wyliczył do ręki. Bądź u mamy i proś, ażeby mi napisała list, że jest chorą. Pojadę do miasta i sama wykupię weksel od Bergera, bo jak widzę, nawet w takiej ostateczności spuszczać się na ciebie nie można. Kiedy odjeżdżasz?
— Dziś w wieczór.
— Bądźże na herbacie w Rymiszowie, ażebym ci wręczyła papiery. Nie zapomnij zajmować się Wandą i utwierdzić ją trochę w zaufaniu, które ma do ciebie. Jakoś w ostatnich czasach zaczęła domyślać się, że z niej żartujesz.
Mille tonnerres! Zkąd jej się wzięło tyle sprytu?
— Powiedz raczej, zkąd jej się go bierze tak mało? Czy uwierzysz, że przysposobiła sobie aż cztery jasnozielone sukienki od czasu, gdy jej powiedziałeś, że jej dobrze w tym kolorze? Wygląda jak zielona gąsienica na listku kapusty.
C’est charmant! I uczy się literatury klasycznej?
— Dniem i nocą. Umie już całą książkę Szujskiego na pamięć. Przywita cię cytatem z Sofoklesa, albo z jakiego indyjskiego poematu.
— Czarująca istota!
— Swoją drogą, źle się może stało, żeśmy nawiązali na nowo ten stosunek. Byłbyś mógł i bez tego bywać w Rymiszowie, a teraz, nie wiedzieć, co począć z tym fantem... Do wszystkich innych zawikłań, tego nam jeszcze było potrzeba. Przyjeżdżajże w wieczór, a teraz wracaj, bo wyjechaliśmy z lasu i ludzie z zamku będą się dziwili, zkąd się wziąłeś tutaj w mojem towarzystwie.
— Powie im się, że jeździłem do państwa Rozumowskich, i spotkałem cię przypadkiem. Weźże papiery. Do widzenia.
— Do widzenia.
Pożegnaniu temu nie towarzyszył żaden ukłon, ani giest jakikolwiek, i dlatego też, jak widzieliśmy, zastanowiło ono nieco Wacława, który je uważał zdaleka. Byliśmy później świadkami rozmowy pani Heleny z Wacławem, i odprowadziliśmy ją aż do bramy zamkowej. Zaprosiła Wacława na herbatę, pożegnała go i rozmawiała jakiś czas z panną Wandą, którą uszczęśliwiła doniesieniem, że pan Alfred pojawi się na zamku za parę godzin. Następnie żaliła się na ból głowy, i zamknęła się w pokoju, który już znamy. Otworzyła kryjówkę sekretarzyka i wyjęła z niej swój dziennik. Wzrok jej padł na ostatnie słowa, które w nim napisała.
„Jeżeli ta dziewczyna jest...“
Zdanie to nie miało nigdy być skończonem, na papierze przynajmniej. Pani Helena położyła dziennik swój na sekretarzyku i oparta o niego, wpatrywała się jakby bez myśli w niewielką przestrzeń białego papieru, którą miała przed sobą.
Mój Boże — ktokolwiek kiedy pisywał coś nakształt zwierzeń się poufnych, ktokolwiek kładł na papier kawałek swojego sumienia, ten wie najlepiej, ile dobrych, a ile złych myśli brzęczy dokoła w samotnym pokoju, gdy człowiek w pozornem otrętwieniu wpatrzy się w ten sposób w białą ćwiartkę papieru, taką równą, białą i gładką, a przecież tak podobną do znaku zapytania, ba, podobniejszą od krzywej figurki kaligraficznej, która znak ten przedstawia. Nieraz myśli brzęczą wesoło, i ktoby podpatrzył twarz zadumaną, spostrzegłby w niej uśmiech, może dobry, może złośliwy — ale każdy uśmiech jest chwilą szczęścia, albo nie jest uśmiechem. Nieraz znowu brzęczenie zmienia się w szum lekki, jak szmer strumyka, z młodych, błogich lat pamiętny; wśród szmeru tego mile, ukochane może postacie wstają z zapomnienia, albo i z grobu... i nim się spostrzeżesz, kilka łez zwilżyło białą ćwiartkę i odpowiedziało na jej nieme pytanie...
Ale nieraz — wszak i straszni ludzie siadają z piórem w ręku przed białym papierem, ludzie, pod których dłonią kropla atramentu zmienia się w morze krwi i w bezdeń zniszczenia, a ludzie ci także muszą dumać chwilami! — nieraz więc, na takiem zadumanem czole ukazywać się musi nagle i widomie to piętno, którem gniew Boży naznaczył skroń Kaina. Błyskawicowym wężem odbija się ono od gładkiego, białego, pytającego źwierciadła, i daje mu odpowiedź, od której własne myśli uciekają przelęknione, aż coraz ciszej i straszniej robi się w samotnym pokoju.
Nie było uśmiechu w twarzy pani Heleny, łzy nie zwilżyły papieru, choć długo, długo wpatrywała się w niego, ze zmarszczoną brwią, nieruchoma. Nie wiem, ile czasu upłynęło, gdy wzięła nakoniec pióro do ręki i nakreśliła niem na próźnej ćwiartce jedno tylko słowo. Słowo to było w obcej mowie, zaledwie jeszcze znane w owych czasach. Pani Helena złożyła ćwiartkę, i schowała ją do kieszeni. Zamknęła sekretarzyk i wyszła do ogrodu.
Niektórzy powieściopisarze, szczęśliwsi odemnie, znajdują się w tem zazdrości godnem położeniu, iż mogą czytelnikom swoim dać niejako stenograficzne sprawozdanie z myśli i uczuć osób, których dzieje opisują. Dramatyczni autorowie ze swojej strony trafiają zawsze na bohaterów i bohaterki, których zwyczajem jest wygłaszać w pięknych i długich monologach to wszystko, co nie objawia się w dyalogu lub w czynie. Dzięki temu fortunnemu przypadkowi, autorowie ci mogą na autentycznych zupełnie podstawach wskazać najtajniejsze psychologiczne sprężyny i pobudki działań, podczas gdy ja niestety, ilekroć nie przychodzi mi w pomoc dyalog, lub dziennik zawierający zwierzenia się poufne, zmuszony jestem posługiwać się domysłami opartemi na szczegółach, jakie zwykłym rzeczy ludzkich trybem dojść mogły do mojej wiadomości. I w tej chwili więc, gdy pani Helena przechadzała się szybko po długich i cienistych alejach ogrodu rymiszowskiego, z niespokojnego jej chodu, z częstego zatrzymywania się i innych zewnętrznych wskazówek domyślam się, że była bardzo poruszoną, i że walczyły z sobą w jej umyśle najsprzeczniejsze uczucia i popędy. Co ją poruszało, jakiego rodzaju były sprzeczne myśli, które ją szarpały, to już po części wiemy, po części zaś możemy wnioskować z treści jej dziennika. Scena w lesie z Alfredem, w której dała mu tak wyraźnie uczuć swoją wyższość i pogardę, bynajmniej nie zmieniła i zmienić już nie mogła prawdziwej lub urojonej namiętności, na którą składały się i dawniejsza skłonność, i przewrotne rozumowania, których byliśmy niedyskretnymi świadkami. Scen takich odbyło się już niemało między panią Zamecką a p. Zgorzelskim, i jedynym ich skutkiem była zawsze tylko coraz większa analogia, jaką znajdowała między sobą a „Lucrezią Floriani“ i całym szeregiem innych bohaterek tego rodzaju. Podczas gdy tamte wszakże zmyślone kobiety albo były upiększonemi okazami bardzo powszedniego rodzaju kobiety lekkomyślnej, albo też, jeżeli w istocie kiedy zdawało im się, że czują w sercu to, co im autor włożył w usta, to żyły w otoczeniu pobłażliwem lub zdecydowały się zerwać ze światem i nie zważać na jego surowe sądy — pani Helena natomiast, z jednej strony zbyt długo wmawiała w siebie ekscentryczną miłość ku Alfredowi, by się jej wyrzec mogła, z drugiej strony zaś zbyt wiele przywiązywała wagi do opinii świata, by poszła za popędem skłonności choćby najsilniejszej. Tak więc Alfred nietylko nie przestawał być dla niej „przedmiotem miłości, wielkiej w swoich pobudkach,“ ale owszem, im niżej stawiał się w jej oczach, tem bardziej zdawał jej się stworzonym dla niej. Błąd jej, popełniony przed ośmnastu laty, był ciężkim, a jeszcze cięższą była wina, iż z taką usilnością pragnęła zaprzeć go się i zatrzeć jego ślady, ale bądź co bądź, tyloletnie pasmo udawań i obaw, dobrze odegranych komedyj i ciągłego niepokoju o to, czy skutek ich jest pomyślnym, wszystko to razem wzięte, było moralnem cierpieniem. Otóż jak każda kobieta, pani Helena czuła tylko, że cierpi, i jak każda kobieta, nie była zdolną powiedzieć sobie, iż cierpi słusznie, z własnej woli i dla własnej winy. Przeciwnie, mniemała, iż za cierpienie należy jej się nagroda, ta przynajmniej, by długie i zręczne ukrywanie tajemnicy zapewniło jej stanowisko żadnym na pozór zarzutem niezmazane. Czy nie dosyć już, że sama wobec siebie nie miała takiego stanowiska? Tymczasem Zamecki odkryciem swojem zburzył gmach, tak mozolnie stawiany — ten sam Zamecki, wobec którego poczytywała sobie za zasługę, iż z obawy skompromitowania się zachowywała w stosunku z Alfredem ostrożność jak największą, i kładła temu stosunkowi granice, jeszcze bardziej potęgujące skłonność à la Lucrezia Floriani... Dodajmy do tego jej rozmowę z p. Skryptowiczem, dodajmy, iż nie znała właściwych zamiarów Tadeusza, a pojmiemy, iż nietylko musiała być poruszoną, ale że nadto, wrodzona energia przeć ją musiała do postanowień stanowczych, nieodwołalnych.
Nim nakryto do owej herbaty, przy której Wacław miał tak drażliwą rozmowę z p. Alfredem o Bogu, którego p. Zamecka miała w sercu, nastąpiło jeszcze krótkie téte-à-téte między nią a tym ostatnim. P. Zgorzelski przyjechał wcześnie, pani Helena kazała go prosić do ogrodu.
— Czy podpisałaś? — były pierwsze jego słowa.
— Podpiszę, nim pojedziesz, chociaż nie mam najmniejszej nadziei, by ci się ten interes powiódł. Ale mniejsza o to. Idź, byleś nie zapomniał o trzech rzeczach.
— O których?
— Najpierw, bądź u mamy i przywieź mi koniecznie wiadomość, że jest chorą, i że potrzebuje mojej obecności. Powtóre, dowiedz się, czy Zamecki napisze testament, lub nie. Karol mówił mi, że go nakłoni do tego kroku. Wszak możesz przez faktora mieć dokładną wiadomość, czy Zamecki nie konferuje z jakimi prawnikami, np. z notaryuszami, a gdyby tak było, nietrudno ci będzie dojść, czy jest testament, i jakiej treści.
— Zapewne. A po trzecie?
— Potrzecie... przywieź mi to! — Tu pani Helena podała mu karteczkę, którą włożyła była do kieszeni wychodząc ze swego pokoju. P. Alfred spojrzał na papier.
— Co to jest? — zapytał zdziwiony.
— Wszak umiesz czytać?
— Tak, ale nie rozumiem tego słowa. Cyankalium? Nie słyszałem nigdy o niczem podobnem.
Czytelnik przypomni sobie, że dopiero od bardzo niedawna rozpowszechniła się między publicznością znajomość tej ingredyencyi chemicznej, zwanej po polsku sinkiem potasu. Wówczas nie znali jej jeszcze nawet wszyscy lekarze, a w Galicyi do dziś mógłbym pokazać starych chirurgów, którzy o tem, równie jak i o wielu rzeczach należących do ich rzemiosła, wiedzą mniej od niejednego pilnego czytelnika gazet.
— Jak ty mało pamiętasz z tego, co czytasz. Wszak niema jeszcze tygodnia, jak czytaliśmy na werandzie sprawozdanie z tego głośnego procesu, który się odbył w Wiedniu, i jak dr. Chimerski tłumaczył nam przez całą godzinę, co to jest „Cyankalium“, i jak się nazywa po polsku.
— Więc cynkalium! To jest... — rzekł p. Alfred blednąc.
— Trucizna.
— Heleno! Zastanów się... co ty zamierzasz... na co ci tej trucizny? — mówił p. Zgorzelski, któremu należy oddać tę sprawiedliwość, że drżał jak liść osiki, a był bladym, jak panna Wanda w zielonej sukience.
— Czegożeś się tak przestraszył — zapytała p. Zamecka — wszak ci nie grozi nic złego?
— Nic, ale... Helenko, zreflektuj się, co tobie w głowie?
— Nic cię to nie obchodzi. Przywieziesz mi, czego żądam, i koniec.
— Ależ...
— Rozumiem cię. Jesteś w obawie, że struję pół Rymiszowa, i że śledztwo wykaże później, iż ty dostarczyłeś mi trucizny. Nie obawiaj się niczego. Nie mam złych zamiarów, i chcę mieć to, czego żądam, jedynie dla mego bezpieczeństwa.
— Truciznę... dla bezpieczeństwa?!
— Tak, dla bezpieczeństwa. Wszak słyszałeś, że ludzie, którzy puszczają się w podróż do bieguna północnego, albo przedsiębiorą inną jaką wyprawę niebezpieczną, w której im grozi haniebna niewola lub męka powolnego skonania, miewają zwykle przy sobie jakąś piorunującą truciznę. Ty sam, nie zapomniałeś przecie, kiedy cię wyzwał ów młody akademik, a ty mu nie stanąłeś, i kiedy groził w skutek tego, że cię obije na ulicy, nosiłeś rewolwer w kieszeni przez parę miesięcy, Było to bardzo niebezpiecznem, bo jak cię ostrzegałam, mógł ci odebrać rewolwer i zastrzelić cię na miejscu. Jużci byłbyś się nie odważył strzelić. Otóż i ja nie wiem, czy będę miała odwagę zrobić użytek z tej trucizny, ale chcę ją mieć koniecznie.
— Na Boga! Cóż tobie grozi?
— Nic, tylko Zamecki przywiezie tutaj tę dziewczynę, i każe mi się przyznać do niej, i objawić wszelką skruchę, a żyć daleko od świata, tu, w Rymiszowie, żyć dla przykładnego pełnienia obowiązków i zadośćuczynienia za winy... chachacha! Będę musiała matczyć na weselu, a owdowiawszy, żyć z dożywocia, i w skromnem zaciszu wychowywać wnuki. Z tych wszystkich, którzy mię znają, jedni spoglądać mi będą w oczy z urąganiem, drudzy, z gorszą od urągania, litością przebaczenia. Otóż, nim przyjdzie do tego, wolę się zabić.
— Heleno, ja na to nie pozwolę, ja nie dopuszczę do tego! Czy nie lepiej...
— Niema żadnego „lepiej!“ Jeżeli mi przywieziesz, czego żądam, to przed śmiercią zapiszę ci moich stotysięcy, z których zapłacisz dług Bergerowi i jeszcze ci zostanie więcej, niż kiedykolwiek posiadałeś w życiu. A może — może nie otruję się, i wszystko da się jakoś załagodzić, urządzić znośnie... Cóż, zgoda?
— Dobrze, ale trucizn nie sprzedają w aptekach bez recepty lekarskiej!
— To też ja nie chcę wcale, byś kupował cyankalium. Wszak masz tyle miłych przymiotów towarzyskich, i tylu kolegów w różnych warstwach społeczeństwa. Jeden z nich może jest aptekarzem, albo pomocnikiem aptekarskim, albo przynajmniej przyjacielem aptekarza?
— W istocie, przypominam sobie niejakiego Prągowskiego, który jest pomocnikiem, czy zastępcą aptekarza.
— Wybornie! Odnowisz z nim przyjaźń, dowiesz się, kiedy jest sam w aptece, pod pozorem, że chcesz z nim pomówić swobodnie, jako z dawnym kolegą, a gdy będziecie sam na sam, poprosisz go z ciekawości, aby ci pokazał to sławne cyankalium, o którem tyle piszą w dziennikach. Czy potrzebuję mówić ci resztę, tobie, któryś mię namawiał przed chwilą, ażebym sięgała do kasy Zameckiego? Jesteś bieglejszym odemnie w tych rzeczach.
— Ależ... to okropna trucizna!... Mówią, że byle kropelka jej dostała się na miejsce, gdzie skóra draśnięta...
— Kradnij w rękawiczkach, Alfredzie, wszak jesteś człowiekiem po temu, vous, qui étes toujours si bien ganté. Zresztą cyankalium nie jest płynem, ale ciałem stałem, jak opowiadał dr. Chimerski. Jakże, przyszedłeś już do siebie? Podejmujesz się tego sprawunku?
— Kiedy tego chcesz koniecznie... Ale, Heleno...
— Dosyć tego, oto idzie Wanda z Rolińskim. Zróbże oczy, jak przystało, vous étes tout bouleversé.
Dalszy przebieg tego wieczora znamy; znaną nam jest także po części wyprawa p. Alfreda do miasta. Córki p. Skryptowicza i Helenka widziały go w aptece, i zastanawiały się później, jak sobie przypominamy, nad powodami, dla których w nieobecności pomocnika aptekarskiego, brał ze słoja coś podobnego zdaleka do cukru. Mimo własnego pomięszania spostrzegły, że i on był zmięszany, ale przypisały to dawniejszemu, niemiłemu spotkaniu, jakie miał z niemi. Helenka uważała wszakże napis, który się znajdował na słoju, i starała się przypomnieć go sobie, ale nie mogła. Później pytała się p. Skryptowicza, jak się nazywa cukier po łacinie, w nadziei, że tym sposobem przypomni sobie napis, ale p. Skryptowicz zbył ją żartem. Jeszcze później, miała sny nieprzyjemne, i widocznie w zachowaniu się, p. Alfreda w aptece było coś, co ją uderzyło w szczególny sposób. Nakoniec atoli zapomniała o wszystkiem, a w chwili, w której p. Zamecki i ks. Chyżycki weszli do salonu rymiszowskiego w towarzystwie Wacława, nie pamiętała już o niczem innem w świecie,
Ponieważ obowiązkiem autora jest mieć lepszą pamięć, więc muszę tu jeszcze zwrócić uwagę czytelnika, że w skutek nieprzybycia w porę powozu na stacyę, p. Zamecki i Helenka przybyli do zamku znacznie później od p. Alfreda. Przez ten czas, miał on sposobność zdać pani Zameckiej sprawę ze swojej misyi.
Najfatalniej wypadła jej część pierwsza. Gomułowicz skrewił, zamiast dostarczyć pieniędzy, jak obiecywał, żądał grubej zaliczki w celu przeprowadzenia interesu, a tej mu p. Alfred dać nie mógł. Natomiast Berger wykonał niemą groźbę, uczynioną w chwili, gdy go p. Alfred zrzucił ze schodów. Jakiś Hebrejczyk zupełnie odmiennej od p. Bergera postaci pojawił się w hotelu, w którym stanął p. Alfred, i zaprezentował mu do wypłaty ów fatalny weksel na 15.000 złr., za który Berger żądał o 5000 więcej. Weksel ten wystawionym był przez nieznaną nikomu panią Zyslę Kranzberg, i żyrowanym na p. Efraima Dornbusch, obecnego posiadacza, który wprawdzie żądał tylko 15.000 złr. wraz z prawnemi odsetkami, ale natomiast zażądał kategorycznie wypłacenia całej sumy, a w przeciwnym razie oświadczał sucho i gołosłownie, że musi zaprotestować weksel, bo żyrantka, Zysla Kranzberg, wyjdzie z obligu. Ponieważ zaś p. Efraim Dornbusch, jak mówił, jest w nagłej potrzebie pieniędzy, więc nie kontentując się protestem, natychmiast pozwie p. Zameckiego o zapłacenie mu sumy wekslowej, i to nikogo innego, tylko p. Zameckiego, bo ten mu zaraz zapłaci. W chwili, w której p. Alfred przybył do Rymiszowa, skarga musiała już być podaną do sądu handlowego.
W dalszym ciągu relacyi swojej z podróży do miasta, opowiedział p. Alfred pani Helenie, że p. Zamecki był wraz z p. Skryptowiczem u notaryusza. P. Alfred śledził ich pilnie, i przekonał się, że zabawili całą godzinę w biórze notaryalnem. Dzięki przypadkowi, niezbyt nadzwyczajnemu w życiu ludzkiem, p. Alfred chodząc do szkół miał nietylko takich kolegów, którzy później wykierowali się na farmaceutów, ale także i takich, którzy po krętych ścieżkach Temidy wydrapali się z czasem aż na ten wysoki szczebel, gdzie kończy się zawód prostego przepisywacza aktów, a zaczyna się trudniejsza nierównie misya fabrykanta własnych „konceptów“, ma się rozumieć, nie humorystycznych, ale jurydycznych — misya, połączona z przyjemną perspektywą na posiadanie własnej kancelaryi w Końcoświatowicach albo w Zakątowie, i na legalizowanie pięciu dokumentów co tydzień, po 50 centów od sztuki, co po odtrąceniu podatku dochodowego stanowi około ośmdziesiąt złr. przychodu rocznie, a więc, zawiązek skromnej wprawdzie, ale uczciwie zarobionej fortuny. Jeden z takich szczęśliwych śmiertelników, a przytem kolega szkolny p. Alfreda, od kilku lat był zawiadowcą kancelaryi notaryalnej, w której p. Tadeusz, jak wiemy, z poduszczenia p. Karola podyktował był swój testament. Na imię mu było Szczęsny, Fortunat, Pomyślnicki; to też pobierał w 39 roku życia swego płacę, równającą się odsetkom od sumy, jaką p. Alfred wydawał rocznie, jeżeli był oszczędnym. Mimo tych przyjaznych uśmiechów losu, p. Szczęsny Fortunat Pomyślnicki był człowiekiem nader zgryźliwej i tetrycznej natury, a między innemi, wziął raz za złe p. Alfredowi, iż tenże po starej znajomości uprosiwszy go sobie do pomocy prawnej w jakimś interesie, nie zwrócił mu później pieniędzy wyłożonych na stęple i inne należytości. Dlatego też, gdy p. Alfred po odejściu pp. Zameckiego i Skryptowicza przyszedł odwiedzić go i zapytać, jak mu się powodzi, p. Pomyślnicki przyjął go zimno i niechętnie. Dopiero gdy p. Alfred przypomniawszy sobie, że jest jego dłużnikiem, z wielkiem podziękowaniem zwrócił mu część należącej mu się kwoty — bo więcej nie miał „przy sobie“ — i gdy go zaprosił na śniadanie złożone z wódki, czterech łutów salami werońskiego i szklaneczki porteru, p. Pomyślnicki odtajał nieco, zafundował całą butelkę porteru i to koszowego, a nakoniec wygadał się, jakiego rodzaju interes sprowadził p. Skryptowicza i p. Zameckiego do notaryusza. P. Alfred zapytał o to od niechcenia i w odpowiedzi otrzymał od p. Pomyślnickiego najpierw tylko złośliwe spojrzenie, połączone z pewnym ruchem ręki, który może znaczyć, podług okoliczności, że o tem mówić nie warto, albo, że dałoby się o tem powiedzieć bardzo wiele, ale nie ma czasu. Po niejakiem naleganiu zeznał wszakże p. Pomyślnicki, że „ten Skryptowicz“ to wielki filut. Kupuje właśnie za bezcen duży majątek ziemski, a Zamecki pożycza mu pieniędzy, i z tego powodu spisali akt notaryalny, ale nie ma wątpliwości, że Zamecki wyjdzie jak najgorzej na całym interesie. W ciągu tego opowiadania, p. Pomyślnicki spoglądał bez ustanku tak złośliwie dokoło, jak gdyby jemu samemu udało się złapać jakiego Zameckiego i wyłudzić od niego pożyczkę na kupienie wielkiego majątku ziemskiego za bezcen. — „Hm, Zamecki ma dużo pieniędzy!“ zauważył p. Alfred, „ciekawa też rzecz, kto po nim weźmie majątek?“ — „Ha, pewnie żona“, była odpowiedź. „No, ale legatów będzie co nie miara“, odparł p. Alfred — „Zamecki musiał zrobić testament“. — „Ej, gdzie tam, tacy jak on nie piszą testamentów, a zresztą gdyby i napisał, z pewnością zostawiłby żonie wszystko, co ma, wszak formalnie przepada za nią. — „Więc nie zrobił testamentu?“ — „Ani mowy o tem, a szkoda, bo szlachcic hojny i opłaciłaby się fatyga pisania“. Po tej rozmowie p. Alfred upewniony, że przypuszczenia p. Heleny były mylnemi, zbliżył się do lady, ażeby zapłacić za konsomacyę, i zapłacił w istocie za dwie wódki, cztery łuty salami i pól butelki porteru, poczem pożegnał p. Pomyślnickiego skinieniem głowy i odszedł. Gdyby był został jeszcze chwilę, byłby słyszał, jak p. Pomyślnicki przystąpiwszy do lady, płacił za bułki zjedzone przy śniadaniu, i za całą butelkę porteru, i jak następnie, oglądnąwszy się i spostrzegłszy zniknięcie p. Zgorzelskiego, nader patetycznie wygłosił pewien przydomek, używany z upodobaniem na Rusi i na Litwie, przydomek zaczynający się na d, a kończący się na ń.
— D...ń! — zawołał p. Pomyślnicki. — Nie płaci nawet bułek, i winien mi jeszcze za stęple! O, chciał mię ciągnąć za język, ale ne zdurysz aptykara szajdwaserom! — Tymczasem p. Alfred nietylko nie słyszał tej apostrofy, wygłoszonej in usum subiektów w handlu korzennym, ale owszem był pewny, iż nietylko odurzył p. Pomyślnickiego swoją uprzejmością, lecz także uraczył go jak najhojniej. Dzięki tej okoliczności, treść testamentu P. Zameckiego pozostała tajemnicą dla p. Alfreda i dla p. Heleny, a nadto, oboje uwierzyli w całą wersyę p. Pomyślnickiego tem łatwiej, gdy ściśle biorąc, nie miał powodu tajenia lub przeistaczania prawdy.
Pani Helena słuchała w głębokiem milczeniu opowiadań p. Alfreda. Gdy skończył, zapytała go tylko, jak prędko, w jakiej formie i w jaki sposób skarga wekslowa, podana w mieście, może dostać się do Rymiszowa. p. Zgorzelski był nader biegłym w sprawach tego rodzaju i wyświecił jej wszechstronnie naturę interesów prawnych, wytoczonych w sądzie handlowo-wekslowym.
— Czy przywiozłeś mi to, o com cię prosiła? — zapytała nagle.
— Przywiozłem.
— Pokaż!
— Zostawiłem to w tłómoczku, pojmujesz, że nie mogłem wieść tego przy sobie...
— Starajże się oddać mi to, nim odjedziesz; słyszę, że zajechał powóz; wypada mi pójść powitać Zameckiego. Gdy się zdarzy sposobność, pójdź do swojej bryczki i przynieś mi moje lekarstwo.
— Heleno, czy jeszcze ciągle trwasz w twoich zamysłach?
— Mówiłam ci już, że nie mam jeszcze żadnych zamysłów. Nie pytaj mię o nic, nie mów do mnie... Jestem jak szalona... myśli, obawy i postanowienia krzyżują mi się w głowie. Pomówimy jutro. Zrobię jeszcze jednę próbę, może mi się uda... Staraj się koniecznie być jutro tutaj!
Wiemy, jak następnie p. Helena na ganku zamkowym przyjmowała męża i Helenkę, i jaką miała rozmowę z p. Tadeuszem. Wiemy także, jak się przypatrywała papierom, które p. Tadeusz chował do ogniotrwałej kasy. Pomyślała wszakże, że musi to być ów akt, ubezpieczający mniemaną pożyczkę, daną p. Skryptowiczowi, i nie zastanawiała się nad tem dłużej. Później, już z polecenia męża, rozmawiała raz jeszcze z p. Zgorzelskim, poczem nastąpił obiad, a po nim zwykłe posiedzenie klubu. O tem wszystkiem zda nam sprawę w następnym rozdziale świadek naoczny. Moją rzeczą jest na razie prowadzić tylko dalej historyę swatów p. Zgorzelskiego z panną Wandą Cichocką.
— Jakże — zapytał p. Tadeusz panią Helenę, gdy się znaleźli sami — mnie poszło jako tako z moimi zakochanymi, a twoje poselstwo?
— Nadspodziewanie dobrze. Zgorzelski nie przyjął wprawdzie bezwarunkowo twojej propozycyi, bo niby ma jakieś skrupuły, a przytem nadzieję dostania pożyczki z Kasy Oszczędności. Prosił wszakże tylko o trzy dni czasu do namysłu, a co się tyczy Wandy, to już tak dobrze jak oświadczył się o nią, na moje ręce, ma się rozumieć.
— No, chwała Bogu, że to się już raz skończy! Obejdziesz się teraz doskonale bez Wandy, bo spodziewam się, że będziesz miała milszą od niej towarzyszkę. Ale ty jakaś mi smutna jesteś Helenko, czy ci co dolega?
— Ach, ty niedobry Tadzuniu, myślisz o wszystkich, a nie pomyślałeś o tem, co mię najbardziej obchodzi! Prawda, że nie byłeś u mamy?
— Wyznaję...
— O, widzisz, a Zgorzelski był, i przywiózł mi jak najgorsze wiadomości!
— W istocie, to co słyszałem od Karola, nie brzmi pomyślnie... Ale właśnie dlatego, nie mogłem zdecydować się zaglądnąć do mamy.
— Jakto, właśnie dlatego, że chora i nie ma co jeść! Nie mówisz tego na serio, Tadziu!
