Fryderyk Chopin (Karasowski)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurycy Karasowski
Tytuł Fryderyk Chopin
Podtytuł Życie — Listy — Dzieła
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyca i Spółki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

FRYDERYK CHOPIN.

ŻYCIE — LISTY — DZIEŁA
przez
Maurycego Karasowskiego.



Motto:
Chopin ist und bleibt der Kühnste
und stolzeste Dichtergeist der Zeit.
Robert Schumann





WARSZAWA,
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.
1882.


Дозволено Цензурою.
Варшава 2 Декабря 1881 года.

Kraków. — W drukarni Wł. L. Anczyca i Spółki.







PRZEDMOWA.

W niniejszej pracy, jaką ośmielam się uwadze ziomków przedstawić, zawiera się owoc dwudziestoletnich trudów, podjętych w celu wyszukiwania i gromadzenia materyałów, dotyczących życia Fryderyka Chopina.
Główną i jedyną jej zaletą, są jego listy; posiadanie takowych zawdzięczam przedewszystkiem rodzinie Fryderyka, i tych kilka, w rozprawie pod tytułem: „Młodość Chopina“ drukowałem już w Bibliotece Warszawskiej 1862 roku.
Właśnie kiedy byłem zajęty przepisywaniem listów z późniejszej epoki jego życia, przerwałem moją pracę i r. 1863 wyjechałem z kraju. To co podówczas zdołałem przepisać, zachowałem, resztę zaś, mianowicie listy pochodzące z Paryża, zwróciłem rodzinie Chopina. Niestety, nie przypuszczałem, że ich już nigdy nie obaczę, nieszczęśliwym bowiem składem okoliczności, w kilka miesięcy później, wszystkie uległy zniszczeniu!...
Pragnąc i tę odrobinę, po znakomitym naszym mistrzu piśmiennych pamiątek, jakie się w mojem posiadaniu znajdowały, od zagłady ocalić, wydrukowałem 1869 roku także w Bibliotece Warszawskiej, a nawet Redakcya jej, uznała za stosowne wydać takowe w osobnej odbitce.
Osiedliwszy się następnie w Dreznie i mając z powodu mojego powołania codzienne z artystami i muzykalnym światem stosunki, ku wielkiemu mojemu zdziwieniu przekonałem się, iż o Chopinie, którego dzieła muzyczne Niemcy tak wysoko cenią, nietylko mało co wiedzieli, lecz nawet to co wiedzieli, niedokładne było, przekształcone, z prawdą niezgodne. To mię spowodowało do skreślenia życiorysu Fryderyka w języku niemieckim.
Dzisiaj, pochlebiam sobie, wiedzą już oni, wie świat cały, kim on był i jakim był.
Od wydania pierwszej niemieckiej edycyi, upłynęło lat kilka; wyszło to na korzyść książki polskiej, gdyż przez ten czas, niektóre niedokładności, wątpliwe fakta, o ile mogłem, sprostowałem, wyjaśniłem i wielu nowemi materyałami, tudzież nieznanemi listami Chopina pomnożyłem.
Jakiego dozna praca moja od współziomków przyjęcia, nie wiem; lecz zapewnić ich mogę, że czyniłem co było w mojej mocy, aby w niej przedstawić najzupełniejszy obraz życia artysty, który pozostanie na zawsze chlubą i zaszczytem naszego kraju!

Maurycy Karasowski.
W Dreznie,
dnia 16 listopada 1881 r.
ROZDZIAŁ I.
Mikołaj Chopin. — Rodzina jego. — Przyjaciele domu. — Żywny. — Elsner.

W drugiej połowie 1787 roku, kraj nasz przedstawiał obraz niezwykłego ruchu umysłowego. Zbieg pomyślnych okoliczności budził najżywsze w narodzie nadzieje. Rossya i Austrya były zajęte niepomyślnie dla nich rozpoczętą wojną turecką; Prusy zaniepokojone zbrojeniem Szwecyi, zmuszone same do groźnego wystąpienia, zdawały się także wytężoną pożądliwie dotąd uwagę na ziemie polskie, zwracać w inne strony. Wszyscy więc w kraju czuli, że trzeba się spieszyć i korzystać z czasu, dopóki zawikłania w sąsiednich państwach nastręczają możność swobodnego radzenia o sobie. Naród, a przynajmniej światlejsza i zdrowsza część jego, przyszła do przekonania, iż należy wydobyć kraj z toni bezrządu, ratować Rzeczpospolitę, poprawić wadliwe i niedostateczne prawa, ustanowić nowe, odpowiedniejsze duchowi czasu. Owiani ciepłem prawdziwego przywiązania i miłości dla sprawy powszechnej, znaczniejsi dygnitarze państwa, duchowieństwo i oświeceńsza szlachta, widząc potrzebę wprowadzenia radykalnych reform w zadawniony i niebędący już na czasie organizm polityczny Rzeczpospolitej, krzątali się gorliwie w celu zjednania w tym kierunku opinii ogółu; tworzono zjazdy, naradzano się, debatowano o kwestyach najważniejszych, komunikowano sobie wzajemnie owoce wzrastającego z dniem każdym ruchu umysłowego. Przeważnie znaczniejsza większość narodu zgadzała się na to, iż należało wzmocnić rząd, aby własnemi siłami mógł się opierać skutecznie nieprzyjaznym obcym wpływom, aby zabór kraju dokonany przez trzy sąsiednie mocarstwa 1772 r., na przyszłość nie mógł już być powtórzonym. Pragniono więc przedewszystkiem uchwalić stałą pokaźną siłę wojenną, stan mieszczański podnieść i nadać mu przywileje, jakich dotąd nie posiadał, włościan wyzwolić z poddaństwa i pomału zrównać ich w prawach politycznych z innemi stanami.
Oczywiście, że w Warszawie jako stolicy państwa, odbijało się niby w zwierciadle to, co tak rdzennie kraj cały zajmowało. Mnóstwo przedniejszych rodzin zjeżdżało na stałe do niej mieszkanie, gdyż mający się zebrać niebawem sejm, miał stanowczo wpłynąć na losy narodu. Powozy posłów zagranicznych udających się do królewskiego zamku, gdzie starali się zbadać usposobienie i zamiary Stanisława Augusta względem wielkich reform, jakie naród miał zamiar przeprowadzić; kolasy wysokich dostojników państwa: wojewodów, kasztelanów, otoczonych zwykle konną eskortą dworzan w świetne stroje przybranych; karety strojnych dam, magnatów itp. — wszystko to potęgowało ruch i życie, jakiego dawno w Warszawie nie pamiętano. Nadzieja lepszej przyszłości ożywiała jej mieszkańców; miano dokonać przewrotu, przewrotu pokojowego, przez dobrowolne zrzeczenie się przywilejów przysługujących dotąd jednemu stanowi, na korzyść młodszej, liczniejszej, a upośledzonej braci.
Nic więc dziwnego, iż Warszawianie z radością przypatrywali się wszelkim do przyszłego sejmu przygotowaniom; to też ulice miasta mrowiły się ludnością. Popularniejszych magnatów, znanych z gotowości do niesienia ofiar dla dobra ogółu, lud warszawski witał oznakami miłości i uszanowania.
Taki to obraz życia i ruchu, przedstawiała w przeddzień czteroletniego sejmu stolica kraju.
Pomiędzy snującym się tłumem, po znaczniejszych ulicach miasta, przechadzał się młody cudzoziemiec, Francuz, dopiero co z zagranicy przybyły. Wszystko na co patrzył, wydawało mu się niezmiernie ciekawem i oryginalnem, począwszy od ubiorów mieszczan, aż do okazałych strojów możniejszej szlachty.
Cudzoziemcem tym, był Mikołaj Chopin, ojciec przyszłego znakomitego fortepianisty.
Mikołaj Chopin urodził się 17 kwietnia 1770 r. w Nancy, w księstwie lotaryngskiem.
Wiadomo, iż skutkiem układów pokojowych, zawartych w Wiedniu 1735 r., księstwa Lotaryngii i Baru, dostały się w posiadanie b. króla polskiego a teścia Ludwika XV, Stanisława Leszczyńskiego, po którego zgonie, zostały wcielone do Francyi. Otóż Leszczyński, miłośnik sztuk i umiejętności, opiekował się gorliwie szerzeniem oświaty pomiędzy swoimi poddanymi; założył w Nancy Akademię Stanislai dotąd istniejącą, a pełnemi sprawiedliwości i dobroci rządami, zyskał sobie szacunek i miłość ludu. Kiedy Mikołaj Chopin przyszedł na świat, wspomnienie tego króla filozofa, żyło jeszcze w świeżej wszystkich tamtejszych mieszkańców pamięci. Chopin, jak wielu innych ukształceńszych Lotaryńczyków, znał poczęści ostatnie dzieje Polski, której zawdzięczali panującego nad swym małym krajem nieszczęśliwego monarchę: marzył o tem, ażeby kiedy zwiedzić ją i przyjrzeć się bliżej narodowi, co chociaż nieoględny na własne dobro, chętnie jednak pierś swoją nadstawiał dla dobra i ocalenia innych. Sposobność wkrótce się nadarzyła.
Założył podówczas w Warszawie pewien Francuz fabrykę tabaki. Gdy zużywanie jej poczęło wchodzić w modę i coraz szerzej upowszechniać, właściciel zadowolony z pomyślnego obrotu przedsięwzięcia, wezwał współrodaka swojego Mikołaja Chopina do pomocy, powierzając mu prowadzenie ksiąg rachunkowych. Oto był powód przybycia jego do Warszawy.[1]
Niebawem zrozumiał Chopin, iż znajomość języka miejscowego jest mu niezbędnie potrzebną, jeżeli chce dokładnie poznać obyczaje narodu; począł więc pracować w tym względzie nad sobą i w niedługim czasie znaczne uczynił postępy. Niedługo, bo w dniu 6 października 1788 r., nastąpiło otwarcie wiekopomnego sejmu. Ogłoszono go konfederacyjnym, czem jedynie można było przeszkodzić zerwaniu obrad, a oraz dać mu więcej siły i spójności. Umysły szlachty w całym kraju tak dobrze przygotowane zostały, iż wybory na sejm padły przeważnie na ludzi znanych z patryotyzmu i zasad postępowych, a już samo powszechne przekonanie, że sejm ten ma ubezpieczyć niepodległość i całość ojczyzny, nadawało mu tak wielkie znaczenie, jakiego nie miał żaden z poprzednich. Ludzie bystrzejszych umysłów, upominali posłów, aby nie marnując czasu na drobne spory, przystąpili bezzwłocznie do utworzenia dostatecznej siły zbrojnej i do gruntownej naprawy całego państwowego ustroju Rzeczypospolitej. Atoli partja przeciwna wszelkiemu postępowi, umiała zręcznie rozwlekać do nieskończoności obrady nad drobiazgami, a wnoszeniem rozmaitych spraw ubocznych, marnować czas drogi bezpowrotnie.
W wolniejszych chwilach od obowiązkowych zajęć, Mikołaj Chopin biegł chętnie do izby sejmowej, dla przysłuchiwania się mowom wybitniejszych członków; wiedział już bowiem, iż tam rozstrzygały się losy kraju, iż kładziono podwaliny, na których miały się wznosić nowe i odpowiedniejsze duchowi czasu narodowego życia warunki.
Mikołaj był także świadkiem ważniejszych politycznych w Warszawie uroczystości; największe atoli wrażenie uczyniło na nim proklamowanie nowej konstytucyi w dniu 3 maja 1791 r. Owoc ten czteroletniej pracy sejmowej, cały naród z wyjątkiem małej garstki ambitnych i niepoprawnych w konserwatyzmie swoim magnatów, przyjął z uniesieniem i zapałem bezprzykładnym. Radość ludu warszawskiego nie miała granic, wszystko co żyło, oddychało szczęściem i nadzieją lepszej przyszłości. Równo ze świtem pamiętnego na wieczne czasy w dziejach naszych dnia, powstał ogromny ruch w stolicy. Na tarasie zamkowym ustawiono liczną artyleryę, wojsko zajęło wskazane sobie stanowiska, a cechy, rozmaite korporacye z chorągwiami i nieprzejrzane tłumy ludu, okoliły zewsząd zamek. Galerye i miejsca przeznaczone dla publiczności, były w całem znaczeniu tego słowa nabite. Mikołaj Chopin, kilkoletnim pobytem w kraju tak dalece przyrósł już do społeczności pośród której żyć mu przyszło, że serdeczny brał udział w objawach radości, jakich wielki ten fakt był powodem. I w najpóźniejszych latach życia jego, wspomnienie tej chwili nie wychodziło mu z pamięci. Lubił dzieciom i przyjaciołom swoim opowiadać o tym dniu uroczystym, o zapale i uniesieniu narodu, któremu się zdawało, iż wzmocniwszy rząd, zrównawszy wobec prawa wszystkie stany, uchwaliwszy na obronę kraju 100.000 wojska, będzie już odtąd panem przyszłości swojej!
Małe grono butnych magnatów, zawiązało konfederacyę Targowicką, a wybrawszy marszałkiem Szczęsnego Potockiego, ogłosiło za niebyłe i nie mające żadnego znaczenia, wszelkie uchwały i postanowienia sejmu czteroletniego! Fryderyk Wilhelm II król pruski, chociaż poprzednio zapewniał Rzeczpospolitę o przyjaźni swojej, chociaż w dniu 29 marca 1790 r. przez posła swego w Warszawie Lucchesini'ego, zawarł nawet z nią przymierze zaczepno-odporne, gwarantujące niepodległość i samodzielność kraju, przecie nie wahał się przystąpić natychmiast do drugiego podziału Polski, skutkiem którego w roku 1793 otrzymał Toruń, Gdańsk i województwo Wielkopolskie, czyli 1.100 mil kwadratowych przestrzeni ziemi.
Odtąd sypnęły się na nieszczęśliwy naród klęski, wiodące go do ostatecznej politycznej zagłady. Kiedy król Stanisław August, człowiek chwiejnego i słabego charakteru, opuścił naród, a przyłączył się do stronnictwa przeciwnego, stracono wiarę w możliwość ratunku. Wszystkie znaczniejsze i zamożniejsze rodziny poczęły opuszczać Warszawę. Bankructwa instytucyj finansowych, upadek przemysłowych zakładów, brak zaufania, kredytu, brak pieniędzy itp. sparaliżowały handel, pozbawiając wielu ludzi możności zarobkowania, utrzymania życia. W takiem też położeniu znalazł się nagle Mikołaj Chopin, gdyż fabrykę tabaki w której pracował, z powyższych powodów zamknąć musiano. Nie pozostawało mu nic innego do czynienia, jak opuścić kraj; właśnie gdy się zabierał to uczynić, wpadł w chorobę i musiał pozostać jeszcze na jakiś czas w Warszawie.
Następnie w r. 1794. był świadkiem oblężenia stolicy przez Prusaków, wszedł nawet w szeregi gwardyi narodowej, biorąc czynny udział w obronie kraju. Kiedy po zniesieniu wojska polskiego pod Maciejowicami i wzięciu do niewoli ciężko rannego Kościuszki, przeważne siły nieprzyjacielskie pod dowództwem Suworowa zbliżyły się pod Pragę, Mikołaj Chopin był już setnikiem gwardyi narodowej. Wysłany z kompanią swoją do pełnienia służby na Pradze, byłby tam niechybnie śmierć znalazł, gdyby nie to, iż na parę godzin przed jej zdobyciem, został przez inny oddział zluzowany.
Upadek narodowego powstania Kościuszki, był dla Polski ciosem śmiertelnym. Dokonany w rok później trzeci rozbiór, do którego tym razem przystąpiła także Austrya, położył kres egzystencyi politycznej narodu; Polska wymazaną została z karty Europy, a Warszawa jako prowincyonalne miasto, przeszło pod panowanie Króla pruskiego.
I znowu Mikołaj Chopin świadek ostatnich klęsk narodu, z boleścią w sercu wybierał się z powrotem do Francyi, lecz nim jeszcze zdołał powtórnie puścić się w podróż, powtórnie ciężko zachorował. Pozostał tedy w Warszawie, utrzymując się z dawania lekcyj języka francuzkiego. Gdy później nieraz pytano go, czy nie myśli o powrocie do Francyi, zwykł był odpowiadać: „Próbowałem dwa razy to uczynić i zachorowawszy, o mało życia nie straciłem. Widać, iż przeznaczenie chce, ażebym pozostał w Polsce na zawsze. Zgadzam się z wolą Opatrzności i zostaję“.
Zdarzyło się, że właśnie w owe czasy pani starościna Łączyńska potrzebowała dla swoich dzieci nauczyciela języka francuzkiego. Przypadkiem poznała Mikołaja, a ujęta jego wykształceniem i przyzwoitem obejściem, ofiarowała mu u siebie na wsi miejsce guwernera, które on bez wahania przyjął. Odtąd więc rozpoczął Chopin zawód pedagogiczny, łączący go następnie tak ściśle ze społecznością i krajem. W domu starościny, miał on za uczniów dwóch jej synów i dwie córki, z których młodsza Marya, wówczas około 14 lat wieku mieć mogąca, rzadką odznaczała się pięknością. Poślubiona Walewskiemu, stała się później oblubienicą ówczesnego władcy Europy Napoleona I i matką hrabiego Colonna Walewskiego, znanego ministra stanu za czasów drugiego cesarstwa we Francyi.
W początkach bieżącego stulecia, widzimy Mikołaja przebywającego w Żelazowej woli pod Sochaczewem, w domu hr. Skarbkowej, w charakterze guwernera przy jej starszym synu Fryderyku. Zasłużony ten pisarz na polu literatury ojczystej, nie miał dosyć słów uznania dla nauczyciela, któremu zawdzięczał pierwsze swoje naukowe wykształcenie. Chopin jako moralny i poczciwy człowiek, poświęciwszy się wychowaniu młodzieży polskiej, nie myślał nigdy przekształcać jej na Francuzów, lub wpajać w nią zasady we Francyi panujące, jak to wszyscy prawie jego współziomkowie mieli zwyczaj u nas w kraju czynić. Owszem „szanując Polaków“ — powiada Skarbek — „i wdzięczny będąc ziemi i ludziom, między którymi gościnne znalazł przyjęcie i odpowiedni sposób utrzymania życia, wypłacał się szczerze z obowiązków wdzięczności, sumiennem kształceniem ich potomków na użytecznych obywateli[2].“ Słowa powyższe dają najlepsze wyobrażenie o charakterze i prawości zasad, jakiemi się Chopin w ciągu swojego życia jako pedagog odznaczał.
Przyjazne stosunki z rodziną Skarbków tem więcej jeszcze wzmocnione zostały, ile że w domu ich poznał i pokochał pannę Justynę Krzyżanowską, a 1806 r. połączył się z nią węzłem małżeńskim. Bóg pobłogosławił ten związek trzema córkami i synem, trzymanym do chrztu przez hr. Fryderyka Skarbka i dlatego tem imieniem nazwanym. Lecz nim przedstawimy tę młodą rodzinę czytelnikom naszym, musimy wprzód opowiedzieć jeszcze o dalszych kolejach losu życia Mikołaja.
Ustanowienie ze szczątek dawnej Polski Wielkiego Księztwa Warszawskiego przez Napoleona 1807 roku, rozbudziło z politycznego letargu naród, w jaki go ostatni rozbiór pogrążył. Warszawa wolą szczęśliwego wojownika przywrócona znowu do znaczenia stołecznego miasta, stała się ogniskiem ruchu, koncentrującem wszystkie żywotne siły kraju, wchodzącego w zakres nowo ustanowionego W. Księstwa. Co żyło spieszyło do niej; z gorączkową szybkością organizowano rząd, formowano wojsko, zakładano szkoły. Pani Skarbkowa nie mogąc z powodu nieustannych przechodów wojsk francuzkich i wynikającego ztąd niepokoju, wytrzymać na wsi, przeniosła się wzorem innych z całym domem do Warszawy. Chopin oczywiście towarzyszył jej z rodziną swoją i oto po wielu latach oddalenia, ujrzał się napowrót pośród murów, które kiedyś miał szczęście bronić własną piersią. Na skutek przedstawienia Lindego, rektora Liceum warszawskiego, Mikołaj Chopin od dnia 1 października 1810 roku, został mianowany profesorem języka francuzkiego przy tejże instytucyi, gdzie pozostawał przez lat 21, czyli do jej zamknięcia. W dniu 1 stycznia 1812 r. powołano go także do wykładania tego samego przedmiotu w nowo założonej szkole artyleryi i inżynierów, tudzież w szkole aplikacyjnej. Jeszcze w roku 1835, Mikołaj mianowany został członkiem komitetu egzaminującego do oceniania kwalifikacyi kandydatów ubiegających się o posady nauczycielskie w szkołach publicznych; w ostatku był także profesorem Akademii duchownej rzymskokatolickiej. Podupadłszy jednak znacznie na siłach, podał się w lat kilka później do emerytury i zupełnie wycofał się ze służby publicznej.
Odtąd resztę życia w spokojnem zaciszu domowem.[3] Prawością charakteru, godnem postępowaniem w rozmaitych nieszczęśliwych kolejach przez jakie kraj przechodził, tudzież życiem bez skazy, wyjednał sobie Mikołaj Chopin na ziemi, która mu się stała drugą ojczyzną, piękne ze wszech miar stanowisko. To głównie było powodem, iż znaczniejsze rodziny polskie, ubiegały się w umieszczaniu synów swoich na wychowanie w jego zacnym domu. Więc też przez lat kilkanaście, posiadał zawsze pod swoją opieką pewne grono młodzieży, wychowującej się razem z synem jego Fryderykiem, co to później miał stanąć w pierwszym szeregu najznakomitszych mistrzów sztuki muzycznej. Tęsknota za tym ukochanym synem, przyczyniła się wielce do powleczenia kirem smutku, ostatnich dni jego życia. Otoczony troskliwą opieką rodziny, zmarł Mikołaj 3 maja 1844 r., mając lat wieku 74.
Justyna Chopin, dzieląc wiernie z mężem dobre i złe losu koleje, była osobą niezwykłej słodyczy charakteru. Sława jaką sobie Fryderyk w świecie zdobył, nie wbijała jej wcale w dumę; dla niej cisza domowego ogniska stanowiła najwyższe i najpożądańsze dobro. Opatrzność wystawiła ją na ciężkie próby; straciła przez śmierć męża, dwie córki, wreszcie jedynego syna, któremu nawet ostatnich chwil pobytu na ziemi macierzyńską troskliwością osłodzić nie mogła. Wszystkie te bolesne ciosy, znosiła z chrześcijańską istnie rezygnacyą. Ostatnie lata sędziwego wieku, przepędziła w domu jedynej żyjącej jeszcze córki. Przy schyłku życia, modlitwa była głównem jej zajęciem; jeżeli wychodziła z domu, to tylko do kościoła. Zmarła 1 października 1861 r.
Najstarsza z dzieci Ludwika, urodzona 6 kwietnia 1807 r., odebrawszy staranne bardzo wychowanie, wielką była pomocą rodzicom przy zajęciach około wychowania młodzieży ich opiece powierzonej. Posiadała ona umysł niezwykle wykształcony, intelligencyę niepospolitą, przytem pełne wdzięku obejście. Wspólnie z siostrą Izabellą, pisywała powiastki mające na celu poprawę moralną stanu rzemieślniczego. Wyszedłszy za mąż za profesora Jędrzejowicza (1832r.), zajęta wychowaniem własnych dzieci, mniej mogła zajmować się literaturą, jednak nie wypuszczała pióra z ręki drukując rozprawy i artykuły w rozmaitych czasopismach kształceniu młodzieży poświęconych. Zmarła 29 października 1855 r.
Druga córka Izabella, poślubiła Antoniego Barcińskiego inspektora szkół, a później dyrektora żeglugi parowej na Wiśle. Z pokorą i wielkością ducha znosiła przeciwności losu, utratę małżonka i całego prawie mienia. W r. 1836 wydała wspólnie z starszą siostrą dzieło w dwóch tomach pod tytułem Pan Wojciech, czyli wzór pracy i oszczędności. Dzieło to doczekało się kilku wydań. Rozstała się z tym światem 3 czerwca 1881 r.
Nadzwyczaj sympatyczną i rokującą wielkie nadzieje istotą, była Emilia, najmłodsza córka Chopinów, zmarła w 14 wiośnie życia 10 kwietnia 1827 roku. Ukształcona nad wiek, zawsze wesoła, dowcipna, posiadała szczególny dar rozśmieszania i rozweselenia wszystkich. To też kochano ją wielce i czego u rodziców starsze jej siostry a nawet brat wyjednać nie mogli, wysyłana w poselstwie, Emilia dowcipem, żartem, przymileniem, wreszcie minką pocieszną, którą w potrzebie przybrać umiała, zawsze w końcu osięgała. Chciwa nauki, oddawała się pracy ochoczo. Pisma Klementyny Tańskiej wywarły na niej tak silne wrażenie, iż położyła sobie za najwyższy cel życia, zostać kiedyś literatką. Dlatego też wcześnie bardzo poczęła czynić poważne studya nad językiem ojczystym i niebawem doszła do nadzwyczajnej łatwości we władaniu słowem. Wiersze układane przez nią z okoliczności urodzin rodziców, albo jakich innych powodów, zalecały się zawsze udatną formą, gładkością rymu i pięknością języka. W trzynastym roku życia, Emilia wspólnie z siostrą Izabellą, zajęła się tłomaczeniem powiastek niemieckiego autora Salzmanna na język polski i stosownem przerobieniem ich do potrzeb miejscowych. Sądząc dzisiaj z tych próbek poetycznych, jakie zachowały się do chwili obecnej, Emilia Chopin mogła z czasem zająć tak świetne na niwie literatury polskiej stanowisko, jakie zajął jej brat Fryderyk w dziedzinie muzyki. Los zawistny zważył i zniweczył przedwcześnie ten kwiat, tak bujnie i nadobnie wzrastający; dotknięta nieuleczoną chorobą piersiową, w chwili, gdy życie miało opuścić, Emilia widząc boleść i rozpacz zgromadzonej około łoża rodziny, rzekła:

