Strona:Jan Lam - Idealisci.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trze. P. Alfred nie miał ani czasu, ani humoru do czynienia jakichkolwiek spostrzeżeń, skręcił szybko z jednego brudnego zaułka w drugi jeszcze brudniejszy i ciemniejszy, i stanął przed kamienicą, która sama przez się mogła zwrócić jego baczność na siebie, jako istny cud architektoniczny. Mury jej były tak odrapane, tak spaczone, a tak kunsztownie popodpierane i połatane, że nawet oko znawcy nie zdołałoby dociec, na podstawie jakiego prawidła mechaniki dwupiątrowy ten budynek nie rozpadł się już oddawna. Przez drzwi z ulicy widać było tylko ciemną czeluść, w której głębi znajdować się musiały schody. Pan Alfred rzucił okiem na numer nad drzwiami i śmiało wkroczył w sień, szukając rękami wejścia na górę. Szczęśliwy traf ułatwił mu to poszukiwanie — schody trzeszczały bowiem właśnie pod ciężarem jakiejś biednej, ale pijanej trochę starej posługaczki, która schodziła na dół z próżnemi konewkami. Wróżba nie była dobrą, ale przynajmniej, dzięki temu spotkaniu, słuch mógł być przewodnikiem tam, gdzie nawet koci wzrok byłby odmówił służby. P. Alfred odepchnął babę na bok, chwycił się poręcza i mozolnie począł piąć się w górę, bez względu na to, iż na oko cały gmach wydawał się za słabym, by udźwignąć ciężar jednego człowieka. Po długiej wędrówce, w czasie której zamiast dwóch piąter możnaby ich było naliczyć pięć, p. Alfred dotarł nakoniec pod strych i znalazł się w pomieszkaniu p. Arona Goldsteina, swojego ministra finansów. U drzwi cofnął się trochę — atmosfera złożona z azotu, kwasu węglowego i wszystkich innych gazów, z wyjątkiem tlenu, buchnęła z izdebki tak nieprzebytym na pozór prądem, że wejście zdawało się niepodobnem. A jednak, wśród tej atmosfery, wśród mnóstwa obrzydliwych i połamanych gratów, wśród ogromnych stosów pierzyn, niepranej bielizny, potłuczonych garnków i wyszczerbionych talerzy, pięciu młodych Goldsteinów, pani Goldsteinowa, jej córka, zięć i jeszcze troje drobiazgu z trzeciego pokolenia z tej samej rodziny używało słodyczy snu i wczasu. P. Alfred wszedł tedy rezolutnie w przybytek, tak oczywiście mieszkalny, i zastał panią Goldsteinowę przy toalecie