— Nie słyszałem, aby nie miała co jeść, a co się tyczy choroby... Ha, jest to choroba umysłowa, w którą często wpędza ludzi zbytek dewocyi, wyzyskiwanej przez złych księży. Psychiatrowie nazywają to zadumą religijną... Jest to dzieło Stodolskiego, Kriechewitza i innych. Opanowali staruszkę, odarli ją i odzierają ze wszystkiego, i obudzili w niej egzaltacyę, która przeszła już prawie w obłąkanie. Nicby tam nie pomogły moje odwiedziny. Potrzeba poprostu w twojem imieniu i przy pomocy Karola, jako najbliższego krewnego, postarać się o kuratelę sądową, rozpędzić jezuitów i usunąć ich wpływ od mamy. Toż mówił mi Karol, że strach patrzeć na nią, jak wygląda i co robi. Widział ją raz na ulicy. Policzki chorobliwie nabrzmiałe, nienaturalnie czerwone, ubrana nędznie i w jakiejś grubej wełnianej chustce na głowie, o dwadzieścia kroków od kościoła rzuciła się na kolana i na klęczkach czołgała się do drzwi, a od drzwi do wszystkich ołtarzów, jęcząc w głos różne dziwactwa...
— Karol widział ją raz, gdy jeszcze wychodziła z domu, ale Zgorzelski był u niej w domu i nie mógł naopowiadać mi się o zmianach, które tam zastał. Być może, że jak ty powiadasz, księża przyczynili się do tego, ale ostatecznie, nie do mnie przecież należy sądzić matkę... Mama jest bardzo religijną, bardzo! Od czasu jak uważa mój los jako zabezpieczony, wszystko co ma, oddaje na kościoły, na ołtarze, na wsparcie Ojca Świętego w jego nędzy... Ty się uśmiechasz! Wszak wiem, że Ojcu Świętemu powodzi się wcale dobrze, ale mama wierzy w to, że on jest w niewoli i że nie ma kawałka chleba, a ja jej tego nie wyperswaduję... mama wierzy w to najzupełniej!
— Nie wątpiłem nigdy, że mama jest osobą dobrej wiary; już samo dobre serce nie pozwoliłoby jej nic udawać.
— To... chyba ja jestem osobą złej wiary, twojem zdaniem?
— Cóż znowu, Helenko! Zkąd ci przyszło do głowy robić takie porównanie? Gdybyś, wiedząc doskonale, że np. papież rzymski opływa w dostatkach, i że interesa religii nie są bynajmniej zagrożone w skutek tego, iż odjęto mu władzę świecką, pomimo to, dla jakichś ubocznych względów udawała, że wierzysz w szczerość lamentów Stodolskiego lub Kriechewitza na uciemiężenie głowy Kościoła, to działałabyś w złej wierze. Ponieważ zaś nie udajesz tego, więc nie pojmuję, jak możesz przypuszczać, że ci kto przypisuje złą wiarę!
— Nie mam żadnych ubocznych względów, i nie potrzebuję nic udawać, najmniej zaś udawać sympatyi dla świeckiej władzy papieża. Ale mówiłam ci nieraz, że wszystkie wasze rozumowania nie wystarczają wcale do zapełnienia próżni, jaką czuję w sercu, ilekroć próbuję wyrugować ztamtąd pierwszą, dziecinną moją wiarę. Słuchałam was nieraz z upodobaniem, gdyście powoli ale z gruntu obalali cały ten mój gmach cudowny; dawałam się wam przekonywać, posuwałam się dalej od was w śmiałych hypotezach... wszak pamiętasz, że sam raz musiałeś mi dowodzić istnienia Boga?
— Pamiętam.
— Otóż powiadam ci, że wam dobrze jest może z waszym, jakże to nazywacie?... racyonalizmem. Ale mnie on nie wystarcza, a co mi się wpoiło w duszę za młodu, to wraca teraz z podwójną siłą. Może to słabość, zabobon, może to nazwiesz udawaniem, złą wiarą, ale powiadam ci, że chociaż umiem położyć na karb Stodolskiego lub Kriechewitza pewne ekstrawagancye religijne, to jednak i we mnie budzą pewną mimowolną grozę te wszystkie świętości, w które wierzy tak mocno moja matka. Mówię ci to szczerze, a ty, powiedz mi, że jestem osobą złej wiary, i może, bez serca!
— Kobieta!... Dziecko! — mruknął był p. Tadeusz, uśmiechając się dobrodusznie. Gdy pani Helena skończyła, dodał głośno, całując ją w czoło. — I dobrze ci z tą twoją „mimowolną grozą?“
— Lepiej, niż z waszą filozofią. Ta widocznie stworzoną jest dla silniejszych istot, niż my kobiety.
— No, no, mniejsza o to. Byleś nie wymagała, ażebym sformował szwadron krakusów, którzyby w obronie świeckiej władzy papieża wykłuli paręset Włochów, dobijających się wolności i niepodległości... Ta twoja „mimowolna groza“ jest dobrą i świętą rzeczą, zkądkolwiek się bierze. Każdy człowiek powinien mieć jakąś grozę tego rodzaju w swojej duszy. Ale, wszak nie zamierzyliśmy ponoś wykładać sobie nawzajem etykę w formie poufnego dyalogu! Mówiliśmy o mamie. Cóż ci opowiadał Zgorzelski?
— Nic więcej, tylko tyle: zastał dom prawie pusty, wszystko co mogło mieć jakąś wartość gdzieś wyniesione. Żywej duszy nie było przy mamie, chorej, w gorączce, fantazującej o tem, że straciła łaskę u Boga, ponieważ bezbożna córka odmówiła jej mamony, potrzebnej na wyposażenie zakładu Panien Niepokalanek w Zasłowcu. Zgorzelski twierdzi, że uciekł przerażony jej widokiem i jej przekleństwami.
— To prawdziwe nieszczęście! Musimy natychmiast jechać do miasta. Niepodobna zostawiać matki w tem położeniu, jeżeli dziesiąta część tego jest prawdą, co mówił Zgorzelski. Jedźmy zaraz jutro, jak najraniej, albo, może wolisz natychmiast, nocnym pociągiem? Ten Zakład Niepokalanek! Karol mówił mi coś o tem. Zatrzymała go na ulicy i pytała się, czy nie przysłałaś na jego ręce pieniędzy na ołtarz w Zasłowcu...
— Ach, mam całą paczkę listów w tej materyi, ale nie chciałam wspominać ci o tem. Co dwa wiersze, ta sama piosenka o dwudziestu tysiącach na zakład Zasłowiecki Panien Niepokalanek pod wezwaniem Serca Jezusowego. Czy uwierzysz, że nietylko doktor Czulicki, o którego zdolnościach nienajlepsze mamy wyobrażenie, ale i inni lekarze twierdzą, że mama nie przyjdzie do siebie, jeżeli nie będzie mogła wypełnić ślubu, zrobionego zapewne pod wpływem księdza Stodolskiego. Mój Tadzuniu, daj mi tych dwadzieścia tysięcy, a ja pojadę sama, złożę ten okup Stodolskiemu i przywiozę mamę do Rymiszowa, ażeby ją raz na zawsze uwolnić od kosztownej opieki duchownej!
— Hm... dwadzieścia tysięcy...
— Ach, prawda, jakam ja dziecinna! Dwadzieścia tysięcy, to bardzo znaczna suma, a my obiedwie, ja i mama, kosztujemy cię już tyle pieniędzy! Żałuję, że mi się wymknęło to słowo, chociaż jestem przekonaną, że nie ma innego sposobu ocalenia mamy...
— Pozwólże, moje dziecię. Dwadzieścia tysięcy, to wprawdzie kapitał bardzo okrągły, ale nie przypuszczasz zapewne, bym go skąpił w razie potrzeby. Tylko nie potrzeba wyrzucać go za okno. Gdybym ci go dał do ręki, nie uwolniłabyś jeszcze mamy bynajmniej ze szponów Stodolskiego. Owszem, nie on, to jaki ksiądz Uleżałowski albo też Piekiełko wynalazłby nowy sposób podojenia zdziecinniałej staruszki, zachęcony łatwością wydobycia od nas pieniędzy. Zrobimy inaczej. Pojedziemy do miasta, ty pójdziesz do mamy, a tymczasem ja i Karol weźmiemy się do popa. Wytłumaczymy mu, jeżeli tego będzie potrzeba, że kryminał nie jest zbudowany wyłącznie dla ludzi świeckich, wyliczymy, ile pieniędzy wyłudził już od twojej matki, i przedstawimy mu nakoniec, że nie wolno jest wymuszać ofiar w ten sposób, zwłaszcza od osób słabych na umyśle. Sądzę, że tak czy owak potrafimy zniewolić go, by poszedł do mamy i uspokoił ją co do Niepokalanek i co do zbawienia jej duszy. A gdy nam wszystko pójdzie pomyślnie, sprowadzimy mamę tutaj, i ksiądz Chyżycki powie jej reprymendę po swojemu, po bernardyńsku, po staropolsku, jak to umieli dawni księża. To będzie najlepszem lekarstwem dla niej! Z tych dwudziestu tysięcy zaś, utworzymy cztery stypendya „imienia Heleny“ dla sierot takich, jak np. młody Roliński, albo... no, albo inne sieroty. Jakże, czy zgoda?
— Już ja widzę, że ty jesteś praktyczniejszy odemnie. Swoją drogą, gdybym miała tych dwadzieścia tysięcy...
— Dałabyś je Niepokalankom?
— Nie odpowiem ci na to pytanie, bo jestem „osobą złej wiary, i bez serca.“
— Helenko! Zkądże ta gorycz? Wszak nie powiedziałem jeszcze, że nie dam i dla Niepokalanek, jeżeli tego koniecznie będzie potrzeba! Przyznaj sama, że mamy dosyć klasztorów, i że trudno budować nowe na podstawie informacyj, zasiągniętych od Zgorzelskiego! Toż pojedziemy, zobaczymy, i zrobimy, co będzie w naszej mocy.
— Tak, pojedziemy i zobaczymy. Dobrej nocy, Tadziu.
— Co tobie jest, Helenko, jesteś okropnie bladą... co znaczy to niepojęte wzruszenie?
— Niepojęte, dla ciebie. Wszak chodzi tutaj o moją matkę, nie o twoją! Nic dziwnego, że nie mogę zdobyć się na tyle flegmy i zimna, co ty!
Pani Helena stała u drzwi, i mówiła te słowa z ręką na klamce, odwrócona ku panu Tadeuszowi, który w istocie siedział dotychczas bardzo flegmatycznie w swoim fotelu, i miał minę dobroduszną wprawdzie, ale na pozór obojętną, podczas gdy ona drżała na całem ciele i miała wzrok tak roziskrzony jak wówczas, gdy go się przestraszył pan Alfred. Była to od ośmiu lat pierwsza scena małżeńska w domu państwa Zameckich. Nie byłoby do niej przyszło, gdyby pani Helena nie była zamierzyła bądź co bądź dostać od męża sumę, potrzebną na cel, jak nam wiadomo, mniej pobożny od Niepokalanek. I gdyby okoliczności nie były tak naglącemi, pani Helena byłaby niewątpliwie umiała nakłonić Tadeusza do spełnienia swoich życzeń. Ale najzręczniejszy dyplomata pod presyą przykrego zbiegu okoliczności traci zwykłą swoją zimną krew i przytomność umysłu. To samo zdarzyło się pani Zameckiej. Pod każdym innym zręcznie zmyślonym pozorem mogła była wejść w posiadanie żądanej kwoty — historya zaś o chorobie p. Podwalskiej, właśnie dlatego, że była prawdziwą, nastręczała inne, racyonalniejsze sposoby wyjścia. Otóż pani Helena, zamiast uznać swoją niezręczność, i ponowić atak z innej strony, uczuła się nagle oburzoną do głębi. Pierwszy rąz prosiła męża o pieniądze, bo zawsze wystarczało najdelikatniejsze przymówienie się, ażeby go pobudzić do jak największej hojności. Prosiła go o pieniądze dla matki, dała mu do zrozumienia, że jej własnym uczuciom stałoby się zadość, gdyby mogła obdarzyć zakład bogobojny, nawiasem mówiąc, trudniący się wychowaniem panien. Odmówił jej, a co gorsza, wspomniał o stypendyach dla sierot opuszczonych, i poruszył przez to drugą, drażliwszą jeszcze strunę. Ztąd poszło, iż niebacznie napomknęła o swoich uczuciach ku matce, zapominając w uniesieniu, jak słabe o uczuciach tych wyobrażenie mógł mieć człowiek, który wiedział o braku naturalniejszych jeszcze uczuć w jej sercu. Jeżeli zaś to było niebacznem, to jeszcze bardziej niebacznym był wyrzut, mieszczący się w ostatnich jej słowach, wyrzut bardzo niesłuszny, bo p. Tadeusz już parę razy niezmiernie okazał się uprzedzającym i szczodrym, gdy p. Podwalska potrzebowała pomocy pieniężnej. Na nieszczęście, o ile pani Helena była rozdrażnioną, o tyle jej mąż zachował był całą swoją zimną krew i mógł przeto poczynić przynajmniej część tych uwag, które tu czynimy. Przeleciały one szybko przez jego umysł i wywołały w nim ogromne wzburzenie. Po raz pierwszy widział ją tak rozdrażnioną, i po raz pierwszy powiedział sobie, że pokochał kobietę złą i niewdzięczną, z gruntu złą i z gruntu niewdzięczną. To też wstał nagle, i wszystko co myślał, malowało się w jego twarzy. Czy nie mógł mówić, czy nie chciał dość, że popatrzył jej tylko w oczy i odwrócił się w milczeniu. Wyszła, nie zrozumiawszy w pierwszej chwili jego spojrzenia, ale utkwiło jej w pamięci. Zawierało ono w sobie sumę tego wszystkiego, czem — jak wiemy z jej dziennika i z jej rozmów z p. Zgorzelskim — Tadeusz mimo woli swojej przygnębiał ją oddawna. Wypowiadało ono całą ową wyższość jego moralną, o której daremnie kusiła się wmówić w siebie, że była urojoną, ba, z pewnego idealnego niby punktu widzenia, trywialną.

Mieszkańcy Rymiszowa zapewniają, że tej nocy w dwóch niezbyt od siebie odległych oknach zamku widzieć można było światło aż do wschodu słońca, a gdy już słońce było wysoko, jeszcze o jedno z tych dwóch okien odbijał się blask lampy. Kto dłużej czuwał, p. Tadeusz, czy pani Helena, tego nie wiem, wiem tylko, że ile razy widzę pojedyncze okno oświetlone bardzo późno w nocy, mimo woli przychodzi mi na myśli, że w tym domu ktoś musi być chory, albo nieszczęśliwy.




ROZDZIAŁ XI.

„Kochane Siostry!
„I nie wiele, i bardzo wiele mam wam do napisania o pierwszym dniu mojego pobytu w Rymiszowie. Przedewszystkiem obawiam się przycinków wuja, który zawsze utrzymuje, że my umiemy spisywać całe arkusze o niczem, a nie potrafimy napisać i jednej ćwiartki o czemkolwiek. Wuj ma podobnoś słuszność, i dlatego postanowiłam sobie jak najmocniej wystrzegać się długiego pisania o niczem. Ależ, mój Boże, o czemże mam pisać? Jabym tak rada pomówić z wami — to byłoby co innego — ale ten nieznośny papier, któremu nie można nic powiedzieć na ucho, który zawsze wszystko wypapla, w tej chwili mrozi mię swojem białem, chłodnem wejrzeniem. A jaki naperfumowany! Prawdziwy elegant z modnego świata — pożyczyła mi go panna Wanda, przyjaciółka pani Zameckiej, która od lat wielu bawi w tym domu. Ta panna Wanda ma, jak spostrzegłam, wiele sympatyi dla p. Zgorzelskiego, którego znacie, i który przyjechał tutaj dzisiaj na chwilę przed nami, bo powóz papy spóźnił się i musieliśmy czekać na dworcu kolei.... „Papy!“ Nauczyłam się nazywać tak kochanego, łaskawego mojego dobrodzieja, sam tego wymaga odemnie, i gniewałby się, gdybym go inaczej nazwała. W domu — to jest, u was, u drogiej cioci, zdawało mi się to rzeczą tak łatwą, tak naturalną — nie myślałam nigdy nawet, bym go mogła nazywać inaczej! Wiecie jak dobrym jest dla mnie, i że rodzony ojciec nie mógłby być lepszym.... Ale tutaj! Tutaj nie mogę odważyć się, wymówić to słowo, i w istocie przez cały dzień starałam się uniknąć sposobności wymówienia go — brzmiałoby opacznie.... wszystko tutaj wydaje mi się opacznem!
„Najlepiej podobnoś będzie, jeżeli wam opowiem w porządku wszystko, jak było. Wjechaliśmy, jakby do fortecy jakiej, przez most i bramę murowaną na duży dziedziniec zamkowy. Jaki zamek! Kamienice w mieście bywają większe, piękniejsze, weselsze, ale za to ten poważny, szary budynek o staroświeckich kształtach, budzi we mnie takie uszanowanie, jak kościół... W dzień lubiłabym mu się przypatrywać, zaludniać go w myśli postaciami rycerzy i dam z dawnych wieków... teraz, o zmroku, mrowie mię przechodzi... wszak wiecie, jakam ja śmieszna z mojemi zabobonami.... Na moje szczęście, kochany papa przeznaczył na moje usługi — wyobraźcie sobie, na moje usługi! jakąś bardzo dobrą dziewczynę, która będzie spała ze mną w jednym pokoju, i która także boi się tych wysokich komnat, tych obrazów na ścianach i sufitach, i tych staroświeckich, dziwnie ogromnych sprzętów, jakich pewno nie widziałyście. Powiada Kseńka — Kseńka jej na imię — że tu w zamku coś straszy, drży więc nieboga i tuli się w kącie, chowając nogi pod siebie — to mi dodaje nieco odwagi. Dobrze to wujcio powiada, że człowiek często odważniejszym się staje w towarzystwie tchórzów. Kto wie, gdyby kto trzeci był tu ze mną i Kseńką, stałby się może walecznym, jak Bayard.
„Otóż, na ganku zamkowym, powitała nas pani Zamecka. Nie wierzyłabym moim własnym oczom, ale Wandzia — to jest, ta panna Wanda, o której wspomniałam, mówiła mi także, że jest zadziwiające podobieństwo między nami, to jest, nie między mną a Wandzią, ale między mną a panią Zamecką. W pierwszej chwili zdawało mi się, że sama siebie widzę w źwierciedle, ale potem.... o, za nic w świecie nie chciałabym być podobną do niej! Nie uwierzycie, jak niemiłym był wyraz jej twarzy, gdy spojrzała na mnie i odwróciła oczy, niby błędne.... Jestem pewną, że jeżeli i wtenczas jeszcze byłam podobną do niej, nikt mię kochać, ani lubić nie może....
„Papa był bardzo wzruszonym, gdy mię przedstawiał swojej żonie — a ona.... ona przystąpiła do mnie, i pocałowała mię w czoło. Moje drogie! — może to szaleństwo z mojej strony, ale powiadam wam, że gdybym w tej chwili poczuła pocałunek podobny, umarłabym z przerażenia. Zdawało mi się, że mię trup całuje....
„Musi to być zapewne jedna z tych hallucynacyj, z których wujcio starał się wyleczyć mnie perswazyą i rozumnemi przedstawieniami. Cóż jam temu winna, że nie mogę oprzeć się własnemu dziwactwu! Są chwile, kiedy mi stają w duszy wszystkie strachy, które się tam zagnieździły od dawna, i które znikają, gdy jestem z wami, z ciocią, w dzień biały... Tutaj wciąż mi straszno i nieswojsko, a serce tak mi się ściska, jak gdyby się coś okropnego wydarzyć miało. Kochana Franiu i Adelciu, zmiłujcie się, piszcie do mnie natychmiast, czy wszyscy zdrowi, ciocia, wujcio i wy, moje drogie! Nie zdołacie nigdy wyobrazić sobie, jak mię dręczy ta moja niedorzeczna chorobliwa trwoga. Wczoraj, gdyśmy wróciły z apteki, ni ztąd ni zowąd coś mię zaczęło niepokoić, w nocy miałam sny przykre i przestraszyłam aż ciocię. Teraz to znowu wróciło — ale w dzień, o w dzień... gdybyście wiedziały, domyśliłybyście się zaraz, że nie miałam czasu myśleć o strachach...
„Pan Wacław jest tutaj. Gdy wszedł do salonu i ujrzał mię — ale może i to halucynacya! — dosyć, że zdawało mi się, iż był zmięszanym. Niewątpliwie zdawało mi się tylko, bo dlaczegoż miałby się mięszać? Zdobyłam się na odwagę i poszłam przywitać się z nim. Jużci, jeżeli ma żal do kogo, to jeszcze z tego nie wynika, ażebyśmy jako obcy sobie zupełnie, nie......
(Tu w oryginale znajduje się luka, spowodowana zalaniem się atramentu w kilku wierszach. Kopista przypuszcza, że autorka nie mogąc znieść widoku wyrazów, które nakreśliła, zalała je łzami. Zdania rzeczoznawców nie zasięgano, bo nie było powodu. Dalszy czytelny ciąg manuskryptu brzmi, jak następuje:)
„...... ale mało mówił. Przy obiedzie pani Zamecka chciała posadzić go między sobą i panną Wandą, — nie mogę nazywać ją Wandzią, chociaż przyrzekłyśmy sobie prawie przyjaźń dozgonną; ale cóż, kiedy czuję, że ona nie ma dla mnie sympatyi — otóż papa kochany zrobił uwagę, że to miejsce należy się panu Zgorzelskiemu, a nam kazał siąść obok siebie, po drugiej stronie pani domu. Dalipan, że nie wiem, co się ze mną działo, ksiądz proboszcz i doktór gwarzyli bardzo wesoło. Musiałam być bardzo roztargniona i śmieszna, ale nie spostrzegłam tego, aż przy pieczystem, którego nie wzięłam z półmiska, ale natomiast wyobraźcie sobie! nabrałam kopiasty talerz sałaty, tak, że nie wiele zostało dla drugich. Machinalnie biorę widelec i niby chcę jeść — spostrzegam, com zrobiła, i omal nie ginę z konfuzyi. Papa rozśmiał się serdecznie i wszyscy za nim, mnie się już na płacz zbierało, ale papa wstawszy z miejsca, przyszedł do mnie, pocałował mnie w czoło, pogłaskał po twarzy i szepnął mi do ucha „serce nie ma oczu“. Nie wiem dlaczego, wśród łez, rozśmiałam się także, a tymczasem ksiądz proboszcz wstał z kieliszkiem w ręku i rozpoczął długą oracyę, z której pamiętam tylko tyle, że cieszył się z powrotu kolatora, i z tego, że ma nową duszyczkę w swojej parafii, i że jako sługa Boga miłości pragnął, ażeby wszystkie duszyczki miłowały się między sobą, i że potem tych duszyczek będzie coraz więcej, a parafia rymiszowska stanie za biskupstwo — z czego wynikło, że ksiądz proboszcz pije za zdrowie swojej nowej duszyczki, i że tą duszyczką jestem ja. Potem, ktoś mi kazał wziąść kieliszek do ręki, nie wiem już kto, i nagle ujrzałam przed sobą rękę p. Zgorzelskiego, także z kieliszkiem, a spojrzawszy mu w oczy, wzdrygnęłam się i wylałam wino na obrus, i znowu wszyscy śmiali się do rozpuku, bo oczywiście musiałam mieć minę bardzo niedorzeczną. To mię tak ubodło, że przyszłam do siebie, i naraz zerwałam się jak Demostenes, albo jaki szlachcic w Senatorskiej Zgodzie, i wyrecytowałam księdzu proboszczowi podziękowanie — jak was kocham — tej treści, że są duszyczki wybrane, a inne tylko powołane, i że pragnęłabym należeć do wybranych. W tej chwili ksiądz proboszcz przypadł do mnie i mało mnie nie udusił w swoich uściskach, i musiałam nietylko trącać się kieliszkiem z nim i z p. Wacławem, ale nawet wypić trochę wina. Nie uwierzycie, jaka to zacna i święta dusza, ten proboszcz tutejszy, — wiecie, to ten sam, co pana Wacława jako sierotę przytulił i wychował, i o którym tyle od p. Wacława słyszałyśmy? Domyślacie się, jak serdecznie ucałowałam jego uczciwe ręce, i jak mu byłam wdzięczną. Wkrótce atoli, gdy panowie jeszcze ciągle pili wino, śmiali się i rozprawiali, pani Zamecka, która dotychczas nic nie mówiła, powiedziała, że angielskim obyczajem wypada nam zostawić ich samych i pójść do ogrodu. Na tem skończył się obiad, a zaledwie byłyśmy w ogrodzie, przyłączył się do nas p. Zgorzelski, z tem, że „niechaj się starzy wygadają, a on tymczasem musi mi robić honory Rymiszowa, i pokazać mi ogród francuski, szpalery, cieplarnię, i park angielski.“ Biedna panna Wanda, której należała się przynajmniej połowa tych atencyj, spoglądała na mnie jak na straszną jaką winowajczynię, ja zaś nie mogłam wierzyć moim oczom i uszom, by ten p. Zgorzelski, po tem, co wiemy, mógł zachowywać się tak śmiało i z taką pewnością siebie. Bez namysłu powiedziałam mu, że park w Rymiszowie musi być znacznie dłuższy od naszego podwórza w mieście, i że nie wiem, czy można dobiedz na jego koniec tak prędko, jak u nas do bramy. Zrozumiał mię podobnoś, bo od tej chwili uwolnił mię od swoich „usług“ — ale panna Wanda od tego czasu ani słowa nie przemówiła do mnie tak szczerze i serdecznie, jak przed obiadem. Co się tyczy pani Zameckiej, nie słyszałam z jej ust nic, oprócz bardzo ceremonialnej „dobrej nocy“ przed godziną. Mówią, że ma być bardzo rozmowną, dowcipną i miłą — nic z tego wszystkiego nie uważałam, i sama nie wiem, co mię tak odpycha od tej kobiety. A papa mówił, że ona będzie mi matką i że kiedyś tak ją nazywać będę! Nigdy, nigdy! bałabym się zostać z nią sam na sam — boję się jej dotknięcia i nie wiem dlaczego, zdaje mi się, że i ja nie mam u niej łaski. Za to papa jaki dobry, jak myśli o wszystkiem, czego mogę potrzebować, jak się zajmował tem, by mi było wygodnie i swobodnie! Ale już północ dochodzi, i Kseńka usnęła mimo strachów, kończę więc i całuję was i t. d.
W jednej kopercie z tym listem, panny Skryptowiczówny otrzymały drugi, krótszy, pisany tej samej nocy, który dla uzupełnienia spisu aktów dołącza się tutaj.
„Całą noc nie zmrużyłam oka — zdawało mi się, że to ta śmieszna moja obawa jakichś nieistniejących „strachów“ usnąć mi nie daje, ale teraz już przecież dzień biały, choć jeszcze bardzo wcześnie, a ja nie mogę pozbyć się mojego niepokoju. Być może, że za wiele myślałam o... To wszakże nie nowina, od dawna już we śnie i na jawie nie myślę o niczem innem. Dobrze to wujcio powiada, że nauki robiłyby pod opieką naszą olbrzymie postępy, gdybyśmy rozmyślały o czemś rozumnem tyle, ile rozmyślamy o „bzdurstwach“. Nie zgadzam się tylko na ten ostatni wyraz, zresztą, niestety, zmuszoną jestem przyznać słuszność wujciowi, że nasza cierpliwość i drobnostkowość w spostrzeganiu, a wytrwałość w rozmyślaniu, wyszłaby na dobre matematyce, fizyologii, albo chemii. Wujcio zaraz dodaje, że matematyka, fizyologia albo chemia musiałyby w takim razie nie mieć więcej jak trzydzieści lat, i musiałyby mieć piękne czarne wąsiki..... Cóż robić, już się nam zmienić niepodobna. Widzę tylko, że panowie myślą o nas mniej, niż my o nich, skoro mieli czas spostrzedz i wymyślić tyle mądrych rzeczy.
„My jeżeli wymyślemy co, to mówiąc w pokorze ducha, zawsze coś niedorzecznego. Nie uwierzycie, jaka fraszka trapi mię znowu od wczorajszego południa. Przypominacie sobie, że ciocia wyłajała nas trochę za nasze uwagi o spotkaniu z p. Zgorzelskim, przedwczoraj w aptece. Pomimo napomnień cioci, nie mogło mi wyjść z myśli, co też ten pan wyjmować mógł ze słoja w nieobecności aptekarza? Przeczytałam napis na słoju, ale zapomniałam go, i mimo całego natężenia myśli nie mogłam sobie przypomnieć, chociaż zdawało mi się, że znam wyraz łaciński czy grecki, który w ten sposób wypadł mi z pamięci. I znowu żałowałam, że p. Wacław nie uczył nas dłużej chemii....... Jak was kocham, usypiając ostatni raz pod jednym dachem z wami, wbrew twierdzeniu wujcia, myślałam o chemii, ale oczywiście nic wymyślić nie mogłam...