„Jak smutne na tej ziemi człeka przeznaczenie,
„Na to cierpi, by swoich pomnażał cierpienie!“

Były to ostatnie słowa tej genialnej, zdumiewającej przedwczesnym swoim rozumem, czternastoletniej dziewicy!
Taką była rodzina Fryderyka.
Pozostaje nam jeszcze wymienić niektórych przynajmniej przyjaciół domu Mikołaja Chopina, jacy przez bywanie w nim, pośrednio lub bezpośrednio wpływali na rozwój charakteru, umysłu i talentu przyszłego mistrza tonów.
Do rzędu częstszych gości należeli: kolega i zwierzchnik jego Samuel Bogumił Linde, profesorowie uniwersytetu: Wacław Aleksander Maciejowski, hr. Skarbek chrzestny ojciec Fryderyka, Kaźmierz Brodziński, Juliusz Kolberg ojciec Wilhelma inżyniera i Oskara, niestrudzonego zbieracza pieśni ludowych, Romuald Hube, Feliks Paweł Jarocki; dalej Antoni Brodowski, znakomity malarz historyczny i portrecista, Antoni Barciński profesor szkoły politechnicznej, a od r. 1823 także guwerner na pensyi Mikołaja, następnie jego zięć; Jawurek artysta muzyczny, wreszcie dwaj Fryderyka nauczyciele: Żywny i Elsner.
Wojciech Żywny, urodzony w Czechach 1756 roku, przybył do Polski za czasów Stanisława Augusta i jako nauczyciel muzyki, przyjął najprzód obowiązki w domu księcia Kaźmierza Sapiechy, następnie osiadł w Warszawie, gdzie utrzymywał się z dawania lekcyi na fortepianie. Zmarł tamże 1840 r.
O Elsnerze musimy obszerniej nieco pomówić, on bowiem wtajemniczając Fryderyka w naukę kontrapunktu, spostrzegł pierwszy oryginalność twórczego jego ducha, a pełnemi wyrozumiałości, pobłażania i przychylnej życzliwości radami, najwięcej się przyczynił do korzystnego rozwoju kompozytorskiego Fryderyka talentu. To też on kochał i cenił Elsnera nietylko jako nauczyciela, lecz jako przyjaciela swego i rodziny całej. W listach Chopina, często jest wspominane imię jego, a nawet będziemy mieli sposobność poznać wspólną ich korespondencyę.
Józef Ksawery Elsner, urodził się na Szlązku w miasteczku Grotkowie (Grotkau), 29 czerwca 1769 r. Ojciec jego fabrykant instrumentów muzycznych, miał wprawdzie zamiar widzieć syna doktorem medycyny, atoli okoliczności inaczej zrządziły i Józef poświęcił się muzyce. Kapellmeister orkiestry wrocławskiej Maar, pomagał mu w nauce kontrapunktu. W r. 1792, przybył Elsner jako wykształcony już muzyk do Polski i najprzód we Lwowie, a potem w Warszawie począł pracować jako dyrektor orkiestry i kompozytor teatru narodowego. W r. 1815, po ogłoszeniu królestwa kongresowego, poruczonem mu było od rządu założenie szkoły organistów, a w sześć lat później, konserwatorym, którego kierunek jemu także powierzono.
Oprócz trzech oper niemieckich skomponowanych we Lwowie, napisał 27 sztuk tak oper jako melodramatów polskich, mnóstwo aryj, kantat, kwartetów na rznięte instrumenta, 3 symfonie, a nadto 105 dzieł religijnych, z których najważniejsze oratoryum Męka Zbawiciela w III częściach, kilkakrotnie w Warszawie wykonywane, jest istotnie wielkiem dziełem, nie ustępującem pod względem pomysłów melodynych i technicznego opracowania, najznakomitszym w tym rodzaju muzycznym utworom.
Elsner jako dyrektor konserwatoryum i nauczyciel kontrapunktu, nie małe położył zasługi w kraju, wykształciwszy znaczne grono zdolnych artystów, dając popęd do uprawiania sztuki muzycznej z poważniejszego stanowiska. Zmarł 19 kwietnia 1854 r. Grób jego zdobi pomnik wystawiony na cmentarzu powązkowskim z funduszów publicznych.
Wypadałoby nam może jeszcze wymienić przyjaciół domu Chopinów, należących do klasy szlachty właścicieli ziemskich, którzy albo byli niegdyś uczniami Mikołaja, albo z tytułu umieszczania synów swoich na jego pensyi, żyli w przyjaznych z nim stosunkach, — lecz toby nas za daleko zaprowadziło. Szczególnie później, gdy talent Fryderyka doszedł do niezwykłego rozwoju doskonałości, widywano tam nietylko już uczonych, poetów, artystów, ale także najwyższych przedstawicieli arystokracyi rodowej, mającej sobie za zaszczyt bywać w domu Chopinów i podziwiać młodego pianistę, któremu świetną przyszłość przepowiadano. O przyjaciołach, kolegach szkolnych, jakoteż o współtowarzyszach studyów muzycznych Fryderyka, nie omieszkamy na właściwem miejscu dać stosownych objaśnień.
A teraz, kiedyśmy nakreślili tło obrazu na którem pierwsze lata młodości przyszłego wielkiego artysty mają się rozwijać, zajmiemy się już wyłącznie osobą, jako będącą jedynym powodem i celem niniejszej pracy.


ROZDZIAŁ II.
Młodzieńcze lata Fryderyka. — Pierwsze jego wystąpienie publiczne. — Improwizacye. — Pieśni ludu polskiego.

