Strona:Jan Lam - Idealisci.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się i urządzić sobie dom na pewną — jak mawiał — „przyzwoitą skalę“ — pan Alfred, powtarzam, nadto musiał być w tej chwili zajętym odejściem panny Wandy, ażeby mu w ogóle przyszło na myśl zastanawiać się, jak się miała pani Helena. O ile sądzę, trudnoby było w tej chwili znaleźć dwoje ludzi, zostawionych sam na sam w ciemnym salonie, którzy by nietylko mniej zajmowali się jedno drugiem, ale nawet, mniej byli usposobionymi do zajęcia się tego rodzaju. Wiemy już, jak pani Helena zapatrywała się na p. Alfreda. Słyszeliśmy, co mówiła o nim swojemu mężowi, i słyszeliśmy także, jak przemawiała do niego w towarzystwie cierpko, złośliwie. Starała się przekonać Wandzię, że ten człowiek jest próżnią zupełną, bez żadnej, najmniejszej treści. Starała się przekonać całe otoczenie swoje, że nie było nigdy człowieka bardziej pozbawionego jakiegokolwiek dodatniego przymiotu, bardziej polegającego na ujmującej na pozór powierzchowności swojej, i bardziej przytem moralnie i fizycznie zrujnowanego, jak p. Alfred. Opinię tę, wcale nie tajoną, odpłacał p. Alfred pani Helenie w całej pełni. Nie zdarzało się nigdy, ażeby się o niej wyraził korzystnie. Odmawiał jej nawet tak niezaprzeczonego jej przymiotu, jak piękności. Jednem słowem, była to antypatya wzajemna, o której wiedziano prawie powszechnie w Rymiszowie i w okolicy.
Zapewne dzięki tej antypatyi, zaraz po odejściu Wandy, pani Helena wstała szybko i wyszła na werandę. Pan Alfred bał się może duchów, których pojawienie się w wysokich i dużych komnatach starego zamku nie było wprawdzie stwierdzonem, ale nader prawdopodobnem, Zdaje mi się, że sam, gdybym był duchem, obrałbym sobie takie a nie inne mieszkanie. Dość, że pan Alfred wyszedł także na werandę, poza którą widać było kłąby kwiatów, oblane pełnym blaskiem księżyca, i cienie drzew rysunące się ostro i wyraźnie na szerokich ulicach i ścieżkach ogrodu, wysypanych żółtym piaskiem. Rezedy i róże w pobliżu werandy, a dalej nieco jaśminy, zwilżone rosą, napełniały powietrze swoją wonią. Słowiki, wykochawszy się i wyśpie-