„Wczoraj rano, wśród nowych a tak głębokich wrażeń, wyszło mi to wszystko z głowy. Po obiedzie natomiast, i po owej przechadzce w ogrodzie, w której przyłączył się do nas p. Zgorzelski, gdyśmy wróciły na werandę, pani Zamecka zaproponowała pannie Wandzie, ażeby mi pokazała „gospodarstwo kobiece.“ Prawda, że siedziałam jak trusia, i że można było przypuszczać, iż gęsi, indyki, gołębie i krówki zabawią mię lepiej niż towarzystwo ludzkie; Panna Wanda wstała, nie mówiąc ani słowa, i miałyśmy już odchodzić, gdy naraz papa, jakby odgadywał moje myśli, odezwał się, że może p. Wacław „zechce towarzyszyć pannom“, bo wycieczka nasza miała być dość daleką. Naraz zerwał się i p. Zgorzelski, ofiarując nam swoją rycerską opiekę, ale p. Zamecka zagadnęła go, czy porobił jej sprawunki w mieście, i zamiast iść z nami, musiał iść do swego wózka i rozpakowywać tłumoki, podczas gdy my troje ruszyliśmy ku bramie zamkowej. Tutaj zastanowiły mię różne zabytki z czasów, gdy zamek był warownym, a p. Wacław objaśniał nam ich znaczenie z całą znajomością rzeczy. Oglądałyśmy strzelnice w murach, przyrządy do zwodzenia mostu, i do spuszczania brony — a ja tymczasem uważałam zdaleka, że pani Zamecka wyszła na ganek, a p. Zgorzelski, zbliżywszy się, oddawał jej jakąś maleńką paczkę, owiniętą w papier. Wiecie, że mam wzrok doskonały — otóż widziałam dokładnie, że pani Z. chciała rozwijać paczkę, ale p. Alfred zatrzymał ją szybkim giestem i miał wyraźnie coś nakształt przestrachu w twarzy. Wszystko to uderzyło mię, nie wiem dlaczego — zastanawiałam się, co by to mogł być za sprawunek w takiej niewielkiej paczce, zwłaszcza gdy nasze kobiece sprawunki zwykle zajmują nierównie więcej miejsca, i dlaczego pan Zgorzelski nie chciał, ażeby pani Zamecka rozwijała paczkę? Gdyśmy wróciły na werandę, trafiłyśmy na reprymendę, którą dawał papie lekarz z Korytnicy, dr. Chimerski. Pokazuje się, że papa cierpi na astmę i miewa czasem bardzo silne ataki, a pod żadnym warunkiem nie chce się leczyć, utrzymując, że każda kuracya jest gorszą od choroby. Doktor począł żartować na ten temat, że p. Zamecki złożył sobie towarzystwo z księdza i lekarza, ażeby być uwolnionym od dewocyi i od leków — a pani Zamecka nadmieniła, że zamierza stać się lekarką, i że sprowadziła przez p. Zgorzelskiego akonit i inne środki homeopatyczne dla chorych we wsi. Rozpoczął się spór o homeopatyę i allopatyę, podczas którego ja starałam przypomnieć sobie, czyli ingredyencya, którą p. Zgorzelski brał ze słoja w aptece, nie nazywa się przypadkiem akonit? Przypomniałam sobie dokładnie, że nie, i nakoniec zapytałam pannę Wandę, czy nie ma jakiego dzieła, traktującego o chemii? Odpowiedziała, że nie ma, ale za to dr. Chimerski ofiarował mi całą swoją bibliotekę, a p. Wacław wspomniał, że ma bardzo przystępnie napisaną książkę o chemii, którą mi przyszle. Dotrzymał słowa i zaraz po napisaniu pierwszego listu do was, wzięłam się do wertowania tego dzieła. Najbardziej interesowały mię notatki ołówkiem, czynione na marginesach jego ręką, choć były to same tylko uczone uwagi, zupełnie dla mnie niezrozumiałe.
Podziwienia godną jest rzeczą, ile on wie, a jaki przytem skromny! Podczas owej rozprawy o homeopatyi powiedział zaledwie słów parę, a ze sposobu, jak je doktor przyjął, widzieć można było zaraz, że miały one więcej wagi niż to wszystko, co mówili inni. Nic dziwnego — on tyle pracuje... cały zatopiony jest w swoich naukach.... Znowu przypominają mi się słowa wujcia, że mężczyzni uczą się, ażeby wiedzieć, a my, ażeby się popisywać wiadomościami, i to, chociaż z natury jesteśmy ciekawsze od mężczyzn..... Ma się rozumieć, że męzka nauka bardziej zaprząta głowę i mniej zostawia czasu do myślenia o czem innem... Ale, miałam mówić o książce, którą mi dał p. Wacław. Otóż znalazłam w niej to słowo, którem była zapomniała. Jest to „Cyankalium“, czyli po polsku, sinek potasu. Teraz już najdokładniej przypominam sobie, że taki, a nie inny był napis na słoju, i pojmuję, dlaczego aptekarz, wszedłszy, zamknął na klucz szafkę, w której znajdował się słój, nim zapytał, czego żądamy. Pamiętacie może, że p. Wacław tłumaczył nam, iż cyankalium jest bardzo gwałtowną trucizną. To tłumaczy mi niepokój, jakiego doznaję od chwili naszego spotkania z panem Zgorzelskim w aptece. Nie mogłam sobie przypomnieć wyrazu, ale pamiętałam rzecz samą, i dotychczas łamię sobie głowę nad tem, poco komu takiej trucizny? Być może, że gdyby nie mimowolny wstręt, który czuję do p. Zgorzelskiego, i gdyby nie moje usposobienie, dzięki któremu przeczuwam nieraz jakieś klęski i nieszczęścia, które później, z łaski Bożej, nie wydarzą się wcale, nie zwracałabym najmniejszej uwagi na to wszystko, co tu piszę, i co prawdopodobnie nie ma najmniejszego sensu. Teraz dopiero, przeczytawszy, com napisała, wobec słońca, które uśmiecha się do mojego okna przez zieloną gęstwinę liści, uważam, że bawię was samemi sennemi niedorzecznościami, wylęgłemi wśród cieniów i strachów nocy. Cyankalium, p. Zgorzelski, sprawunki, p. Zamecka — wszystko to nie ma i nie może mieć najmniejszego związku z sobą, i nawet najbujniejsza moja wyobraźnia nie zdoła wykomponować takiego związku. Radabym spalić ten list i napisać wam coś rozsądniejszego, ale mówiono mi, że posłaniec na pocztę odchodzi bardzo wcześnie, i nie ma już innej rady, jak tylko włożyć w kopertę cały ten groch z kapustą, i posłać go wam, abyście się śmiały ze mnie. Tylko, na miłość Boga, nie pokazujcie moich listów wujciowi — że ich sam nie zażąda, tego jestem pewną. Całuję was itd.“
Z treści tych listów wiemy, jak Helenka przepędziła pierwszą noc swoją w zamku rymiszowskim, i że oprócz dwóch okien, widzialnych ze wsi, można było jeszcze i w trzeciem, od strony ogrodu, widzieć światło aż do wschodu słońca. Co więcej — podobne zjawisko można było obserwować i na plebanii. Ks. Chyżycki, wróciwszy tam pod wieczór z Wacławem, i usiadłszy na ganku, przypatrywał się jakiś czas uważnie swojemu zamyślonemu wychowankowi. Nakoniec jakby ciągnął dalej urwaną rozmowę, odezwał się:
— Nie ma co mówić, bardzo piękna dziewczyna. W główce, jak się zdaje, dobrze, a w sercu także nie najgorzej.
Wacław zarumienił się, bo go proboszcz schwytał na gorącym uczynku. W istocie nie myślał w tej chwili o niczem innem, jak tylko o tej pięknej, dobrej główce, i o pięknem, dobrem sercu. Myśli jego zatrzymały się były na chwili, w której go zmięszanego jak studenta, przyszła powitać tak serdecznie, z takim wyrazem w oczach... Wrażenie, jakiego doznał wówczas, trwało w nim ciągle, czuł jeszcze uścisk jej ręki i serce rozpływało mu się jeszcze pod jej spojrzeniem. Nie zdawał sobie sprawy z uczuć, które doznawał, a im bardziej nieokreślone, tem bardziej były one błogie. Głos proboszcza wyrwał go z tego miłego letargu, popatrzył wkoło, jak człowiek z omdlenia przywołany do zmysłów, i czuł się prawie niemile dotkniętym, że kto drugi mógł w tej chwili myśleć o Helence, i przerywać jego słodkie otrętwienie, akcentem rzeczywistości. Ale przypomniał sobie, że tym drugim był najżyczliwszy przyjaciel, największy dobrodziej, jakiego miał na świecie, i słuchał w milczeniu, podczas gdy ksiądz prawił dalej:
— Bardzo jeszcze młoda, ma lat zaledwie szesnaście. To bardzo dobrze! Jeżeli ci sprzyja, a sądzę, że ci sprzyja, to za sześć lat będzie taką samą, jak dzisiaj, a za sześć lat, ty będziesz miał stanowisko w świecie i wszelkie skrupuły upadną. Tymczasem możesz kochać się i pracować. Miłość uprzyjemnia pracę, a praca nie daje usychać z miłości.
— Wy, ojcze, zawsze macie słowo pociechy dla mnie. Bóg wam zapłać za wasze dobre serce!
— Ach, ty, ty, mazgaju! Znowu masz łzy w oczach. Że też żaden Rusin nie może kochać się, żeby nie beczał przy tem! Wartoby, abyś kiedy pojechał w moje strony, na Mazury. Tam chłopcy i dziewczęta kochają się śpiewając wesoło, śmiejąc się i tańcząc. Nikt nie wzdycha i łez nie roni. Zamiast waszych melancholicznych dumek, żwawy krakowiak wyraża tam uczucia, a przecież i tam ludzie mają serca, tylko ich nie kwaszą niepotrzebnym smętem. Powiedz ty mnie, czemu ty masz taką smętną minę, jakbyś szedł za pogrzebem? Czyś jeszcze nie kontent z twojej panny? Czy wątpisz, że za kilka lat będziesz mógł śmiało prosić o jej rękę?
— Za kilka lat, ja będę miał skromne utrzymanie, które wystarczyłoby w innych warunkach, ale ona zawsze będzie bogatą dziedziczką, szlachcianką, panią, a ja człowiekiem z ludu. Te różnice społeczne zatarły się u nas tylko na oko; w gruncie, w przekonaniach, istnieją one jak dawniej. A potem, zkądże ja mam być tak zarozumiałym, bym przypuszczał, że ona... że mi jest życzliwą?
— Mazgaj! mazgaj! Staje jak student przed kochanką, ona biegnie do niego, chwyta go za rękę i patrzy mu w oczy tak, że ja sam byłbym ją chętnie uściskał, a on lamentuje nie wiem nad czem, chyba nad tem, że mu się nie oświadczyła sama. Szlachcianka — pani — dziedziczka! Jestem przekonany, że u Skryptowiczów nie nauczyła się zaglądać do herbarza, a jeżeli będzie miała rocznie kilka tysięcy odziedziczonych, to ty będziesz miał tyleż zapracowanych. Idź przejść się w pole, albo do twego pokoju, i staraj się pozbyć tej zafrasowanej twarzy, bo mię gniewasz!
Wacław poszedł do swego pokoju, i w jego to oknie można było widzieć do rana, czwarte tej nocy światło w Rymiszowie.
Społeczeństwo nasze wychowuje największe sprzeczności, wyrastające jedne tuż obok drugich, jak rośliny w botanicznym ogrodzie. Las bywa przeważnie złożonym z drzew liściowych albo szpilkowych — dąb i sosna wykluczają się w nim niejako nawzajem, i tylko sztuczna hodowla może zmusić najrozmaitsze drzewa, krzewy i zioła do rozwijania się na jednej, niewielkiej przestrzeni. Taką sztuczną hodowlą jest cywilizacya nowoczesna — lasem było społeczeństwo pierwotne. To ostatnie, zdaniem poetów i wszelkiego rodzaju wielbicieli temporis acti, miało być lepszem, moralniejszem, ludzie szli w niem częściej za popędem uczucia, zdolniejszymi byli do poświęcenia się, mniej goniącymi za korzyścią materyalną. Wśród tego atoli szlachetnego samoposiewu rycerzy i pasterzy, cywilizacya zaszczepiła nowy rodzaj ludzi, pracą rąk i głowy dążących do zajęcia pośredniego stanowiska między rycerzami, a kmiotkami i pasterzami. Ten nowy „przebrzydły naród kupców i adwokatów“, jak go nazwał Zygmunt Krasiński, ma być przedstawicielem materyalizmu i egoizmu bezwzględnego; zamiast duszy i serca, ożywia go kilka formułek matematycznych; zamiast odbierać wrażenia i powodować się niemi, on spostrzega, bada i rozumuje. Jeżeli tak jest w istocie, nie czuję się powołanym bronić bezdusznego i bezsercowego kierunku „nowych ludzi“; jeżeli tak nie jest, „trzeci stan“ nie dał mi mandatu, ażebym w jego imieniu odpierał niesłuszne zarzuty. Z powieścią moją nie ma to zresztą związku w tak ogólnem znaczeniu. Uwagi niniejsze odnoszą się tylko do jednego szczegółu, do jednej, dość ważnej sprawy ludzkiej, do tego mianowicie, jak się ludzie żenią.
Już patryarchowie biblijni nie lekceważyli względu na ilość wielbłądów i trzód różnego rodzaju, będących w posiadaniu przyszłego ich teścia. Kobiety bez posagu wchodziły w ich dom lub pod ich namiot tylko jako niewolnice. Hagar z jednej, a Rebekka, Lia i Rachel z drugiej strony są tego dowodem. W ten sam sposób, jak biblijni Hebrejczycy, zapatrywały się na małżeństwo i inne pierwotne społeczeństwa. Wszystkie najbardziej rozczulające skazki i poezye ludowe kulminują w tem, że ktoś ożenił się z królewną lub wyszedł za mąż za królewicza, a potem oboje żyli długo i byli szczęśliwi. Tradycye te przechowały się do dni naszych, i nikt bardziej nie krzywdzi dzisiejszych, cywilizowanych czasów, jak ten, kto im przypisuje wynalazek gonienia za posagiem, lub sprzedawania wdzięków i młodości za mamonę i stroje. Owszem, właśnie małżeństwo, w którem względy materyalne żadnej nie odgrywają roli, jest na wskróś nowoczesnym wynalazkiem. Jeszcze tylko w tych warstwach, które są zabytkami pierwotnego społecznego ustroju, przeważa wyobrażenie, iż małżeństwo powinno być połączone z ugruntowaniem lub polepszeniem bytu materyalnego. Ludzie pracy, do których nie należą ani średniowieczni rycerze, ani pasterze, pobierają się, aby pracować wspólnie. Wyjątki zdarzają się tu i tam, niemniej przeto pewną jest rzeczą, że tylko w pewnych sferach ożenienie się „poniżej stanu“, t. j. bez zysku materyalnego, uchodzi za rzecz niemal hańbiącą, a tylko w pewnych innych sferach zdarzają się skrupuły, jakie miał Wacław.
Strawił on noc bezsenną, rozważając to wszystko, co zaszło wczoraj i co mu mówił proboszcz. Chwilami owładało go napowrót to słodkie uczucie, które mu nie pozwalało myśleć i rozumować — uczucie, wywołane niespodzianem spotkaniem z Helenką. Nie widział, nie czuł nic, oprócz jej spojrzenia, które zdawało się mówić: kochaj mię, ufaj mi, nie odpychaj mnie! ale wyrywał się z przemocą z pod władzy tego czaru i wracał do dawnych, gorzkich myśli. Gorycz ta była po części dawniejszą, niż pierwsza znajomość z Helenką. Odkąd począł zastanawiać się nad sobą i nad swojem położeniem w świecie, przygniatała go myśl, że zawdzięcza wszystko dobrodziejstwom zacnego wprawdzie i dobrego, ale zawsze obcego człowieka. Takie czuł upokorzenie z powodu swojego sieroctwa, tak mu ciężyła ta zawisłość, która mu się wydawała żebraczą, że dzieckiem jeszcze dokładał wszelkich starań, aby przynajmniej, ile możności, mało potrzebować dobrodziejstw. Nie było między rówieśnikami jego żadnego, któryby tak szanował odzież; suknie, z których wyrastał, były prawie jak nowe, i proboszcz musiał gniewać się na seryo, nim go nakłonił do przyjęcia nowych, zastosowanych do jego wzrostu. Oprócz najniezbędniejszych książek i przyborów szkolnych, nie chciał nigdy przyznać się, czego mu potrzeba; nieraz uczył się z książki, pożyczonej na chwilę od kolegi, a mimo to robił celujące postępy w naukach. Ks. Chyżycki, który odgadł hardą naturę w swoim wychowanku, wyśledził to wkrótce, zburczał go i odtąd nie spuszczał się już na niego, ale wypytawszy profesorów, zaopatrywał go we wszystko. Później Wacław zaczął starać się o lekcye, i od tego czasu rozpoczęła się formalna walka między nim a księdzem, który utrzymywał, że obciążony pracą młodzieniec nie będzie miał dość czasu do poświęcenia się własnym studyom, podczas gdy Wacław robił coraz świetniejsze postępy i coraz więcej zarabiał na własne utrzymanie, tak, że w ostatnich latach obchodził się zupełnie bez pomocy proboszcza. Udzielanie lekcyj wprowadziło go w domy, w których mógł nabyć ogłady towarzyskiej, ale w których także dowiedział się, jak ludzie majętni zapatrują się na tych, którzy nic nie mają. Skorzystał z jednej i z drugiej nauki: obok znajomości świata, spotęgował w sobie to uczucie gorzkiej dumy, stanowiące główny rys jego charakteru. Uczucie to jak cień ścieliło się obecnie między nim a Helenką. Wiedział, że miała majątek. Nie znał jej pochodzenia, ale przypuszczał, że należała do rodziny, w której pod gładkiemi i grzecznemi pozorami ukrywać się mogły niewykorzenione przesądy, dotyczące stanowiska i mienia. Słyszał, że mogła być kiedyś dziedziczką Rymiszowa. W tym Rymiszowie najwybitniejszym „demokratą“ był p. Zamecki. Demokracya wszakże nie przeszkodziła p. Zameckiemu zrestaurować stary, średniowieczny zamek i odświeżyć herby na bramie. Ks. Chyżycki dowodził wprawdzie, że był w tem tylko pewien pietyzm dla przeszłości i objaw przytem artystycznego smaku, ale mogła być także duma szlachecka. Zamki, herby, liberye! Dziad Wacława bywał kozakiem w takim zamku i nosił taką barwę! A on miał sięgać po rękę Helenki i w ostatniej chwili dopiero dowiedzieć się, że to było zuchwalstwem z jego strony! Ona sama tak mogła przyjąć jego zabiegi; któż może wiedzieć, co się ukrywa na dnie umysłu szesnastoletniej dziewczyny! Po latach, gdyby on sobie zdobył nawet stanowisko niezależne i szanowane, w niej obudzić się mogło poczucie różnicy towarzyskiej i społecznej, która ich dzieliła. Czy nie lepiej było zawczasu odepchnąć wszystkie nadzieje i złudzenia, uciec gdzieś daleko i zapomnieć?
Zapomnieć! A gdyby ją znowu spotkał przypadkiem, gdby przystąpiła do niego jak wczoraj z tem słodkiem, na pół łzawem spojrzeniem, z dłonią wyciągniętą do serdecznego powitania? Czy podobna zapomnieć choćby to jedno spotkanie?
Tak to naprzemian rozumował nasz bohater i dochodził zawsze do punktu, na którym rozumowanie nic już nie pomagało. Ktokolwiek kiedy staczał podobną walkę z sobą, ten wie, że kończy się ona zawsze rozpaczliwą jaką decyzyą, dzięki której zarówno rozum jak i uczucie nasze ponoszą stanowczą klęskę. Wacław postanowił więc nie słuchać proboszcza, ale zerwać układ z p. Zameckim i wynosić się jak najprędzej i jak najdalej w świat, za oczy. Ksiądz Chyżycki, odprawiwszy mszę bardzo rano, kazał go prosić na kawę.
— Nie spałeś w nocy, jak widzę, bo masz oczy zaczerwienione — rzekł proboszcz.
— Gorąco...
— A, to prawda! Zaledwie ósma godzina, a termometr wskazuje dwadzieścia sześć stopni. Nie pamiętam tak skwarnego lata. Nie dziwię się wcale, że Zamecki tak często dostaje teraz napadów swojej astmy. Sam ledwie oddycham, tak mi duszno. Uf!
Proboszcz był dobrej tuszy i czerwony w twarzy. To oszczędziło mu przykrości, jakąby mu było sprawiło usłyszenie słów, które Wacław miał już na ustach. Chciał zawiadomić księdza natychmiast o swojem postanowieniu, ale na widok jego apoplektycznej miny odłożył to na później, wiedział bowiem, że go zmartwi.
— Ktoś musi być chorym w zamku — zauważył w tej chwili kucharz Jacenty, który często zwykł był wtrącać się do rozmowy, krzątając się po pokoju. — Konie poszły po doktora — dodał.
— Tak wcześnie? Z pewnością ktoś zachorował! Daj mi Jacenty kapelusz i laskę, pójdę dowiedzieć się, co się stało. Nie turbuj się, mój Wacławie, wrócę zaraz i powiem ci, co się dowiem; zbladłeś jak ściana, mój chłopcze, napij się wody!
Ktoś zachorował w zamku! A w tym zamku znajdowała się ona! Ona, od której chciał uciekać, którą chciał zapomnieć!
Obawy okazały się płonnemi. P. Zamecki miał wprawdzie rano bardzo silny atak astmy, połączony z chwilową nieprzytomnością, ale teraz było mu już całkiem dobrze. P. Zamecka skarżyła się na gwałtowną migrenę, ale i to nie było powodem, dla którego posłano po doktora. Właściwym powodem był nadzwyczajnie długi list, który posłaniec przywiózł z poczty i który mimo długości swojej pochodził od p. Skryptowicza i cały pisany był jego ręką. P. Zamecki otrzymawszy go, poszedł do pokoju swojej żony i zastał ją mocno cierpiącą.
— Zirytowałaś się wczoraj, moja duszo, i z tego powodu dostałaś tak nieznośnej migreny — powiedział. — Przyczyniłem się i ja do tego, bo w istocie, pomimo tego, co mówił Zgorzelski, nie wiem dlaczego nie uwierzyłem z początku, by mama była tak mocno chorą. Niestety, jest tu list od Karola, który potwierdza nietylko to, co mi mówił o mamie, ale przedstawia całą rzecz jeszcze w gorszem świetle. Nie ma ani chwili do stracenia, musimy natychmiast jechać do miasta. Czytaj!
List brzmiał:
„Kochany Tadeuszu! Katastrofa, którą przewidywałem, nastąpiła. Ciotka Podwalska dostała pomięszania zmysłów na dobre, przez co zresztą bynajmniej nie chcę powiedzieć, by go nie miała oddawna. Z początku było to tylko egzaltacyą uczuć religijnych, mojem zdaniem chorobliwą, ale nie przynoszącą przynajmniej innej szkody, oprócz materyalnej. Powoli zaczęła wszakże nietylko oddawać na klasztory, kościoły wszystko co miała, ale także dziwaczyć w sposób skandaliczny. Uroiło jej się, że jest potępioną, że szatan opętał ją, a jej anioł stróż, którego nazywa świętym Zygmuntem, odstąpił od niej. Przeszłego tygodnia spotkawszy na ulicy moją żonę, opowiadała jej, że szatan wskoczył w nią w postaci ogromnej ropuchy i że ks. Stodolski wypędził go święconą wodą. Zdaje się wszakże, że później musiał żałować święconej wody, bo szatan wrócił znowu, i choroba weszła w drugie stadyum. W tym stanie przestała zupełnie używać pokarmu i napoju, zaczęła targać suknie na sobie i pleść niestworzone rzeczy. Między innemi powtarza ciągle, że własną córkę nowonarodzoną dała zjeść wilkom, i wczoraj zatrzymała na ulicy jednego z moich znajomych, prosząc, ażeby jej pokazał, gdzie jest sąd karny, zważywszy, iż zamierza oddać się w ręce sprawiedliwości za zbrodnie, które popełniła. Przyprowadzono ją do mnie, i tu dla odmiany, wpadła w zapał kaznodziejski, mieniąc się siostrą Matki Boskiej, posłaną na świat w celu nawracania grzeszników. Apostolstwo to skierowało się oczywiście w pierwszej linii ku mnie i ku mojej żonie. Byłoby to pół biedy jeszcze, ale na nieszczęście, dostała coś nakształt napadu epileptycznego, po którym wypocząwszy trochę, zaczęła na nowo skarżyć się, że jest w mocy złego ducha, że zabiła dziecko i t. d. To trwało dość długo; lekarz przywołany zastał ją wszakże w chwili, gdy była spokojniejszą, i zapewne dlatego nie ostrzegł nas, jakie mogą być dalsze następstwa. Dość, że przed chwilą zaledwie przeszkodziłem jej poderznąć sobie gardło nożem. Niechaj Helena decyduje się czemprędzej, co robić w tym wypadku; ja na własną odpowiedzialność nie odważę się ani oddawać jej matki do zakładu, ani też trzymać jej w domu. Oczekuję waszej decyzyi. Karol.“
Po przeczytaniu tego listu, pani Helena, która i tak już miała wyraz cierpienia w twarzy, pobladła jeszcze więcej, opuściła ręce i w niemej boleści patrzyła przed siebie. Łez nie było w jej oczach. Tadeusz wiedział z doświadczenia, jak okropnym jest ból moralny tego rodzaju i jak często miewa skutki szkodliwe dla zdrowia: komu natura nie pozwoli wypłakać się, ten zwykle odchoruje każde większe zmartwienie. Przejęty najwyższem współczuciem, Tadeusz kochał w tej chwili żonę więcej niż kiedykolwiek; o scenie wczorajszej zapomniał zupełnie. W istocie, postanowił on był zapomnieć o niej jeszcze przed otrzymaniem listu Karola. Z początku zirytował się był mocno i położywszy się do łóżka, nie mógł zasnąć. Powtarzał sobie, że Helena jest złą i niewdzięczną. Powtarzał to tak długo, aż począł srożyć się w duchu na tę złość i niewdzięczność, rozgoryczać się coraz bardziej i miotać imaginacyjne gromy na winowajczynię. Wówczas czując, że chyba nie zaśnie do rana, wstał i wyjął z szafki książkę, której już dawno nie miał w ręku. Byłto „Garbaty“ Korzeniowskiego, najlepsza, najprawdziwsza i najbardziej chrześciańska powieść, napisana po polsku. Otworzywszy tom w pierwszem lepszem miejscu, przeczytał parę stronic i czuł się nieco uspokojonym. Nareszcie obracając kartkę, znalazł jakiś papier, snać od kilku lat włożony. Rzucił nań okiem: pismo było dziecinne, na liniach, kreślonych ołówkiem. Treścią jego było stylistyczne ćwiczenie na temat: „Jak człowiek powinien postępować, ażeby był szczęśliwym?“ Pan Tadeusz przypomniał sobie, że będąc raz u Skryptowiczów, robił w sekrecie wymówki nauczycielowi Helenki, iż zadania tego rodzaju przechodzą zakres wyobrażeń młodego wieku i prowadzą jedynie do bezmyślnego powtarzania i rozwałkowania cudzych frazesów, bo trudno, ażeby kto w dwunastym roku życia miał oryginalne pomysły w kwestyi, nad którą tylu filozofów daremnie suszyło sobie mózgi. Później wziął był elaborat Helenki z sobą, ażeby go przeczytać, i zapomniał o nim. Teraz przebiegł go szybko oczyma i zatrzymał się na ostatnich wyrazach: „Umiej przebaczać, a będziesz szczęśliwym. Helena Grodecka“. Uśmiechnął się szlachcic i zadumał się trochę. Dlaczego nie przebaczyć? A raczej, za co się gniewać? Kto był winien scenie, która zaszła? On, on sam! Gdyby się nie był okazał miękkim, gdyby nim nie bywał bardzo często, gdyby w tym wypadku np. nie był prawie objawił skłonności do dania znacznej sumy pieniędzy na korzyść zakładu, któremu nie życzył powodzenia i o którym nieraz wyrażał się jak najgorzej, pani Helena nie byłaby mogła przypuszczać, że dalszem naleganiem wymoże sumę, której pragnie, i nie byłoby się jej zdawało, że ma prawo być zirytowaną. Dlaczego odrazu nie wystąpił stanowczo? W ten sposób rozumował p. Tadeusz i skończył na konkluzyi, iż sam wywołał szorstkie wystąpienie Heleny, które należało kłaść na karb uniesienia, nie zaś złego z gruntu i niewdzięcznego serca. Postanowił więc odpłacić jej to na razie jak największą łagodnością i czułością, a na przyszłość dać jej zawsze z góry do zrozumienia, że w tych a tych rzeczach jest i będzie nieugiętym. Po tej spowiedzi przed samym sobą, pan Tadeusz byłby spał wybornie, gdyby go nie trapiła astma. Rano przyniesiono list od Karola, który spotęgował jeszcze, jak już powiedziałem, jego usposobienie na wskróś pobłażliwe i wolne od wszelkiego żalu.
— Pojedziemy, duszko? — zapytał, całując żonę w czoło.
— Nie wiem, czy będę mogła, czuję się mocno cierpiącą. Migrena i jakiś okropny rozstrój nerwowy...
Nastąpił wybuch obopólnej czułości.
— W takim razie ja sam pojadę.
— O, za nic w świecie nie puściłabym cię teraz, kiedy od trzech dni masz tak silne napady astmy, i kiedy nie wiem, czy sama nie wpadnę w jaką chorobę.
— Ale cóż począć? Karol widocznie nie może sobie dać rady.
— Ach, Karol! Karol trzaśnie drzwiami, położy się spać i prześpi wszystko. Możesz być spokojnym o niego.
— Ba, gdyby tu o niego chodziło, ależ chodzi o mamę!
— Wiesz, Tadziu? Mam taki projekt. Doktor Chimerski wybierał się temi dniami w podróż do Wiednia. Gdybyśmy go poprosili, zdecydowałby się może pojechać dzisiaj, wstąpić do Karola, i wspólnie z nim zarządzić, co uzna za stosowne. My tam — dodała z westchnieniem — nic nie pomożemy. Ja po prostu nie czuję się na siłach, a ty przecież nie jesteś lekarzem...
— Na wszelki wypadek poszlę natychmiast po Chimerskiego i zasiągniemy jego rady.
Rezultatem tej konferencyi było, że w kwadrans później doktor i proboszcz, obydwaj mocno zaniepokojeni, pojawili się w zamku w chwili, gdy podawano śniadanie na werandzie. Zastali tam państwa Zameckich i Helenę; panna Wanda jeszcze spała. Dowiedziawszy się, o co chodzi, doktor postanowił południowym pociągiem wyjechać do miasta, i obiecał zarządzić, co się okaże potrzebnem, poczem miał jechać dalej i wrócić za dwa tygodnie mniej więcej.