Fryderyk Franciszek Chopin, urodził się 1 marca 1809 r.[4] w Żelazowej Woli, wsi dziedzicznej Skarbków, o 6 mil od Warszawy odległej. W pierwszych latach dzieciństwa, Fryderyk był bardzo draźliwy na dźwięki muzyki, za ich posłyszeniem wpadał w płacz, który nie łatwo dawał się ukoić. Wrażenie to zbyt silne na jego delikatną organizacyę, krótko zapewne trwało, bo niebawem tak widoczny pociąg zaczął okazywać do fortepianu, że już w siódmym roku, rodzice byli zniewoleni uczyć syna muzyki. Wojciech Żywny, wielki zwolennik dzieł S. Bacha, cieszący się w Warszawie wziętością dobrego na fortepianie nauczyciela, został wezwany do udzielania Fryderykowi lekcyj na tym instrumencie, a przez wzgląd na jego młodość, starsza siostra Ludwika, godzinę nauki z nim dzieliła. Żywny był pierwszym i jedynym przewodnikiem rozwijającej się tak wcześnie u Fryderyka zdolności do muzyki, bo wkrótce obok postępów technicznych w grze, dziecko poczęło już komponować, chociaż jeszcze nutami pomysłów swoich spisywać nie mogło. Więc też nauczyciel na jego prośby spisywał takowe. W parę lat później, młodziutki dyletant tak wielkie poczynił w grze na fortepianie postępy, że salonach ówczesnych warszawskich ze zdumieniem o tem wspominano. Kiedy w r. 1818, postanowiono urządzić 24 lutego koncert publiczny na dochód ubogich, Julian Ursin Niemcewicz, wraz z innemi osobami opiekującymi się instytucyą dobroczynności, wezwał piśmiennie poczynającego dziewiąty rok życia wirtuoza, ażeby w koncercie tym zechciał przyjąć czynny udział. Nie można było odmówić; zatem pierwszy krok zawodu artystycznego, co później taką chwałą miał jaśnieć, rozpoczął Chopin od dobrego uczynku; pierwiastki swego talentu poniósł w ofierze cierpiącym. Na parę godzin przed owym popisem, na którym miał wykonać Koncert Gyrowetza, postawiono Frycka (tak go bowiem powszechnie w domu nazywano) na krześle i poczęto ubierać do godnego przed liczną publicznością wystąpienia. Frycek szczególniej zadowolonym był z pięknego szerokiego kołnierzyka, jaki mu na ciemny spencerek włożono. Kiedy po skończonym koncercie, matka nie mogąc być na nim, wziąwszy synka w objęcia wypytywała go, co też się najwięcej publiczności podobało? bez wahania odpowiedział, iż jego kołnierzyk. „Wie mama? wszyscy tylko na mój kołnierzyk patrzyli!“
Odtąd rozrywano chłopczyka po salonach warszawskich; najznakomitsze domy pańskie, jakoto: książąt Czartoryskich, Sapiehów, Czetwertyńskich, Lubeckich, Radziwiłłów, Skarbków, Pruszaków, Łempickich i wiele innych, ubiegały się o posiadanie u siebie tak miłego gościa, gdzie go zwykle Chopinkiem nazywano. Bywał on także niekiedy w Belwederze na pokojach księżny Łowickiej, gdyż jednego z nim prawie wieku Pawełek, wychowaniec Wielkiego Księcia, bardzo go polubił i chętnie z nim przestawać pragnął[5]. Fryderyk w domu ojca przywykły już do dobrego i wykształconego towarzystwa, teraz mając sposobność zwiedzać najpierwsze salony stolicy, nabierał owego wykwintnego i arystokratycznego obejścia, które go później cechowało przez całe życie. Chopin miał zawsze wstręt do ludzi szorstkich, rubasznych, nigdy się z takimi nie przyjaźnił, nigdy do poufałego towarzystwa swego nie przypuszczał.
Słynna śpiewaczka Catalani, przejeżdżając wówczas przez Warszawę, miała sposobność poznać bliżej młodziutkiego wirtuoza i nie mogła się dosyć nacieszyć jego piękną i niezwykle już biegłą grą na fortepianie. W dowód uznania i wdzięczności, ofiarowała mu złoty zegarek, na kopercie którego wyrżnięte były słowa: „Donné par Madame Catalani à Frédéric Chopin, àgé de dix ans“.
Początkowe kompozycye Fryderyka, składały się z mazurków, polonezów, walców do tańca; wreszcie napisał marsza i ofiarował go osobiście Wielkiemu Księciu Konstantemu. W. Książe okazał się bardzo łaskawym dla dziewięcioletniego kompozytora. Przyjął marsza i kazał mu go sobie zagrać. Przypadł mu do gustu, sam takt wybijał chodząc po sali z uśmiechem zadowolenia. Polecił go następnie instrumentować i grać niejednokrotnie podczas parad wojskowych na saskim placu[6].
Niekiedy Fryderyk improwizował na pokojach cesarzewicza. Gdy według swego zwyczaju oczy górę wznosił i sufit patrzył, Wielki Książe z ciekawością pytał: „Cóż tak patrzysz w górę chłopcze, czy tam czytasz nuty?“[7].
Z jaką zapamiętałością pracował Fryderyk nad pokonaniem mechanicznych trudności fortepianu, niech za dowód posłuży co opowiadali świadkowie ćwiczeń jego ówczesnych. Uderzony pięknością brzmienia akordu z decymą u góry, gdy dla szczupłości dłoni objąć jej i uderzyć jednocześnie nie mógł, szukał sposobu jakimby dla swej ręki pożądaną rozciągłość uzyskał i w tym celu między palec kładł rozpierające je przedmioty, niby kliny i z tym przyrządem noce przepędzał[8]. Nie dla próżnej chluby z rozległości ręki to czynił, nie dlatego zapewne, by innych przewyższyć w pokonywaniu nowych dla fortepianistów trudności palce swoje na dobrowolne męczarnie skazywał; ale wiodła go do tego różnica jaką dostrzegł w piękności między brzmieniem zwięzłych a rozłożonych akordów. Akordy te, stały się później charakterystyczna strona kompozycyi jego. Z początku uważano je za coś niestosownego w systematycznej grze na fortepianie, później atoli przywyknięto do nich i dzisiaj bynajmniej nie są uważane za niezgodne z naturą ręki. Wytworność zmysłu muzycznego Chopina, w dążeniu do daleko sięgających w jednoczesnem brzmieniu tonów, dowodzi jak jego duch wyrywał się do szerokiej przestrzeni, do nieskończoności harmonii... ale o tem pomówiemy obszerniej na właściwem miejscu.
Zdumiewające zdolności do kompozycyi jakie Fryderyk objawiał, zniewoliły ojca do uczenia go kontrapunktu o tyle, o ile to innym przygotowawczym do Liceum warszawskiego naukom nie przeszkadzało, gdyż o zamiarze kierowania go na artystę muzycznego, rodzice nie myśleli wcale. Któż mógł ku temu być stosowniejszym, jeżeli nie Elsner, dawny domu przyjaciel? Zacny ten człowiek znał Fryderyka od lat najmłodszych, zauważał w nim genialne do muzyki zdolności, więc czyniąc zadość woli ojca, z rozkoszą zajął się nauką, wtajemniczając pomału ucznia w zasady kontrapunktu i do samej śmierci nie przestając mu okazywać tej życzliwości i przyjaźni, jaka jest tylko wyższych dusz, wolnych od zawiści, udziałem. Kiedy nieraz zwracano uwagę Elsnera, że Chopin nie chce się trzymać reguł przyjętych w muzyce, że często pomiata niemi słuchając jedynie własnej fantazyi, odstępującej niekiedy od ogólnych zasad muzyki, szanowny dyrektor konserwatoryum zwykł był mawiać: „Dajcie mu pokój; to prawda, że nie idzie on drogą zwyczajną, ale i talent jego jest nadzwyczajny. Nie trzyma on się ściśle metody utartej, powiadacie, lecz on ma swoją własną i to jeżeli się nie mylę, stanowić w nim będzie oryginalność, jakiej dotychczas nikt w tak wysokim stopniu nie posiada“. Wieszcze słowa Elsnera zupełnie się potem sprawdziły. Gdyby go był wstrzymywał lub zmuszał do pedanckiego kroczenia ścieżkami wydeptanemi, kto wie, czy nie zwichnąłby i nie sparaliżowałby polotu młodego artysty wyobraźni; możeby go nawet zniechęcił i zraził do sztuki, a zamiast wyrobić w nim wielkiego mistrza, miernegoby tylko muzyka uformował.
Umysłowe zresztą zdolności kształcącego się wszechstronnie Fryderyka były zdumiewające. Niezmierna żywość charakteru, pobudzała go do ciągłej czynności, zaostrzała wrodzony dowcip, jaki w rozmaity sposób co chwila się objawiał. Któż zliczy owe tysiączne figle płatane wciąż siostrom, rówiennikom, nawet osobom poważniejszym wiekiem. Już to najmłodsza siostra Emilia, wybornie mu w tem dopomagała.
Na imieniny ojca i matki, albo też u osób z Chopinami zaprzyjaźnionemi, dawano czasami przedstawienia teatralne, w których Fryderyk najczynniejszy zwykle brał udział. Znamienity ówczesny artysta dramatyczny, Wojciech Piasecki, zajmujący się jako reżyser układem tych amatorskich przedstawień, utrzymywał, iż Fryderyk dosadnością mimiki, śmiałością i przytomnością umysłu, wyborną deklamacyą i darem łatwego przekształcanie fizyognomii, był jakby stworzony na doskonałego aktora. Istotnie, grą swoją w podziwienie czasami wprawiał najlepszych znawców sztuki dramatycznej. Nieraz, gdy współgrający na scenie potknął się i nie wiedział co dalej mówić, albo gdy sufler na właściwy czas nie podpowiedział, Fryderyk improwizował za innych i za siebie, ratując tym sposobem przedstawienie od nieuniknionej katastrofy. To też wiadomo, o ile dar muzykalnej improwizacyi przyczynił się później do jego rozgłosu i chwały. Pokonawszy wcześnie techniczne trudności gry fortepianowej, mógł Chopin na podany temat improwizować bez końca, nadając mu najszczęśliwsze zwroty, strojąc w dziwnie piękną a niespodziewaną i bogatą harmonię, niby w najświetniejszej barwy kwiaty, obsypywane brylantowym deszczem arabesków i arpedżij. W tych improwizacyach, mianowicie w epoce nieco późniejszej, Chopin okazywał się istnym poetą; refleksya w duszy artysty ustępowała miejsca natchnieniu, natchnienie zaś przybierało pod formą muzyki tak szczytną szatę idealnej piękności, że język ludzki zdawało się, nigdyby jej nie był w stanie powtórzyć, ani też zwykłemi materyalnemi środkami określić. Ci, co miewali sposobność słyszenia Chopina w takiej właśnie chwili, utrzymują, iż najpiękniejsze jego wydane kompozycye, są tylko odbłyskiem, są tylko echem tych improwizacyi.
Na imieniny ojca w zimie 1824 r., Fryderyk mając lat 15, a zaś siostra Emilia 11, napisali komedyę wierszem w 1 akcie pod tytułem: Omyłka, czyli mniemany filut. Główniejsze role przyjęli na siebie Fryderyk, Izabella i Emilia, resztę ról rozebrała młodzież na pensyi profesora Chopina pomieszczona. Treść tej komedyi jest wprawdzie zbyt słabą i naiwną, abyśmy mogli ją tutaj przytaczać, niemniej jednak świadczy o sprycie, dowcipie młodziutkich autorów, tudzież o łatwości w prowadzeniu scenicznych dyalogów.
W tym także roku, Fryderyk wszedł jako uczeń 4 klasy do Liceum warszawskiego i chociaż należał do pojętniejszych i lepszych uczniów, przecie ochota do figlów nigdy go nieodstępowała. I tak, kiedy profesor historyi wykładając dzieje narodowe, wspomniał imiona Laskonogiego, Łokietka, Długosza, Kadłubka i t. p. Fryderyk natychmiast miał sobie za obowiązek rysować ich w komicznej charakterystyce, przez co kolegów do głośnego śmiechu doprowadzał. Pewnego razu, upatrzywszy stosowną chwilę, naszkicował w karykaturze samego rektora instytutu Lindego, a tak wybornie, że podobieństwo było uderzające. Nieszczęściem, kajet dostaje się przypadkiem do rąk Lindego. Zacny przewodnik młodzieży, pobłażliwy na jej niewinne żarty, zwrócił kajet rysownikowi z podpisem: „Kajet dobrze narysowany“. Już to chwytanie wybitniejszych postaci ludzkich ze strony śmiesznej, kreślenie z nich karykatur, długo było ulubionem zajęciem Fryderyka.
Szkolne ferye przepędzał zazwyczaj w Żelazowej Woli, albo na Mazowszu w Szafarni, wiosce należącej do państwa Dziewanowskich, z których synem Dominikiem łączyły go węzły ścisłej szkolnej przyjaźni. Dla chłopca wychowywanego w mieście, kilkotygodniowy swobodny od obowiązkowych zajęć pobyt na wsi, pośród pięknej natury, jest ideałem szczęścia, o jakim tylko siedząc na ławkach szkolnych marzyć można. Więc też Fryderyk całą duszą cieszył się z wolności, jakiej dozwolono mu tam używać. Wprawdzie ćwiczenia fizyczne ciała, tak właściwe chłopcu w jego wieku będącemu, niewiele go nęciły, za to umysł jego iskrzył się ruchem dowcipu i pomysłów najpocieszniejszych. Zamiast pisywania obowiązkowych listów do rodziców, wpadł na myśl redagowania gazetki, której dał tytuł: Kuryer Szafarski, na wzór Kuryera Warszawskiego, pisma wydawanego podówczas w małym ćwiartkowym formacie. W zbiorach pamiątek po Fryderyku, rodzina przechowywała dwa numera tej gazetki z r. 1824. W pierwszym z nich, na czele wiadomości krajowych umieszczono: D. 15 lipca r. b., na zgromadzeniu muzycznem w Szafarni, złożonemu z kilkunastu osób i półosóbek, popisywał się pan Pichon (tak się bowiem Fryderyk sam żartobliwie przezwał) i grał koncert Kalkbrennera, który atoli nie tyle zrobił wrażenia, szczególniej na małych figurkach, ile żydek grany przez tegoż pana Pichon“. Należy tu dodać, iż krótko przedtem, gdy żydzi do sąsiedniego dworu w Oborowie przybyli za kupnem zboża, Fryderyk przywoławszy ich do fortepianu, zagrał im majufesa, rodzaj weselnego tańca żydowskiego. Gra jego w taki zapał handlarzy wprowadziła, iż nietylko że poczęli tańczyć, ale nawet prosili dziedzica tej wsi pana Romockiego, aby im przysłał tego grajka na mające się wkrótce odbyć żydowskie wesele: „Bo on tak gra“ mówili, „jak żyd rodowity!“
Pod datą 18 sierpnia, znajdujemy notatkę treści następującej: „Imć pan F. F. Chopin, wypił siedm filiżanek kawy żołędziowej. Spodziewać się należy, że ich niezadługo i ośm wypije“. Odnosi się to do przepisu lekarza, który polecił Fryderykowi pić surrogat z palonej żołędzi. Reszta wiadomości W tym numerze, składa się z wypadków codziennego życia.
W Kuryerze z dnia 24 sierpnia, pod rubryką Wiadomości zagranicznych, pisał: „Dnia 20 w Oborowie było okrężne. Cała wieś zgromadzona przed dworem, szczerze się weseliła, szczególniej po wódce, a dziatki piskliwym semitoniczno fałszywym głosem znaną piosnkę wyśpiewywały:

„Przede dworem kaczki w błocie.
Nasza. Pani w samym złocie itd.“

Reszta wiadomości Kuryera Szafarskiego, składała się z wypadków codziennego życia wiejskiego, z właściwą Fryderykowi werwą i dowcipem skreślonych. Dodać tu jeszcze potrzeba, iż każdy numer gazetki, musiał przechodzić przez cenzurę; cenzorem dopisującym „wolno posłać“ była panna Ludwika Dziewanowska, córka właściciela Szafami.
Z czasu tych szkolnych wakacyj, posiadamy właśnie list pisany przez Fryderyka do Wilhelma Kolberga. List ten rozpoczyna szereg drogocennych, osobistych po naszym artyście pamiątek. które w miarę postępu niniejszego życiorysu, kolejno uwadze czytelników przedstawiać będziemy.
Oto co pisał do przyjaciela i kolegi szkolnego:

„Szafarnia 19 sierpnia. 1824.

Kochany Wilusiu[9].
Dziękuję ci za Twoją pamięć o mnie, ale z drugiej strony gniewam się na ciebie, żeś taki brzydki, niedobry, żeś taki et caetera i do mnie tylko półpiórkiem piszesz. Czy ci papieru, czy pióra, czy atramentu szkoda było? Możeś czasu nie miał, żeś się tylko przypisał? Ej, bo, to, to; — na koniu jeździ, — bawi się dobrze, o mnie nie myśli... Ale co tam, — daj mi buzi i zgoda.
Cieszę się, żeś zdrów i wesół, bo tego na wsi potrzeba. Mnie jest także przyjemnie, że do ciebie pisać mogę. Ja się też wcale nieźle bawię, a nietylko ty jeździsz na koniu, bo ja umiem na nim siedzieć. Nie pytaj czy dobrze, ale umiem, przynajmniej tak, że koń powoli gdzie chce idzie, a ja jak małpa na niedźwiedziu, na nim ze strachem siedzę. Dotąd nie miałem jeszcze przypadku zlecenia, bo koń mię nie zrzucił, ale... może kiedy zlecę, jeżeli mu się spodoba.
Nie będę ci głowy zawracać mojemi interesami, bo wiem, że ci się to na nie nie przyda. Muchy mi często na wyniosłym nosie siadają, ale to mniejsza, bo to jest prawie zwyczajem tych natrętnych zwierzątek. Komary mię gryzą, ale i to mniejsza, bo nie w nos. Biegam po ogrodzie, a czasem chodzę. Chodzę do lasu, a czasem jeżdżę, notabene nie na koniu, lecz w bryczce, w koczu, lub w karecie. Z takiemi jednak honorami, iż zawsze na tyle siadam, a nigdy na przodku.
Możem cię już znudził, ale cóż robić? Jeżeli zaś nie, napisz na najbliższą pocztę, a ja czemprędzej moje literały kontynuować będę.
Bez żadnych tedy komplimentów kończę mój list, ale po przyjacielsku: bądź zdrów kochany Wilusiu, a proszę cię pisz do mnie, a nietylko przypisuj. Za 4 tygodnie widzieć się będziemy.
Ściskam cię serdecznie, szczery Twój przyjaciel

F. Chopin.

Mamie i papie moje uszanowanie przesyłam a braci ściskam“.

Niepodobna nam tutaj przytaczać wszystkich żartów i mistyfikacyj, jakich się Fryderyk w owych szczęśliwych dla niego czasach dopuszczał, lecz dla czytelników interesujących się młodością jego, przytoczymy jeszcze parę w tym rodzaju zdarzeń.
Ów wspomniany już wyżej pan Romocki, dziedzic Oborowa, sprzedał był kupcowi żydowi pszenicę. Dowiaduje się o tem Fryderyk, który znowu w r. 1825 bawił na wakacyach w Szafarni i układa w imieniu nabywcy list żargonem polsko-żydowskim, gdzie oświadcza, iż po dojrzałym namyśle, przewidując oczywistą stratę, zruca się z kontraktu. Pismo było koszlawe, ortografia okropna i złudzenie tak wielkie, że Romocki wpadł w gniew srogi, posłał natychmiast po żyda i byłby go zbił niechybnie, gdyby nie to, że Fryderyk przewidując burzę, przyznał się w sam czas do mistyfikacyi. Romocki uśmiał się z konceptu, lecz już po tem pilnował dobrze, aby nie stać się ofiarą wesołego Fryderyka humoru[10].
Około roku 1820, żył w Warszawie pastor ewangelicki imieniem Tetzner, który co niedziela dla parafian miewał kazania, naprzemian polskie i niemieckie. A ponieważ języka krajowego w dostatecznym stopniu nie posiadał, przeto niemiłosiernie go kaleczył i prawdy ewangelii wygłaszał łamaną polszczyzną. Pewnego razu, zawiodła ciekawość Fryderyka na nabożeństwo do kościoła ewangelickiego. W okamgnieniu pochwycił i przyswoił sobie pocieszne strony każącego na ambonie księdza. Wraca do domu, wyciąga gdzieś z pod strychu starą perukę, osadza na głowie, z krzeseł improwizuje ambonę, zwołuje wszystkich i powtarza słyszane dopiero kazanie z taką komiczną prawdą, że słuchacze pokładali się od śmiechu.
Jeżeli chłopcy na pensyi Mikołaja Chopina, zbyt wielkie hałasy wyprawiali, dosyć było ażeby Fryderyk zasiadł do fortepianu, a natychmiast spokój i cisza następowała. Pewnego dnia, gdy samego profesora nie było w domu, powstała okropna wrzawa: chłopcy tak straszliwie poczęli dokazywać, że guwerner Barciński w żaden sposób nie mógł sobie dać rady. A był pomiędzy nimi jeden, imieniem Kaźmirz Wodziński, szczególniej psotny i do wszystkich figlów skory. Guwerner wyczerpawszy wszelkie środki gróźb i perswazyi, nie wiedział już co począć, aby chłopców zmusić do spokojności i wzięcia się do nauki; wzywa tedy Fryderyka i błaga go, aby mu w tem dopomógł. Fryderyk zaprasza psotników do sali i powiada, że będzie im ciekawą historyę na fortepianie improwizować. Na te słowa, zaprzestają figlów. Fryderyk siada do instrumentu, chłopcy przysuwają się do niego z krzesłami, gasi świecę[11], i rozpowiada im najprzód historyę o zbójcach i złodziejach, jak wkradłszy się po drabinie przez okno do domu, zabierają co mogą, potem spłoszeni uciekają, kryją się w lesie, dzielą łupami i wśród pogodnej cichej nocy zasypiają. Następnie każdy z tych epizodów wyraża muzyką. Chłopcy słuchają w głębokiem milczeniu; zachwycają się prawdą tonami muzyki objawioną, a kiedy Fryderyk począł malować nocną ciszę lasu i sen ogarniający złoczyńców, pomału oczy słuchaczów przymykać się zaczęły: dźwięki dobrze pochwyconej w charakterze muzyki, działały jak opium, jak kołyska na dzieci. Im dłużej trwała improwizacya, tem głębszy sen ogarniał wszystkich, nawet sam guwerner nie mógł się oprzeć i zasnął z innymi. Obaczywszy to Fryderyk, przestaje pomału grać, wychodzi na palcach z pokoju, biegnie do matki i sióstr, prosi ich ażeby ze świecami w ręku, lecz cicho i ostrożnie udały się za nim, a pokaże im coś ciekawego. Widok śpiących na krzesłach w rozmaitych pozach chłopców wraz z guwernerem, przedstawiał najpocieszniejszy widok. Wtedy Fryderyk zbliża się na palcach do fortepianu, uderza z całej siły przeraźliwy akord, a tu każdy ze śpiących zrywa się nagle przestraszony, nie wiedząc co się dzieje — i dopiero śmiech ogólny!
Musimy tu jeszcze przytoczyć drugie podobne nieco, lubo w innym rodzaju zdarzenie, będące skutkiem dziwnej zdolności Fryderyka do improwizacyi. Wprawdzie miało ono miejsce kilka lat później. Nauka kontrapunktu i techniczne postępy w mechanizmie gry fortepianowej, dozwalały mu coraz swobodniej puszczać wodze fantazyi, nie krępowanej zbytecznie regułami sztuki, nad którą panował już prawie zupełnie. Dlatego też Fryderyk polubił wielce organy, gdyż na nich dopiero mógł rzeczywiście dogadzać zamiłowaniu swojemu do poważnych improwizacyj muzycznych. Grywając od czasu do czasu na tym najwspanialszym ze wszystkich na świecie instrumencie, nauczył się używać stosownie pedałów i obchodzić podług upodobania z regestrami głosowemi. Bywało zwyczajem, iż studenci uniwersytetu warszawskiego, gromadzili się około godziny 11 co niedziela i święta w kościele Panien Wizytek na nabożeństwo, w czasie którego amatorowie i artyści wykonywali msze instrumentalne i wokalne[12]. Bywał na chórze niekiedy Chopin i grywał na organach. Otóż razu pewnego, gdy celebrujący zaśpiewał „Oremus,“ Fryderyk pochwyciwszy motyw odegranego mszy kawałka, trybem biegłych organistów, począł improwizować przerabiając, parafrazując temat i ukazując go w jak najrozliczniejszych kombinacyach i harmonijnych przekształceniach. A improwizował tak cudnie, że śpiewacy i orkiestra opuściwszy swe pulpity, wiankiem otoczyli ławę grającego, tonąc w falach tego potoku muzykalnego. Wszystkim się wydawało, że nie są na mszy, lecz na koncercie. Ksiądz przy ołtarzu niecierpliwie czekał kiedy się to skończy. Nareszcie wpada na chór między zadumanych zapyrzony zakrystyan i woła: „Na miłość boską, co tu państwo wyprawiacie? Ksiądz już po dwakroć zaintonował: „Per omnia saecula saeculorum.“ Chłopiec dzwoni a dzwoni, a wy gracie a gracie. Niech to przecie ustanie, bo Panna Starsza, która mię tu przysłała, okrutnie się gniewa!“ Fryderyk zbudzony ze swojego artystycznego marzenia, oderwał ręce od klawiszów.
Ale jeżeli improwizowanie nie wiele go kosztowało, mianowicie gdy się czuł do tego dobrze usposobionym, za to nad utworami muzycznemi, które przeznaczał do druku, sumiennie, troskliwie, a nawet ciężko pracował. Czasami myśl jakaś tak dalece nim owładła, że stawał milczącym, pogrążonym w sobie; siadał w kąciku unikając ludzi i rozmów; gdy do niego mówiono, odpowiadał monosylabami jak nieprzytomny. Zwykły to skutek charakterów szczególniej nerwowych i wrażliwych, iż ze zbytniej nieraz ruchliwości, wpadają pod wpływem pewnych dominujących w nich idei, niby w otrętwienie i pozorną bezczynność. Wtedy to oddawał się pracy wewnętrznej, której nawet noc nie była w stanie przerwać. Kiedy się wszystkim zdawało, że śpi, a słano mu łóżko przy salonie, gdzie stał fortepian, on tymczasem zrywał się z pościeli, biegł do instrumentu, uderzał kilka akordów, rozwiązując sobie tym sposobem jaką zawiłą lub wątpliwą harmonijną kwestyę, potem kładł się do łóżka, ażeby znów zerwać się do fortepianu — i tak nieraz trwało aż do świtu. Służące słysząc jak panicz po nocach wstaje, płacząc, ubolewały nad nim, przekonane w prostocie duszy, że ma bzika, że mu piątej klepki nie dostaje.
W częstych wycieczkach po za miasto, dokonywanych zwykle w towarzystwie ojca, albo też podczas wakacyj szkolnych na wsi, jeżeli kiedy Fryderyk posłyszał sielską piosnkę albo skrzypki rozlegające się z chaty włościańskiej lub karczmy, stawał pod ścianą, przysłuchiwał się uważnie, tonął duszą w ludowej melodyi, napawał się jej rytmem i nie było sposobu na odciągnienie go ztamtąd. Póty w głębokiej zadumie stał i słuchał, aż skrzypki, aż pieśń zamilkła, aż nabrał przekonania, że już się więcej nie odezwie. I kto jest — pytał siebie i innych — tych pięknych melodyi twórcą, które w formie mazurków, krakowiaków, polonezów, dumek, lud polski nuci lub na skrzypeczkach przez siebie wyrabianych wygrywa? Na to ani on sam, ani nikt nie był w stanie zaspakajającej dać odpowiedzi. Pieśni ludowe bowiem, są owocem bezimiennych, nieznanych poetów, a ponieważ przechowywane bywają w pamięci ludu nieraz od kilku, nawet kilkunastu wieków, to dowodzi, iż wiernie wypowiadają jego pojęcia i uczucia, przeto całemu narodowi należy przypisywać ich autorstwa. Pieśń ludowa, jest świadectwem historycznem, malującem obyczaje, wyobrażenia, wiarę, aspiracyę i kulturę ludu; z drugiej znów strony, jest także dowodem artystycznej jego działalności, jego bogactwa fantazyi poetycznej i poczucia piękna.
Chopin urodził się i wychowywał w kraju zamieszkałym przez mazurów, plemie posiadające właściwe sobie cechy charakteru, lecz zamiłowane do muzyki, do pieśni, nie ustępujące w tym względzie reszcie ludu dawne obszary Polski zamieszkującego. Julian Klaczko powiedział pisząc o sztuce polskiej: „że upodobanie w pieśni, stanowi najwybitniejszą charakterystykę Słowianina i że pieśnią, prostego naszego chłopka poprowadzić można na koniec świata.“ Mazur zachował do dziś dnia to zamiłowanie. Najzwyklejsze, najprozaiczniejsze czynności codziennego życia, lubi układać w piosnkę, improwizując ją przy każdej sposobności. To nawet upodobanie mazurów do wszelkiego rodzaju pieśni, stało się zyskownem rzemiosłem dla wielu z nich. Żebrak ślepy lub widomy, jeżeli umie grać na skrzypcach i śpiewać, niezawodnie po wsiach, obfitą ciągnąć będzie jałmużnę. W święta, jak na Zielone świątki, na Wielkanoc, na Boże Narodzenie, na Nowy Rok, chodzą znowu po wsiach mazurskich kobiety i mężczyźni, stosowne do okoliczności wyśpiewując pieśni lub wygrywając tańce. Wszędzie są przyjmowani serdecznie, słuchani z ochotą i sowicie obdarzani. W ogólności, wszystkie pieśni ludowe, rodzą się pod strzechami chat wiejskich, układane przez poetów, którzy ani pisać ani czytać zwykle nie umieją i o których nikt nie wie i nie będzie wiedział nigdy. Poczucie piękna i ideału, tkwi widocznie w duszy ludu polskiego i tego poczucia nie przygłuszy najprozaiczniejsza praca, troski powszedniego życia, nie przygłuszą klęski publiczne.
Fryderyk przysłuchując się w dzieciństwie melodyom ludowym, poznał dokładnie ich typowe piękno, pokochał je serdecznie, a tak niemi duszę swoją napoił, iż później w artystycznych kompozycyach jego, brzmienie melodyi ludowej, miało stanowić jednę z charakterystycznych cech jego geniuszu. On pierwszy tanecznej pieśni ludowej miał nadać skończoną piękna formę, urozmaicić jej nutę pełnemi poetyczności zwrotami, ozdobić ją w bogatą niezmiernie szatę harmonii.



ROZDZIAŁ III.
Dalszy ciąg młodości Chopina. — Pierwsza wycieczka za granicę kraju. — Stosunek jego z księciem Antonim Radziwiłłem.

W r. 1825, widnokrąg życia Fryderyka stawał się coraz szerszym, coraz ważniejszym tak w sferze towarzyskiej jako i artystycznej. Wziętość jakiej używał w salonach, stolicy z powodu swojego muzykalnego talentu, przechodziła do ogółu publiczności. Jak dalece osoba jego musiała już mieć pewną siłę pociągającą, najlepszy dowód mamy w tem, iż starano się zawsze, aby Fryderyk brał koniecznie czynny udział w koncertach urządzanych na cele dobroczynne. W dniach 27 maja i 10 czerwca, miały miejsce dwie takie w sali konserwatoryum muzykalna produkcye; w gronie innych utalentowanych amatorów, Fryderyk piękną grą na fortepianie zachwycał słuchaczów. Gdy bawiący podówczas w Warszawie cesarz i król Aleksander I, zapragnął poznać instrument wynaleziony przez Brumera i Hofmanna, a przez tychże eolomelodikonem przezwany, Fryderyka jako najlepszego w całem mieście fortepianistę wezwano, aby zagrał na nim przed monarchą. Instrument ten ustawiono w kościele ewangielickim, aby głos jego korzystniej pod wspaniałą świątyni kopułą mógł się wydawać. Aleksander I zadowolony z niepospolitej gry młodzieńca, obdarzył go kosztownym pierścieniem brylantowym.
Nareszcie w tym także roku, Chopin ujrzał pierwszy swój utwór muzyczny Rondo ofiarowane pani Linde, wydrukowany nakładem księgarza Brzeziny. Oczywiście, że ani ta pierwsza publikacya, ani następna Rondo à la Mazur (Op. 5), dokonana w Warszawie, nie mogły się w niczem przyłożyć do rozgłosu imienia kompozytora po za granicami kraju, ale w ojczyźnie imię jego tym sposobem stawało się coraz więcej popularniejsze, jako nacechowane już pewnego rodzaju piętnem artystycznej dojrzałości. Rodzice widząc muzykalne powodzenie syna, zachwiali się z wyborem przyszłej dla niego karyery; zbyt wiele już bowiem zajmował się sztuką, aby można było myśleć, iż on zostanie czem innem, jak artystą. Więc też nie stawiając przeszkód na drodze po której kroczył, nie tamując jego wrodzonego zamiłowania do muzyki, ostateczne rozstrzygnienie tej kwestyi zostawiali jeszcze czasowi, chociaż co do ostatecznego jej rozwiązania, nie zachodziła już prawie żadna wątpliwość. A tymczasem, koło wielbicieli talentu Fryderyka z dniem każdym się zwiększało, wrodzona zaś jego słodycz charatakteru, wesoły zawsze humor i dowcip, jednały mu przyjaciół tak w gronie szkolnej młodzieży, jakoteż pomiędzy kolegami studyów muzykalnych w konserwatoryum, gdzie zawsze pilnie na lekcye Elsnera uczęszczał. Całe Liceum dumne było z rozgłosu artystycznego Fryderyka, w klasach zaś do których należał, pozawięzywał serdeczne stosunki przyjaźni, mające następnie trwać przez całe jego życie. Do rzędu takich przyjaciół Chopina należeli: Wojciechowski Tytus, Rembieliński Aleksander, zmarły zbyt wcześnie utalentowany fortepianista: wspomnieni już wyżej; Kolberg Wilhelm i Dziewanowski Dominik, dalej Matuszyński Jan, Koźmian Stanisław, obecnie prezes Towarzystwa przyjaciół nauk w Poznaniu, Marylski Eustachy, Witwicki Stefan, Gaszyński Konstanty, Maciejowski Ignacy synowiec uczonego badacza prawodawst słowiańskich, Celiński, Fontana Julian i wielu innych.[13] W Konserwatoryum, pomiędzy kolegami sposobiącymi się do zawodu artystycznego, Fryderyk nie znalazł ani jednego, coby mu był zawistnym, coby zazdrościł jego wziętości. Talent bowiem Chopina tak w grze na fortepianie jakoteż w kompozycyi, był tak wielki, tak stanowczo ponad innymi górujący, że mimowolnie chylono przed nim głowy, przyszłego mistrza w nim przeczuwając.
Zresztą z natury łagodny, uczuciowy, w obejściu wytworny i ujmujący, posiadał Fryderyk obok wdzięku kilkonastoletniego młodzieńca, rozwagę i takt człowieka dojrzałego. To właśnie ujmowało mu serca równych z nim wiekiem kolegów i towarzyszów studyów naukowych. Nawet gdy płatał im figle, gdy ich naśladował lub karykaturował, robił to zawsze z taką komiczną i naturalną werwą, z taką wesołą, niewinną swobodę, że nikt cienia złej woli lub myśli w tem dostrzedz nie mógł, więc też i gniewać się nie miał powodów.
Ale czynne bardzo życie, tudzież nieustanna praca, niekoniecznie korzystny wpływ wywierała na delikatną i wątłą jego fizyczną budowę. Ponieważ lekarze doradzali państwu Chopin wysłanie najmłodszej ich córki Emilii do wód szląskich w Reinertz, przeto uznano, że i Fryderyk mógłby się tam udać dla serwatkowej kuracyi. Jakoż w r. 1826, podczas feryj szkolnych, w towarzystwie matki, sióstr Ludwiki i Emilii, nastąpił wyjazd jego z Warszawy. W liście do Kolberga Wilhelma tak opisuje Fryderyk pobyt swój w szląskiej lecznicy:

„Reinertz 18 sierpnia 1826 r.