— Gdyby nie to nieszczęście, o którem dowiedzieliśmy się dzisiaj — mówiła pani Zamecka — za nic w świecie nie puściłabym pana konsyliarza z Rymiszowa. Czy wiesz pan, że Tadeusz miał dziś nad ranem znowu tak silny atak astmy, że Jakób zastał go leżącego bez przytomności na sofie, wszedłszy do jego pokoju?
— To już jest rzeczą pani dobrodziejki, zniewolić męża, ażeby się pozwolił leczyć.
— Dobryś, doktorze! — zażartował p. Tadeusz. — Co mi pomoże cała wasza medycyna, skoro w pierwszej lepszej encyklopedyi mogę wyczytać pod rubryką astmy: „leczenie niepewne!“ Róbcie sobie eksperymenta na kim innym; ja wolę od czasu do czasu stracić przytomność, niżeli męczyć się codzień lekami, o których wiem z góry, że mi nic nie pomogą.
— Mylisz się pan wraz z encyklopedyą. Astma bywa najczęściej objawem następowym innej jakiejś, podstawowej choroby, która może być do wyleczenia, a wówczas ustąpi i astma. Pozwól się pan zbadać jakiemu lekarzowi. Niech pani dobrodziejka, po moim wyjeździe, wywiezie męża do miasta i niechaj pani nalega póty, póki przynajmniej nie podda się rozpoznaniu medycznemu. Z tem niema co żartować.
— Czy astma jest niebezpieczną chorobą? — zapytała Helenka, blednąc. Pani Zamecka spojrzała na nią w tej chwili po raz pierwszy od czasu, gdy się zaczęło śniadanie.
— Astma jest trudną do wyleczenia, ale rzadko tylko bywa śmiertelną.
— A zadumane oczy, konsyliarzu — zagadnął, śmiejąc się pan Zamecki — czy są niebezpiecznym symptomatem?
Helenka zarumieniła się; doktor począł wywodzić obszernie, że symptomat ten jest bardzo niebezpiecznym; pan Tadeusz i proboszcz śmiali się i tylko pani Zamecka, spojrzawszy z ukosa na oczy, o których była mowa, rzekła obojętnie:
— Sądzę, że więcej senne, niż zadumane.
— Dlaczegożby miały być senne? czy nie spałaś dobrze, Helenko? Bałaś się może? — pytał p. Tadeusz.
— Z początku pisałam listy, a potem... bałam się w istocie. W dzień nie wierzę w zjawiska, ale po zachodzie słońca przypominają mi się wszystkie strachy, o jakich słyszałam.
— A więc słyszałaś o strachach w rymiszowskim zamku?
— Kseńka wspominała o nich.
— Co za niedorzeczność!
— Proszę cię Tadeuszu — odezwała się pani Zamecka — czy jest jakie podanie historyczne, na któremby mogła być opartą ta bajka o widmach, pokutujących w wieży, w której masz twój gabinet „do dąsania się?“ Nic nieznośniejszego, jak te bzdurstwa; cały dwór często bywa tak wylękniony wieczorami, że żadna sługa nie odważy się wejść do ciemnego pokoju. Gniewam się nieraz. Czy jest w tem co?
— Jest. Jeden z Zameckich, nie ten, co zabił komtura pod Grunwaldem, ale ten, co uciekł z pod Pilawiec, ożenił się na starość po raz czwarty z młodą osobą, którą za niego wydano z powodu, że był bogatym, a która prawdopodobnie kochała się w innym. Jakaś baba znachorka dostarczyła jej trucizny... Co tobie Helenko?
— Wszak wiesz, jaką mam migrenę. Ale... kończ, od siedmu lat chciałam słyszeć tę historyę, i jakoś zawsze zapominałam prosić o nią. Proszę... „Helenkę“ podać mi ten kawałek cytryny; przyłożę ją do skroni, to mi czasem uśmierza ból głowy.
— Pani powinna pójść położyć się — zauważył doktor.
— Nie, spróbuję jeszcze, kto mocniejszy, ja czy migrena? Więc baba dostarczyła jej trucizny?
— Tak, ale ten Zamecki miał córkę z jednego z poprzednich małżeństw swoich, która podpatrzyła macochę i ostrzegła ojca. Wówczas mój przodek sprosił rodzinę i w obecności wszystkich zmusił żonę do wypicia piwnej polewki, którą dla niego przygotowała. Babę zamknięto w wieży, gdzie się powiesiła. Od tych czasów aż do moich zamek słał pustką. Mam w mojem posiadaniu akta grodzickiego sądu, stwierdzające to opowiadanie.
P. Tadeusz zwrócił się był do doktora, gdy to mówił, inaczej byłby z pewnością, zamiast kończyć historyę, zapytał ponownie panią Helenę co jej jest takiego? Helenka tylko i proboszcz spoglądali na nią z niespokojem. Odstawiła była najpierw cytrynę, której żądała, i wsparta dłoniami o brzeg stołu, śmiertelnie blada, podniosła się do połowy z krzesła. Twarz jej miała wyraz trupi, oczy zmienione były do niepoznania; zdawało się, że wzrok jej skostniał i że cała skostniała. Patrząc na nią, Helenka pobladła także. Dreszcz ją przebiegł, pochyliła się i nieznacznie zrobiła znak krzyża na piersi.
Nim Tadeusz i doktor spojrzeli na panią Helenę, wstała z miejsca i chwiejnym krokiem, z kroplami potu na czole, poszła ku drzwiom.
— Przepraszam... żegnam konsyliarza...
— Niech pani dobrodziejka idzie spocząć, na migrenę tak silną niema jak spoczynek! — wołał doktor, i pani Zamecka, pożegnawszy towarzystwo lekkiem skinieniem ręki, oddaliła się do swego pokoju.
— Ciebie także musi boleć głowa, Helenko? — zauważył pan Tadeusz. — Jakoś dzisiaj pochorowaliśmy się wszyscy!
— Nie, papo, nic mi nie jest...
Doktor, który po raz pierwszy usłyszał, że Helenka nazywała p. Zameckiego ojcem, rzucił na nią i na niego spojrzenie nieco zdziwione, którego wszakże nikt nie spostrzegł. Rozpoczęło się za pośrednictwem p. Zameckiego parlamentowanie ze starszą Heleną, czy nie pozwoliłaby udzielić sobie pomocy lekarskiej. Odmówiła stanowczo, twierdząc, że do zachodu słońca ból głowy przeminie. Wśród tych rokowań, Helenka zapytała nieśmiało doktora, kiedy wyjeżdża.
— Za godzinę — była odpowiedź.
— W takim razie... wszak pan konsyliarz będzie u wujcia Karola?
— Tak jest. Czy mogę w czem służyć pani?
— Chciałabym... napisać jeszcze list do cioci i prosić, jeżeli pan łaskaw...
— Wszak dałaś podobno dziś rano list na pocztę — rzekł p. Zamecki. — Jesteś bardzo pilną korespondentką.
— Ależ, panie Tadeuszu — mówił doktor — wszak to uwłaczałoby wszystkim tradycyom i zwyczajom płci pięknej, albo dokładniej mówiąc, tradycyom i zwyczajom narodowym, nie pisać „przez okazyę“, gdy się zdarza „okazya“. Bardzo mi miło, że trafiam się pani w charakterze okazyi i proszę tylko o list za godzinę, bo jeżeli się spóźnię do pociągu, to potem znowu mnie gotowa nie trafić się tak dogodna „okazya“ do wyjazdu. Czy będą może jakie sprawunki? Wszak niepodobna, ażeby nie było sprawunków?
— Nie, dziękuję panu.
— Tu w Rymiszowie można dostać wszystkiego... nieprawdaż, Helenko? Pod pewnym względem, nie mienialibyśmy się nawet z największem miastem. Cóż?
Świeży pieczony raczek był wymownie milczącą odpowiedzią na to drażliwe zapytanie, a Helenka, wybiegając z werandy, zasłyszała jeszcze tylko wymówkę proboszcza, zrobioną p. Tadeuszowi, że „nie godzi się w ten sposób wprowadzać w ambaras młodą dziewczynę“.
Nierównie wszakże większym był ambaras, w którym znalazła się Helenka, zasiadłszy ponownie do pisania listu. Z jednej strony, po scenie, jaka zaszła przy śniadaniu, wszystkie jej mgliste trwogi i podejrzenia nabrały pewniejszych kształtów, ale tylko dla niej samej. Z drugiej strony podejrzenia te były tak okropne, że potrzeba było wielkiej odwagi, by je sformułować. Gdy szła za popędem silnych, wewnętrznych wrażeń, których doznawała, i zbliżała pióro do papieru — potworność przypuszczeń, które miała spisać, wytrącała jej to pióro z ręki. Dziesięć razy postanawiała zaniechać pisania, i dziesięć razy stawały jej przed oczyma w nieubłaganym, logicznym związku wszystkie te drobne szczegóły, które składały się na jej niepokój. Gdy próbowała zestawić je i skreślić oskarżenie lub podejrzenie, któremu miała dać wyraz, wydawało jej się jeszcze potworniejszem, niż jego przedmiot. Mocny Boże! Gdyby to wszystko było tylko niedorzecznym płodem jej wyobraźni — nigdy, nigdy sama sobie nie przebaczyłaby takiej lekkomyślności. W siedmnastym roku życia debiutować w roli fałszywej oskarżycielki, złośliwej plotkarki! Nie — rzuciła pióro.
Zaledwie to uczyniła, niepokój owładnął ją na nowo z coraz większą potęgą. Pani Zamecka w tej pozycyi, z tym wyrazem twarzy, z jakim słuchała opowiadania pana Tadeusza, stawała jej przed oczyma. Miała migrenę, to prawda. Ale Helenka miewała także nieraz migrenę i przypominała sobie, że im silniejszym bywał ból głowy, tem bardziej stawała się obojętną na wszystko, co ją mogło zajmować, gdyby była zdrową. Najmniej zaś mogła wówczas słuchać uważnie jakiego opowiadania. Tu zaś widziała na własne oczy, że pani Zamecka więcej niż z uwagą, bo z jakąś nadprzyrodzoną grozą słuchała historyi analogicznej z nieokreślonemi obawami, które jej się snuły po główce. Helenka czuła mimowoli, że to, co spostrzegła przed chwilą przy śniadaniu, dało jej podstawę do czegoś więcej, niż do płonnego domysłu, czuła, że to dało pewność jej podejrzeniom, dotychczas nieokreślonym. Ale jak to wytłumaczyć komu drugiemu, zwłaszcza listownie? Jak oddać swoje wrażenia, ażeby na wszelki wypadek uniewinnić się z tego, że się je wypowiedziało.
Helenka spoglądała przed siebie w bezradnem zamyśleniu. Wzrok jej przypadkiem spoczął na książce, którą jej był przysłał Wacław. Otworzyła ją machinalnie i przypatrywała się notatkom, czynionym jego ręką. Myśl jej odbiegła na chwilę od teraźniejszości; zdawało się jej, że siedzi przy stoliku z Franią i Adelcią, i że Wacław wykłada im nauki w ten sposób jasny, zwięzły, matematyczny, który mu był właściwym. Ktoś raz poetyzował, zamiast wyciągnąć łatwy i prosty wniosek z przedłożonych sobie danych. Było to podczas lekcyi kosmografii. Wacław mówił, że skoro znaną jest rzeczą, iż oddalenie ziemi od słońca wynosi dwadzieścia milionów mil, więc przypuściwszy, iż słońce obraca się naokoło ziemi, należałoby przypuścić, iż w dwudziestu czterech godzinach robi ono przeszło stodwadzieścia milionów mil, w przeciągu godziny pięć milionów, a w przeciągu sekundy przeszło tysiąc trzysta mil drogi, a w takim razie musiałoby się oku naszemu wydawać ognistą smugą, przerzynającą widnokrąg i nigdy z niego nieznikającą. Demonstrował to, dla przykładu, żarzącym węglem, którym szybko zakreślał koło w powietrzu i pytał, jaki ztąd należy wyciągnąć wniosek, że słońce nie wydaje nam się taką smugą ognistą. Ktoś zaczął zachwycać się przypuszczeniem, że mogłaby być taka wieczna ognista tęcza na niebie, a na to: Fakta, panno Heleno, fakta! — zawołał Wacław. — Natchnienie dobre do wierszów, a Kopernik uczuciem nie znalazł swojego systemu. Proszę uwzględniać tylko fakta!
Ocknęła się. Tak jest, Wacław żądał faktów. Helenka zaczęła zestawiać falkta.
Faktem było, że p. Zgorzelski w aptece, bez wiedzy właściciela, przywłaszczył sobie kawałek trucizny, zwanej sinkiem potasu.
Faktem było dalej, że p. Zgorzelski wręczył pani Zameckiej małą paczkę, owiniętą w papier, po którą ona wyszła na ganek, którą odbierała w chwili, gdy oboje mogli przypuszczać, że nikt ich nie widzi i której p. Zgorzelski nie pozwolił jej rozwijać.
Faktem było, że pani Zamecka wspominała o lekach homeopatycznych, jakoby przywiezionych jej przez pana Alfreda, podczas gdy w aptece, w której Helenka, Frania i Adelcia zastały p. Zgorzelskiego, nie sprzedawano leków homeopatycznych.
Faktem nakoniec było, że opowiadanie p. Zameckiego o tragicznym wypadku w jego rodzie, który dał powód do baśni ludowej o widmach, pokutujących w zamku rymiszowskim, wywarło na p. Zameckiej wrażenie niepodobne do opisania i którego powodem, ze względu na dzień biały, nie mogła być zabobonna trwoga.
Helenka poprzedziła te fakta krótkim wstępem, zawierającym rodzaj apologii; tłumaczyła się niepojętym, dziwnym, a nadzwyczaj silnym niepokojem, który ją trapił, a adresując list do ciotki, nie omieszkała dodać, że osoba pani Zameckiej była jej z góry niesympatyczną i że brak tej sympatyi wzmógł się w skutek chłodnego przyjęcia, jakiego doznała z jej strony, co wszystko mogło wpłynąć na powstanie dziwacznych i potwornych domysłów, które wysnuła z przyoczonego tu szeregu faktów. Wyliczywszy je i wyszczególniwszy, prosiła ciotkę, ażeby je rozważyła swoim dojrzalszym rozsądkiem i w razie, gdyby jej się to wszystko wydało tak błahem i tak niedorzecznem, jak się prawdopodobnie okaże, zaklinała ją, aby zniszczyła ten list i nie wspominała o nim nigdy i nikomu. W przeciwnym razie, t. j. gdyby ciotka przypuszczała, iż Helena nie spisała samych nonsensów, list miał być oddany wujowi, t. j. p. Skryptowiczowi. Po napisaniu tego wszystkiego, Helenka odczytała swój list parę razy, przeczytawszy wszakże poprzednio kilka pierwszych lepszych stronic z książki, którą miała pod ręką, a to z największą, jak tylko mogła, uwagą. Pan Wacław nauczył ją, że jeżeli sobie chcemy dokładnie zdać sprawę z tego, cośmy napisali pod silnem wrażeniem jakiejś na wskróś nas przejmującej myśli, a mianowicie, jeżeli chcemy mniej więcej wyobrazić sobie, jak wyda się drugim to, cośmy napisali, dobrze jest przed odczytaniem zająć się czemś obojętnem, ażeby bodaj na chwilę oderwać myśli od zajmującego nas przeważnie szeregu pojęć i wyobrażeń. W braku czego innego, Helenka odczytała tedy rzecz o fermentacyi wyskokowej i octowej, a potem dopiero swoje pismo. Nakoniec przestała się wahać, zapieczętowała list i wróciła z nim na werandę.
Zastała tam dyskusyę obyczajowo-historyczną. Proboszcz dowodził, że zbrodnie skrytobójstwa i rozmyślnego morderstwa wyjątkowo tylko i w bardzo wielkich odstępach czasu wydarzały się w Polsce. Pan Zamecki był przeciwnego, a raczej tego zdania, iż zbrodnie podobne wydarzały się u nas równie często, jak w innych krajach, położonych pod tą samą szerokością geograficzną i mających podobne do naszych stosunki społeczne. Dat statystycznych nie było pod ręką, ale p. Tadeusz przytaczał na poparcie swojego zdania mnóstwo faktów, które przechowała historya, i które, jakkolwiek mniej powszechnie znane, miały dowodzić, że pod względem obyczajowym nie byliśmy wprawdzie gorszymi, ale też nie byliśmy i lepszymi od innych. Proboszcz odwoływał się na fakt, iż królobójstwo nie wydarzyło się u nas nigdy. Na to odpowiadał p. Zamecki, że późniejszych królów nikt nie zabijał, bo w istocie rzeczy nie byli królami, ale za czasów piastowskich, kiedy jeszcze władza monarsza coś znaczyła, targano się nieraz na życie królów. Między innemi przytaczał zamordowanie Leszka Białego, i robił uwagę, że jeżeli — chociaż mylnie — wyobrażamy sobie Glińskiego Polakiem, to Świętopełk i Odonicz, sprawcy zamachu w Gąsawie, nierównie większem prawem mogą być nazwani Polakami. Zresztą i w późniejszych czasach, dodawał, ci królowie, o których wiemy, że myśleli o rozszerzeniu i wzmocnieniu swojej władzy, panowali krótko i umierali śmiercią nagłą, zagadkową i tajemniczą. Jan Olbracht, Stefan Batory i Władysław Waza pomarli bardzo niespodzianie... Po śmierci nawet bezsilnego Michała Wiśniowieckiego, lekarze lwowscy, jak świadczy wiarogodny, naoczny świadek, ksiądz Józefowicz, skonstatowali truciznę w wnętrznościach.
Trudno opowiedzieć, z jakiem uczuciem niemiłem Helenka słuchała tego wywodu. Raził on z jednej strony wszczepiony w nią pietyzm dla przeszłości, a z drugiej strony zdawało się jej, że p. Tadeusz zbyt jasno i namacalnie dowodzi, iż w Polsce można być otrutym tak dobrze, jak gdzieindziej. Szczególnie uderzały ją wzmianki o zbrodniach, gwałtach i okrucieństwach za czasów piastowskich, w istocie obfitujących w krwawe epizody. Zamki palone wraz z załogami, zdrady i bezprawia w rodzinach, zdziczenie ogólne, wszystko to razem stanowiło obraz równie ponury, jak ten, który jej ciągle był w myśli. Ale nareszcie minęła godzina, którą doktor mógł jeszcze przegwarzyć w zamku, a proboszcz oświadczył także, że musi pójść uspokoić Wacława, także bardzo przerażonego, jak mówił, tą okolicznością, iż tak wcześnie wysłano konie z zamku po lekarza.
— Niechajże nam go ksiądz proboszcz przyprowadzi po obiedzie, ażeby się przekonał, że nikomu nic się nie stało! — rzekł pan Zamecki przy pożegnaniu.
Ale niestety, Wacław nie przyszedł tego dnia. Ksiądz proboszcz przyszedł sam i to w niezwykle kwaśnym humorze. Mówił, że Wacław zajęty jest pracą. Być może, że pracował, „faktem“ atoli było tym razem, że miał rozmowę z księdzem, która zakończyła się dla niego pierwszą siarczystą burą, jaką otrzymał w swojem życiu od ks. Chyżyckiego. My domyślamy się powodu, ale w zamku nikt o niczem nie wiedział.
Natomiast, zaraz po obiedzie, wpadła na dziedziniec bryczka p. Zgorzelskiego. Właściciel wyskoczył z niej z miną znacznie gorszą od tej, którą miał zwykle. Był jakiś nie swój, i po krótkiej rozmowie na werandzie z panem domu, proboszczem i pannami zapytał, czy nie mógłby widzieć się z panią Zamecką? Pan Tadeusz przypuszczał, że raz już przecież pan Alfred ma coś stanowczego do powiedzenia w sprawie żenienia się z panną Wandą, poszedł więc do pokoju żony i wrócił z wiadomością, że pani Helena ma się znacznie lepiej i gotowa jest przyjąć p. Zgorzelskiego w swoim saloniku.
Przebieg i wynik rozmowy, która nastąpiła w tym saloniku, ma tak ścisły związek z końcem tej powieści, że odłożymy go do następnego rozdziału, a tymczasem, szybciej od parowej maszyny, pospieszymy do miasta w ślad za doktorem Chimerskim.
Przybył on tam około trzeciej popołudniu, udał się do p. Skryptowicza i oglądał panią Podwalską. Jakkolwiek nie był specyalistą co do chorób umysłowych, sprawdził, iż staruszka ta cierpi na dziwną i dość rzadką kombinacyę lypemanii religijnej z takąż megalomanią; że choroba znajduje się już w dość późnym okresie, ale nadzieja wyleczenia chorej jeszcze nie jest straconą. Co do sposobu leczenia, doktor oświadczył się bezwarunkowo za oddaniem p. Podwalskiej do zakładu obłąkanych, i pomógł p. Skryptowiczowi załatwić wszystkie formalności, jakich wymagają w takich razach przepisy prawne. Jednocześnie wniósł p. Skryptowicz w imieniu pani Zameckiej prośbę do sądu, o ustanowienie p. Tadeusza kuratorem majątku jej matki na czas choroby, a o tej samej porze pani Trzecieszczakiewiczowa, pani Saalerowa, pani hrabina Miecińska i księżna Bazyliszczyna odbyły walną naradę z księdzem Stodolskim, księdzem Uleżałowskim, księdzem Piekiełką i księdzem Kriechewitzem, na której stanęło, że pani Podwalska posiada jeszcze pół kamienicy i ćwierć wsi, że chciała majątek ten testamentem przekazać na cele kościoła, i że chciwy grosza jej zięć, znany jako farmazon, umyślnie wydał ją jako obłąkaną i w porozumieniu z przekupionymi doktorami zamknął ją w domu waryatów. W skutek czego, księżna pani i ksiądz Kriechewitz udali się do księdza biskupa w deputacyi, i przedłożywszy mu ten fakt do nieba o pomstę wołający, błagali go o jego interwencyę u władzy świeckiej, i o udzielenie p. Podwalskiej przytułku w jakim klasztorze, dla uchronienia jej od intryg bezbożnego Zameckiego i pomocników Antychrysta, doktorów medycyny. Ksiądz biskup atoli — snać nieoświecony należycie promieniami światła niebieskiego, a przytem wielki weredyk, miał w tej mierze zupełnie inne zdanie. Oświadczył więc księżnej Bazyliszczynie, że „nie chce mieć nic do czynienia ze staremi waryatkami, i to z żadnemi a żadnemi, czy rozumie księżna pani?“ — Księdzu Kriechewitzowi zaś, jako nienależącemu do płci pięknej, jeszcze tedy wyraźniej kazał „iść do*** d..... i pilnować brewiarza, a zresztą niechaj go Bóg ma w swojej opiece“. Po tej naradzie, sejm walny zebrał się na nowo i wydelegowano panią Saalerową do przełożonej Sióstr miłosierdzia, ażeby ułatwić pani Podwalskiej podanie skargi do sądu karnego na gwałt, przeciw wolności jej popełniony. Dotychczas nie wiadomo, co się stało z tą skargą, mówią wszelako, że sąd po przeczytaniu jej uznał dochodzenie rzeczy jako tem samem załatwione, i nie turbował doktorów żadnemi cytacyami.
Podczas gdy w ten sposób usiłowano poruszyć niebo i ziemię przeciw rezultatowi przyspiesznego jego wyjazdu do miasta, doktor Chimerski polecił dorożkarzowi, który go miał odwieść na dworzec kolei żelaznej, ażeby go zbudził nazajutrz rano o wpół do piątej; polecił to samo portyerowi i wszystkim garsonom w hotelu, i pokrzepiwszy się wieczerzą i kilkoma kuflami piwa w towarzystwie p. Karola, o godzinie jedenastej położył się spać w błogiej nadziei, że będzie mógł przepędzić pięć i pół godziny w objęciach Morfeusza.
Tymczasem, nie udało się, bo doktor spał zaledwie cztery godziny, a o trzeciej rano zbudziło go gwałtowne kołatanie do drzwi. W najgorszym humorze wstał konsyliarz i otworzywszy drzwi, ujrzał w nich p. Skryptowicza. Gdyby doktor był mniej sennym i złym, byłby spostrzegł wielką zmianę w twarzy p. Karola. Ani trochę zwykłego w niej, satyrycznego wyrazu, ani żadnej innej rzeczy, właściwej p. Karolowi. Mina niezmiernie seryo i zafrasowana, gorączkowy jakiś pośpiech w ruchach, oto objawy tej zmiany, o której mówię.
— Przepraszam, że zbudziłem tak rano, ale zaledwie mogłem doczekać się i tej godziny.... obawiałem się, by konsyliarz nie odjechał, a interes jest nagłej i nadzwyczajnej wagi.
— To chyba uciekła?
— Nie, nie chodzi tu o moją ciotkę. Czy konsyliarz czujesz się zupełnie rozbudzonym, i w stanie zajmowania się sprawą, wymagającą całego natężenia myśli.
— Hm.... przyznam się, że wolałbym spać jeszcze, ale ponieważ przypuszczam, że nie budziłbyś pan mnie dla drobnostki......
— Dla drobnostki! idzie tu o życie najlepszego naszego wspólnego przyjaciela.
— Na miłość Boga! Czy otrzymałeś pan może jaki telegram? Czy Zamecki nie zapadł gorzej? — wołał doktor, niezmiernie poruszony i zrywając się z łóżka, w które się był położył napowrót.
— Nie. Przywiozłeś pan wczoraj list od Helenki Grodeckiej do mojej żony. Cały dzień byłem zajęty po za domem. Gdy wróciłem w nocy, żona dopiero wręczyła mi to pismo. Czytaj pan.
Doktor przebiegł list szybko, potem przeczytał go drugi raz uważniej, potem namyślił się nieco i znowu począł odczytywać pojedyncze ustępy, a nakoniec, zwracając pismo p. Skryptowiczowi, zawołał:
— Ależ, panie Karolu! To nonsens oczywisty! To nie trzyma się jedno drugiego! Nie mogę pojąć, jakim sposobem człowiek tak racyonalny jak pan mógł na chwilę widzieć w tem co innego, jak tylko płód wybujałej wyobraźni, i powiem nawet, złośliwej wyobraźni!
— Czy mogę spytać, na jakich faktach opierasz pan to twierdzenie tak kategoryczne?
— Na jakich faktach! Na ośmiu latach z górą znajomości osób, o które tu chodzi, na tem, co codziennie widywałem w domu Zameckich, na świadectwie własnych moich zmysłów. Z listu tego, gdyby go na chwilę można uważać za co innego, niż za największą niedorzeczność pod słońcem, należałoby najpierw wnosić, że istnieje od dawniejszego już czasu tajemne i poufne porozumienie między panią Zamecką i panem Zgorzelskim. Otóż, mój panie, jeźli gdzie, to na wsi nie zawadzi nigdy przysłowie, że „wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi“. Na tej zasadzie zapewniam pana kategorycznie, że porozumienia takiego między temi dwiema osobami nie ma, a owszem, jest niechęć aż nadto widoczna. Dalej potrzebaby przypuszczać, że pani Zamecka jest zdolną do popełnienia czynu, leżącego na dnie tych monstrualnych domysłów, i że ma interes w jego popełnieniu. Znam ludzi, i znam bardzo dobrze panią Zamecką, i na zasadzie tej ogólnej i szczegółowej znajomości twierdzę bezwarunkowo, że pani Helena nie jest zdolną do czegoś podobnego. Energii wprawdzie, i to dość wielkiej energii nie brak w jej charakterze, ale i pod tym względem nie spostrzegłem w niej nic nadzwyczajnego, przechodzącego zwykłą miarę. Następnie, jeźli może nie kocha się w swoim mężu, to przynajmniej jest dumną z niego, i to w głębi swojej duszy. Przytem spostrzegłem, że nie będąc bigotką, bo od tego ją ponoś mąż odzwyczaił, ma głęboko wszczepione w siebie zasady religijne, niezgodne z powzięciem zbrodniczego zamiaru. Gdyby była bigotką, prędzejbym to przypuszczał, bo mogłaby ulegać przewrotnym wpływom takich np. moralistów teologicznych, jak ks. Gury. Nakoniec co się tyczy interesu — jakiż może być dla niej interes dość ważny, ażeby dla niego zdecydowała się ponieść tak wielkie ryzyko? Otrucie sinkiem potasu!...
Tu doktor zamyślił się na chwilę, a potem, jak gdyby sam od siebie chciał odpędzić jakąś myśl logiczną, zrobił giest odpychający ręką i dodał:
— A więc, śmiej się pan z tego, panie Karolu, a przy najbliższej sposobności wytnij pan porządną reprymendę swojej pięknej siostrzenicy, i powiedz jej pan, że to się nie godzi.
— Czy pan skończyłeś?
— Skończyłem.
— No, to teraz ja będę mówił. Jestem bratem ciotecznym Heleny, od trzydziestu lat kolegą i przyjacielem Tadeusza. I Zgorzelskiego znam dawniej, a niestety i lepiej, niż pan go znasz. Odpowiedz mi pan na to pytanie: Jeżeli ja, jako brat Heleny, jako znający stosunki, o których nieprzyjemnie byłoby mi mówić w tej chwili, a których nie znasz, jeżeli tedy ja zaręczam panu słowem uczciwego człowieka, że podejrzenie wyrażone w tym liście nie jest pozbawione racyonalnej i nader prawdopodobnej podstawy, czy dasz mi pan wiarę?
— Z tą restrykcyą, że możesz pan być w błędzie.
— Mówiłem o słowie uczciwego człowieka. Uczciwy człowiek nie może być w błędzie, gdy twierdzi o swojej siostrze to, co ja twierdziłem w tej chwili, bo gdyby twierdził coś podobnego a mógł być w błędzie, nie byłby uczciwym, ale infamisem. Mam przekonanie, że Zamecka zdolną jest powziąć i wykonać zamiar, o który ją posądza Helenka, pod dwoma warunkami: musi mieć interes wtem, i musi być pewną bezkarności. Interes ma, to wiem. Co się tyczy bezkarności, spostrzegam dwa fakta, które dowodzą, że wzięła się bardzo zręcznie do rzeczy. Kazała Zgorzelskiemu ukraść sinek potasu w aptece, i wyprawiła pana z Korytnicy do miasta, chociaż Bogiem a prawdą, obecność pańska tutaj nie była niezbędnie potrzebną. Czy jest drugi lekarz w Korytnicy?