Kochany Wilusiu!
Przejechawszy Błonie, Sochaczew, Łowicz, Kutno, Kłodawę, Koło, Turek, Kalisz, Ostrów, Międzybórz, Oleśnią, Wrocław, Nimsch, Frankenstein, Wartę i Glatz, stanęliśmy w Reinertz. Dwa tygodnie już piję serwatkę z wodą tutejszą i niby jak mówią: mam trochę lepiej wyglądać, mam niby tyć, a temsamem lenieć, czemu może przypiszesz tak długi spoczynek pióra mojego. Lecz skoro się dowiesz o moim sposobie życia, przyznasz, iż z trudnością mogę znaleźć chwilę do siedzenia w domu. Rano, najpóźniej o godzinie 6, już wszyscy chorzy przy źródle; tu dopiero nędzna dęta muzyka z kilkunastu karykatur w rozmaitym guście złożona, na czele których chudy fagocista, z osiodłanym, zatabaczonym nosem, przestraszający wszystkie damy, przygrywa wolno spacerującym Kur-Gästom. Jest-to więc gatunek reduty a raczej maskarady, bo nie wszyscy w maskach, tych jednakże mała jest liczba. Taka promenada po ślicznej alei łączącej zakład z miastem, trwa zazwyczaj do godziny ósmej, stosownie do kubków ile kto ma wypić. Potem udaje się każdy do siebie na śniadanie. Po śniadaniu, idę zazwyczaj przejść się; chodzę do 12, o której obiad jeść trzeba, dla tego, że znów po obiedzie, idzie się do źródła. Po popołudniu jeszcze większa niż rano maskarada, bo każdy wystrojony, każdy w innym niż rano pokazuje się kostiumie. Znów muzyka rzępoli, a tak chodzi się już do samego wieczora. Ja, ponieważ tylko dwie szklanki Lau-brunu piję po obiedzie, więc wcześnie idę do domu na kolacyę, po kolacyi spać. Kiedyż list pisać?
Oto masz obraz dnia, jaki schodzi jeden po drugim. Schodzi tak prędko, bo jestem tak długo, a jeszcze wszystkiego nie widziałem.
Chodzę ja wprawdzie po górach, któremi Reinertz otoczone; często zachwycony widokiem tutejszych dolin z niechęcią złażę, czasami na czworakach. Jest tu w bliskości góra ze skałami zwana Heu-scheuer, miejsce z którego widoki zachwycające, ale dla bardzo ostrego powietrza na samym wierzchołku, nie wszystkim dostępna. Ja właśnie jestem na nieszczęście jednym z tych pacyentów, którym tam chodzić nie wolno.
Lecz mniejsza o to, byłem już na górze zwanej Einsiedelei, bo tam mieszka pustelnik. Wchodzi się na nią po stu kilkudziesięciu schodach w prostej linii, nieledwie pionowo zrobionych do samego pustelnika, zkąd przepyszny widok na całe Reinertz. Wybieramy się na jakieś Hohe-meuse, ma to być także góra w prześlicznej okolicy; spodziewam się, że projekt ten przyjdzie do skutku.
Ale próżno nudzę cię temi opisami, z których mało o rzeczy wyobrażenia powziąść możesz, albowiem nie wszystko choć się pragnie można opisać. Co się tyczy tutejszych obyczajów, takiem się do nich przyzwyczaił, że nie rażą mi już oczu. W początkach dziwno mi było, iż w ogólności na Szląsku kobiety więcej od mężczyzn pracują, ale że sam teraz nic nie robię, więc mi łatwo na to przystać.
Polaków dużo było W Reinertz, lecz teraz grono ich się przerzedza; wszyscy prawie co byli, znajomi moi. Zabawa dosyć wesoła między rodakami, nawet i znaczniejsze niemieckie familie, przykładały się też do wszystkich wspólnych rozrywek. W domu przez nas zajmowanym, mieszka pewna pani z Wrocławia; jej dzieci chłopcy żywe, pojętne, mówią trochę po francuzku. Lecz zachciało im się mówić po polsku, więc zaczyna jeden z nich, a mój druch do mnie: „zien dobry“ — odpowiedziałem „dobry dzień“. A że mi się chłopak podobał, nauczyłem go jak się mówi dobry wieczór. Temu nazajutrz tak się w głowie pomięszało, że zamiast dobry dzień, powiada „zień wieczór!“ Nie wiedziałem zkąd ta omyłka i ledwo com mu mógł wytłumaczyć, że to nie zień wieczór, ale dobry wieczór mówić się powinno.
Niepotrzebniem ci tyle nabazgrał, możebyś wolał przez ten czas co innego robić; ale też już kończę, odchodzę do Brunu na dwie szklanki wody i pierniczek, z którym zostaję na zawsze
ten co zawsze
Fr. Chopin.
Dziewanowski pisał do mnie; myślę mu odpisać jutro. Donosi mi, że i do ciebie pisał; poczciwy malec iż nie zapomniał. Był tu Alfred Kurnatowski z rodzicami i z siostrami; podobno to znajomość Fontanny; powiedz mu, że wyjechał onegdaj.
Twojemu papie, Twojej mamie, moje uszanowanie.
Nie wiem sam com ci napisał; widzę, że dużo, ale mi się odczytać nie chce“.

Zdarzyło się, iż w czasie pobytu Fryderyka w Reinertz, zmarła na suchoty lecząca się tamże kobieta, zostawiając dwoje dzieci. Szczupły zasób pieniężny, nie wystarczał nawet i na pochowanie zwłok, a osierocona dziatwa, pozostała bez chleba i możności wrócenia z wierną sługą do domu. Fryderyk dowiedziawszy się o tej nędzy, ogłasza na dochód ubogich sierót koncert. Publiczność litością wiedziona zgromadza się chętnie, dochód przewyższa wszelkie oczekiwania, młodego zaś fortepianistę otaczają zewsząd hołdy wdzięczności. W kilka po dni po koncercie, Fryderyk ze swojemi opuścił Reinertz.
W roku następnym, przepędził lato w Poznańskiem, we wsi Strzyżewie, majętności pani Wiesiołowskiej siostry rodzonej hr. Fryderyka Skarbka, a swej matki chrzestnej. Ztamtąd uczynił małą wycieczkę do Gdańska. Nie szło mu o żadne artystyczne cele, lecz głównie o poznanie tego starożytnego handlowego grodu i złożenie przytem wizyty tamtejszemu superintendentowi Lindemu, bratu rektora Liceum warszawskiego.
W bliskiem sąsiedztwie Strzyżewa, mieszkał w Antoninie, letniej swojej rezydencyi, książę Antoni Radziwiłł. Możny ten pan, spowinowacony z królewską rodziną Hohenzollerów, piastujący godność namiestnika w Wielkiem Księstwie Poznańskiem, był nietylko niepospolitym znawcą i namiętnym wielbicielem muzyki, ale i biegłym kompozytorem. Wsławił się on jako twórca muzyki do I. części Fausta Goethego, którą berlińska Akademia śpiewu rokrocznie z najwyższego rozkazu dawniej wykonywała. Obdarzony miłym głosem tenorowym, grał prócz tego biegle na wiolonczelli. W mieszkaniu swojem w Poznaniu, otworzył on prawdziwy dla sztuki przybytek. Co tylko tchnęło zamiłowaniem do muzyki, zbierało się na jego pokojach, gdzie co dwa tygodnie a czasem i częściej, wykonywano kwartety Haydna, Mozarta, Beethowena i innych mistrzów klasycznych. Sam książe, w tych egzekucyach grał partyę wiolonczellową[14]. Otóż młody Fryderyk, korzystając z bytności Radziwiłła w Antoninie, miał sobie za obowiązek odwiedzić go. Twórca Fausta zachwycony talentem siedmnastoletniego wirtuoza, pokochał go, zwłaszcza, że starannem wychowaniem, żywą wyobraźnią, dowcipem i humorem niewyczerpanej wesołości, ze wszech miar na to zasługiwał. Radziwiłł bawiąc w Warszawie 1829 r. w maju, podczas koronacyi jako reprezentant króla Pruskiego, oddał wizytę Fryderykowi w domu jego rodziców, zapraszając uprzejmie, aby go odwiedził w Poznaniu, jeżeli nm okoliczności pozwolą. Później raz jeszcze i to już niedługo przed opuszczeniem Warszawy, Fryderyk wybrał się niejako z pożegnaniem do Antonina. Ojciec bowiem wnosząc z pewnych wyrażeń księcia, odnoszących się do zamierzonej artystycznej podróży za granicę syna, mniemał, iż on istotnie pragnie mu przyjść z pomocą materyalną. Fryderyk, jak to później zobaczymy, nie podzielał zdania rodzica, nie ufał tak dalece w szczodrobliwość ludzką; jednak ulegając ojcu, wybrał się do Antonina. W rezultacie okazało się, iż syn miał w tym względzie najzupełniejszą słuszność. Na tem się kończy cały osobisty stosunek tego magnata do naszego artysty. Tymczasem ludzie nie znający dobrze rzeczy, zrobili z Radziwiłła dobroczyńcę Fryderyka, łożącego niby fundusze na jego wychowanie, co jest wprost przeciwne faktycznej prawdzie.
Pierwszy Franciszek Liszt w dziele swojem pod tytułem: „Fryderyk Chopin“ napisanem po francuzku a wydanem niedługo po śmierci wielkiego artysty, powiada: „... Książe Radziwiłł przychodząc w pomoc niewystarczającym na to środkom rodziny Chopina, całkowicie młodzieńcem się zajął, — niczego bowiem w należytem wykształceniu umysłu jego nie zaniedbał. Od czasu wejścia jego do szkół, aż do ich ukończenia, on to w szlachetnem poczuciu wszystkiego, co rozwinięciu artysty potrzebnem być może, wydatki za niego ponosił, używając w tem pośrednictwa p. Antoniego Kożuchowskiego, który też odtąd, aż do ostatnich dni jego życia, stałej przyjaźni Chopinowi dochował“.
W ustępie powyższym niema nawet cienia prawdy, a nietylko że na wiarę Liszta powtarzają, przynajmniej powtarzali go wszyscy obcy pisarze, lecz także niektórzy polscy, co już było rzeczą niedarowaną.
Wiadomo nam zkądinąd, iż do napisania tego dzieła, dopomagał Lisztowi oczywiście w kwestyach odnoszących się do szczegółów życia Chopina, jakoteż obyczajów, tańców i muzyki narodowej polskiej, Grzymała Franciszek, niegdyś poseł na sejm, utalentowany autor i publicysta, zmarły w Paryżu 1871 roku w dwa dni po kapitulacyi. Grzymała należał do grona przyjaciół Chopina podczas jego pobytu w stolicy Francyi, lecz widać nie znał wcale szczegółów towarzyszących jego młodości w Warszawie, gdy dyktował Lisztowi, jakoby książe Radziwiłł łożył na jego wychowanie. Przeciwko takowemu twierdzeniu, zaprotestował w swoim czasie Julian Fontana, znający doskonale Fryderyka od lat dziecinnych, a my stanowczo i w sposób jak najenergiczniejszy przyłączamy się do tej protestaeyi.
Rozważmy tylko spokojnie tę sprawę.
Ojciec Fryderyka był profesorem Liceum, zarazem szkoły aplikacyjnej, tudzież szkoły artyleryi i inżynierów, a zatem jednocześnie trzech wyższych zakładów naukowych w stolicy. Oprócz tego, utrzymywał pensyę młodzieży, złożonej z synów zamożniejszych rodzin obywatelskich w kraju, za którą oczywiście musiano mu dobrze płacić. Więc nietylko że nie mogło mu „brakować funduszów“ jak mówi Liszt, na wychowanie syna jedynaka, ale owszem miał potemu wszelkie środki pod ręką. Była to zresztą epoka pod względem materyalnym najkorzystniejsza dla całej jego rodziny; ani przedtem, ani później, Chopinowie nie znajdowali się już w równie dobrym finansowym bycie. Nie miał więc ks. Radziwiłł najmniejszego powodu do wspierania Fryderyka w jego studyach naukowych, ani też ojciec jego byłby na to zezwalał, mając pensyonat własny i guwernerów najlepszych w Warszawie; mogąc jako profesor Liceum, posyłać syna bezpłatnie na naukę do tego instytutu. Może ks. Radziwiłł dostarczał Fryderykowi pieniędzy na wycieczki jego za granicę, albo gdy później wybierał się na dwuletnią do Włoch podróż artystyczną? To już nietylko przestałoby być dziwnem, lecz owszem byłoby bardzo naturalnem. Ale gdzie tam — i tu nawet nic podobnego nie miało miejsca. Wszak w listach Fryderyka pisywanych do rodziców, do przyjaciół najserdeczniejszych, więc poufnych i szczerych, znalazłaby się przecie jaka alluzja do wspaniałomyślnego czynu, który po wszystkie czasy był i jest, mianowicie u nas rzadkością. Fryderyk wyjechał na tę podróż, zaopatrzony w pieniądze zebrane z trzech koncertów danych w ciągu 1830 r.; dopiero gdy po ośmiu miesięcznym pobycie W Wiedniu, postanowił udać się do Paryża, prosił ojca o przysłanie mu pieniędzy, ubolewając zarazem nad tem, iż stał się powodem ciężkich dla rodziców wydatków, podczas gdy w kraju wojna zagrażała ogólnemu wszystkich dobrobytowi. Więc też ojciec posyłał mu fundusze w miarę potrzeby, dopóki nie przyszła chwila, że sam na swoje w Paryżu utrzymanie mógł zarabiać.
Na pamiątkę znajomości z twórcą muzyki do Fausta, Fryderyk ofiarował mu później Trio na fortepian, skrzypce i wiolonczellę (Op. 8), które jeszcze w Warszawie pomiędzy r. 1827 a 1829 skomponował. Więc ściśle biorąc, nie Radziwiłł Chopinowi, lecz Chopin Radziwiłłowi wyświadczył przysługę, przypisując mu dzieło muzyczne, kosztujące go nie mało mozolnej pracy.
M. A. Szulc utrzymuje[15], iż w początkach 1833 r., Adam Kożuchowski odwiózł do Paryża list dziękczynny i upominek Radziwiłła za dedykacyę Tria, które mu przysłał Chopin zaraz po wydrukowaniu tej kompozycyi u Kistnera. Nam się zdaje, że to właśnie stało się powodem dla wielu, do mniemania o wrzekomych dobrodziejstwach Radziwiłła dla Fryderyka. W każdym razie, nie Liszt winien, iż pierwszy wieść podobną w świat puścił, przez co w sposób najnieprzyjemniejszy dotknął uczucia żyjących jeszcze podówczas matki i sióstr Chopina, lecz obwiniać potrzebą albo Grzymałę, albo tych, co niefortunną tę pogłoskę Lisztowi podyktowali.


ROZDZIAŁ IV.
Podróż do Berlina. — Przygoda jaka spotkała Fryderyka w drodze z powrotem do Warszawy.

W roku 1827, muzyka stała się już jedynem i najgłówniejszem zajęciem Fryderyka; w roku zeszłym opuścił Liceum, gdyż od pewnnego czasu, całą swoją działalność umysłową skierował wyłącznie do ukochanej przez siebie sztuki, jej się tylko oddawał. Znaczna też liczba utworów muzycznych albo już ukończonych, albo w pierwiastkowych zarysach na ostateczne opracowanie przeznaczonych, zalegało teraz fortepian jego. Elsner, najbliższy świadek artystycznego życia Fryderyka, kompetentny sędzia jego muzycznych kreacyj, radził rodzicom nie zwlekać dłużej z obraniem zawodu, do którego natura tak bogato go uposażyła. Talent Fryderyka w jego przekonaniu, sięgał daleko po za sfery zwyczajnym ludziom dostępne. Nie ulegało już wątpliwości, iż on będzie wielkim artystą. Jego zapał do sztuki, uderzające postępy w grze na fortepianie, jego nieustanna twórcza praca i tej pracy zachwycające pięknością i oryginalnością owoce, zniewoliły w końcu rodziców do zgodzenia się na to, czemu już przeszkodzić nie było w ich mocy. Fryderyk więc został artystą.
Teraz myślano o tem, aby przyszłemu wirtuozowi i kompozytorowi, podać możność poznania czegoś więcej nad to, co rodzinne miasto miało mu dostarczyć. Sławniejsi zagraniczni artyści zaglądali wprawdzie czasami do Warszawy produkując się publicznie; pod tym względem mógł Chopin ciekawość swoją zaspokoić, lecz pragnienie posłyszenia wzniosłych arcydzieł wielkich mistrzów klasycznych, mogło być tylko zaspokojone w większych zagranicznych ogniskach intellektualnego świata. W kole rodzinnem postanowiono tedy wysłać Fryderyka, chociażby na kilka tygodni do Wiednia lub Berlina, jeżeli tylko odpowiednia sposobność się nadarzy. Jakoż w roku 1828, profesor Jarocki otrzymał właśnie zaproszenie od znakomitego Humboldta, do wzięcia udziału w kongresie badaczów przyrody, mającym się odbyć w stolicy pruskiej. Ojciec Fryderyka korzystając z tak pożądanego zdarzenia, powierzył syna opiece dawnego przyjaciela domu. Profesor Jarocki sam był z tego niezmiernie kontent, ile że wesoły zawsze humor i dowcip młodzieńca, dawał mu rękojmię przyjemnego tej podróży odbycia. Pierwszy to raz dopiero Chopin miał zwiedzić obce wielkie miasto, gdzie sobie obiecywał poznać nie mało sławniejszych oper, posłyszeć wykonanie jakiego większego dzieła muzycznego.

Mamy właśnie w ręku cztery listy Fryderyka; jeden pisany do przyjaciela Tytusa Woyciechowskiego w sam dzień wyjazdu z Warszawy, trzy zaś z Berlina do rodziców. Widać w nich młodzieńca wesołego, trzpiotowatego, bo nawet zapomina położyć daty dokładnej, co mu się zresztą i w późniejszych listach niekiedy przytrafia. Ani się on jeszcze domyśla swojej wartości artystycznej, ani też pragnie dać się komukolwiek z tej strony poznać. Bawią go oryginalniejsze typy niektórych uczonych niemieckich, zbiera z nich karykatury... ale pozwólmy niech sam opowie szczegóły tej do Berlina podróży:
„Warszawa 9 września 1828 r.

Najdroższy Tytusie.
Nie uwierzysz z jakiem upragnieniem oczekiwałem wiadomości o tobie i twojej Mamie; możesz więc sobie wyobrazić jakie było moje ukontentowanie, gdym list twój odebrał. Byłem wówczas w Strzyżewie, gdzie całe lato spędziłem. Natychmiast odpisać ci nie mogłem z powodu codziennego wybierania się do Warszawy. Teraz zaś piszę, ale jak warjat, bo nie wiem istotnie co się ze mną dzieje — jadę dziś do Berlina!
Na wzór zjazdów w Szwajcaryi a później w Bawaryi, król pruski upoważnił uniwersytet berliński do zaproszenia znaczniejszych uczonych Europy na sessye badaczów naaury, pod przewodnictwem sławnego Humboldta odbywać się mające. Profesor Jarocki jako dawny student uniwersytetu berlińskiego, a później tamże doktoryzowany, dostał jako zoolog podobne zaproszenie. Zapowiadają coś wielkiego i że Spontini z Kortezem wystąpi. Przyjaciel i nauczyciel Jarockiego Lichtenstein, jest sekretarzem owego zgromadzenia, a zarazem członkiem Akademii śpiewu i w dobrej harmonii z Zelterem, prezesem tego muzycznego zakładu. Mówili mi dobrze znający Berlin, że przez Lichtensteina poznam znaczniejszych muzyków stolicy pruskiej, wyjąwszy Spontiniego, z którym on podobno nie żyje. Radbym tam zastać ks. Radziwiłła poznańskiego, ten za pan brat ze Spontinim. Dwa tygodnie tylko z Jarockim tam będę, ale dobrze i raz słyszeć wyborną operę; już można mieć wyobrażenie o wyższej egzekucyi.
W Strzyżewie przerobiłem owe Rondo C-dur (ostatnie jeżeli sobie przypominasz) na 2 fortepiany[16]; dzisiaj go próbowałem z Ernemannem u Bucholtza[17], i dosyć się dobrze wydało. Myślimy go kiedy grać w Resursie. Co się tyczy nowych moich kompozycyj, nic nie mam, prócz jeszcze nie zupełnie skończonego Tria G-mol, zaczętego wkrótce po twoim wyjeździe. Próbowałem pierwsze Allegro z akompaniamentem. Myślę, że to Trio podobny los spotka, co moją Sonatę i Waryacye. Już są w Wiedniu; pierwsza jako od ucznia Elsnerowi przypisana, na drugich (może zbyt śmiało), twoje nakreśliłem imię. Serce tak chciało, przyjaźń nie wzbroniła i ty za złe mi nie bierz. Skarbek jeszcze nie wrócił. Jędrzejewicz zostaje na dłuższy czas w Paryżu[18]. Zapoznał on się tam z Sowińskim fortepianistą[19], który mi też parę słów napisał, oświadczając, że radby się ze mną listownie wprzód poznać nim przyjedzie do Warszawy; że należąc do redakcyi Revue musical publicé par Fetis, przyjemnie mu byłoby mieć niektóre wiadomości o stanie muzyki w Polsce, o sławnych w tej sztuce Polakach, o ich życiu itd., do czego się mięszać nie myślę. Odpiszę mu z Berlina, że nie do mnie takie rzeczy należą, że zresztą nie mam jeszcze sądu godnego dziennika paryskiego, gdzie same dojrzałe zdania mieścić się powinny itd. itd.
Ku końcowi tego miesiąca opuszczę Berlin. Pięć dni drogi dyliżansem! U nas wszystko po dawnemu; poczciwy Żywny duszą całej zabawy...
Kończę, bo już mój tłomoczek odesłany na pocztę.
Mamę ucałuj w nóżki i rączki odemnie. Moi rodzice i rodzeństwo przesyłają uszanowanie i serdeczne życzenia polepszenia zdrowia.
Przecie zlituj się i napisz czasem słówko, a choćby i pół, choć literę i ta mi drogą będzie.
Twój Fryderyk.

Berlin we wtorek[20].
Najukochańsi rodzice i siostry moje!
W niedzielę około 3 popołudniu, przydyliżansowaliśmy do tego zawielkiego miasta. Z poczty zaprowadzono nas prosto do oberży pod Kronprinzem i tam dotąd stoimy. Dobrze nam tu i wygodnie. Zaraz pierwszego dnia naszego przyjazdu, wziął mię pan Jarocki do Lichtensteina; tam widziałem Humboldta. Lichtenstein oświadczył mi, że mię zapozna z pierwszymi mistrzami mojej sztuki, żałując, żeśmy dniem wprzódy nie przyjechali, bo właśnie tego samego dnia rano, jego córka grała z towarzyszeniem orkiestry. Mniejsza o to ostatnie, pomyślałem sobie. Czym zgadł? nie wiem jeszcze, bom jej dotąd nie widział, a tem samem nie słyszał. W niedzielę, w dzień naszego przyjazdu, grano: Das unterbrochene Opferfest, Wintera. Wizyta pana Lichtensteina, nie dozwoliła mi być na tej operze. Wczoraj miał miejsce obiad wspólny owych (dla mnie karykatur) uczonych, których tu już na trzy podzieliłem klasy, nie pod przewodnictwem Humboldta (bo ten bardzo dobrze ułożony), ale jakiego innego Czopmistrza, którego nazwiska w tej chwili sobie nie przypominam, lecz mam zapisane pod zrobionym przezemnie jego portretem. Obiad ten nadzwyczaj długo się ciągnący, nie dozwolił mi być na koncercie dziewięcioletniego Birnbacha skrzypka, dosyć tu chwalonego. Dziś idę na Ferdynanda Corteza, sławną Spontiniego operę; więc ażeby jakim przypadkiem znów na karykaturach nie skończyć, prosiłem pana Jarockiego, aby mi pozwolił zjeść obiad osobno. Co uczyniwszy, zabrałem się do pisania tego listu, poczem idę na operę. Wieści niosą, że Paganini, ów sławny skrzypek ma tu przybyć; może się to sprawdzi. Radziwiłła spodziewają się 20, tego miesiąca; dobrzeby było, gdyby przyjechał.
Dotychczas prócz gabinetu zoologicznego, nic jeszcze nie widziałem, miasto jednakże znam już po większej części, albowiem przez te dwa dni, łaziłem tylko i gawroniłem się po piękniejszych ulicach i mostach. Nie będę się trudził wyszczególnianiem znaczniejszych budowli, jak wrócę to opowiem: ogólne zaś moje zdanie o Berlinie: że za szeroki, zdaje się, że jeszcze drugie tyle ludności snadnie zmieścićby się w nim mogło.
Z początku mieliśmy mieszkać na Französischen Strasse, ale się zmieniło, z czego się mocno cieszę, bo ulica ta nadzwyczajnie smutna; ledwo sześcioro ludzi razem ujrzeć można. Zapewne jej szerokość wyrównywająca naszemu Lesznu, jest tego przyczyną. Dzisiaj dopiero będę widział co to Berlin w mojem znaczeniu![21].
Wolałbym był rano siedzieć u Schlessingera, aniżeli łazić po 13 pokojach gabinetu zoologicznego. Śliczny jest wprawdzie, ale skład muzyczny wymienionego, na coś więcej by mi się przydał. Lecz od przybytku głowa nie boli, będę i tam. Dzisiaj rano oglądałem także dwie fabryki fortepianów; Kisting mieszka na końcu Friedrichstrasse; żadnego wykończonego nie miał, próżnom się fatygował. Dobrze się zdarzyło, że tu w domu u gospodarza jest fortepian i że na nim grać mogę. Nasz oberżysta admiruje mię codzień, skoro go (a raczej jego instrument) odwiedzam.
W drodze nie było tak źle, jak się z początku zdawać mogło; a lubo w drążkowych pruskich dyliżansach dużo się pieprzu natłukło, jednakże na dobre mi to wyszło jak widzę, bom zdrów i bardzo zdrów.
Nasze podróżne towarzystwo, składało się z jednego prawnika Niemca, zamieszkałego w Poznaniu, a odznaczającego się ciężkiemi żartami, i tłustego agronoma, którego już dyliżanse (albowiem wiele podróżował) wykształciły. Taka to była nasza kompania aż do ostatniej stacyi przed Frankfurtem, gdzie nam przybyła jakaś niemiecka Korinna, pełna achów, jaów, najów, słowem istna romantyczna pupka. Ale i to bawiło, zwłaszcza, że się przez całą drogę gniewała na swego sąsiada prawnika.
Okolice Berlina z tej strony, nie są piękniejsze, ale zachwycają porządkiem, czystością, doborem rzeczy, słowem pewną przezornością, jaka się daje widzieć niemal w każdym kąciku. Z innych stron miasta jeszcze nie byłem; dziś być nie mogę, chyba jutro. Pojutrze już się zaczynają posiedzenia, na które pan Lichtenstein obiecał mi dać kartę wnijścia. Tegoż dnia, ma być wieczorem przyjęcie badaczów natury przez Humboldta. Pan Jarocki chciał się postarać, ażeby mnie tam wpuszczono, alem go prosił, aby tego nie czynił, bo mi się to nie na wiele przyda, a potem krzywoby mogły patrzeć na mnie inne zagraniczne głowy, ujrzawszy pomiędzy sobą profana. Zresztą, nigdy nie chcę być nie na swojem miejscu. I tak już przy stole, zdaje mi się krzywo na mnie patrzył mój sąsiad. Był-to profesor botaniki z Hamburga, pan Lehmann. Zazdrościłem mu jego paluchów. Ja dwoma rękami bułkę łamałem, on jedną pogniótł ją na placek. Żabka takie miał łapeczki jak niedźwiedź. Gadał z panem Jarockim przezemnie, a w rozmowie tak się zapominał, tak się zapalał, że po moim talerzu paluchami gmyrał i okruszyny zmiatał. (To prawdziwy uczony, bo przytem miał nos duży i niezgrabny). Siedziałem jak na szpilkach podczas zamiatania mojego talerza i potem musiałem froterować serwetą.
Marylski za grosz gustu niema, jeżeli mówi że berlinki są piękne. Stroją się to prawda, ale szkoda owych pociętych pysznych muślinów na takie lalki irszane.
Wasz szczerze kochający
Fryderyk.

Berlin 20 września 1828 r.

Zdrów jestem i zacząwszy od wtorku, jakby dla mnie umyślnie, co dzień dają coś nowego w teatrze. Co większa, słyszałem już jedno Oratoryum w Singakademii. Corteza, Il matrimonio segreto Cimarosy, Kolportera Onslowa, z zadowoleniem słuchałem. Jednakże Oratoryum Cäcilienfest Händla, więcej się zbliżało do ideału, jaki sobie o wielkiej muzyce utworzyłem. Ze śpiewaczek, niema teraz żadnej z okrzyczanych, oprócz panny Tibaldi (alto) i młodej 17-letniej von Schätzel, którą najprzód w Singakademii, a potem w teatrze, w Kolporterze słyszałem. W Oratoryum więcej mi się podobała; może lepiej do słuchania byłem usposobionym. Jednak i tam nie obeszło się bez ale; już to chyba w Paryżu go nie będzie.
U Lichtensteina od tego czasu nie byłem, albowiem tak jest zajęty urządzeniami sesyi, że pan Jarocki zaledwie kilka słów z nim zamienić może. Pomimo tego, wystarał mi się o bilet wnijścia na posiedzenia. Miejsce było wyborne, słyszałem i widziałem co było można, nawet Kronprinzowi dobrze się przypatrzyłem. Spontiniego, Zeltera, Mendelsohna widziałem, lecz z żadnym nie mówiłem, bo nie śmiałem się sam rekomendować. Ks. Radziwiłł dziś ma przyjechać; po śniadaniu pójdę się dowiedzieć. Księżnę Lignicką widziałem w Singakademii, a spostrzegłszy kogoś jakby w liberyi ubranego i z nią rozmawiającego, pytam sąsiada czy to królewski kamerdyner? „Ei, das ist ja Excellenz von Humboldt“ odpowiedział. Tak mi go mundur ministrowski zmienił, że pomimo dobrze w pamięci wyrytych rysów twarzy tego wielkiego pietona(bo aż na Cimborasso łaził), wcale go poznać nie mogłem. Wczoraj także był na Kolporterze czyli jak tu nazywają: Hausirerze, a po naszemu ile mi się zdaje na Kramarzu, w loży królewskiej książe Karol.
Onegdaj zwiedzaliśmy bibliotekę. Ogromna, jednakże bardzo mało dzieł muzycznych. Tam widziałem własnoręczny list Kościuszki, który to list wypisywał sobie po literze Falkenstein, biograf naszego bohatyra. Spostrzegłszy żeśmy Polacy, że gładko czytamy list, co on mozolnie malował, prosił pana Jarockiego o wytłomaczenie treści po niemiecku, wypisując ją za dyktowaniem do pugilaresu. Jest-to jeszcze dosyć młody człowiek; ma urząd sekretarza w bibliotece drezdeńskiej. Widziałem tam również redaktora muzycznej gazety berlińskiej i z tym parę słów mówiłem.
Jutro Freischütz!... tego mi właśnie potrzeba. Będę mógł czynić porównania z naszymi śpiewakami. Dziś otrzymałem bilet na wspólny obiad w Exercirhausie.

Więcej się teraz karykatur nazbierało.
Berlin, sobota 27 b. m.

Zdrów jestem, widziałem co można było widzieć. Wracam do Was. W poniedziałek (to jest od pojutrza za tydzień), uściśniemy się. Służy mi waguska. Nic nie robię tylko łażę na teatr. Wczoraj była: „Das unterbrochene Opferfest“ gdzie nie jedna chromatyczna gamma, przez pannę Schätzel wypuszczona, przeniosła mię na Wasze łono[22]. Po wasze, przypomniała mi się berlińska karykatura. Stoi wyrysowany napoleoński żołnierz przy odwachu z karabinem i pyta: „qui vive?“ a idąca tłusta Niemka odpowiada: „la vache!“ Chciała ona powiedzieć „die Wäscherin,“ ale pragnąc ażeby to było więcej elegancko i ażeby francuzki żołnierz łatwiej ją zrozumiał, sfrancuzczyła swoją godność!
Między ważniejsze sceny pobytu, liczyć mogę drugi obiad z panami naturalistami. We wtorek, w wigilię rozjazdu, był obiad ze śpiewami zastosowanemi do okoliczności. Co żyło śpiewało, a co tylko przy stole siedziało, spijało i brzękało w takt muzyce. Zelter dyrygował: przy nim stał na ponsowym postumencie wielki wyzłacany kielich, na znak najwyższej muzykalnej godności. Jedli więcej niż zwykle, przyczyna temu jest następująca:
Panowie badacze natury a szczególniej zoologowie, zajmowali się głównie ukształceniem mięsa, sosów, rosołu i t. p. rzeczy, więc przez te kilka dni sesyi, tyle postępu w jedzeniu uczynili. Na Koenigstädter Theater, drwiono już tym sposobem z uczonych, że w jakiejś komedyi (na której nie byłem, lecz wiem z opowiadania), piją piwo i pyta jeden drugiego: „Dla czego teraz piwo w Berlinie tak dobre? — A, bo się zjechali badacze natury,“ odpowiedział.
Ale czas iść spać, bo jutro raniuteńko musimy być na poczcie. W Poznaniu zostaniemy dwa dni, in gratiam obiadu, na, który nas zaprosił arcybiskup Wolicki.
Jak się zobaczymy, dopiero to będziemy gawędzić!
Do widzenia itp.“
Wyjeżdżając z Berlina, profesor Jarocki i Fryderyk, dostali za towarzyszów podróży trzech panów udających się w jedną z niemi drogę. Ciężkie i nudne ich rozprawy polityczne, a mianowicie dym z fajek, którego Fryderyk nigdy znosić nie mógł, zmusiły ich do porzucenia wnętrza karety i usadowienia się w kabryolecie, gdzie przynajmniej świeżego powietrza mieli poddostatkiem. Przybywszy do miasteczka Cyllichowa, na stacyi pocztowej powiedziano im, że dla braku koni, muszą z godzinkę zaczekać. Więc profesor Jarocki zaproponował towarzyszowi przechadzkę, dla obejrzenia miasteczka. Wróciwszy z niej, a widząc, że dyliżans jeszcze nie gotowy, weszli do domu, który służył za pocztę i restauracyę zarazem. Fryderyk spostrzegł natychmiast w drugim pokoju, niby salonie, fortepian; zbliża się do niego, otwiera, próbuje: „O wystrojony! woła i z pewnym rodzajem zadowolenia, siada i zaczyna grać. Niebawem, na odgłos instrumentu wprawną dotykanego ręką, wchodzi jeden z podróżnych, staje za grającym i słucha. Chopin spostrzegłszy to w lustrze, powiada po polsku do profesora Jarockiego: „No, zobaczymy czy to artysta, czy amator tylko“ i rozpoczął improwizować. Niemiec ów stał jak skamieniały, duszą całą utonął w tonach tej dziwnie pięknego uroku muzyki, tylko wzrok jego automatycznie śledził wszelkie poruszenia rąk grającego; zapomniał o fajce, zapomniał o bożym świecie. Zaraz potem, dwaj inni podróżni weszli do salonu. Wkrótce także otwierają się drzwi z lewej strony i wychodzi z nich pan pocztmistrz, staje zdumiony i słucha; później nieco, otwierają się drzwi z prawej strony, pani pocztmistrzowa z dwiema dorosłemi córkami, zachwycona stanęła na środku salonu, nie wiedząc co ten koncert znaczy, zkąd się zjawił tak pięknie grający wirtuoz? Tymczasem kiedy Fryderyk w najlepsze się zaimprowizował, kiedy słuchacze poili się rozkoszami czarującej, mistrzowskiej muzyki, wchodzi pocztylion i pomimo groźnych ruchów pięści samego pana pocztmistrza, który chciał aby milczał i nie przeszkadzał grającemu, krzyknął na całe gardło: „Panowie, dyliżans do drogi gotowy!“
Poruszenie ogólne: Chopin wstaje od fortepianu, aż tu wszyscy w prośby, ażeby jeszcze grał, ażeby dokończył sztuki i nie opuszczał instrumentu. Wymawia się, że konie czekają, że się spóźnią w drodze, i może który z towarzyszów podróży za zwłokę gniewać się będzie. Ale ci zapewniają go najsolenniej, iż przeciwnie, nie tylko żaden gniewać się nie myśli, lecz owszem, każdy z nich uważa sobie za największe szczęście, słuchać takiego artysty. Pocztmistrz widać wielki miłośnik muzyki, zaczyna Fryderyka ściskać, całować, prosząc, aby grał, aby się nie lękał spóźnienia, gdyż on każe do powozu kuryerskie konie założyć. Do gorących próśb brzydszej połowy rodzaju ludzkiego, kiedy przyłączyła się jeszcze płeć piękna w osobie pani pocztmistrzowej i jej pulchniutkich córek, uformował się chór, któremu trudno było się dłużej opierać. I znów nasz fortepianista zasiadł do instrumentu i wygrywał rozmaite rzeczy.
Jedna z panien na skinienie matki, wybiegła z pokoju; niebawem wraca niosąc tacę z winem, ciastami i cukierkami. W przestankach muzyki, następuje traktament. Fryderyk się wymawia, nic nie pomaga; zmuszają go do picia i jedzenia słodkich łakoci. Niemcy w brylantowym humorze, trącają się kieliszkami z profesorem Jarockim, piją zdrowie młodego wirtuoza, dopytując zkąd on jest, jak się nazywa. Potem znowu muzyka i trwało tak z parę godzin. Nareszcie kiedy już Fryderyk zupełnie grać przestał, zbliża się do niego ów pan, co na odgłos fortepianu pierwszy wszedł do salonu i uroczyście z wielką powagą rzeknie. „Młodzieńcze, ja sam jestem starym i doświadczonym nauczycielem muzyki, ale oddałbym dziesięć lat życia mojego, ażebym mógł tak grać jak ty!“ Pocztmistrz zaś rozczulony do najwyższego stopnia, zawołał: „Teraz spokojny i szczęśliwy umrę, bom słyszał Chopina, polskiego wirtuoza!“
Kiedy po licznych uściskach, oświadczeniach wdzięczności i zadowolenia, miano wsiadać do dyliżansu, w którego kieszenie pani pocztmistrzowa i jej córki nie zaniedbały napakować ciast i cukierków, sam gospodarz domu porywa szczupłego i wątłego Fryderyka na swe olbrzymie barki, niesie w tryumfie do powozu, życząc szczęśliwej podróży i wszelkiej na świecie pomyślności.
W Poznaniu, podróżni zabawili dni kilka, już to dla tego, iż byli zaproszeni do arcybiskupa Wolickiego, a powtóre pragnęli także odwiedzić ks. Antoniego Radziwiłła, który pomimo zapowiedzianego przyjazdu do Berlina, nie opuścił jeszcze dotąd Poznania. W domu Namiestnika, oczywiście muzyka była na pierwszym planie. Fryderyk wykonywał tamże Sonaty Haydna, Beethovena, Hummla, naprzemian z księciem grającem na wiolonczelli, albo na cztery ręce z Klingohrem, metrem muzyki młodych księżniczek.
Opuściwszy gościnny Poznań, spieszył teraz Fryderyk niecierpliwie do ukochanej rodziny, do ulubionych studyów swoich, czterotygodniowem trwaniem podróży przerwanych. Im bliżej był Warszawy, tem powolniejszą i dłuższą ciężkim dyliżansem jazda mu się wydała. Na jego usilne prośby, profesor Jarocki wziął w Łowiczu ekstrapocztę i dnia 6 października przywiózł Fryderyka do domu rodziców, uszczęśliwionego z tej pierwszej do wielkiego zagranicznego miasta wycieczki.