— Jest stary żyd, patron chirurgii.
— Czy ma prawo poświadczać urzędownie, że ktoś zszedł z świata naturalną śmiercią?
— Ma.
— Czy na wypadek pobieżnych oględzin, takich, jakie robią zazwyczaj „patronowie chirurgii“, a często i dyplomowani lekarze, można pomięszać symptomata śmierci w skutek otrucia sinkiem potasu, z symptomatami śmierci, np. w skutek udaru sercowego albo silnego ataku astmy?
— Można.
— A więc, kto wie, czy Tadeusz będzie żył, nim zdołamy dopaść do Rymiszowa!
Mimo całej zimnej krwi, na jaką zdobył się był dotychczas p. Karol, głos zamarł mu na chwilę w piersiach. Wyraz przekonania, z jakiem wypowiedział ostatnie słowa, był dla lekarza silniejszym od poprzednich jego argumentów, którym dr. Chimerski poddawał się niejako z przymusu. Przyszedłszy nieco do siebie, p. Skryptowicz mówił dalej.
— Helenka obok instynktu, o którym mówią, że jest wrodzony kobietom, jak wszystkim istotom żywym niższego rzędu, ma dziwnie jasny, bystry i logiczny umysł. Czy zdarzyło się panu kiedy czytać pismo kobiece, któreby mówiło tak wiele i tak dokładnie, w tak niewielu słowach?
— Skoro pan przypuszczasz, że list ten pisany jest na pozytywnych podstawach, a nieoparty na przywidzeniach, to zmuszony jestem wyznać, że w istocie jest niezmiernie jasnym, logicznym i zwięzłym, zwłaszcza jak na pismo kobiece.
— Otóż gdybym mógł zkądinąd powątpiewać o związku i znaczeniu przytoczonych tu szczegółów, sam fakt, że Helenka powzięła to podejrzenie, wystarczyłby mi niestety do usunięcia wszelkiej wątpliwości. To dziwnie rozumna dziewczyna, i dziwnie energiczna! Pod względem energii, wdała się w matkę zupełnie.
— W matkę? zapytał machinalnie doktor.
— W Helenę — odpowiedział równie machinalnie p. Karol.
— Miałożby to znaczyć?...
— Tak, niestety. Wszak uważałeś pan zapewne podobieństwo!
— Ależ.... panna Grodecka nazywa pana Tadeusza ojcem, a pani Heleny nie nazywa matką!
— Nie wie, że to jest jej matka. Ta matka odepchnęła ją w niedogodnej chwili, w której na świat przyszła. Tadeusz przed ożenieniem dowiedział się o istnieniu ośmioletniej dziewczyny, zabrał ją od chłopa, u którego pasła gęsi, wychował, wyposażył, i nie pragnie niczego tak gorąco, jak żeby Helena przestała wypierać się swojej córki. Daremna nadzieja! — skończył z gorżkim uśmiechem.
Doktor patrzał na niego jak senny, z rękoma konwulsyjnie ściśniętemi.
— Czy to być może?
— Jest! I czy wierzysz pan, że taka kobieta zdolną jest otruć kogokolwiek, byle w tem miała interes, i byle mniemała, że zbrodnia się nie wykryje?
— Wierzę.
Doktor westchnął, wymawiając to słowo, i w milczeniu uścisnął rękę p. Karola. Po chwili spytał:
— Cóż zrobimy? Pojedziemy do Rymiszowa, i cóż dalej?
— Powiedz mi pan wpierw, czy jest jakie antidotum przeciw sinkowi potasu?
P. Chimerski smutnie potrząsł głową.
— To zależy od wielkości dawki. Na nieszczęście przypomniałem sobie przed chwilą, że sam wymieniłem pani Zameckiej ilość tej trucizny, która bezwarunkowo zabić musi człowieka. Było to przy sposobności jakiegoś wypadku, o którym pisały dzienniki. Czy uwierzysz pan, że ja sam naprowadziłem ją na myśl, że śmierć spowodowana kwasem sinowodowym, ma pewne podobieństwo do śmierci w skutek udaru sercowego? Sądziłem, że rozmawiamy „akademicznie“. Cóż teraz począć?
— Ha, byleśmy się nie spóźnili! Powiem jej, że wiem wszystko, że ostrzegłem pana i zwróciłem z drogi; zmuszę ją do poczynienia pewnych wyznań przed mężem i do opuszczenia jego domu. Tadeusz będzie złamanym, ale woli być złamanym niż nieżywym.
Jak leniwo płynęły godziny, nim nareszcie w południe, przed odejściem pociągu, doktor i p. Karol siadali do dorożki.
W tej chwili, posłaniec z telegraficznego urzędu zbliżył się do nich.
— Telegram rekomendowany, przez umyślnego! Pan Karol Skryptowicz! — Karol rozerwał kopertę i wyczytał:
„Korytnica. Obecność pańska natychmiast niezbędna. Wacław Roliński“.

— Jedź, jedź prędko! — zawołał p. Karol na dorożkarza, jak gdyby pośpiech fiakra mógł przyspieszyć odejście pociągu. Z bijącem sercem obaj podróżni ruszyli do Rymiszowa, dokąd my ich wszakże wyprzedzimy.




ROZDZIAŁ XII.

P. Alfred zastał panią Helenę w jej saloniku, którego okna wychodziły na ogród. Było to cacko, przypominające pudełka na cukierki, albo malowaną sielankę z XVIII stulecia, albo, jak czasem utrzymywał p. Tadeusz, elegancki salon fryzyerski. Do tego porównania dawały mu prawdopodobnie pochop obicia jedwabne na ścianach, o perłowem tle, zasianem niezabudkami z turkusowemi kwiatkami i nieśmiało zielonemi listkami. Jasno orzechowa posadzka, kobierce jasnej barwy, meble filigranowe, obite blado niebieskim atłasem, porcelanowe statuetki i inne drobiazgi poumieszczane na konzolach i etażerkach — wszystko to razem składało się na całość tak słodko pieszczotliwą i niewinną, że rośliny egzotyczne, umieszczone przed oknami w ogromnych i przepysznych porcelanowych wazonach, pełną, soczystą zielenią swoją i czerwonym żarem dużych kwiatów odbijały od reszty, jak namiętne dzieci południowego lata od łagodnej, tkliwej, sentymentalnej wiosny północnej, albo jak gorący wiersz Safony od ciepławego gruchania jakiej zesłowiczałej gołębicy nad Wisłą, Elbą lub Tamizą. Z innemi komnatami w zamku, trzymanemi w stylu poważnym, odpowiadającym starożytności budynku, salonik ten stanowił kontrast jeszcze mocniejszy. Takim, jakim był, powstał on wyłącznie z pomysłu pani Heleny, która najchętniej w nim przesiadywała, i zamiłowania swego do tego kącika broniła czasem w sposób humorystyczny, utrzymując, że reszta zamku rymiszowskiego miała dla niej jakiś koloryt tragiczny, z którym trudno było oswoić się na codzień. W istocie, gmachy tego rodzaju czynią wrażenie, jakoby w nich mogły mieszkać tylko bardzo wzniosłe cnoty albo bardzo wielkie zbrodnie, lubujące się we własnej grozie; podczas gdy salonik pani Heleny był jakby stworzonym na przybytek dla uczuć spokojnych, powszednich, w dobrem niewychodzących poza słowa: lubię, życzę, a w złem, poza bierny egoizm zepsutego pieszczotami dziecka. Pani Helena nie miała nic przeciw temu, by ją miano za właścicielkę uczuć tego rodzaju, a kto ją znał dłużej, ten musiał coraz bardziej utwierdzać się w tem mniemaniu, jeżeli nie był tak niedyskretnym jak my, i nie zaglądał do sekretarzyka znajdującego się opodal w narożnej baszcie, czy wieży.
Pani Zamecka przyjęła gościa, melancholijnie rozparta w kozetce i jakby pogrążona w apatyi, wywołanej gorącem i migreną. Apatycznym był także ruch ręki, którym mu wskazała miniaturowy fotel blisko niej stojący, na znak, by usiadł. P. Alfred wszakże, zamiast pójść za tem wezwaniem, stał na środku salonu z wyrazem spotęgowanego niepokoju w twarzy, i oglądał się to na jedne drzwi, to na drugie.
— Nie ma nikogo — rzekła pani Helena półgłosem. — A zresztą — dodała, biorąc za taśmę od dzwonka. Za chwilę pojawiła się pokojówka.
— Czy jest panna?
— Nie ma jej, poszła do leśniczynej; mówiła, że jej pani hrabina pozwoliła...
— To dobrze. A ty podobnoś chciałaś iść do Korytnicy? Możesz pójść, ale wracaj wcześnie. I, proszę cię, pan ma jechać za chwilę do Rozworzan, pójdź i powiedz, że proszę, ażeby wziął z sobą parę melonów dla pani Grykiewiczowej.
Pokojówka znikła, i wróciła natychmiast z raportem, że melony już są w dorożce, że pan „hrabia“ już jest na wsiadaniu, wraz z ks. proboszczem, jadą bowiem obydwaj w odwiedziny do dzierżawcy w Rozworzanach, i że ona, Tereska, całuje rączki pani hrabiny i obiecuje wrócić przed zachodem słońca z Korytnicy, gdzie odwiedzi swoją rodzinę. Pani Zamecka poleciła jej jeszcze, ażeby zamknęła garderobę, gdy odejdzie, a gdy łoskot drzwi dał znać, że polecenie to było spełnione, pan Alfred zbliżył się nareszcie do kozetki i przemówił.
— Wszystko stracone — rzekł.
Pani Helena podniosła oczy na niego i zapytała flegmatycznie.
— Czy było tak wiele do stracenia?
— Wiele, czy mało, to wszystko jedno, dosyć, że Dornbusch zaskarżył weksel, i z trzech podpisów, wybrał sobie do skargi właśnie podpis Zameckiego, dodając, że jego miejsce pobytu nie jest mu wiadome. Za parę dni, nakaz zapłaty pojawi się w dzienniku urzędowym....
— I cóż ty na to?
— Ja? Ja... nie wiem... Przyjechałem.... poradzić się.... Może się jeszcze co da zrobić.
— Co, naprzykład?
— Żyd z Brzeziniec chce wziąć odemnie Kruchówkę w dzierżawę na sześć lat. Płaci mi za trzy lata z góry i kupuje cały inwentarz odemnie.
— Ileż ci daje razem?
— Trzy tysiące tylko, bo powiada, że niezadługo Kruchówka może być zlicytowaną za długi a on pójdzie z kwitkiem.
Żyd miał słuszność po części, kilkoletnia praca pana Alfreda około „oczyszczenia“ Kruchówki wydała była bowiem rezultaty zupełnie różne od tych, w które wierzył p. Zamecki. Nawet podkowy słynnego kasztanka, ściśle biorąc, były tak obdłużone, jak gdyby były ze złota.
— Trzy tysiące, to tyle, co nic — zauważyła pani Helena nie tracąc flegmy.
— Zapewne, ale gdybyś chciała pomódz mi trochę, mógłbym....
— Ciekawam, cobyś mógł?
— Wyjechać za granicę, i próbować szczęścia....
— A ja?
— Ty.... Ach! ty... masz jakieś swoje plany....
Lucrezia Floriani zerwała się z kozetki i przystąpiła do Tealda Soavi z owemi piorunami w oczach, przed któremi, jak wiemy, drżał jak student. Chrystusowy charakter jej miłości, o którym czytaliśmy tyle pięknych rzeczy w ustępie wypisanym z książki pani Sand — narażony był na ciężką próbę. Ale bo też i Tealdo coraz mniej był aniołem! Zamiast wszakże wybuchnąć gniewem, pani Helena zaśmiała się tylko spazmatycznie.
— Czy ty wiesz, co mówisz? — zapytała. — Chcesz uciekać, a mnie pozwalasz wspaniałomyślnie albo otruć się, albo znieść w pokorze skutki twoich sprawek! Jest to podłość tak niedorzeczna w swojej naiwności, że aż mi trudno brać ci ją za złe!
— Ależ powiedz mi, co robić, co robić! Ja tracę zmysły... ja czuję, że jestem zgubionym! Tak, zgubionym! O, nieszczęście, nieszczęście!
P. Alfred upadł na fotel, z załamanemi rękami, i począł — nie płakać, ale szlochać, zawodzić, i tłuc głową o poręcze fotelu w konwulsyach rozpaczy. Był to widok, ze względu na sytuacyę i na to wszystko, co ją stworzyło, wstrętniejszy stokroć od widoku zatwardziałego złoczyńcy, z fatalistyczną obojętnością spoglądającego na los, który sobie zgotował, ale nieprofanującego przynajmniej tem zachowaniem się swojem łez, tej broni uciśnionych i niewinnych, łez, w których jest zawsze odwołanie się do sprawiedliwości, do współczucia, do litości. Jeżeli straszną jest złość, nieznająca trwogi, to złość kwiląca ze strachu jest ohydną, obrzydliwą. Takie łzy, jakie wylewał p. Alfred, nie mogą przemówić do serca ludzkiego; mogą one chyba przemówić do nadludzkiej litości anioła, albo do nadludzkiej dumy szatana.
Niechaj, kto chce, rozstrzyga, dlaczego łzy te sprawiły w tej chwili inne wrażenie, niż to, na które zasługiwały, dlaczego przemówiły do pani Heleny, rozczuliły ją prawie? Gdyby uczucie zadowolenia, jakiego doznajemy opiekując się słabszą istotą, lub służąc jej za podporę, było na wskróś niesamolubnem, zagadka ta nie byłaby do rozwiązania. Ale uczucie to nie jest nigdy wolnem od pewnej przymieszki dumy. Do zadowolenia z dobroczynnych skutków naszej opieki, łączy się zadowolenie wynikające z poczucia własnej wyższości. Drugie to poczucie było od dawna jedyną moralnie logiczną pobudką, tłumaczącą stosunek między panią Heleną a Alfredem, i w tej chwili wzięło ono górę na jego korzyść. Gdyby był mniej pogardy godnym i wstrętnym dla każdego innego oka, zbawienna reakcya przeciw ewangelii miłośnej pani Sand, wywołana objawionym przez niego zamiarem ucieczki i zostawienia Heleny jej losowi, byłaby się rozwinęła w jej umyśle. Tak zaś, był tylko pospolitym, bezradnym tchórzem, jakiego znała od dawna, — bał się i płakał, podczas gdy ona, jeżeli nie z zimną krwią, to bez płaczliwego lęku widziała zbliżające się niebezpieczeństwo. Nie wiedział co począć, podczas gdy ona była przygotowaną do walki i w głębi duszy powzięła już była postanowienie, które w tej chwili stało się nieodwołalnem. Kto wie, czy mogłaby się już była cofnąć, czy nie starała się już raczej tylko utwierdzić w swoich zamiarach, uzasadnić je i upiększyć we własnych oczach? Dosyć, że przystąpiła jeszcze bliżej do niego, że wzięła go za rękę i powiedziała czułym głosem:
— Nie obawiaj się niczego, Alfredzie; możesz liczyć na mnie...
Gdyby szybko po sobie następujące wypadki zostawiły jej był czas do prowadzenia dalej swojego dziennika, byłaby w nim zapewne zapisała tę chwilę, jako zaznaczoną aktem jeszcze jednego, ostatniego, heroicznego poświęcenia. Wszak czytaliśmy już, że pożycie jej z Tadeuszem i stosunek z Alfredem były jednem pasmem ciągłych poświęceń.... Mało jest kobiet, któreby dopuszczając się złego postępku, nie „poświęcały się“ w ten sposób albo w inny, to jest, któreby długo nie wmawiały, i nakoniec nie wmówiły w siebie, że czyn ich nie wynika z pobudek egoistycznych, ale owszem jest aktem szlachetnego zaparcia się siebie samej, dla jakiegoś — ideału. A ileż książek, ile wierszy rozmaitych przychodzi w pomoc tej sofisteryi, która głęboko tkwi w samej już naturze kobiecej! Cała z małemi wyjątkami poezya liryczna, nie uczy nas przecież nic innego, jak tylko apoteozować nasze „ja!“ Liryk nigdy prawie ze skruchą nie wchodzi w siebie, nie czuje się złym, niegodnym, upokorzonym, winnym — zawsze jemu ktoś krzywdę wyrządził, on tylko czuje, on jest wielkim, on jest ofiarą. Na miliony np. niewiernych kochanków i kochanek, na tysiące między nimi, śpiewających o miłości, jeden tylko autor Manfreda dał potężny wyraz żalowi i rozpaczy, której doznajemy lub doznawać powinniśmy, gdy z naszej winy skrwawi się i pęknie inne a nie nasze serce. Ale poeta ten nie był lirykiem (i nie cierpiał powieści, pisanych przez kobiety) — nigdy też nie został ulubieńcem kobiet, i w pięćdziesiąt lat jeszcze po jego śmierci znalazła się jędza, która go ścigała oszczerstwami. Jeżeli się weźmie sens moralny najulubieńszej lektury całych pewnych klas społeczeństwa, dziwić się potrzeba, że tak mało wydarza się wielkich zbrodni, i wytłumaczyć sobie to można jedynie tem, że do wielkiej zbrodni potrzeba wielkiej odwagi, a więc przymiotu, który nie jest tak pospolitym, jak złe książki i złe myśli.....
Pan Alfred przyszedł do siebie, usłyszawszy słowa pani Heleny, które mu dodawały otuchy, i od razu wpadł z jednej ostateczności w drugą, z rozpaczy w zachwyt. Okrywał pocałunkami ręce Heleny, nazywał ją swoją zbawczynią, ubóstwiał ją w tej chwili. On widział w niej zawsze swoją dobrą gwiazdę! On wiedział, że ona znajdzie sposób ratunku! — I jakiż to był sposób? — pytał z biciem serca.
— Jest jeden tylko — odpowiedziała — ale ty musisz mi pomódz. Musisz mi przyrzec, że mogę liczyć na ciebie.
P. Zgorzelski dał to przyrzeczenie z największym zapałem, i chciał tylko wiedzieć, co mu pani Helena każe zrobić.
— Dowiesz się zaraz, ale wprzód przejdźmy do innego pokoju. — To mówiąc, udała się do swojej „świątyni dąsów“, która od innych komnat zamkowych oddzielona była jej sypialnią. Tam pan Alfred zajął miejsce pod oknem na dziwacznem, staroświeckiem krześle z ogromnemi poręczami i oczekiwał jej rozkazów. Pani Helena chodziła szybko po pokoju. Przeszedłszy kilka razy tam i napowrót, zatrzymała się przed p. Alfredem.
— Musisz tu być jutro na obiedzie.
— Będę.
— Musisz, skoro wstaniemy od stołu, i nim podadzą czarną kawę, wyjść pod jakimbądź pozorem.
— Wyjdę, ale dokąd?
— Przejdziesz przez ogród warzywny, ku inspektom, i ztamtąd dostaniesz się na gumno tak, aby cię nikt nie spostrzegł, co tem łatwiej możesz zrobić, gdy jutro mamy święto i nikogo ze sług folwarcznych, ani ogrodowych nie będzie w tej stronie.
— Tak, ale cóż dalej?
— Weźmiesz z sobą kawałek lontu z przyrządu do zapalania cygarów na wietrze, który masz w kieszeni, zapalisz go na jednym końcu, a drugi koniec wetkniesz w pudełko z zapałkami, w pół otwarte, od strony główek. Wymiarkujesz długość lontu tak, ażeby ogień dostał się do zapałek dopiero, gdy wrócisz do zamku, i posiedzisz z nami dłuższy czas na werandzie. Pudełko wraz z lontem włożysz w stertę słomy, ale tak, ażeby powietrze miało przystęp do ognia. Czy rozumiesz?
— Rozumiem, ale nie pojmuję.... Gumno wprawdzie asekurowane, ale teraz w lipcu sterty wymłócone, i asekuracya nie wiele zapłaci... Zresztą co zapłaci, to zapłaci Zameckiemu.
— Zmiłujże się, czy wszystkie twoje zdolności umysłowe skupiają się już tylko około tej jednej myśli, ażeby zkądkolwiek wydobyć jaką taką sumę pieniędzy? Co za niedorzeczność!
— Ależ poco każesz mi podpalać gumno?
— Nie potrzebujesz tego wiedzieć. Domyślisz się może, ale nie chcę, abyś mi kiedy wspominał o tem.
P. Alfred zadumał się i tarł ręką czoło. Widocznie niepokoiło go coś — wstał i oparł się o framugę okna, zasłoniętego zielonemi ruletami, tworzącemi żaluzye. Okno samo było otwarte, ale znajdowało się najmniej o dwa sążnie od ziemi, bo zamek wznosił się na wysokiem, starożytnem podmurowaniu. Opodal, o kilka kroków od baszty, w której mieściła się świątynia dąsów, była gęstwina, złożona z jaśminu, a w niej ukryta altanka. Odległość altanki od okna wynosiła dwadzieścia kilka kroków. Pan Alfred czuł potrzebę wolnego powietrza i podniosłszy na chwilę ruletę, wyglądnął przez okno. Nie dostrzegł tam nic, coby go zaniepokoiło jeszcze bardziej, i nic w ogóle, oprócz kilku ptaszków świergocących w krzakach. Wkrótce wszakże spuścił ruletę i odezwał się niepewnym głosem:
— Widzisz, Helenko.... może mię kto podpatrzeć przy tej czynności..... Teraz przynajmniej jestem wolny, ale gdyby.....
— Gdyby cię wyśledzono, dostałbyś się zawcześnie do więzienia, i nie mógłbyś uciec — rzekła niecierpliwie i szybko pani Zamecka. — Nie obawiam się tego. Wszak wiem doskonale, że dwa lata temu podpaliłeś własne gumno w Kruchówce — nie wypieraj się, jestem przekonana o tem. Zrobiłeś to dość zręcznie i odważnie, możesz więc i teraz zdobyć się na tę zręczność i odwagę. Chyba nie chcesz?
— Ależ.... wówczas przynajmniej wziąłem pieniądze, a tu nie widzę żadnej korzyści, a ogromne ryzyko... Ludzie Zameckiego przywiązani są do niego i gospodarstwo pilnowane jest w sposób wzorowy. Niepodobna mi odważyć się na coś podobnego....
Pani Helena powzięła była zamiar nie zwierzania się p. Alfredowi ze wszystkiem, ale wobec jego wahania się, niecierpliwość jej przemogła wszystkie względy, które jej kazały tak postępować.
— Więc ci powiem! — rzekła półgłosem, i w taki sposób, jak gdyby na sobie samej studyowała wrażenie swoich wyrazów. — Pojmujesz? W chwili gdy wybuchnie pożar, i pierwszy ze służby wpadnie z tą wiadomością na werandę, Zamecki... umrze.
— Umrze? — powtórzył p. Alfred, obracając głowę, jak gdyby chciał radzić się framugi okna i rulety, jakim sposobem Zamecki umrze we wskazanej chwili. Osłupienie nie pozwoliło mu na razie zebrać myśli i zrozumieć Heleny. Od przyjazdu swego, zamiast odzyskać kontenans zwykły, p. Alfred tracił go coraz więcej i miał w twarzy wyraz pięknego, ale skończonego idyoty.
— Tak, umrze — mówiła — umrze na „udar sercowy“.
— Zamecki umrze na udar sercowy! — krzyknął p. Alfred tak głośno, aż sam przeląkł się echa, które rozległo się pod starożytnem sklepieniem.
— Szaleńcze! — zawołała pani Helena, i przyskoczywszy do okna, podniosła szybko ruletę, wychyliła się i rozglądnęła pilnie na wszystkie strony. Nie było nikogo w ogrodzie, żaden szmer nie przerywał ciszy w skwarnem powietrzu lipcowem. Pani Helena nadsłuchiwała czas jakiś, i uspokojona, zamknęła oho. Pan Alfred musiał przenieść się w głąb pokoju, i usłyszał kilka ostrych wyrzutów za swój brak przytomności umysłu. Przez ten czas skupiał jak mógł swoje myśli, i zdał sobie sprawę z tego, co słyszał.
— Heleno — odezwał się — czy nie lepiej.....
— Nic nie lepiej — odparła stanowczo, z zaciśniętemi ustami. — Rozważyłam wszystko, i jedna mi tylko zostaje droga do wyjścia.
— Więc to... to cyankalium!....
— Tak, to. Miało być dla mnie, albo nie dla mnie. Długo wahałam się, ale wczorajszy wieczór rozstrzygnął wszystko. Przekonałam się, że ten człowiek śmie mną pogardzać! Jedno spojrzenie wystarczyło mi do tego odkrycia. Jestem tutaj, niby w jakim domu poprawy. Gdybym nawet mogła załatwić twoją sprawę, nie zniosłabym dłużej tej egzystencyi. Cóż mi zostaje? Uciec? To znaczyłoby tyle, co skazać się na nędzę. Czekać, aż umrze? Zapisze majątek tej dziewczynie, którą sprowadził. Zabić się? Dlaczegoż ja mam ginąć, nie on? Księża mówią, że samobójstwo jest nawet większym grzechem, niż zabicie kogo innego! Tu można jeszcze uzyskać przebaczenie, rozgrzeszenie — samobójcy nadzieja ta odjęta....
— Ale — rzekł p. Alfred, blady i drżący — jakąż masz pewność, że nic się nie wykryje?
— Obmyśliłam wszystko tak, że nic wykryć się nie może. Zamecki jest cierpiącym, i lekarz jego był świadkiem, że mdlał nieraz do tego stopnia, iż puls bić mu przestawał. Chimerski powiada, że takie zemdlenie, gdyby potrwało kwadrans, sprowadziłoby śmierć niechybnie. Teraz Chimerskiego nie ma, ażeby go cucił. Będzie to rzeczą zupełnie naturalną, jeżeli go nagły przestrach zabije. Czytałam pilnie, jakie są objawy otrucia tym środkiem, który przywiozłeś. Brak oddechu, zawrot głowy, zawracanie oczu w słup, potem ściskanie się serca, kurcz w krtani, nagły, głośny krzyk, porażenie, ustanie tętna, i śmierć. Wszystko to jak dwie krople wody podobne do oznak choroby Zameckiego. Wiem, ile potrzeba zażyć tego środka, ażeby śmierć nastąpiła natychmiast, i ażeby pomimo to otrucie było prawie niepodobnem do rozpoznania przy sekcyi, Zresztą, oprócz Feilesa, który nawet nie wie o istnieniu tej trucizny na świecie, nie będzie tu innego lekarza. Nic się nie wykryje, ani też nie powstanie najmniejsze podejrzenie. Sam Chimerski, gdy się dowie, przypisze ten wypadek lekceważeniu swoich przestróg, które zawsze wyrzuca Zameckiemu. Chodzi więc tylko o zimną krew w wykonaniu. Jestem pewną, że będę ją miała. Przebyłam już w myśli z tysiąc razy wszystkie sceny, które nastąpić muszą. Oswoiłam się z niemi. Przebyłam wszystkie skrupuły, i odepchnęłam je, wiem, dlaczego. Przebyłam trwogę, która mię owładnęła, gdy po raz pierwszy myśl tę powzięłam. Teraz nie czuję jej ani śladu, zwłaszcza jeżeli przebiegnę myślą cały mój plan i przekonam się, jak się wszystko dobrze ułożyło. Obecnie już tylko twoją jest rzeczą wykonać dokładnie to, co ci poleciłam. O czemże dumasz znowu?
— Myślę, czy odór lub smak tej trucizny nie zwróci na siebie uwagi Zameckiego. To mogłoby zwichnąć cały twój plan, i.... na wszelki wypadek.... byłoby lepiej.... gdybyś korzystając z jego nieobecności... wzięła teraz z jego ogniotrwałej kasy te pieniądze, które są potrzebne dla Dornbuscha!
— Zawsze ten sam! Mówiłam ci już, że tego nigdy nie zrobię. Zresztą Zamecki wie z pewnością dobrze, ile ma pieniędzy w domu, a klucze od kas nosi przy sobie. Co się tyczy twojej obawy, to cyankalium ma w istocie silny odór gorzkich migdałów, ale ta śliwowica, którą pijacie przy czarnej kawie, ma także odór podobny. Zresztą pomyślałam i o tem. Odebrałam dziś rano mydło z pod dozoru klucznicy, pod pozorem, że wydaje go za wiele. Jutro rano każę myć werandę, i przez pomyłkę, dam słudze mydło toaletowe, bardzo mocno naperfumowane. Będzie tam więc z góry tyle odoru gorzkich migdałów, że nikt nie spostrzeże, czy go jest trochę mniej, czy więcej. Ale zostaw mię teraz, i idź odszukać Wandę, a staraj się być panem siebie. Zamecki będzie się mnie pytał, czy dałeś odpowiedź na jego propozycyę. Powiem mu, że jedziesz jutro wieczór do miasta, dla skończenia interesu z kasą oszczędności. Idź!
P. Alfred wyszedł i przebywszy kilka pokojów próżnych, odszukał kogoś ze służby i spytał, gdzie są panny? Obydwie były w ogrodzie, ale nie razem. Niedaleko werandy p. Alfred spostrzegł Helenkę, która siedziała na ławeczce z książką w ręku, i spojrzawszy na niego, odwróciła oczy z dziwnym wyrazem obawy i wstrętu. Nie uważał na to i poszedł dalej, szukając Wandy. Helenka wpatrzyła się znowu w swoją książkę, od pół godziny otwartą na tej samej stronicy. Ale nie siedziała ona od pół godziny na tem samem miejscu. Po odjeździe pana Tadeusza, po kilku próbach zawiązania rozmowy z Wandą, które okazały się niezbyt fortunnemi, wyszła do ogrodu i znalazła zaciszny kącik w altanie, otoczonej gęstemi i wysokiemi krzakami jaśminu, opodal od narożnej baszty zamkowej. Tu siadła i dumała naprzemian o tem, że Wacław mógł przyjść, a nie przyszedł z księdzem proboszczem, i o swoich trwogach i domysłach strasznych. Znużona przytem była bezsennością, i marzenia te niemiłe trapiły ją na pół mżącą. Nagle przywołały ją do przytomności słowa, bardzo wyraźnie, i z akcentem zdziwienia i niespodzianki wypowiedziane. Słowa te były: „Zamecki umrze na udar sercowy!“ Zdawało jej się, że były wypowiedziane w powietrzu, i w pierwszej chwili przypuszczała, że słyszała je we śnie, Powoli wszakże zaczęła sobie zdawać sprawę z intonacyi głosu i akcentu, i usłyszała zamykanie okna w tej stronie, zkąd wyszły słowa. Szukając w swojej pamięci, przypomniała sobie, że był to głos Zgorzelskiego, o którym wiedziała, że konferuje z panią Zamecką. Przypomniała sobie także, że słowa były wygłoszone tonem, jakim się zwykle powtarza niespodzianą jaką nowinę. Były one tedy powtórzeniem tego, co mówił przedtem ktoś drugi, a tym drugim była prawdopodobnie pani Zamecka. Znaczenie słów dosłyszanych przypadkiem, łączyło się tak naturalnie z kombinacyami, które były treścią listu Helenki do pani Skryptowiczowej, że przybył jej nowy powód niepokoju. Nie mogła dłużej wytrzymać w altance, i odeszła dalej, jedną z bocznych, cienistych alei francuskiego ogrodu. Tu spotkała Kseńkę, która wracała w tryumfie od ogrodnika, z całym garniturem kwiatów uproszonych do ubrania głowy. Helenka pochwaliła kwiaty, przyjęła wdzięcznie jeden z nich, włożyła go we włosy, i spytała służącą nawiasem o okno w narożnej baszcie, które widać było z tego miejsca, i które jedno w całym zamku, mimo gorąca, było zamknięte. Dowiedziała się, że to okno od pokoju, w którym „pani hrabina pisze“. Teraz już nie było żadnej wątpliwości. Słowa, które doszły do uszu Helenki, były częścią rozmowy p. Zgorzelskiego z panią Zamecką.
— Panienka czegoś smutna — odezwała się Kseńka — przerywając coraz niespokojniejszy tłum myśli, cisnących się do głowy Helence. Wczorajsza rozmowa wieczorna o „strachach“ ośmieliła do tej poufałości dziewczynę, wychowaną w dworskiej karności. W przytomności pani Zameckiej albo panny Wandy, Kseńka nie byłaby śmiała otworzyć ust, jak chyba do odpowiedzi na zapytanie; jakkolwiek była to, jak mówią, bardzo „ciekawa“ dziewczyna.
— Ależ-bo i smutno u nas teraz we dworze — dodała. — Pan choruje i pani nie taka, jak zawsze...
— Smutniejsza? — zapytała Helenka prawie mimowoli.
— To nie, ale...
— Czy może niedobra?
— O... dobra! Pan dobry bardzo i pani dobra, ale...
— Ale co?
— Ale przecież co pani, to nie pan. Pan nigdy nikomu nie powie złego słowa, a z prośbami to ludzie chodzą do niego jak z grzechami do spowiedzi, i każdy dostanie, o co prosi, choć niejeden nie wart tego. Mego tatunia pan wykupił od wojska, i później dał mu grunt i chatę, a tatunio sami powiadają, że im się to nie należało, ale co gorszego...
— Jakto?
— Bo to proszę panienki, raz gromada prawowała się z dworem o pastwisko w pańskim lesie, i kiedy pana nie było w domu, ludzie zagnali gwałtem bydło do lasu. Co im się nagadał i ksiądz proboszcz, i komisarz, nic nie pomogło. Tak potem przyszło wojsko, a ludzie nuż z cepami do żołnierzy. Mój tatunio byli pierwszym i jeszcze drugich buntowali. Tak żołnierze jak wezmą strzelać, i odstrzelili tatuniowi rękę, a het wszystkich gospodarzy i parobków powiązali i zabrali z sobą. Dopiero kiedy pan przyjechał z zagranicy, to póty jeździł i prosił, póki wszystkich nie puścili, a tatunio, że już nie mogli bez ręki chodzić na zarobek, dostali grunt i chatę, i krowę, i tak za swoją krzywdę pan im nie dał zrobić krzywdy. Jeszcze, że ja byłam sierotą, bez matki, pan kazał mię wziąć do zamku, i wychowałam się tutaj przy klucznicy.
— To powiadasz, że pani nie jest już taka dobra? — zapytała Helenka, której żywo stanęła przed oczyma chata Pyłypychy, i wierzba, i poczwórna kareta, w czarodziejskiej wspaniałości zjawiająca się w tej pustyni.
— Ot, niby dobra, a niby... była odpowiedź. Najzręczniejsza ponoś indagacya nie byłaby zdołała wydobyć od Kseńki dokładniejszego określenia tego drugiego „niby“. Było ono zapewne sumą wrażeń, opartych na drobiazgach, i spostrzeżeń czynionych i słuchanych w garderobie i w kuchni, w tych dwóch najkompetentniejszych izbach sądowych, wyrokujących o naszym charakterze. Helenka, w cichym domu państwa Skryptowiczów nauczona nienawidzieć wszystkiego, co jest podobnem do „plotki“, nie indagowała Kseńki, i tylko w duchu zastanawiała się nad podobieństwem swoich wrażeń, do wrażeń tej dziewczyny. Wszak i ona wiedziała, że pani Zamecka opiekuje się chorymi, że założyła ochronkę dla dzieci wiejskich, itp. Cóż jej mówiło, że są dobre uczynki, które wynikają nie z wewnętrznej potrzeby świadczenia przysług drugim, ale z innych pobudek? I dlaczego od pierwszej chwili czuła coś wprost przeciwnego sympatyi, na widok pani Zameckiej? I dlaczego, nakoniec, Kseńka zauważała, że w zamku rymiszowskim dzieje się coś-jakoś inaczej, niż zwykle?
Może trochę w nadziei, że wielomowność Kseńki rzuci jakie światło na te zagadki, a może trochę i w tej, że opowiadanie jej z zamku przeniesie się na plebanię, i nie skończy się na samym księdzu proboszczu; głównie wszakżo z obawy przed samotnością, Helenka prosiła dziewczynę, żeby jej towarzyszyła w przechadzce po dalszych częściach ogrodu. Ogród francuski, przytykający do zamku, był niezbyt wielki i zamknięty szczątkami dawnych wałów, na których wznosił się nowoczesny już mur, z bramą sztachetową, po za którą po pięknym i lekkim mostku przechodziło się do parku, otoczonego już tylko rowem i żywym płotem. Wprost, park ten ciągnął się bardzo daleko i przytykał do lasu, z którego od czasu do czasu głośne gwizdanie lokomotyw i turkot pociągów kolei żelaznej wypłaszały naturalnych jego mieszkańców. Na prawo, strumyk przerzynający i zdobiący park wpadał do stawu, po za którym widać było Korytnicę, miasteczko należące do majątku p. Zameckiego, i oprócz nieuniknionej kolonii hebrajskiej, obdarzone stacyą kolejową, pocztową i telegraficzną. Pierwsze domy przedmieścia znajdowały się nad stawem, tuż przy parku, i odległe były od zamku zaledwie o kilkaset kroków, a z pagórka, utworzonego może z gruzów jakiej baszty przedmostowej, widzieć można było całą długą ulicę, sadzoną topolami, i wiodącą do miasteczka.
Helenka nie wiele więcej dowiedziała się od swojej towarzyszki, prócz tego, że „panicz“ na probostwie jest bardzo pięknym paniczem, tak pięknym, jak „pan“ z Kruchówki, ale młodszym, i pewno nie tak złym dla ludzi, bo ten „pan“ miał być bardzo złym. Nie było to nowiną, ale Helenka słuchała mimo to tych uwag Kseńki z niewymowną rozkoszą. Mniej zajmującem było dla niej rozpamiętywanie, czyli też „ludzie“ w Kruchówce będą mniej głodni, gdy panna Wanda wyjdzie za mąż za pana Zgorzelskiego. Panna Wanda trochę skąpa, ale może to dlatego, że taka smutna; cały dzień wzdycha tylko i przebiera się z jednej sukni w drugą. Pani Zamecka także skąpa, ale to już nie ze smutku, ani z miłości, bo zwykle bywa dosyć wesołą, i jak przyjadą goście, to się nie mogą nacieszyć jej rozmową i humorem. Trochę tylko przykra w obchodzeniu się ze sługami, a od kilku dni, to raz bardzo dobra, a drugi raz taka, że trudno przystąpić do niej. Ekonomowa mówiła, że pani ma dać wyprawę pannie Wandzie, gdy będzie szła za mąż, jeno klucznica powiada, że to nie pani, ale pan, i że pani tylko wtenczas dobra, kiedy pan widzi i słyszy co się robi i mówi. Klucznica także już stara i gderliwa, ale poczciwa kobieta, służyła jeszcze u nieboszczki matki teraźniejszego pana za pokojówkę, a ta co była przed nią, i umarła niedawno, była piastunką samego pana. Nieboszczkę pierwszą panią klucznica ta wspomina zawsze i chwali bardzo, ale tej drugiej żony pańskiej nie lubi. Dzisiaj tak się spłakała, że aż dostała kolki, bo pani robiła jej wyrzuty, że wydaje dużo mydła. Jak się pan o tem dowie, to niezawodnie Rychcińska — tak się nazywa ta klucznica — dostanie dla swojej córki, co jest za księdzem w Hnilczycach, tyle mydła, że wystarczy go dla kilku pokoleń świaszczenników. Ta jej córka, to garbata i brzydka osoba, podobna jak dwie krople wody do matki, ale ksiądz się z nią ożenił, bo Rychcińska naskładała dużo pieniędzy, a pan dał wyprawę, nawet bryczkę, i parę koni, i futro dla księdza, i prezentę na probostwo. A teraz ksiądz buntuje ludzi na pana, ale go nie słuchają, i dobrze robią. Już to takiego księdza, jak polski proboszcz w Rymiszowie, to poszukać daleko i ze świecą. Z panem bardzo się lubią obydwaj, i tak się zawsze witają i żegnają serdecznie! A niedawno pan powiedział: „No, księże, dwa razy żeniłem się, a nie dawałeś mi ślubu, poczekaj, teraz za karę ożenię twojego wychowanka z moją wychowanką, i to w ruskiej cerkwi“. A ksiądz na to: „Niech już sobie biorą ślub gdzie chcą, byle się pobrali, i byli szczęśliwi“. Zaś ten wychowanek, to właśnie ten piękny panicz, co jest na probostwie, i co był wczoraj na obiedzie w zamku.
Kseńka nie mogła domyśleć się, z jakiem biciem serca Helenka słuchała tej ostatniej części jej szczebiotania, ani dociec, dla czego z pewnem niedowierzaniem kazała jej powtórzyć parę razy rozmowę p. Zameckiego z proboszczem. Pokazało się, że Kseńka nie pamiętała jej dosłownie, ale że z pewnością była mowa o wydaniu wychowanki p. Tadeusza za wychowanka ks. proboszcza, i że nie chodziło tu o żadną z dziewcząt w Rymiszowie, ale o inną, w mieście — jakoteż, że Kseńka słyszała to wszystko przed trzema czy czterema dniami, gdy pan Zamecki wyprowadzał proboszcza na ganek i podawał mu rękę na pożegnanie. Kseńka uważała także, że panienka była naprzemian bardzo bladą i bardzo czerwoną, gdy ją słuchała, i drobna rzecz wystarczyła później tak „ciekawej“ dziewczynie, aby poznać, że coś się święci.
Tymczasem, od kwadransa już, lekka dorożka, zaprzężona parą tarantowatych kuców, powożona przez elegancką damę i oprócz innych rekwizytów zaopatrzona w grooma, umieszczonego w kabryolecie z tyłu, opuściła była bramę zamkową i skierowała się ku przedmieściu Korytnicy. Był to ekwipaż de fantaisie pani Zameckiej, która lubiła czasem, ku zgorszeniu mniej zamożnych szlachcianek na wsi i w mieście, odgrywać i w ten sposób rolę emancypantki, chociaż nią nie była z profesyi. Jednem z pomieszkań na przedmieściu, najbliższych zamku rymiszowskiego, był dworek o czterech oknach, z gankiem i ogródkiem od frontu, i z cokolwiek nadto widocznemi innemi attynencyami od tyłu, między któremi zajmował wybitne miejsce płot, zawieszony poduszkami i pierzynami różnej wielkości i różnego kształtu, a pokrytemi taką materyą w kratki, iż o ćwierć mili można było domyśleć się, że tu nie może mieszkać nikt inny, jak tylko syn wielkiej, bo większej coraz Germanii, albo wyznawca starego mojżeszowego zakonu. Resztę wskazówek etnograficznych uzupełniał semicki nos małego i suchego mężczyzny, który stał na ganku i na widok zbliżającego się ekwipażu zawołał:
Kinder, Kinder! Kimt gejch, di grefin kimt ci furen![2] Na to hasło, różne i różnego wieku istoty płci żeńskiej pojawiły się w oknach i na ganku, w chwili, gdy „doktor“ Feiles przybierał najbardziej uczoną i poważną swoją minę, ażeby nią zaimponować „hrabinie“, i gotował się oraz do okazania jej swojego uszanowania uroczystym ukłonem.
„Doktor“ Feiles był doktorem na tej samej zasadzie, na jakiejby można kogo nazwać księdzem z powodu, iż raz przed trzydziestu laty przez zakrystyę wszedł do kościoła. Brak lekarzy nakazywał dawniej, jeszcze więcej niż teraz, patrzeć przez palce na ich kwalifikacye, i teraz dopiero wymiera powoli w Galicyi reszta felczerów starej daty, o jakich kiedyś potomność słuchać będzie z niemałem zadziwieniem. Nie dość, że po ukończeniu niższych szkół, można było odbyć krótki kurs lekarski i uzyskać patent na chirurga, ale byli i tacy, którzy i bez tej formy uzyskiwali jakoś nietylko prawo pisania recept, lecz i stanowiska urzędowe. P. Feiles należał do ich liczby, i przez dwadzieścia lat, na trzy mile wkoło, był jedynym człowiekiem upoważnionym do orzeczenia, którego wołu wolno zarznąć, którego obywatela pochować, któremu puścić krew z obydwu ramion i postawić trzy tuziny pijawek, a któremu, według stopnia zamożności, zadać sarsaparilli albo „auri muriati“. Działo mu się z tem bardzo dobrze, a szczególnie epidemie na dwudziestu przednowkach, były dla niego dwudziestu obfitemi żniwami, których plonem nie potrzebował dzielić się z nikim, jak tylko z aptekarzem. To też obydwaj jednocześnie nabyli domy, ogrody i grunta, ludzkość zaś miała ztąd ten pożytek, którego zasługę złośliwy Szkot Smollett przypisał lekarzom angielskim: indywidua chorowite, lub nie dość silne, by wytrzymały kuracyę, wymierały prędko i bezpotomnie, a tem samem, według teoryi Darwina, starej jak chów koni, każda następna generacya musiała być stosunkowo silniejszą i zdrowszą od poprzedniej. Zbawiennemu temu wpływowi p. Feilesa na stan zdrowia Korytnicy i jej okolic położyło tamę sprowadzenie się tamże dyplomowanego doktora medycyny, p. Chimerskiego, i odtąd p. Feiles już tylko w jego zastępstwie pełnił funkcye urzędowe, z prywatnych zaś pacyentów chyba tylko najubożsi żydzi powierzali się jego niezawodnym rękom. Mam to przekonanie, że jeżeli ludność żydowska dotychczas liczbą swoją nie przewyższa chrześcijańskiej, to powód leży w tem, iż z pomiędzy chrześcijan włościanie nigdy nie szukają pomocy lekarskiej, a zamożniejsi przebierają między lekarzami, podczas gdy żydzi, byle co bądź któremu brakowało, zaraz biegną do doktora Feilesa. To też gdy umrze ostatni Feiles, za dwadzieścia lat wychodzić będą we Lwowie pisma, żalące się na to, że w kraju jest „tak wiele“ chrześcijan, i że ci nie mając innego zarobku, zapomocą lichwy wysysają krew z biednych żydów, pracowitych, pobożnych, trzeźwych, przechowujących w swojem łonie tradycyę ojców itd. Już doktor Feiles uskarżał się na uciemiężenie, jakiego doznawał ze strony dr. Chimerskiego i na to, jak ogólnie zapoznawano jego naukę, wzmocnioną doświadczeniem tyloletniem. Do zamku w Rymiszowie nie wzywano go oczywiście nigdy, a czasem bawiono się tam jego kosztem i opowiadano sobie anegdoty, których dostarczały: jego praktyka lekarska, jego nieumiejętność władania jakimkolwiek językiem, i pretensye pani Feilesowej do wykwintnego tonu i odpowiedniego mu stanowiska towarzyskiego. Nie bez tego wszakże, ażeby czasem jaka furka słomy, albo jaki łaterek drzewa z folwarków i lasów p. Zameckiego nie dostał się doktorowi, a gdy chodziło o zaokrąglenie jego posiadłości ziemskich jakimś koniuszkiem pola i łąki, p. Zamecki okazał się jeszcze więcej wspaniałomyślnym. Oprócz tego, panna Babeta, starsza panna Feilesówna, korzystała do woli z beletrystycnej literatury francuskiej i niemieckiej, której pełno było w zamku — należy bowiem wiedzieć, że p. Feiles i p. Feilesowa tylko w najściślejszem kółku rodzinnem używali dźwięcznego narzecza, w którem powyżej przytoczyłem kilka wyrazów, coram publico zaś uprawiano niwę, zasianą babilońskiem pomięszaniem różnych piśmiennych języków europejskich: polskim i francuskim, jako bon genre, a niemieckim jako uważanym w sekrecie za perłę między prostemi ślimaczemi muszlami, zapewne z tego powodu, że często w nim powtarzające się r pozwalało rozwinąć całą naturalną miękkość palestyńskiego akcentu. Pani Zamecka, której p. Feiles opisał był swoją córkę jako mówiącą, piszącą, marzącą, jedzącą, pijącą, chodzącą i siedzącą tylko po francusku, przy pierwszem poznaniu się z panną Babetą rozmawiała z nią w tym języku, i to było koroną dzieła, dzięki któremu p. Feiles zapatrywał się na pp. Zameckich jako na ludzi w gruncie dobrych, a tylko srodze obałamuconych przez tego... tego... szwarcjura, Chimerskiego.
Wielka radość rozpromieniła tedy oblicze tego męża nauki, gdy pani Zamecka zamiast odwzajemnić jego ukłon i pojechać dalej, zatrzymała konie, rzuciła lejce groomowi i z czarującym uśmiechem na ustach — nie w oczach — lekko wyskoczyła z faetonu. Jednocześnie, przez drzwi od sieni i przez okna dało się słyszeć w domu wielkie szeptanie, wielkie suwanie pantoflami i człapanie staremi trzewikami, wielkie wysuwanie i zasuwanie szuflad, odmykanie i zamykanie drzwi itd. Pani hrabina! Pani Feilesowa byłaby dała rok życia — przynajmniej wstecz — za to, ażeby pani Beilesowa, aptekarzowa, pani poborczyni, pani kontrolorowa, pani pocztmistrzowa i pani szefowa stacyi znalazły się w tej chwili na ulicy przed jej domem, i ażeby widziały ten piękny ekwipaż z groomem w liberyi, i tę piękną hrabinę, wchodzącą do jej bawialnego pokoju, i ażeby słyszały tę piękną francuzczyznę, z jaką przemówiła do Babety:
Ah, bon jour, mademoiselle! La lecture vous absorbe toujours. Comme je vois?
— Achch! madame, la lectirrhhe, c’est pour moi êne isache! — odpowiedziała na to panna Babeta, chciała zaś powiedzieć un usage, a miała powiedzieć délices, albo volupté, albo plaisir; cóż, kiedy w słowniku stało, że Genuss nazywa się usage! Potrzeba bowiem wiedzieć, że na przyjęcie pani hrabiny, panna Babeta ulokowała się była na krześle obok komody, nakrytej czerwoną serwetą i zastawionej filiżankami, szklankami, cukierniczkami, łyżkami srebrnemi itp. i wczytała się głęboko w Les Mémoires d’une femme, Eugeniusza Sue.
— Mam prośbę do pana konsyliarza — rzekła pani Zamecka, przyjąwszy ofiarowane jej miejsce na kanapie i zapewniwszy panią Feilesową o głębokiej melancholii, w jaką popadła z powodu iż tak dawno nie widziała pani konsyliarzowej.
Pan konsyliarz zapewniał nie mniej uroczyście, że jest na usługi, a pani konsyliarzowa szykowała tymczasem na stoliku przed kanapą drugą czerwoną serwetę, drugi stos łyżeczek, kryształowych miseczek i szklanek, karafkę z wodą i ogromny, a bardzo pod pewnym względem podejrzany słój, który, jak się później pokazało, zawierał konfitury ze skórek pomarańczowych, smażone na miodzie.
— Pan konsyliarz musi znać starą Horpynę Nakoneczną, która mieszka w chacie dworskiej w Rymiszowie, zaraz pod zamkiem?
— No, jakby miał nie znać — wtrąciła pani konsyliarzowa. — Taki konsyliarz, jak mój mąż, to on musi znać wszystko!
— Otóż biedna kobieta chorą jest mocno, i prosiłabym, ażeby pan konsyliarz ją odwiedził, i kazał jej dać z apteki, co będzie potrzeba, rozumie się, wszystko na mój rachunek.
— Zaraz, zaraz idę! — zawołał p. Feiles z entuzyazmem.
— Mój mąż, konsyliarz, on zaraz idzie! — potwierdziła pani Feilesowa.
— To biedna stara kobieta, ona bardzo słaba, ja wiem — mówił p. Feiles. — Ona ma... jak mam to powiedzieć pani hrabinie? To się nazywa die Fettsucht; to jest tak, jak ktoś jest bardzo tłusty, a potem jeszcze więcej bardzo tłusty, a potem jeszcze więcej i jeszcze więcej, aż on umrze....
— Ależ ona taka chuda jak szkielet! Sądziłam, że ma suchoty.
— Już niech mnie pani hrabina wierzy, ja ot wiem, ja to wiem najlepiej — odparł Eskulap przymrużając oczy i robiąc ręką giest w powietrzu. — Takim starym babom, to im nie trzeba nigdy wierzyć!
— Już niech mu pani hrabina wierzy, on to wie najlepiej! Mój mąż... on konsyliarz! Takim starym babom, to ich nie potrzeba nawet słuchać, co oni gadają!
— Doktor Chimerski leczył ją dłuższy czas, ale bez skutku, bez najmniejszego skutku — zauważyła pani Zamecka.
— Ja pani hrabinie powiem — rozpoczął uroczyście p. Feiles, i pochyliwszy głowę na piersi, zamrużył oczy, jak kogut, kiedy pieje, a pragnie dać poznać kurom, że umie to na pamięć. — Ja pani hrabinie powiem! Te młode doktory, to oni... nu, to oni nic nie wiedzą.
— To bardzo smutne dla mnie zapewnienie, panie konsyliarzu. Chimerski, jak pan wiesz, leczy mego męża, który w nim pokłada ufność bezwzględną. I cóż z tego? Leczenie trwa już kilka lat — (westchnienie) — a memu biednemu mężowi — (westchnienie) — (westchnienie) — coraz gorzej! Od kilku dni jest nawet — (otarcie łzy chustką) — bardzo chory!
— Ja wiem, że pan hrabia jest niebezpieczny, ja to mówiłem naprzód, nieprawda, żono?
— On to mówił naprzód, niech jemu pani hrabina wierzy, on konsyliarz — potwierdziła pani Feilesowa, która załamywała ręce w miarę jak mnożyły się westchnienia pani Heleny.
— On jest bardzo, bardzo chory! — powtarzała pani Zamecka, z wyraźnym już teraz płaczem. Pani Feilesowa spojrzała na pannę Babetę, a panna Babeta na nią, i ubolewające: ach! — prawdopodobnie szczere, wyrwało im się z piersi. Pani Helena głosem przerywanym od łkania opowiadała dalej, że mąż jej zemdlał od wczoraj kilkadziesiąt razy, i opowiadanie to pod względem obrazowości i szczegółów tak dalece nie zostawiało nic do życzenia, że pani Feilesowa i panna Babeta były już tylko dwoma posągami przerażenia i smutku. Uczucia te były z pewnością prawdziwe, pomimo to, że wyraz ich był przesadzony; najpierw bowiem p. Zamecki nie zrobił im nigdy nic złego i nie miały powodu źle mu życzyć, a potem, współczucie dla chorych jest jedną z wybitnych stron charakteru żydowskiego, i objawia się nawet w indywiduach najbardziej przesiąkniętych tym agresyjnym egoizmem, który zarzucają żydom.
— Ja to znam dobrze — zapewniał p. Feiles. — Ja wiem, co jest panu hrabiemu. Pan hrabia ma „hemorosis pulmonica acutissima“. — Jest to wyraz nieznany w żadnej terminologii lekarskiej, i w żadnej łacinie, ale p. Feiles nie robił sobie nigdy skrupułów w tej mierze, gdy chciał zaimponować profanom swoją uczonością — dodał więc tylko dla objaśnienia:
— To są te hemoroidy, co one jemu uderzyły tu, na płuca. Ja miałem takich nie sto, i nie dwieście wypadków w mojej praktyce, a wszystkie zaraz były wykurowane. To u mnie bagatelka.
— Ja już bardzo dawno życzę sobie, ażeby pan konsyliarz udzielił swojej rady mojemu mężowi, ale cóż — wszak wiesz pan, jaki on uparty w niektórych rzeczach. Wierzy w tego Chimerskiego!
P. Feiles kiwnął lekceważąco ręką, a p. Feilesowa skorzystała z krótkiej przerwy, by rozpocząć uprzejmą indagacyę na temat, czy pani hrabina nie pozwoli kawy? Pani Helena musiała długo wypraszać się, nim nawiązała na nowo nić poprzedniej rozmowy:
— Powiem panu szczerze, że przyjechałam tu umyślnie poradzić się i umówić jaki sposób, by mój mąż wbrew swojej woli dostał się w ręce lekarza, który nie żartuje z taką słabością. Jestem ogromnie zaniepokojoną.
— No, ja to widzę! — wtrącił doktor. — I tu pani hrabina ma racyę, bardzo wielką racyę, że te młode doktory, to oni sobie żartują ze słabościów, a potem co? Potem słabościów biorą i żartują sobie z nich!
— Ale tu nie ma co żartować — zawołała pani Helena, uśmiechnąwszy się dla sprawienia satysfakcyi doktorowi, ze względu na jego humorystyczne przeciwstawienie żartów i żartów. — Mój mąż jest w niebezpieczeństwie życia.
— No, pewnie. Może przyjść apopleksya, paraliż, szlag, a potem fik! i koniec. To tak może przyjść, ot, zaraz!
— Boże! — zawołała pani Helena składając ręce. — Zaraz!
— No, niekoniecznie zaraz, ale jutro, pojutrze, kiedy bądź. Kiedy pani hrabina każe, żebym ja tam przyszedł?
Pani hrabina wszakże była zbyt przerażoną tem, co p. Feiles powiedział przedtem, i musiano podać jej wody, nim trochę przyszła do siebie. Potem dopiero ułożono się, że konsyliarz nazajutrz około wieczora pod pozorem zwykłej wizyty przybędzie do zamku, otworzy p. Tadeuszowi oczy, ażeby poznał niebezpieczeństwo, w jakiem się znajduje, i — oczywiście, zapisze mu receptę. P. Helena pożegnała następnie konsyliarza i konsyliarzową po polsku, a pannę Babetę po francusku, i wróciła do zamku. P. Feilesowa dożyła zresztą tej rozkoszy, że w chwili kiedy „pani hrabina“ uściskała jej po przyjacielsku rękę na ganku, i mówiła: au revoir Babecie, cały wielki świat Korytnicy szedł właśnie na spacer poprzed dom doktora, i w odpowiedzi na swoje ukłony otrzymał od pani Heleny tylko bardzo zimne i obojętne skinienie głowy.
Wyprawa powiodła się — nietylko p. Feiles był przygotowanym na to, co się stać miało, ale cała Korytnica wraz z przyległościami wiedziała tego jeszcze wieczora, że p. Zamecki jest śmiertelnie chorym i lada chwila umrze, że pani Zamecka jest w rozpaczy, i że bez wiedzy męża zawezwała doświadczonej rady p. Feilesa. Po tem wszystkiem, katastrofa nie mogła dla nikogo być zdarzeniem nienaturalnem, albo niespodziewanem.