ROZDZIAŁ V.
Podróż do Wiednia. — Chopin występuje w dwóch koncertach. — Praga, Teplitz i Drezno.

Wróciwszy do domu, Fryderyk pośród zajęć i obowiązków towarzyskiego życia, zabierających zwykle dosyć drogiego czasu, krzątał się czynnie około swoich prac kompozytorskich, wzrastających z każdym rokiem; oto co pisał w tym względzie do Wojciechowskiego:

„Warszawa w sobotę 27 grudnia 1828 r.

Najdroższy Tytusie.
Ociągałem się aż do tej chwili, w której uczucie przyjaźni górę nad lenistwem wzięło. Chcąc abyś list ten na 1go i 4go stycznia miał w domu, choć zaspany wziąłem się do pióra.
Nie będę kartek jego obarczał mnóstwem komplimentów, wyszukanych życzeń, ordynaryjnych często konceptów, bo mię znasz i ja cię znam: — w tem szukaj przyczyny milczenia i lakoniczności tego pisma...
Rondo à la Krakowiak skończone w partyturze. Introdukcya oryginalna, więcej niż ja cały z bajowym surdutem. Ale Trio jeszcze nieskończone.
Na górze w naszym domu, jest już urządzony pokoik, mający mi służyć ku wygodzie: z garderóbki schody do niego wprowadzone. Tam mam mieć stary fortepian, stare biórko, tam ma być kąt schronienia dla mnie. Osierociałe Rondo na 2 fortepiany, znalazło ojczyma w osobie Fontany (możeś go kiedy u mnie widział, chodzi on na uniwersytet); przeszło miesiąc się uczył, ale się nauczył i niedawno u Bucholtza[23], doświadczyliśmy efektu sprawiaćby mogło. Mogło — dlatego, że niezupełnie strojne były instrumenta, nie zawsze dopisywały palce i te wszystkie drobnostki, co wiesz ile odcienia nadają każdej rzeczy. Od tygodnia nic nie skomponowałem godnego ani dla Boga, ani dla ludzi. Latam od Anaasza do Kajfasza i dziś jestem w Wizegerodowej na wieczorze, zkąd jadę na drugi do panny Kickiej. Wiesz jak to wygodnie, kiedy się spać chce, a tu proszą o improwizacyę. Dogodzić wszystkim! Rzadko zdarza się myśl podobna tej, co nieraz u ciebie tak snadnie weszła mi pod palce. Nadto gdzie ruszyć, Leszczyńskiego nędzne instrumenta; ani jednego nie spotkałem, coby się zbliżał mechaniką i głosem do fortepianu twej siostry, albo naszych.
Wczoraj rozpoczął się teatr polski Precjozą, a Francuzi przedstawili Rataplana. Dziś Geldhab Fredry, jutro zaś Mularz i Ślusarz Aubera.
Mówił mi ktoś, żeś do niego pisał; nie myśl żebym się krzywił, żeś do mnie nie pisał; znam twoją duszę, o papier nie stoję, a jeżeli tylem ci bez sensu nabazgrał, to jedynie dlatego, żeby ci przypomnieć, że tak cię mam w sercu jak i dawniej, że ten sam Fryc jestem co poprzednio. Nie lubisz żeby cię całować: dziś pozwól mi to uczynić.
Najlepszego zdrowia twej Mamie od całego domu. Żywny ci się kłania.
Twój Fryderyk.“
Zbliżała się nareszcie chwila, w której Fryderyk na obszerniejszej aniżeli dotąd widowni świata muzykalnego, miał złożyć niejako egzamin dojrzałości swojej artystycznej. Następstwa tego były ważne i stanowczo na kierunek jego losu wpływające.
Kilku przyjaciół i kolegów szkolnych Fryderyka, postanowiło w miesiącu lipcu 1829 r., zrobić wycieczkę do Wiednia. Ojciec widząc jak znaczną korzyść odniósł syn z podróży do Berlina, postanowił wysłać go znowu do Niemiec w towarzystwie owego grona przyjaciół. Wprawdzie postępy jakie uczynił tak w grze na fortepianie jako i w kompozycyi, były nadzwyczajne, zdumiewające, lecz z drugiej strony, szło właśnie o to, aby oderwać go choć na krótki czas od ulubionej mu pracy. Układająca się właśnie wycieczka za granicę, była najodpowiedniejszą ku temu, gdyż obok rozrywek wszelkiego rodzaju, przedstawiała możność ujrzenia i posłyszenia wielu ciekawych rzeczy. Fryderyk z rozkoszą przygotowywał się do podróży; tylko jedna myśl go trapiła: myśl wystąpienia w Wiedniu, w tem sławnem z muzykalności mieście z grą na fortepianie, gdyż przyjaciele jego a nawet i ojciec, nalegali, aby skoro się nadarzy sposobność, dał się przecie publicznie słyszeć. W Warszawie grę Fryderyka podziwiano i ceniono powszechnie, lecz to nie wystarczało już tej duszy, marzącej o szerszych polach artystycznych popisów. „Cóż z tego że mię tu chwalą,“ zwykł był do bliższych sobie mawiać: „ale co na to powiedzieliby w Wiedniu albo w Paryżu?“ W roku zeszłym poznał z bliska Hummla, jednego z najsławniejszych podówczas w Europie fortepianistów. Fryderyk znał także od dawna kompozycye tego wirtuoza, które były dla niego pewnym rodzajem ideału doskonałości. Teraz miał sposobność przysłuchać się grze Hummla, występującego z kilku w Warszawie koncertami. Jakkolwiek była to gra piękna, świetna nawet i na wybornych klasycznych wzorach wykształcona, przecie Chopin czuł, iż pod względem techniki fortepianowej, nie stoi znowu tak dalece niżej od niego. Przyjaciele zaś Fryderyka, jak-to zwykle przyjaciele, utrzymywali nawet, że on już jest tak wielkim wirtuozem, ze nietylko Hummla, lecz nikogo na świecie obawiać się niema powodu i że jadąc za granicę, powinien tam dać się już jako artysta poznać i koniecznie wystąpić z koncertem. Ale twórca Waryacyi z don Juana i tylu innych już dzieł, które jako skończone, albo będące na ukończeniu spoczywały w jego kompozytorskiej tece, nie śmiał jeszcze zdobyć się na takie postanowienie. Udając się na przejażdżkę do Wiednia, wziął z sobą jednak parę z towarzyszeniem orkiestry kompozycyi, aby mieć takowe od wszelkiego przypadku pod ręką, lecz wystąpieniu publicznem wątpił, a nawet nie rad był zaprzątać niem sobie głowy, bo jakieśmy już wyżej powiedzieli, myśl ta turbowała go i humor mu pula. Fryderykowi głównie szło o to, aby obaczyć miasto głośne z piękności i wesołego życia, aby posłyszeć jak najwięcej oper i innych dzieł muzycznych; marzył wreszcie o poznaniu ludzi zajmujących wysokie artystyczne stanowiska, nie domyślając się zgoła, ażeby oni właśnie olśnieni jego nadzwyczajnym talentem, zmusili go mimo woli do publicznego wystąpienia. Ciekawe w tym względzie listy Fryderyka pisywane do rodziców, najlepiej malują osobiste jego wrażenia, wahanie się, obawę i nareszcie radość, jakiej doznał z tej pierwszej ogniowej, a pomyślnej dla siebie próby.

Opuściwszy Warszawę w ostatnich dniach lipca 1829 roku, w towarzystwie przyjaciół, jak to: Hubego, Celińskiego i Maciejowskiego Ignacego, Fryderyk zwiedził najprzód Kraków, następnie Ojców, tę miniaturową Szwajcaryę polską, gdzie go spotkały rozmaite pocieszne przygody, dumny z tego, że miał szczęście nocować w izbie służącej niegdyś za nocleg Klementynie Tańskiej, w dniu zaś 31 lipca przybył do stolicy cesarstwa Austryackiego.
„Wiedeń 1 sierpnia 1829 r.
[24]

Najukochańsi Rodzice i siostry moje!
Szczęśliwie, wesoło, zdrowo, doskonale, nieledwie że wygodnie, stanęliśmy wczoraj w Wiedniu. Od Krakowa jechaliśmy Separatwagenem lepiej, aniżelibyśmy własnym mogli jechać powozem. Piękne okolice Galicyi aż do Bielska, później Szląska górnego i Morawii, tem przyjemniejszą podróż nam czyniły, że deszcz czasami tylko w nocy padający, oswobodził nas od niegodziwego kurzu.
Nim zacznę opisywać Wiedeń, powiem co się stało z Ojcowem. W niedzielę po obiedzie, nająwszy sobie wóz chłopski czterokonny krakowski za 4 talary, paradowaliśmy w nim jak najwyborniej. Minąwszy miasto i piękne okolice Krakowa, kazaliśmy naszemu woźnicy prosto jechać do Ojcowa, sądząc, iż tam mieszka p. Indyk, chłop, u którego zwykle wszyscy nocują, gdzie i panna Tańska nocowała także. Nieszczęście chciało, że pan Indyk mieszka o milę od Ojcowa, a nasz woźnica nieświadomy wjechał w Prądnik, rzeczkę, raczej przeźroczysty strumień i nie można było znaleźć innej drogi, bo na prawo i na lewo skały. Około godziny 9 wieczorem, spotkało nas tak koczujących i niewiedzących co czynić, jakichciś dwóch ludzi; ci ulitowawszy się nad nami, podjęli się przewodniczyć do pana Indyka. Musieliśmy iść piechotą dobre pół mili, po rosie, pośród mnóstwa skał i ostrych kamieni. Często rzeczkę po okrągłych belkach potrzeba było przechodzić i to wszystko w noc ciemną. Nareszcie po wielu trudach, kuksach i marudach, zaleźliśmy przecie do pana Indyka.
Nie spodziewał się tak późno gości. Dał nam pokoik pod skałą, w domku umyślnie dla turystów zbudowanym. Izabello!... Tam gdzie panna Tańska stała![25]. Każdy więc z moich kolegów rozbiera się i suszy, przy ogniu roznieconym na kominku przez poczciwą p. Indykową. Ja tylko usiadłszy w kąciku, mokry po kolana, medytuję czy się rozebrać i suszyć czy nie; aż tu widzę jak pani Indykowa zbliża się do pobliskiej komory po pościel. Tknięty zbawiennym duchem, idę za nią i spostrzegam mnóstwo wełnianych czapek krakowskich. Czapki te są podwójne, niby szlafmyce. Zdesperowany, kupuję jedną za złoty, rozrywam na dwoje, zdejmuję buty, obwijam nogi, a przywiązawszy dobrze sznurkami, tym sposobem oswobadzam się od niechybnego przeziębienia. Przybliżywszy się do kominka, napiłem się wina, naśmiałem z poczciwymi kolegami, a tymczasem pani Indykowa posłała nam na ziemi, gdzieśmy się wybornie przespali“.
Dalej Fryderyk opisuje Ojców, Pieskowa Skałę, groty Czarną i Królewską, w której niegdyś pod koniec XIII wieku, jak niesie ludowe podanie, król Łokietek ukrywał się przed nieprzyjaciołmi swymi. Fryderyk unosi się nad tem wszystkiem mówiąc w zachwyceniu: „że choćby dla niczego, to dla tej prawdziwej piękności Ojcowa, warto było zmoknąć“. List ten zresztą zapełniony jest w końcu opisem wiedeńskiej galeryi obrazów, jaką naprędce zwiedził, tudzież innemi, mniej mogącemi zająć czytelników szczegółami.

Następujące zaś listy, podajemy w całej ich poufnej, a często naiwnej treści, tak jak były do rodziców pisane.
„Wiedeń 8 sierpnia 1829 r.

Zdrów jestem i wesół. Nie wiem co to jest, ale Niemcy mi się dziwią, a ja im się dziwię, że oni się mają czemu dziwić. Haslinger[26] dzięki listowi pana Elsnera, nie wiedział gdzie mię posadzić. Kazał zaraz synowi grać przedemną, pokazywał co tylko miał we względzie muzycznym najciekawszego i przepraszał, iż żony przedstawić nie może, bo jej w domu niema. Z tem wszystkiem, jeszcze moich rzeczy nie drukował[27]. Nie pytałem go się o nie, ale pokazując mi najpiękniejszą swoją edycyę, oświadczył, że moje Waryacye podobnież za tydzień w Odeonie wyjdą. Anim się tego spodziewał.
Zachęca mię ażebym grał publicznie. Tutejsi mówią, że Wiedeń dużoby stracił, gdybym wyjechał nie dawszy się słyszeć. Są to wszystko dla mnie rzeczy niepojęte. Schuppanzigh, do którego miałem także listy, powiedział mi, że chociaż nie daje więcej zimowych kwartetów, jednakże będzie się starał urządzić choć jeden, w czasie mojej w Wiedniu bytności[28].
U Hussarzewskich byłem raz; stary się entuzyazmował grą moją i na obiad prosił. Na obiedzie było dużo wiedeńczyków i jakby się z nimi zmówił, kazali mi wszyscy grać publicznie. Stein chciał mi natychmiast dać jeden z instrumentów swoich do domu, a potem na koncert, gdybym go dał. Graff, który jednakże lepszym od niego jest fabrykantem, powiedział mi to samo. Würfel utrzymuje[29], iż ażeby pokazać coś nowego i narobić hałasu, koniecznie grać potrzeba. Tutejszy żurnalista p. Blahetka, którego poznałem u Haslingera, także mi każe występować. Waryacye im się strasznie podobają.
Hrabia Gallenberg poznał mię tamże; on zarządza teatrem, gdzie już kilka nędznych koncertów słyszałem. Haslinger utrzymuje, że dla kompozycyj moich lepiej będzie, jak je Wiedeń usłyszy, że gazety zaraz pochlebnie napiszą, za co wszyscy ręczą. Słowem kto mię usłyszy, każe grać, a Würfel jeszcze tę uwagę dodał, że kiedy już jestem raz w Wiedniu i rzeczy moje mają wyjść niebawem, ażebym koniecznie wystąpił, bo inaczej chyba umyślnie musiałbym przyjechać. Zaręcza, iż teraz pora najstosowniejsza, bo wiedeńczycy głodni są nowej muzyki. Nie godzi się młodemu artyście porzucać takiej sposobności. Zresztą, gdybym występował jako egzekutor tylko, mniejby to znaczyło, ale ukazuję się ze swojemi dziełami, więc śmiało mogę się odważyć itp. Chce on ażebym grał najprzód Waryacye, potem Rondo z Krakowiaka, dla uderzenia nowością, a na koniec ażebym improwizował. Czy przyjdzie do czego? jeszcze nie wiem.
Stein bardzo dla mnie grzeczny i przyjacielski, lecz na jego instrumencie graćbym nie mógł, prędzej na Graffa; za nim jest także Haslinger, Blahetka i Würfel. Dzisiaj się decyduję.
Gdzie się obrócę, klekoczą mi wszyscy głowę, ażeby i grać. Znajomości muzycznych mam dosyć; Czernego tylko jeszcze nie znam, ale Haslinger obiecał mię z nim poznać.
Oper widziałem trzy: Białą damę, Kopciuszka i Krzyżaka Meyerbeera. Orkiestra i chóry doskonałe. Dziś Józef w Egipcie.
W Akademii muzycznej słyszałem grającego dwa razy solo Maysedera[30].
Miasto ładne, podoba mi się; namawiają mię, ażebym tu został na zimę.
W tej chwili nadszedł Würfel, idę z nim do Haslingera.