P. Tadeusz wrócił już był ze swojej wycieczki w sąsiedztwo, a nie zastawszy żony, wyszedł do ogrodu, gdzie spotkał Helenkę. Przywitał ją z większą niż zwykle czułością i wypytywał się troskliwie, jak się jej podoba pobyt w Rymiszowie, i czy nie zatęskniła za miastem? Nie mogła odpowiedzieć mu ani tak, ani nie, jeżeli nie chciała powiedzieć nieprawdy. Tęskniła za towarzyszkami młodości, którym mogła zwierzać się z każdej myśli, z każdego uczucia, za ciotką, która ją kochała jak własną córkę — ale gdyby była miała wolny wybór, chciałaby była mieć wszystkie te kochane istoty tu, w Rymiszowie, bo tu był Wacław. Nie mogła wszakże wyspowiadać się z tego p. Zameckiemu i dawała mu odpowiedzi tak dwuznaczne, na jakie zdobyć się mogła dyplomatka w jej wieku. P. Tadeusz wydał jej się smutnym i zamyślonym, a to do tego stopnia, że wpatrzywszy mu się uważnie w twarz kilka razy, zapytała nieśmiało, czy nie jest cierpiącym? Nie był nim, albowiem cierpienie jego polegało na powracającym od czasu do czasu kurczu w piersiach, który w przerwach nie zostawiał po sobie żadnej dolegliwości. To było właśnie powodem, dla którego p. Tadeusz odmawiał tak uporczywie przyjęcia wszelkiej rady lekarskiej, i tylko gdy dostawał ataku astmy, dr. Chimerski, jeżeli był pod ręką, miał prawo przywracać mu przytomność zapomocą chloroformu lub innych leków doraźnych. W tej chwili, p. Tadeusz był tylko w złym humorze, a przyczyną tego była rozmowa z proboszczem, który opowiedział mu, że Wacław trwa w pierwszem swojem postanowieniu unikania Helenki, i że niepodobna go namówić do powtórzenia odwiedzin w zamku. P. Tadeusz wstępował na plebanię, ażeby pomówić z upartym bohaterem, ale nie było go w domu, wyszedł w pole na przechadzkę. Helence nie mógł wspominać o tem, i dlatego na zapytanie jej odparł, że w istocie czuje się trochę cierpiącym. Odpowiedź ta wprawiła ją w niepokój tak szczery i wielki, że p. Tadeusz zrazu czuł się zdziwionym, a potem ujętym za serce jej zaklęciami, ażeby nie zaniedbywał swego cierpienia i radził się lekarzy. Mimowoli wpadło mu na myśl, o ile różnym, usilniejszym, serdeczniejszym był ton jej głosu i wyraz spojrzenia przy tych prośbach, od tonu i wyrazu, z jakiemi zwykła była od czasu do czasu powtarzać je pani Zamecka.
— Nie obawiaj się, drogie dziecię — rzekł całując w czoło dziewczynę, która miała łzy w oczach — nic mi nie jest, i mam nadzieję, że starczy mi zdrowia i życia, ażeby cię ujrzeć zupełnie, zupełnie szczęśliwą! — Helenka rozpłakała się w głos na te słowa pełne dobroci. Jakże chętnie byłaby oddała życie, szczęście, wszystko co mogła, za człowieka, który przemawiał do niej w ten sposób. Nie wątpiła w tej chwili, że myśl jego o „zupełnem jej szczęściu“ miała styczność z ową rozmową jego z ks. Chyżyckim, o której opowiadała jej Kseńka. P. Tadeusz odgadł ze swojej strony, że łzy jej były szczeremi łzami wdzięczności. Wiedział od Skryptowiczów, jak silnem było jej przywiązanie do Wacława. Gdyby go mógł był widzieć w tej chwili, nie byłby się mógł wstrzymać od rozmówienia się z nim otwarcie, zwłaszcza gdy proboszcz zdradził był także i jego tajemnicę sercową. Tajemnica ta sprawiała, że p. Tadeusz pomimo swojego złego humoru był dobrej myśli, i ażeby rozweselić Helenkę, nie wahał się powiedzieć:
— No, no, jakoś to wszystko będzie! Ale ty nudzisz się tutaj tymczasem... może cię rozerwie wycieczka do lasu? Pojedziemy jutro wszyscy oglądać miejsce, w którem ma stanąć tartak parowy. P. Roliński pokaże nam plany, i objaśni wszystko. Jest teraz bardzo zajęty wykończeniem projektu...
Nadzieja oglądania planów tartaku parowego i miejsca, w którem ma stanąć taka fabryka, w zwykłych okolicznościach nie byłaby zbyt ponętną dla młodej panienki, tym razem wszakże sprawiła wrażenie cudowne. Ażeby ukryć swoje pomięszanie, Helenka nie miała innego środka, jak tylko oprzeć głowę na piersi p. Tadeusza. W tej pozycyi zastała ich oboje stojących w alei pani Zamecka, gdy wyszła do ogrodu po swoim powrocie z Korytnicy.
— Widzisz, moja duszo, jak my tu sobie romansujemy w twojej nieobecności? — rzekł p. Tadeusz wesoło.
— A, widzę, prawdziwa sielanka! — odparła p. Helena obojętnie.
— Sielanka w dziewiętnastem stuleciu! To też, na jego cześć, zamiast śpiewu słowików, wybraliśmy sobie akompaniament machiny parowej. Podbiłem serce Helenki, obiecując jej pokazać plan tartaku, zrobiony przez p. Wacława. Wszak nie masz nic przeciw wycieczce do lasu, dla oglądania tego arcydzieła? Pojedziemy jutro po obiedzie.
— Jutro, po obiedzie — powtórzyła machinalnie pani Zamecka. — P. Alfred, który zbliżał się właśnie w towarzystwie panny Wandy stanął jak wryty o parę kroków od grupy, z której wyszły te słowa. Helenka obejrzała się spostrzegła, że był śmiertelnie bladym.
— Co będzie... jutro po obiedzie? — wyjąknął.
— Jutro po obiedzie — odpowiedziała pani Helena szybko — pojedziesz pan do miasta, jak pan mówiłeś, a my pojedziemy do lasu oglądać tartak parowy Tadeusza.
— A, tartak parowy, jutro po obiedzie... — powtarzał z kolei p. Alfred. — Zachowanie się jego i ton, jakim wymawiał te często powtarzane słowa, wydały się dziwnemi nietylko Helence, ale i dwom obojętnym słuchaczom, p. Tadeuszowi i pannie Wandzie. Wszyscy spojrzeli na niego, podczas gdy pani Zamecka ruszywszy niecierpliwie ramionami, oparła się na ramieniu męża i ruszyła z nim ku zamkowi.
— Oświadczył się jej już ponoś nakoniec — szepnęła w ucho Tadeuszowi. — Oboje mają minę dziwnie skonfundowaną. Rada jestem, że to się skończy.
— Miałaś więcej szczęścia odemnie — odparł p. Tadeusz oglądając się, czy go Helenka nie słyszy. — Mój pupil walczy ze skrupułami, któreby p. Zgorzelskiego ani na chwilę w kłopot nie wprowadziły. Nie chce posażnej żony.
Pani Helena milczała.
— Są to skrupuły rzadkie w „naszych czasach“, jak mówią, a raczej, rzadkie po wszystkie czasy. Niepodobna odmówić mu uznania. Bardzo szlachetnie i bardzo niedorzecznie z jego strony. Kochają się naprawdę oboje. Bardzoby mi było przykro gdyby mi się nie udało usunąć tych trudności. Żal mi jego i żal mi Helenki.
— W tym wieku można sobie jeszcze wszystko wybić z głowy — powiedziała pani Zamecka bez myśli, ażeby przecież coś powiedzieć.
— To źle — odparł p. Tadeusz. — Jeżeli się dziewczyna nauczy wybijać sobie z głowy jedno po drugiem, to w końcu nic jej nie zostanie w tej głowie, oprócz kokieteryi. Najlepszą i zwykle najszczęśliwszą bywa ta, której było danem pójść za pierwszym popędem serca. Czy nie pragnęłabyś tego szczęścia dla Helenki?
Milczenie coraz mroźniejsze.
— Zapytanie moje było przedwczesne — pomyślał p. Tadeusz. — Nie zdała sobie jeszcze sprawy z położenia, nie oswoiła się z niem. Potrzeba na to pewnego czasu, bo położenie to jest bardzo niezwykłe i ma swoje strony bardzo przykre. Póki sama nie zrobi pierwszego kroku, będę z nią mówił o Helence, jak gdyby jej los mnie tylko bliżej obchodził. Jakżebym rad był dośledzić u niej pierwszych objawów uczucia macierzyńskiego! Jaka to walka teraz odbywać się musi w jej sercu! Biedna kobieta!
Było to tylko dalszym ciągiem tych myśli, jeżeli p. Tadeusz, znalazłszy się na werandzie, gdzie panował już zmrok zupełny, objął ramieniem kibić żony i szukał ust jej ustami swojemi. Każda kobieta z kobiecem sercem byłaby zrozumiała znaczenie tych pieszczot, byłaby wybuchła płaczem, i albo byłaby mu upadła do nóg, albo przynajmniej byłaby uciekła na razie z jego oczu. Pani Helena została obojętną — oddała mu pocałunek tak naiwnie, jak gdyby w jego pocałunku nie było nic, czegoby się domyśleć mogła, tak zimno, tak spokojnie, jak zawsze. Przy herbacie była nadzwyczaj milczącą. P. Alfred był ciągle roztargnionym i pomięszanym. Helenka z uwagą i źle ukrytym niepokojem spoglądała to na niego, to na nią. P. Tadeusz czuł, że jakiś niezwykły chłód zapanował w jego domu, ale przyczyny jego tłumaczył sobie po swojemu. Nakoniec p. Alfred pożegnał się i pojechał, i wszyscy udali się na spoczynek.
Helenka znużona bezsennością poprzedniej nocy i następstwem tejże, bolem głowy, usnęła wkrótce. Jak zwykle w takich warunkach, trapiły ją sny przykre, z których zbudził ją stuk w pokoju. Była to Kseńka, która przybiegła do jej łóżka, i cała drżąca tuliła się do niej. Na dziedzińcu zamkowym jeden z psów łańcuchowych wył przeraźliwie, w ogrodzie odzywały się sowy. Niemiłe te głosy, dziwne cienie, które ścieliły się po wysokich ścianach pokoju, oświetlonego lampą nocną, i zachowanie się Kseńki — wszystko to razem przeraziło Helenkę niezmiernie.
— Co to jest, Kseńko? — zawołała.
— Niech się panienka nie gniewa — była odpowiedź — ja bałam się ogromnie, i dlatego zbudziłam panienkę. Niech Bóg odwróci — znowu coś straszy w zamku. Słyszałam jak jęczało... tak okropnie!
Kseńka słyszała w istocie jęk, który wszakże nie pochodził z innego świata, i był tylko skutkiem snów, które trapiły Helenkę. Bądź co bądź, wyobraźnia podniecona nie pozwoliła już usnąć przerażonym dziewczętom i dopiero wczesny czerwcowy wschód słońca uspokoił Kseńkę o tyle, że przestawszy powtarzać dziwy o widmach pojawiających się w zamku, zostawiła Helenkę jej myślom. Myśli te obracały się znowu około tych samych domysłów i przypuszczeń, co wczoraj. Dlaczego Zgorzelski powiedział, że Zamecki umrze na udar sercowy? Dlaczego powtarzał w tak dziwny sposób wyrazy: jutro po obiedzie? Dlaczego pani Zamecka spojrzała na niego tak przeszywającym wzrokiem? Dlaczego była tak poruszoną, gdy jej mąż opowiadał wypadek, który dał powód do baśni o strachach w zamku? I jeszcze raz, dlaczego Zgorzelski wziął truciznę z apteki? Helenka czuła, że nie zniesie dłużej sama ciężaru podejrzeń, które snując się w jej myślach, przybierały kształty coraz wyraźniejsze. Potrzeba jej było koniecznie zwierzyć się komuś bezpośrednio, dowiedzieć się od niego, co sądził o tem wszystkiem. Ale komu? P. Tadeuszowi? O tem nie mogła myśleć! Zostawał ks. Chyżycki i — Wacław. Wahała się nieco, ale przemogło jakieś mimowolne i bezwiedne rozumowanie, które odbyło się w jej duszy. Napisała kilka słów i oddała je Kseńce. Jakież były uczucia Wacława, gdy dziewczyna z dworu, podpatrzywszy chwilę, gdy wyszedł na ganek plebanii, doręczyła mu bilet, na którego adresie poznał od razu pismo swojej uczennicy! Pobiegł do swego pokoju. Z początku nie miał odwagi otworzyć koperty. Wszystka krew zbiegła mu się do serca. Usiłował wmówić w siebie, że jest to zdarzenie zupełnie zwykłe, i że list zawiera może jaką nic nieznaczącą prośbę, lub coś podobnego. Wreszcie otworzył go i dowiedział się, że Helenka życzy sobie mówić z nim sam na sam, i to jak najwcześniej, przed południem; że go będzie oczekiwała w ulicy lipowej, wiodącej z plebanii do zamku. Na pół szalony od wrażenia, jakie na nim sprawiła ta niespodzianka, usiłował nadaremnie domyślić się, co mogło być powodem żądania Helenki — o czem chce z nim mówić, i co jemu wypadnie powiedzieć w tym lub owym wypadku? Nieraz później gniewał się sam na siebie za niejednę myśl, która mu w tej chwili do głowy przyszła. Nakoniec powiedział sobie, że zamiast gubić się w domysłach, lepiej będzie pójść i dowiedzieć się, o co chodzi. To było pewnem, że rzecz musiała być wielkiej wagi, jeżeli Helenka zdecydowała się na krok podobny. Wyszedł więc i w ulicy lipowej spotkał Helenkę, która przechadzała się tam już od pewnego czasu.
Początek rozmowy, jak zwykle między zakochanymi, był tem powszedniejszym, im mniej powszednią była sposobność, która ich sprowadziła razem. Helenka przepraszała, że go trudziła tak wcześnie; Wacław zaręczał, że jest na jej usługi, i że czeka jej rozkazów.
— Powiesz pan może, żem oszalała — rzekła nakoniec Helenka — ale gdybym nie potrzebowała rady, nie wspominałabym nikomu o tem, co chcę panu powiedzieć. Zresztą, wolę narazić się na wszystkie inne zarzuty, niż na ten jeden, żem nie zrobiła, com powinna, gdy chodziło o życie kochanej osoby.
Po tym wstępie, Helenka powtórzyła mu wszystko, co pisała już pani Skryptowiczowej, i dodała do tego swoje spostrzeżenia wczorajsze. Wacław słuchał jej opowiadania z natężoną uwagą. Gdy skończyła, zamyślił się przez chwilę, i nagle zawołał:
— Ach, przypominam sobie teraz, i rozumiem!
To co sobie przypominał i co rozumiał teraz Wacław, było po prostu owem zagadkowem pożgnaniem między panią Zamecką a panem Zgorzelskim, które widział raz zdaleka, i na które nie zwracał uwagi. Scenie tej, drobnej na pozór, towarzyszyły okoliczności, niedające się wytłumaczyć niczem, jak chyba tylko bardzo poufałym stosunkiem między panią Heleną a panem Alfredem. Rozstali się bez ukłonu z jego strony. Mówiła, że spotkała go przypadkiem, wracającego z wizyty, co było nieprawdopodobnem, bo miał na sobie strój nieodpowiedni.
— Więc przypuszczasz pan, że podejrzenia moje... że to jednem słowem, co mówię... nie jest bez podstawy?
— Nie, to nie może być bez podstawy. Muszą być podstawy silne, tam, gdzie pani powzięłaś podejrzenie. Pojmuję przytem, że są rzeczy, których opowiedzieć i wytłumaczyć komu drugiemu nie można. Są to wrażenia, jakie sprawiają n. p. ruchy pewne, wyraz twarzy lub głosu.
— A jednak, gdybym była w błędzie? Pomyśl pan, jakaby to była okropna pomyłka!
— Zapewne!
— I co tu począć, powiedz pan, panie Wacławie!
— Mojem zdaniem, póki niema zupełnej pewności, nikt nie może się w to wdawać, z wyjątkiem takich osób, które są w stanie ocenić prawdopodobieństwo... domysłów pani. Nie widzę tu nikogo więcej, oprócz mego opiekuna, księdza, i pana Skryptowicza. Pan Skryptowicz już jest wtajemniczonym, i byłoby zbytecznem, bez naglącej potrzeby wtajemniczać kogo więcej, nawet mego opiekuna.
— Jakżeż możemy wiedzieć, czy niema naglącej potrzeby?
— Jak możemy wiedzieć, czy jest potrzeba w ogóle?
— A te słowa: jutro po obiedzie, które tak dziwnie zmięszały p. Zgorzelskiego?
— Jutro, to jest dzisiaj... Pan Skryptowicz, gdyby chciał, mógłby tu być jeszcze dzisiaj, nim podadzą obiad w zamku. Pociąg przychodzi do Korytnicy o drugiej, a wychodzi z miasta o dwunastej. Teraz jest dziewiąta, za godzinę p. Skryptowicz może otrzymać telegram, a za pięć godzin może być w Rymiszowie.
Tym to sposobem p. Karol otrzymał ów telegram, który go przeraził w chwili, gdy wyjeżdżał wraz z dr. Chimerskim. Wacław podjął się załatwić tę sprawę. Gdy miał odchodzić i gdy powstał nowy obopólny ambaras przy pożegnaniu, Helenka odezwała się nieśmiało:
— Mam... jeszcze jednę prośbę do pana. Ksiądz Chyżycki będzie dziś na obiedzie w zamku... może pan przyjdzie także? Nie wiem dlaczego, ale zdaje mi się, że mi bezpieczniej teraz, gdy wszystko powiedziałam panu. Mnie tam tak jakoś straszno i nieswojsko...
— Jeżeli pani rozkaże, to przyjdę — była odpowiedź Wacława. Helenka podała mu rękę drżącą od wzruszeń, które ją przejmowały. Wacław nie drżał, ale od początku rozmowy miał takie uczucie, jak gdyby marzył we śnie: wszystko co się działo, było zbyt nadzwyczajnem, ażeby mogło mieć miejsce w rzeczywistości. To nadspodziewane widzenie się z Helenką, na jej własne żądanie, zdawało się należeć do rzędu zdarzeń równie niezwykłych, jak okropna tajemnica, którą mu powierzyła. Mam nadzieję, że pomimo grozy, jaką tajemnica ta powinna była przejmować ich niepodzielnie, aniołowie w niebie nie wzięli im za złe, jeżeli im się obojgu zdawało przez chwilę, iż niebo otwiera się nad nimi, iż dokoła nich niema nic, oprócz szczęścia i rozkoszy na całym świecie. Pod tem wrażeniem, on odszedł, a ona patrzyła za nim, póki nie znikł na skręcie drogi.
W tej chwili dopiero widok kapelusza słomianego, który pojawił się pomiędzy lipami, przypomniał Helence, gdzie jest, i jakie troski ciężą jej na sercu. Był to kapelusz pana Zameckiego, który wracał z przechadzki po wsi, w towarzystwie całego grona suplikantów. Jednemu zajęto bydło w szkodzie, drugi potrzebował budulca na chatę, którą stawiał, trzeci i czwarty nieco żyta i jęczmienia, ażeby przetrwać przednowek do końca, piątemu zagrabiono ruchomości za podatek, i potrzebował gotówki, szóstego brat wyrugował z gruntu i z chaty, prosił więc o radę i pomoc. Tego rodzaju sprawy zajmowały pana Tadeusza co rana i co wieczora, jak długo bawił w Rymiszowie, i nie przykrzyło mu się nigdy dawać, czego każdy żądał, a potem z wszelką pewnością oczekiwać dowodów jasnej niewdzięczności ze strony obdarzonych. Pan Tadeusz mawiał, że jest to dla niego rodzajem sportu ewanielicznego, polegającego na oddawaniu chleba za kamienie; a ilekroć zdarzyło mu się, że dobrodziejstwa jego nie padły na niewdzięczną glebę — co nawiasem mówiąc, zdarzało się bardzo rzadko — tylekroć twierdził, że czuje się w położeniu sportsmana, którego biegun skrewił i uciekł z areny. Sąsiedzi narzekali na jego postępowanie, twierdząc, że psuje włościan i bawi się w chłopomana, na co on odpowiadał zwykle, że nikt bardziej od niego nie czuje wstrętu do tego ludu brudnego niedbałego, głupiego i przebiegłego, ale że robi wszystko dla swojej przyjemności, i że każdy może robić to samo. Jedynym wydatkiem znaczniejszym naszego chłopa — mawiał — jest wódka, wszystko inne jest fraszką. Otóż ja mu nie daję wódki, a nakarmić całą wieś na przednowku, według wiejskich prawideł gastronomicznych, to taka bagatelka, że niema dworu szlacheckiego, który by sobie od czasu do czasu nie mógł pozwolić tego zbytku. Swoją drogą, rządca oczekiwał zawsze z niecierpliwością wyjazdu pana, bo jak długo pan Zamecki bawił w Rymiszowie, to kto chciał pasł bezkarnie chudobę na jego gruntach, a nikt nie odrabiał zaliczek wziętych w zbożu i w gotówce, chociaż mu liczono zboże jak najtaniej, a robotę jak najdrożej, i chociaż „Porcye“ drzymały jeszcze wówczas przedhistoryczną swoją drzymką w młodzieńczej wyobraźni hr. Stanisława Tarnowskiego.
Pan Tadeusz spostrzegł był zdaleka Helenkę i Wacława, i uśmiech, który rozpromienił jego oblicze, odbił się całemi ćwierciami żyta i jęczmienia na potrzebujących wsparcia mieszkańcach Rymiszowa.
— Jaki to ranny ptaszek z ciebie! — zawołał, witając swoją wychowankę. — A czy powiedziałaś Rolińskiemu, jaką misyę przeznaczyliśmy mu na dzisiaj?
— Pan Roliński — odparła zarumieniona — podjął się oddać mój list na pocztę w Korytnicy... Mówił, że przyjdzie do zamku z księdzem proboszczem...
— A! Tak, tak, prosiłem ich na obiad... więc przyjdzie, przyjdzie!
Od tej chwili p. Tadeusz był w wybornym humorze. Nawet pana Zgorzelskiego, którego przyjmował dość ozięble od pewnego czasu, powitał tak serdecznie, jak rzadko. Gdy przybył proboszcz z Wacławem, posypał się z ust pana domu taki grad alluzyj i niewinnych dwuznaczników, że obydwie panienki rumieniły się z ambarasu i cichego szczęścia, a Wacław i p. Alfred, każdy z innego powodu, mieli miny uroczyście niezgrabne.
— Ale! ale! — zawołał nagle p. Tadeusz. — Muszę wam też pokazać, co mojej pani udało się dziś znowu w kierunku oszczędności! Chodźcieno na werandę. Prawda, jaka piękna? A jak pachnie!
W istocie rozlegał się tam zabijający odór gorzkich migdałów, który w połączeniu z wonią różnych kwiatów, i z gorącem dochodzącem do dwudziestu kilku stopni na ciepłomierzu Réaumura, tworzył atmosferę niezmiernie duszną. P. Zamecki opowiedział gościom w sposób humorystyczny, jak jego żona, podejrzywając klucznicę o rozrzutność, zabrała mydło pod swoją własną dyspozycyę, i jak następnie, chcąc doprowadzić miejsce posiedzeń klubu do jak największej świetności, zamiast zwykłego mydła wydała słudze mydełko toaletowe, którego Houbigant-Chardin w Paryżu sprzedaje po dziesięć franków sztukę. Śmiano się niezmiernie z tej pomyłki, śmiał się i pan Alfred, ale takim jakimś bezdźwięcznym i niewesołym śmiechem, jak gdyby był przegrał całą swoją kasę w maczka i chciał udać, że mu to nic nie wadzi.
— Waza na stole! — zameldował w tej chwili kamerdyner.
— Co, już? Wszak niema jeszcze pierwszej! — zauważył p. Zamecki.
— Kazałam umyślnie dać obiad nieco wcześniej — powiedziała pani Helena od niechcenia — bo mamy przecież jakieś plany na dzisiaj, po obiedzie. Tymczasem kucharz wypełnił moje polecenie zbyt gorliwie, i nadto wcześnie zgotował szparagi, które nie znoszą czekania...
— A, szparagi, to co innego — zawołał pan Tadeusz wesoło. — Wszystkie inne względy muszą ustąpić przed szparagami!
Dlaczego pan Alfred pobladł tak okropnie, gdy pani Helena tłumaczyła powody przyspieszenia pory obiadowej? Dlaczego i ona mówiła jakoś inaczej, niż zwykle, i tak dziwnie jakoś zaciskała usta? I co się stało Helence, że wziąwszy za rękę Wacława, spojrzała mu w oczy z takim wyrazem przerażenia? Wacław nie umiał zdać sobie sprawy z tego, a pan Tadeusz, proboszcz i panna Wanda nie zwrócili najmniejszej uwagi na te szczegóły.
Obiad odbył się wesoło i szybko; pociąg, który wiózł pana Karola i dr. Chimerskiego nie przebył jeszcze był połowy drogi do Korytnicy, gdy już wstano od stołu. Wówczas p. Alfred przypomniał sobie, że jeden z jego koni zgubił podkowę, i że musi pójść zobaczyć, czy woźnica pomimo święta potrafił dać sobie radę z tą trudnością. Reszta towarzystwa udała się na werandę.
Na prawo od drzwi parapetowych, prowadzących z salonu, stał tam stolik z przyborami do czarnej kawy. Między pięknemi porcelanowemi filiżankami, przeznaczonemi dla wszystkich obecnych, odbijała tam przepyszna filiżanka srebrna z wypukło rzeźbionemi ozdobami, herbami i cyframi, wewnątrz wyzłacana. Była to owa specyalna filiżanka pana Tadeusza, z której zawsze pijał kawę po obiedzie, która towarzyszyła mu w podróżach, i którą w pierwszym roku po ślubie, darowała mu była kochająca żona. Pani Helena, która zawsze sama zajmowała się kawą, i doprowadziła była do wielkiego mistrzowstwa w tym kierunku, zwróciła się w tę stronę. Na lewo był okrągły stolik marmurowy, na podstawie z lanego żelaza, na który po uprzątnięciu przyborów gastronomicznych, wkładano blat drewniany obity zielonem suknem, gdy klub przystępował do przepisanej ilości robrów wista. P. Tadeusz zajął najdalsze miejsce, po jego prawej ręce siadł proboszcz, na lewo zostawiono fotel dla p. Alfreda, naprzeciw p. Zameckiego umieszczono Wacława, tak, że obrócony był plecami do stolika z kawą. Panie nie pijały kawy i siadały zwykle opodal.
Atmosfera była coraz bardziej duszącą. Ogromnie ciężkie, czarne chmury podniosły się były na widnokręgu podczas obiadu, i zasłoniły słońce. Powietrze, napełnione silnemi odorami, było tak piekące, tak duszne, że niepodobna było oddychać niem nawet najzdrowszym i najmłodszym płucom.
— Podobnoś nic nie będzie z naszej wycieczki — rzekł p. Tadeusz. — Będziemy mieli burzę.
— Mniejsza o to — odparł proboszcz — ale bodaj czy nie jak zwykle przy takich zmianach powietrza, nie powtórzy się pański atak astmy. Zdaje mi się, że pan oddychasz z trudnością.
— W istocie, nie dobrze mi trochę, ale to przejdzie.
— Może ci będzie lepiej, gdy się napijesz czarnej kawy — mówiła pani Zamecka — Podam ci ją zaraz, nie czekając na p. Zgorzelskiego.
— Ale bądź tak dobrą, moja duszko, i nie dawaj mi dużo cukru.
— Wrzucisz sam, ile zechcesz, włożyłam tylko jeden kawałek w filiżankę, i to prawdziwie homeopatyczny.
W tej chwili wrócił p. Zgorzelski, któremu pot kroplisty wystąpił był na czoło. Włosy miał w nieładzie, a na starannym jego ubiorze widać było ślady, że przed chwilą miał do czynienia ze słomą. Zapewne, jako dobry gospodarz i amator koni musiał być w stajni. Lokaj przyniósł tacę z maszynką i filiżankami na stolik, przy którym siedziało towarzystwo.
— Oto jest... twoja filiżanka — odezwała się pani Helena urywanym głosem. Helenka popatrzyła na nią z wzrastającym niepokojem. Nawet pan Tadeusz zauważył jakąś zmianę w jej zachowaniu się, i spojrzawszy na nią, powiedział.
— Musisz mieć znowu migrenę; jesteś tak bladą, jak wczoraj.
— Gdybyś ty wiedział, jakiś ty blady! O mój Boże, czemu tu niema doktora Chimerskiego! Wandziu, proszę cię, ponalewaj panom kawy — wszak potrzebujesz tylko odkręcić kurek od maszynki. Pójdę na chwilę do ogrodu... głowa mię boli okropnie...
Panna Wanda przystąpiła do czynności, którą jej polecono. Przypadek chciał, że w chwili gdy pani Helena chciała opuszczać werandę, jakaś część jej stroju zaczepiła się o gałązkę dzikiego winogradu, osłaniającego werandę. P. Alfred rzucił się ze zwykłą swoją galanteryą, ażeby jej dopomódz. Jednocześnie panna Wanda, nalawszy kawy gościom, przysunęła była filiżankę p. Zameckiego do maszynki, kiedy ten ostatni zrobił nagle ręką giest wstrzymujący, i biorąc łyżeczkę, wyjął z filiżanki jeden z dwóch kawałeczków cukru, które się w niej znajdowały.
— To będzie dosyć — powiedział.
Helenka nie spuszczała go z oka. Coś jej mówiło, że powinna wstać, wyrwać mu z ręki kawę, i nie dopuścić, żeby ją wypił. Mimo to siedziała nieruchoma, niezdolna prawie ruszyć się z miejsca. Pani Zamecka i p. Alfred odwróceni w stronę ogrodu, nie mogli uważać tego zajścia, tak drobnego. Pani Helena była zresztą już na schodach, sprowadzających z werandy. Alfred szepnął jej do ucha.
— Idziesz!
— Na chwilę... tak będzie lepiej...
Wtem jakiś ruch niezwykły dał się słyszeć w salonie. Pani Helena wróciła się i spostrzegła, że p. Tadeusz spokojnie pije kawę. Przez chwilę wlepiła w niego wzrok przenikliwy i nabrała pewności, że wszystko idzie, jak ułożyła. Od czasu do czasu z trudnością chwytał powietrze w piersi i tarł ręką czoło, jak gdyby dostawał zawrotu głowy.
— Możebyś pan wrócił do pokoju, tam chłodniej — mówił ks. Chyżycki. — Widocznie panu bardzo niedobrze.
— Nic, to przejdzie — była odpowiedź.
— Co tam jest takiego? — zawołała naraz p. Zamecka, zwrócona do salonu. — Czego chce Andrzej?
Naraz i Andrzej, i gumienny pojawili się w drzwiach.
— Pali się, proszę pana — przemówił. — Gumno się pali!
— Tadeuszu! Tadeuszu! — krzyknęła pani Helena, i wraz z wszystkimi obecnymi rzuciła się ku niemu. P. Zamecki powstał był z miejsca, chwycił się ręką za serce, wywrócił oczy w słup i upadł bez przytomności.
Niepodobna opisać zamięszania, które powstało. Nikt nie myślał o pożarze, o którym doniósł Andrzej, wszyscy usiłowali cucić bezprzytomnego. Pani Helena była prawie bezprzytomną. Przeniesiono p. Zameckiego do salonu i złożono go na kanapie, ona klęczała przy nim, z twarzą przyłożoną do jego piersi, i trzymając jego rękę w swojej. Od czasu do czasu wołała rozpaczliwie, że nie może spostrzedz ani oddechu, ani pulsu. Tymczasem konie, naprędce zaprzężone, pędziły po dr. Feilesa, a ks. Chyżycki, przerażony całym wypadkiem, biegł do domu wśród burzy i ulewy, która się była rozszalała. Staruszek pomimo, a raczej właśnie dlatego, że nie lubił bigoteryj, całem sercem lgnął do swojej wiary i chciał konającemu nieść pociechę, której ona udziela. Helenka blada, bez głosu, bez łez, stała z załamanemi rękoma opodal od pani Zameckiej. P. Alfred nie miał odwagi ruszyć się z werandy. W mig pojawił się dr. Feiles. Pomacał puls, przyłożył ucho do serca, kazał przynieść zwierciadło i przytknął je do ust chorego, poczem potrząsł głową i oświadczył poważnie:
— Tu już nie potrzeba ani doktora, ani księdza. To jest ein Herzschlag. Ja to zawsze mówiłem, ja to wiem najlepiej. Te młode doktory, te młode doktory!
Helenka ocknęła się w tej chwili ze swego odurzenia, i z łkaniem rzuciła się do nóg p. Feilesowi, całując go po rękach i zaklinając, ażeby ratował jej ojca, jej dobrodzieja. Wacławowi pękało serce, a w umyśle jego toczyła się walka, czy ma naprowadzić lekarza na trop strasznych domysłów Helenki. Nakoniec zdecydował się wziąć go na stronę i zapytać, czy nie uważałby za stosowne użyć emetyku i zimnych okładów na głowę. Wacław nie miał wyobrażenia o zupełnym braku wiedzy u p. Feilesa, gdy więc ten odparł jego propozycyę z całej wysokości swojego uczonego stanowiska, Wacław chciał przekonywać go umiejętnie i zapytał, czy nie ma pod ręką siarkanu żelaza, ługu potażowego i kwasu chlorowodowego. Są to ingredyencye, zapomocą których każdy chemik zdoła skonstatować obecność sinku potasu w jakimkolwiek rozczynie. P. Feiles wypatrzył się na młodego człowieka ze zdziwieniem, i nazwał go waryatem. Wśród tej rozmowy pani Zamecka odzyskała była cudownym sposobem całą swoją przytomność i energię. Rozkazała przenieść ciało swojego męża do jego pokoju, i złożyć je tymczasowo na balzaku, poczem zamknęła drzwi od tego pokoju na klucz, który włożyła do kieszeni. Wacław nie mogąc dojść do końca z doktorem, chciał pomówić z Helenką i zastał ją słaniającą się z płaczem u drzwi, które zamknęła była pani Helena. Usiłował podnieść ją i uspokoić, ale oprócz łkania i urywanych słów, jak: Mój ojciec... zabili go, zabili! nie dawała mu innej odpowiedzi. W tej chwili pojawiła się pani Helena, w towarzystwie p. Alfreda, odprawiwszy p. Feilesa z zapewnieniem, że balsamowanie zwłok jemu będzie powierzone.
Przystąpiła do Helenki, pochwyciła ją silnie za ramię, podniosła i zawołała ostrym, dzikim głosem, odpychając ją od siebie:
Panna nie ma tu co robić! panna może wracać do domu!
Helenka oniemiała, patrząc w jej twarz, nad wszelki wyraz zmienioną. Machinalnie dała się wziąć za rękę Wacławowi, który odtrącając pogardliwie na bok p. Alfreda, stanął między nią a panią Zamecką.
— Zobaczymy, co będzie do zrobienia! — ozwał się groźnie. — Na razie, chodźmy, panno Heleno, chodźmy do mego ojca!
Pani Helena cofnęła się była przed jego stanowczym wzrokiem, ale gdy wyszedł z Helenką, rozśmiała się szyderczo.
— Cha cha, panicz zły, że wymknął mu się Rymiszów z przyległościami! Niech nas to nie obchodzi, Alfredzie. Staraj się tylko być tak przytomnym i zimnym, jak ja nią jestem.
W istocie, spokój jej był podziwienia godnym, ale nie był to spokój naturalny. Składało się na niego najwyższe natężenie wszystkich władz fizycznych i umysłowych, natężenie, do którego zdolnemi są niektóre natury.
— Kasa zamknięta — dodała po chwili. — Chciałam zobaczyć, czy przecież nie ma testamentu, ażeby go zniszczyć zawczasu. Wyjdź i zobacz, co się dzieje, a ja pójdę wziąć klucze.
— A tak, klucze, klucze — powtarzał p. Alfred mechanicznie, bo jego natura nie była zdolną do żadnych wysileń, i wypadki, w których brał udział, odurzyły go były, otumaniły zupełnie. — Gdzie są klucze? — dodał.
— Miał je przy sobie, w kieszeni.
— I ty pójdziesz je wyjąć!
— Alfredzie, zmiłuj się, nie trać głowy! Ty nas jeszcze skompromitujesz twoim przestrachem i twoim brakiem zimnej krwi! Przebyliśmy, co było najtrudniejszego, teraz trzeba korzystać ze zwycięstwa. Idź i staraj się przyjść do siebie.
Odszedł więc p. Alfred i błąkał się po zamku jak widmo, ku zdumieniu wszystkich domowników, którzy jakkolwiek przerażeni katastrofą, z zachowania się jego i p. Zameckiej poczęli w duchu domyślać się, że coś się jeszcze święci nadzwyczajnego. Jeden tylko p. Feiles, schowawszy do kieszeni bajeczne honoraryum, którego mu pani Helena wręczyć nie zapomniała, odjechał zupełnie zadowolony i opowiadał każdemu, kogo spotkał, że p. Zamecki przerażony wiadomością o pożarze na folwarku, umarł tknięty apopleksyą, którą on, Feiles, przepowiadał oddawna. Wersyi tej udzielił p. Feiles także p. Skryptowiczowi i dr. Chimerskiemu, którzy na wózku najętym w Korytnicy zdążali do Rymiszowa, wśród ogromnej ulewy. Zdaleka już mogli widzieć tłumy włościan, cisnące się na podwórzu zamkowem. Pożar ugaszono bez trudności, w czem dzielnie dopomogła ulewa, ale na wieść o śmierci pana, co żyło spieszyło do zamku, i głośny płacz rozlegał się wkoło.
— Ci ludzie nie są tak źli, jak sądziłem — rzekł dr. Chimerski. — Ale otóż jest młody Roliński i pańska wychowanka.
— Czy nie mogliście przeszkodzić temu — zawołał p. Karol głosem pełnym wyrzutu, wyskakując z wózka i zwracając się do Wacława i Helenki.
— Teraz nie czas robić wyrzuty, panie Karolu — przerwał mu dr. Chimerski — spieszmy, spieszmy, może jeszcze nie wszystko stracone!
Z temi słowami, p. Skryprowicz, doktor, Wacław i Helenka przebiegli zamek i wkrótce znaleźli się w pokoju, z którego przed chwilą pani Zamecka kazała wyjść Helence. Drzwi do sypialni p. Tadeusza były otwarte. Doktor chciał rzucić się ku nim, gdy nagle rozległ się śmiech spazmatyczny, i w drzwiach tych pojawiła się pani Helena. Krok jej był chwiejny, oczy obłąkane, włos w nieładzie, w ręku trzymała klucze od kasy ogniotrwałej i śmiała się dalej, dziko, okropnie, potrząsając swoją zdobyczą i tocząc wkoło wzrok, w którym widać było aż nadto wyraźnie, że nie poznawała nikogo. Nie mówiła ani słowa, ale lekarzowi wystarczył jeden rzut oka, ażeby w danych okolicznościach osądzić, co się stało?
Co się stało? Pani Helena przystąpiła była do otomanki, na której męża jej złożono. Przeszukała jego kieszenie, i w jednej z nich znalazła klucze. Przez cały ten czas nie straciła ani na moment swojej zimnej krwi i swojego piekielnego spokoju. Naraz, gdy już miała odejść, p. Tadeusz westchnął głęboko i obrócił się na bok. Drgnęła, i zakryła oczy rękoma. Tak stała przez chwilę, nim zapanowała znowu nad sobą o tyle, że mogła nachylić się ku niemu. Zmysły nie myliły jej — oddychał — żył! Gdy się podniosła, żyła i ona, ale jeszcze tylko ciałem należała do żyjących. Siły jej, natężone od dłuższego czasu w sposób prawie nadludzki, nie zniosły tego uderzenia. Była obłąkaną....
Doktor Chimerski odsunął ją na bok i przystąpił szybko do chorego. Helenka słyszała jeszcze tylko okrzyk w pół radości, a w pół zdziwienia, który się wyrwał z piersi lekarzowi. Był to okrzyk:
— Żyje! — Usłyszała go i upadła zemdlona w objęcia Wacława.
Przed chwilą zdawało się, że zamięszanie panujące w zamku rymiszowskim nie mogło już być większem, ale teraz dopiero doszło ono do swojego punktu kulminacyjnego. Dr. Chimerski biegał z jednego kąta w drugi i żądał różnych rzeczy, których mu nikt nie podawał, wydawał polecenia, których nikt nie pełnił. P. Skryptowicz, Wacław, i panna Wanda usiłowali przywrócić Helenkę do przytomności, służba żeńska i męska straciła zupełnie głowę, włościanie zgromadzeni na dziedzińcu poczęli napełniać komnaty zamkowe, a na dworze piorun bił za piorunem, grad niesłychanej wielkości tłukł w szyby i wicher łamał z łoskotem największe drzewa, jakby cieńkie patyczki. Wśród tego wszystkiego rozległ się głos dzwonka kościelnego, i pojawił się ks. Chyżycki w komży i stule, z sakramentami.
— Nie, księże proboszczu, nie, nie teraz przynajmniej! — zawołał doktor robiąc gest ręką. Helenka tymczasem otworzyła była oczy i uchwyciła za rękę Wacława, który klęczał koło niej, bledszy niż ona.
— On żyje, nieprawdaż? — zapytała półgłosem.
— Żyje, żyje — powtórzył lekarz, i podczas gdy ksiądz wychodził do drugiego pokoju, dr. Chimerski dodał stanowczym głosem, patrząc wkoło:
— Żyje, i — moi państwo — tu nie ma otrucia! Jest to, a raczej był, silny atak astmy, zwanej angina pectoris. Bezprzytomność w takich razach połączona jest z chwilowem ustaniem oddechu i tętna, i to zapewne wystarczało panu Feilesowi do skonstatowania śmierci. Obecnie, jak zawsze po takich atakach, nastąpiła śpiączka, która potrwa kilka godzin. Chory przedewszystkiem potrzebuje spokoju. O otruciu, powtarzam raz jeszcze, niema ani mowy.
— Ale co znaczy zachowanie się Heleny, i gdzie ona jest? — zagadnął p. Karol.
Zaczęto jej szukać w całym zamku, ale nie było jej nigdzie. Nikt nie widział, którędy poszła. W śród tych poszukiwań, w jednym z najciemniejszych i najodleglejszych zakątków, natrafił pan Skryptowicz na pana Alfreda, wybladłego i drżącego.
— A tuś mi, ptaszku! — zawołał, biorąc go za rękę — nie ujdziesz mi teraz! — Z temi słowami p. Karol pociągnął za sobą panicza, niestawiającego najmniejszego oporu, wyprowadził go na schody i wtrąciwszy go do pokoju znajdującego się na pierwszem piętrze narożnej baszty, zamknął za nim drzwi, schował klucz do kieszeni i wrócił na dół. Tu tymczasem Wacław, pomówiwszy kilka słów po cichu z Helenką, wziął był doktora pod ramię i zaprowadził go na werandę, gdzie stały jeszcze nietknięte przybory do kawy. Wacław wskazał ręką kawałek cukru, leżący na tacy obok filiżanki p. Tadeusza, i powiedział.
— P. Zamecki wyjął to ze swojej filiżanki, nim mu panna Wanda nalała do niej kawy. Pani Zamecka kładła sama cukier do filiżanek, i oddaliła się była potem na chwilę, ale panna Helena nie spuszczała oka ze swojego opiekuna, i widziała dokładnie, jak wyjmował cukier.
Doktor nachylił się nad tacą i przypatrywał się uważnie cukrowi, posuwając go trzonkiem od łyżeczki.
— Tu są dwa kawałki — rzekł. — To jest cukier, ale to — dodał, pokazując Wacławowi odrobinę nieco większą od ziarnka grochu, na pierwszy rzut oka dość podobną do cukru — to musimy zbadać!
Posłaniec konny, wysłany do Korytnicy, powrócił szybko i przywiózł ingredyencye, których doktor zażądał z apteki. Wacław chciał natychmiast przystąpić do ich użycia, ale p. Skryptowicz, jako prawnik, założył veto przeciw temu.
— To nie należy do nas, ale do sądu. Straciliśmy już i tak dużo czasu; mojem zdaniem, powinniśmy natychmiast zażądać komisyi sądowej.
— Masz pan słuszność — odparł lekarz — ale czy nie uważasz pan za stosowne, zostawić to p. Zameckiemu? Niezadługo, za godzinę może, przyjdzie on zupełnie do siebie i będzie się miał, jak zwykle. Opowiemy mu, co się stało....
— Co mu opowiemy? Chyba to, że głowna sprawczyni umknęła! Dobrze, że przynajmniej zamknąłem jej pomocnika. Przyznam się, że wolałbym widzieć go w rękach sprawiedliwości, nim się Tadeusz przebudzi. On gotów puścić im wszystko płazem. Czy go pan nie znasz?
— W tym wypadku, panie Karolu, przyjaciel nasz mojem zdaniem postąpi najlepiej, jeżeli pójdzie za jednym ze zwykłych swoich wspaniałomyślnych popędów. Wyobraź pan sobie, jakiemby było jego położenie wobec procesu, któryby nastąpić musiał, gdyby sąd dowiedział się o tem wszystkiem, co my wiemy. Kto wie — mówił dalej doktor, mocno zamyślony — kto wie czy nie postąpilibyśmy najwłaściwiej, oszczędzając tej wiadomości samemu nawet p. Tadeuszowi. Ponieważ zamach nie udał się, możesz pan jeszcze zawsze postąpić tak, jakbyś pan był postąpił, gdybyśmy byli przyjechali o godzinę wcześniej.
— Hm, ależ jej nie ma. Miałem zamiar ostrzedz ją, że zamiary jej są odkryte, i zmusić ją tym sposobem do dobrowolnego rozstania się z mężem, którego życiu zagrażała. Mogła to uczynić pod jakimkolwiek pozorem. Teraz zaś, co mu powiemy? Dlaczego uciekła w chwili, gdy począł dawać znaki życia? I gdzie ona mogła uciec, pieszo, wśród takiej burzy!
— Przypomnij pan sobie, jakie na nas zrobiła wrażenie, gdyśmy ją ujrzeli w drzwiach pokoju, w którym leżał p. Tadeusz. Wydała mi się obłąkaną, a im bardziej zastanawiam się nad wszystkiem, co tu zaszło, tem naturalniejszem wydaje m się to że ona jest obłąkaną, że nią być musi. Jeżeli nosiła się z tak okropnym zamiarem, jeżeli wykonała go i wierzyła, że jej się udało wykonanie, jeżeli zbliżyła się do mniemanego trupa, ażeby wziąć klucze, które miała w ręku, gdyśmy ją widzieli, i jeżeli ten trup westchnął albo poruszył się, to mogła nawet umrzeć na miejscu, a nietylko wpaść w obłąkanie. Tego rodzaju niespodzianki zdolne są wstrząść organizm najobojętniejszy, w sposób bardzo niebezpieczny. Znasz pan może historyę o lekarzu, który umarł z przestrachu, ponieważ w pracowni anatomicznej opadła w skutek działania ciepła i uderzyła go skostniała ręka człowieka, który umarł był na mrozie i miał być sekcyonowanym? Powiemy p. Tadeuszowi, że go miano za umarłego, i że wypadek ten spowodował obłąkanie jego żony, która wybiegła z zamku wśród zamięszania i dotychczas nie mogła być odszukaną.
P. Skryptowicz przystał na to po niejakim namyśle, i uradzono, że doktor pójdzie czuwać przy chorym, podczas gdy Wacław zbada chemicznie przedmiot, znaleziony na tacy obok filiżanki p. Zameckiego, a p. Skryptowicz w towarzystwie proboszcza przesłucha p. Zgorzelskiego i zmusi go do zeznań wyjaśniających całą sprawę. Gdy dr. Chimerski powrócił z wiadomością, że p. Tadeusz przyszedł już do siebie, że pierwszem jego pytaniem było, gdzie jest jego żona, i że potrzeba mu dać odpowiedź z góry ułożoną, Wacław i p. Karol ukończyli już byli swoje badania. Rozczyn poddany działaniu siarkanu żelaza i ługu potażowego, a następnie przesycony kwasem chlorowodowym okazywał osad niebieski, niezawodny znak obecności kwasu sinowodowego. Ingredyencya znaleziona na tacy była tedy niewątpliwie sinkiem potasu. Dowód ten wszakże był drobnostką wobec zeznań, które poczynił był p. Alfred, padając do nóg p. Karolowi i ks. Chyżyckiemu i błagając o litość. P. Karol skorzystał tak zręcznie z wiadomości udzielonych mu przez Helenkę, że Zgorzelski przerażony nietylko nie przeczył niczemu, ale przyznał się jeszcze także do fałszowania weksli i do podpalenia gumna. O tem, co się stało z panią Zamecką, nie mógł wszakże nic powiedzieć, bo od chwili zemdlenia p. Zameckiego, przestrach odjął mu był wszelką przytomność i nie wiedział, co się działo koło niego. P. Karol wychodząc z proboszczem, zamknął go znowu na klucz, robiąc mu nadzieję, że nazajutrz odstawiony będzie do kryminału. W tej chwili rozległ się na korytarzu krzyk kobiecy, przeraźliwy, i p. Skryptowicz w panujących tam ciemnościach uczuł, że coś go chwyta za kolana. Odskoczył szybko i zawołał:
— Kto to?
— Litości, panie, litości! Wszak on nie jest głównym winowajcą, wszak słyszałeś pan, że ona winna wszystkiemu! Litości, ja go tak kocham!
Teraz dopiero, po głosie, poznał p. Karol, kto go tak zaskoczył z nienacka. Była to panna Wanda, na którą dotychczas nikt nie zważał, a która spostrzegłszy, że zanosi się na coś niedobrego dla jej Alfreda, słuchała całej indagacyi pod drzwiami. P. Karol wiedział o stosunku między nią a Alfredem, i oniemiał ze zdziwienia, iż po odkryciach, których była świadkiem, mogła jeszcze wstawiać się za niewiernym i niegodnym. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, zbiegł szybko po schodach, i znalazł się przed drzwiami wiodącemi do pokojów p. Tadeusza w tej samej chwili, w której z jednej strony doktor Chimerski chciał iść po niego na górę, a z drugiej strony p. Zamecki, zdziwiony obecnością lekarza, o którym mniemał, że jest w drodze do Wiednia, i jeszcze bardziej zdziwiony tem, że nie otrzymał odpowiedzi na swoje zapytanie co do pani Heleny, wbrew poleceniom i naleganiom doktora wstał i szedł sam zobaczyć, co się działo w jego domu. Na widok p. Karola, p. Tadeusz odstąpił o krok, i miał właśnie z jowialnym uśmiechem na twarzy zawołać: Wszelki duch! kiedy rzuciła mu się do nóg panna Wanda, łkając i łamiąc ręce.
Od tej chwili, wszystkie poprzednie narady dr. Chimerskiego i pana Skryptowicza były straconemi. Z niejasnych słów i rozpaczliwych zaklęć Wandy, pan Tadeusz dowiedział się tyle, że niepodobna było taić przed nim właściwego stanu rzeczy. Opowiedziano mu tedy wszystko, pomimo obaw lekarza, ażeby gwałtowne wzruszenie nie wywołało drugiego napadu astmy. Obawy te na szczęście okazały się płonnemi. Pan Tadeusz słuchał z uwagą, co mu mówiono, najpierw o domysłach i podejrzeniach Helenki, potem o okolicznościach, które towarzyszyły mniemanej jego śmierci, a nakoniec, o zeznaniach pana Alfreda i o szczęśliwym trafie, dzięki któremu uszedł otruciu. Zadał opowiadającym kilka pytań, dla usunięcia powątpiewań, które mu się nasuwały. Gdy już wiedział wszystko, i o niczem wątpić nie mógł, zasłonił twarz rękami, i rozpłakał się jak małe dziecko. Ani doktor, ani proboszcz, ani pan Skryptowicz nie mogli oprzeć się wzruszeniu, które ich opanowało. Jednem słowem, cały klub pozytywistów rymiszowskich stał w kółku i szlochał w zawody z panną Wandą. Ani jedno słowo żalu albo wyrzutu nie wyszło z ust pana Tadeusza. Wszystko co czuł, znalazło swój wyrzut w łzach, które wylewał. Płynęły one obficie i długo, nim nakoniec zapytał stłumionym głosem:
— Gdzież jest Helenka?
Doktor wskazał w milczeniu na drzwi salonu, dokąd wszyscy weszli za p. Tadeuszem. Na jego widok, Helenka przybiegła i poczęła go całować w rękę, tuląc mu się do piersi.
— Biedne, biedne dziecko! — zawołał p. Zamecki, wybuchając na nowo płaczem. Z obecnych, tylko pan Karol i dr. Chimerski zrozumieli ten wykrzyk i pojęli, ile w nim było wielkiego, niesamolubnego uczucia. Człowiek, który tracił ostatnie swoje złudzenia na tym świecie, płakał nad dzieckiem, które nigdy nie miało mieć matki.
Była już pierwsza po północy, gdy proboszcz wraz z Wacławem odeszli, obiecawszy przyjść nazajutrz rano. O pani Helenie nie było żadnej wieści, szukała jej służba rozesłana na wszystkie strony. Co się tyczy Alfreda, panna Wanda onieśmielona wrażeniem, jakie sprawiło na panu Tadeuszu opowiadanie wypadków, których byliśmy świadkami, nie odważyła się wspominać o nim więcej. Dopiero gdy miano się rozchodzić po długiem głuchem milczeniu, przerywanem tylko raportami, że w tej, albo w owej stronie nie zdołano znaleść „jasnej pani“ — p. Karol nadmienił, że zamknął p. Zgorzelskiego na górze.
— Niech jedzie natychmiast — były słowa p. Tadeusza. — Niechaj ucieka. I... bądź tak dobrym, Karolu, daj mu to na drogę, ale nie mów o nim więcej.
Był to banknot na znaczną sumę, bez której p. Alfred nie mógłby był uciec daleko. P. Karol wyłuszczył mu potrzebę ucieczki tak dobitnie, że od tej pory nie słyszano o nim więcej w tych stronach.
Nad ranem, przyszła najpierw dziwaczna wiadomość, że budnikowi kolei żelaznej, przerzynającej lasy pana Zameckiego, pojawił się w nocy duch, w chwili gdy zwiedzał przestrzeń szyn, poruczoną jego opiece. Była to postać w bieli, która według twierdzeń budnika, potrząsała łańcuchami i jęczała okropnie. Przeszła przez szyny i znikła w lesie. W pół godziny później, pobereżnik (borowy) przybył i dał znać, że pani hrabina jest u niego w chacie, ale niech ręka boska broni, jak wygląda i co mówi. Dr Chimerski udał się tam natychmiast, w towarzystwie sług pani Zameckiej. Było aż nadto widocznem, że obłąkana przepędziła noc w lesie, póki jej nie spostrzegła żona pobereżnika, i upadającą na siłach nie przyprowadziła do swojej chaty. Ubogie to było schronienie, ale nie tak ubogie i smutne jak chata Pyłypychy w Gródeczku, w której Helenka przepędziła dziecięce swoje lata. Chora była w malignie i według twierdzenia dra Chimerskiego nie mogła żyć długo. O przewiezieniu jej do zamku nie mogło być mowy, chata leżała bowiem wśród nieprzystępnych bezdroży, a cierpienia fizyczne obłąkanej, do których przyłączył się był ostry reumatyzm w skutek zziębnięcia i błądzenia wśród ulewy, były okropne. Umarła nazajutrz, spowiadając się w gorączce ze swoich czynów. Prości ludzie, którzy ją otaczali, oniemieli z przerażenia, doktor i ksiądz nie mogli wspomnieć bez dreszczu o scenach, których byli świadkami.
Pan Tadeusz wyjechał nazajutrz po zdarzeniach, opowiedzianych w tym rozdziale naszej powieści, wraz z panem Karolem, Helenką, i panną Wandą. Ale nim odjechał, miał krótką rozmowę z Wacławem, w cztery oczy.
— Pan kochasz Helenkę, czy tak?
Wacław nie chciał dać odpowiedzi, ale odpowiedział za niego rumieniec, który mu twarz oblał.
— Kochasz ją pan, i ona pana kocha. Powinniście się pobrać, skoro nie dzieli was żadna przeszkoda.
— Owszem... dzieli nas...
— Znam pańskie skrupuły. Chcesz pan powiedzieć, że dzieli nas majątek i urodzenie. Jesteś pan w błędzie. Helenka nie ma własnego majątku. Będzie go miała odemnie, ale to nie powinno być powodem, ażeby zaraz na wstępie w życie czuła się nieszczęśliwą. Co się tyczy jej urodzenia, musisz pan wiedzieć, że matka jej kona właśnie w takiej chacie, w jakiej ją wychowała, a ojciec... ojciec, spodziewam się, uciekł daleko. Mówię to panu, ponieważ wiem, że z pańskich ust ona nigdy nie dowie się o tem.
— Nigdy! — odparł Wacław zdumiony.
— A więc, czy masz pan jeszcze co do zarzucenia tej sierocie? Czy może nie kochasz jej pan szczerze?
— Nie szczerze! Kocham ją... kocham nad wszelki wyraz.
— No, i poco to tyle ceregielów? Helenko — zawołał pan Tadeusz, otwierając drzwi do drugiego pokoju. — Helenko! Pan Roliński powiada, że kocha cię bardzo, i pyta się, czy chcesz pójść za niego? To mówiąc, wprowadził ją za rękę do pokoju, i pastwił się przez chwilę nad zakłopotaną swojem szczęściem parą. Nadszedł i p. Karol, a spostrzegłszy, co się stało, zawołał:
— Ach, Bogu dzięki, teraz już będę miał znowu spokój w domu! Wszystkie te afekta, i łzy, i wzruszenia, to męczarnie dla nas, ludzi pozytywnych.
— Doktorze — zapytał pan Tadeusz wchodzącego pana Chimerskiego — my jesteśmy ludźmi pozytywnymi, nieprawdaż?
— O... okropnie! — odparł doktor, nieco zaambarasowany.
— Nie łudzimy się nigdy, i bierzemy rzeczy tak jak są?
— Ej, nie mówmy o tem. Coś się popsuło w moich pojęciach o różnicy między pozytywistami a idealistami.
— I w moich także, niestety — rzekł p. Tadeusz.
— I w moich! — zawtórował p. Karol.
Tego samego lata jeszcze, ks. Chyżycki, który rzadko wyjeżdżał, musiał udać się do miasta, ażeby dać ślub młodej parze. Państwo Rolińscy mieszkają z panem Zameckim w Rymiszowie, gdzie Wacław pozakładał kilka fabryk, któremi zajmuje się gorliwie. Posiedzenia klubu pozytywistów odbywają się jak zwykle, ale od czasu jak odkryto dziennik ś. p. pani Heleny, nikt nie mówi już o pozytywistach, ani o idealistach. Pani Podwalska przyszła do zdrowia pod opieką lekarzy, i pan Zamecki pamięta o jej potrzebach. Panna Wanda płakała długo i wypłakała sobie zmarszczki w twarzy, z któremi pojął ją w małżeństwo poeta Przeglądu Codziennego, dowiedziawszy się od pani Trzecieszczakiewiczowej, że Wandziunia ma 20.000 posagu z łaski tej nieodżałowanej Heleny Zameckiej, którą bezbożny mąż wtrącił do grobu swoją złością szatańską. Wszak wyjechał z domu w chwili gdy konała, i dał jej umrzeć w chałupie chłopskiej, bo ją wypędził z zamku, ten zbrodniarz, nie godzien, aby go święta ziemia nosiła. Najgorzej wyszedł na tej katastrofie p. Dornbusch, bo spostrzegłszy czem pachnie jego weksel, pozbył go się za małą stosunkowo kwotę, którą mu wypłacił adwokat pana Zameckiego. Co się tyczy p. Zgorzelskiego, ten po kilkoletnim pobycie za granicą, powrócił do kraju, rozpoczął na nowo negocyacye finansowe, podobne do tych, jakie już mieliśmy sposobność widzieć, i w chwili, gdy chciał znowu wyjeżdżać, zabrany został z wieczorka u pani Mizerkowej przez kilku źle wychowanych ichmościów, którzy go dotychczas jeszcze otaczają swoją brutalną opieką. Pan Skryptowicz nakoniec — a, zaraz! Mamy dziś ponoś czwartek, nieprawdaż? Jest tedy nadzieja, że w sobotę około południa pan Skryptowicz zbudzi się i opowie sam co porabia.







  1. Dit’ko, w narzeczu ruskiem: dyabeł.
  2. W żargonie z żydowska-niemieckim: Dzieci, dzieci, chodźcie prędko, hrabina jedzie!“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.