(P. S.)
Jużem się zdecydował. Blahetka powiada, że zrobię furorę, bom wirtuoz pierwszego kalibru; iż między Moscheleza, Hena, Kalkbrennera liczyć mię potrzeba. Würfel prezentował mię dziś hr. Gallenbergowi, kapellmejstrowi Seyfriedowi i każdemu kogo spotkał, jako młodzieńca, którego on namówił do dania koncertu, (nota bene bez żadnego honoraryum), co się bardzo hr. Gallenbergowi podobało, bo tu idzie o jego kieszeń. Gazeciarze wszyscy dużemi oczyma na mnie patrzą; członkowie orkiestry nisko się kłaniają, bo pan dyrektor opery włoskiej, której już niema, pod rękę się ze mną prowadzi. Istotnie Würfel wszystko mi ułatwił; sam będzie na próbie i szczerze się zajmuje mojem wystąpieniem. On i w Warszawie był dla mnie dobrym; Elsnera najmilej wspomina.
Dziwią się tutaj, jak Kessler, Ernemann i Czapek, mogą siedzieć w Warszawie, kiedy ja tam jestem. Ale ja im tłomaczę, że bloss aus Musikliebe gram i że lekcyj nie daję. Wybrałem na koncert instrument Graffa; obawiam się Steinowi przez to uchybić, lecz mu pięknie za jego grzeczność podziękuję.
Mam nadzieję, ze mi Pan Bóg dopomoże, — bądźcie spokojni!

Środa 12 sierpnia 1829 r.

Z przeszłego listu wiadomo wam najukochańsi rodzice, że się dałem namówić na danie koncertu; wczoraj więc, to jest we wtorek wieczorem o godzinie 7, na teatrze cesarsko-królewskim opery, na świat wystąpiłem!
To wczorajsze wystąpienie w teatrze, nazywają tu „eine Musikalische Akademie“. Ponieważ nie miałem nic z tego i nie starałem się mieć, więc hr. Gallenberg przyspieszył owe wystąpienie, ułożywszy porządek następujący:
Uwertura Beethovena,
Moje Waryacye,
Śpiew panny Veltheim[31], Moje Rondo.
I znów śpiew, poczem mały balet dla zapełnienia wieczoru.
Na próbie orkiestra tak źle akompaniowała, że Rondo przemieniłem na Freie Phantasie[32]. Skorom się na scenie pokazał, dostałem brawo; po odegraniu każdej waryacyi takie były oklaski, żem nie słyszał tutti orkiestry. Po skończeniu tyle klaskano, iż musiałem drugi raz wyjść i ukłonić się. Freie Phantasie, lubo nie tak szczególniej mi się udała, jednakże silniej jeszcze bito brawo i znów potrzeba było ukazać się na scenie. Lepiej na niej wyszedłem, dla tego, że Niemcy umieją to cenić. Myśl powziętą w sobotę, Würfel we wtorek do skutku doprowadził, jemu też wiele winien jestem.
W sobotę poznałem Gyrowetza, Lachnera, Kreutzera, Seyfrieda[33]; z Maysederem długo rozprawiałem. Stojąc przed teatrem, widzę hr. Gallenberga; przybliża się on do mnie i proponuje, ażeby grać we wtorek; przystałem na to i nie wygwizdali mię! Jak przyjadę, opo- wiem wszystko lepiej, niżbym napisać potrafił. Bądźcie spokojni o moją osobę i o moja sławę.
Dziennikarze polubili mię; może przypną łatkę, ale to potrzeba dla odcieniowania pochwały. Gallenbergowi podobały się moje kompozycye. Teatralny reżyser p. Demar, nadzwyczaj dla mnie grzeczny i dobry. Przed wejściem na scenę tyle mię ośmielił swemi zapewnieniami, tyle umysłowi mojemu roztargnienia sprawił, że strachu wielkiego nie miałem, zwłaszcza, że nie było pełno w sali.
Przyjaciele moi i koledzy, rozstawili się po kątach dla słuchania rozmaitych zdań i krytyk. Celiński może powiedzieć, jak mało nagan słyszano; tylko Hube największą słyszał. Jakaś dama powiedziała: „Schade um den Junga, dass er so wenig Tournüre hat.“ Jeżeli taką tylko dano mi naganę, a przysięgają się, że same jedynie pochwały słyszeli i że nigdy brawa nie zaczynali, więc się nie mam czego turbować.
Improwizowałem na temat Białej damy; na prośbę zaś reżysera, któremu się moje Rondo na próbie nadzwyczaj podobało, tak, że wczoraj po koncercie ścisnąwszy mię mocno za rękę, powiedział: „ja das Rondo muss hier gespielt werden,“ ażebym wziął jeszcze polski temat, wybrałem Chmiela, co zelektryzowało publiczność, nie przyzwyczajoną do takich pieśni. Koja parterowe szpiegi zaręczają, że aż skakano na ławkach.
Wertheim przypadkiem wczoraj z żoną z Karlsbadu przyjechawszy, poszedł zaraz na teatr, ale nie mógł się zoryentować, że to ja grałem; był dzisiaj u mnie z powinszowaniem. Widział się w Karlsbadzie z Hummlem; powiada, że Hummel wspominał mu o mnie i że dziś do niego napisze, donosząc o mojem wystąpieniu.
Haslinger drukuje; afisz koncertu schowany.
Powszechny jednakże głos jest, iż za słabo grałem, a raczej za delikatnie, dla przyzwyczajonych do tłuczenia fortepianów tutejszych artystów. Spodziewam się tego zarzutu w dzienniku, zwłaszcza, że córka redaktora, wali strasznie po instrumencie. Nic nie szkodzi; bo przecie nie można nie mieć żadnego ale, a wolę takie, aniżeli gdyby powiedziano, że gram za mocno.
Przyszedł wczoraj na scenę hr. Dietrichstein, osoba bliska cesarza; mówił ze mną dużo po francusku; chwalił i zachęcał, żeby dłużej w Wiedniu zostać. Orkiestra piorunowała na moje źle pisane nuty i krzywiła się aż do improwizacyi, po której biła także brawo wśród oklasków i okrzyków całej publiczności. Widzę, że ją mam za sobą, o innych artystach jeszcze nic nie wiem; nie powinni być nieprzyjaźni, bo wiedzą, że nie dla korzyści materyalnych grałem.
Pierwsze więc moje wystąpienie, o ile było niespodziane, o tyle szczęśliwe. Hube powiada, że człowiek nigdy zwyczajną drogą i podług ułożonego przez siebie planu, nie dojdzie do niczego, potrzeba coś losowi zostawić. Tak też na los szczęścia dałem się na koncert namówić. Jeżeli w gazetach mię tak wychłoszczą, że nie będę mógł się więcej światu pokazać, zdecydowałem się malować pokoje, bo pędzlem przez papierek najłatwiej ciągnąć, a zawsze się jest synkiem Apollina.
Ciekawym co na to wszystko powie pan Elsner; może mu się niepodoba żem grał? Ale tak mię odurzyli, żem się nie mógł wymówić. Zdaje mi się zresztą, iż nic złego nie zrobiłem. Nidecki wczoraj szczególniej, bardzo wiele okazywał mi przyjaźni [34]; przeglądał, poprawiał głosy orkiestrowe i szczerze się cieszył z oklasków.
Grałem na instrumencie Graffa.
Dziś mędrszy i doświadczeńszy jestem o jakie 4 lata.
Ah! Dziwiliście się pewno, żem przeszły list Maderą przypieczętował; lecz tak byłem roztargniony, iż wziąłem pierwszą lepszą pieczątkę kelnera co leżała pod ręką i prędko list zapieczętowałem.

Czwartek 13 sierpnia.

Jeżeli kiedy, to teraz radbym żebyśmy razem byli. Dziś poznałem hr. Lichnowskiego; nie mógł mię dosyć nachwalić, Würfel mię do niego zaprowadził. Jest-to ten sam, co był największym przyjacielem Beethovena. Głos powszechny utrzymuje, żem się noblessie tutejszej podobał. Schwarzenbergowie, Wrbny itp. nadzwyczaj chwalili delikatność i elegancyę gry mojej; dowodem tego hr. Dietrichstein co był u mnie na scenie. Pani Lichnowska z córką, u których byłem dzisiaj na herbacie, cieszy się nieskończenie, iż w przyszły wtorek dam drugi koncert. Powiedziała mi ona, że gdy będę przez Wiedeń do Paryża jechać, ażebym nie zapomniał być u nich, a dadzą mi list do jakiejś comtessy, siostry samego Lichnowskiego. Wiele grzeczności.
Czerny dużo mi komplimentów nagadał, Schuppanzigh i Gyrowetz także.
Dziś w Antiken gabinecie, widzi mię jakiś Niemiec; gdym słowo przemówił, pyta się Celińskiego czy to Chopin? i z wielkiemi sussami przypada do mnie, cieszy się, że ma przyjemność poznać bliżej takiego Künstlera, mówiąc: „Sie haben mich vorgestrn wahrhaft entzückt und begeistert.“ Był-to ten sam, co obok Maciejowskiego siedząc, strasznie się Chmielem cieszył.
Już trzeciego koncertu nie dam i drugiego nie grałbym nawet, gdyby nie to, że koniecznie chcieli, a potem przyszło mi na myśl, iż w Warszawie mogliby powiedzieć: „Cóż tam, jeden koncert dał i wyjechał, może się źle wydał.“ Obiecują mi dobrą recenzyę. Byłem dziś u żurnalisty; podobałem mu się na szczęście.
Nie piszę ile Würfel dla mnie dobry, bo tego opisać nie można.
I drugi raz gram darmo, a to dla ujęcia sobie pana hrabiego, któremu chudo w kieszeni (ale to w sekrecie). Mam grać Rondo i improwizować.
Jestem zresztą zdrów i wesół, jem i piję dobrze. Wiedeń mi się podoba i Polaków w nim dosyć; w balecie nawet jest jeden, który podczas mego wystąpienia tyle się o mnie troszczył, że mi sam wodę z cukrem przynosił, dodawał serca itp.
Panu Elsnerowi proszę to wszystko opowiedzieć i przeprosić go, że nie piszę, ale tak jestem rozerwany, że nie wiem gdzie mi się godziny podziewają.
Panu Skarbkowi co mię głównie namawiał na danie koncertu, dziękuję, bo to już wstęp na świat.

Dnia 19 sierpnia 1829 r.

Jeżeli pierwszą razą zostałem dobrze przyjęty, to wczoraj jeszcze lepiej. Trzy razy brawo się wznawiało, gdym się ukazał na scenie; publiczność liczniej się zgromadziła. Baron.... nie wiem już jak się nazywa, teatralny finansista, dziękował mi za recetę, mówiąc: „iż jeżeli zebrano się tak licznie, to z pewnością nie dla baletu, który wszyscy dobrze znają.“ Mojem Rondem ująłem sobie wszystkich z professyi muzyków. Zacząwszy od kapellmejstra Lachnera, aż do stroiciela fortepianów, dziwią się piękności kompozycyi. Wiem, iż podobałem się damom i artystom. Gyrowetz stojący blisko Celińskiego, krzyczał i bił brawo. Tylko zakamieniałym Niemcom nie wiem czylim dogodził. Wczoraj jeden z nich wraca z teatru, a już siedziałem przy kolacyi; więc pytają go drudzy jak się bawił? „Piękny balet,“ odpowiedział. „Ale akademia?“ Widać, że mię poznał, chociaż byłem do niego tyłem obrócony, gdyż o czem innem zaczął mówić. Czułem się w powinności nie przeszkadzanie mu w wylaniu uczuć i poszedłem spać, mówiąc sobie:

„Jeszcze się ten nie urodził,
Coby wszystkim dogodził!“

Dwa razy grałem, drugim razem jeszcze lepiej zastałem przyjęty; idzie to crescendo, a zatem tak jak ja lubię.
Ponieważ dziś wieczorem o 9 wyjeżdżam, więc muszę rano wizyty pooddawać. Wczoraj Schuppanzigh wspominał, że kiedy tak prędko Wiedeń opuszczam, to powinienem wkrótce wrócić. Odpowiedziałem, że przyjadę się uczyć; na to ów baron wtrącił: „iż w takim razie nie mam po co przyjeżdżać“ — a co zostało innemi głosami potwierdzone. Są to komplimenta, ale pocieszające. Nikt mię tu za ucznia brać nie chce. Blahetka powiedział, iż się niczemu tyle nie dziwi, jak że ja się w Warszawie tego nauczyłem. Odpowiedziałem, iż z p. Żywnym i Elsnerem, największy osioł by się nauczył. Przykro mi, że jeszcze żadnym dziennikiem zaświadczyć się nie mogę; wiem, iż recenzya w redakcyi tego pisma które zaprenumerowałem, a które już do Warszawy odsyłać będzie pan Bäuerle redaktor, leży napisana[35]. Nie wiem, może czekali drugiego wystąpienia. Wychodzi ono dwa razy na tydzień: we wtorek i sobotę; może też wprzód odemnie coś pomyślnego albo niepomyślnego na moją stronę czytać będziecie.
Uczonych i czułych ująłem. Będzie o czem gadać
Chciałem co innego napisać, — ale tak mi w głowie wczorajszy dzień siedzi, że nie mogę myśli zebrać do kupy...
Moje finanse dotychczas dobrze stoją.
Byłem teraz właśnie u Schuppanzigha i Czernego z pożegnaniem. Czerny czulszy aniżeli wszystkie jego kompozycye.
Zapakowałem już mój tłomoczek, jeszcze tylko muszę się udać do Haslingera, a ztamtąd do kawiarni naprzeciw teatru, gdzie Gyrowetza, Lachnera, Kreutzera, Seyfrieda itp. zastanę.
Za dwie noce i jeden dzień, będziemy w Pradze; o 9tej wieczorem siadamy do eilwagenu; śliczny będzie wojaż, śliczna kompania.

Praga, sobota 22 sierpnia 1829 r.

Po czułych w Wiedniu pożegnaniach, istotnie że czułe, bo mi panna Blahetka dała swoją kompozycyę z własnoręcznym podpisem na pamiątkę[36], a ojciec jej, kazał mi uściskać papę, mamę i powinszować takiego syna. Młody Stein płakał, Schuppanzigh, Gyrowetz, słowem wszyscy artyści najczulej mię żegnali.
Po takich więc historyach i obietnicy, że wrócę, wsiadłem do eilwagenu. Odprowadzał nas Nidecki i jeszcze dwóch Polaków, półgodziną później do Tryestu odjeżdżających. Bawili oni kilka dni w Wiedniu i często się z nami widywali. Jeden z nich, nazywa się Niegolewski z Wielkopolski, młody chłopiec, jadący do wód z guwernerem, a raczej towarzyszem podróży Kopytowskim, akademikiem warszawskim. Pani Hussarzewska, u której byłem na pożegnaniu (poczciwi i godni oboje), chciała mię zatrzymać na obiedzie, ale nie miałem czasu, trzeba było lecieć do Haslingera. Ten także po czułych życzeniach powrotu i uczynieniu serio obietnicy, że moje Waryacye wyjdą dopiero za pięć tygodni, ażeby na jesień świat niemi zarzucić, poleca się papie i kłania, choć znać nie ma przyjemności.
Wsiadamy do eilwagenu; jakiś młody Niemiec z nami. Ponieważ dwie noce i dzień mieliśmy siedzieć koło siebie, więc zabieramy znajomość. Jest-to kupiec z Gdańska, znający Pruszaków, Sierakowskiego z Waplewa, Jawurka, Ernemanna, Gresserów i t. p. Przed dwoma laty był w Warszawie, nazywa się Normann. Mieliśmy z niego doskonałego towarzysz podroży; wracał właśnie z Paryża. Stajemy w jednym hotelu i postanowiliśmy razem, zwiedziwszy Pragę, puścić się do Teplitz i Drezna. Dzieciństwem byłoby nie korzystać ze sposobności widzenia Drezna, zwłaszcza, że finanse pozwalają, a w czterech wygodna i tania podróż.
Po wielkich kuksach i kołataniach w eilwagenie, wczoraj o 12tej w południe stanęliśmy w Pradze, więc zaraz do table d’hote. Po obiedzie, udaliśmy się do Hanki, do którego pan Hube dał Maciejowskiemu list polecający. Żałowałem, że mi nie przyszło na myśl pisać do p. Skarbka, prosząc o list polecający do tego znakomitego uczonego. Zabawiwszy się w katedralnym kościele na zamku, nie zastaliśmy Hanki w domu. W ogóle miasto piękne, jak z zamkowej góry widać; wielkie, stare i niegdyś zamożne. Dostałem sześć listów z Wiednia przed samym wyjazdem, pięć od Würfla, jeden od Blahetki do Pixisa[37], żeby mi konserwatoryum pokazał. Chcieli też bym tu wystąpił, ale trzy dni tylko zabawię; zresztą, nie mam ochoty popsuć tego, com sobie w Wiedniu pozyskał, (bo i Paganiniego tutaj wywecowali), — dam więc pokój. Te pięć listów od Würfla, są do dyrektora i kapellmejstra teatru, do pierwszych tutejszych muzycznych figur. Oddam je, gdyż mię o to usilnie prosił, ale grać nie myślę. Poczciwy Würfel, dał mi także list do Klengla w Dreznie.
Kończę pisać, bo czas pójść do Hanki; zarekomenduję mu się jako chrzestny syn Skarbka, spodziewam się, że nie będzie potrzeba listu.

Drezno 26 sierpnia 1829 r.

Zdrów jestem i wesoluteńki. Dziś tydzień jak w Wiedniu nie wiedziałem jeszcze, iż będę w Dreznie. Piorunem lecz nie bez korzyści zwiedziliśmy Pragę. Hanka ucieszył się, żem mu dał wiadomość o panu Skarbku. Musieliśmy się w jego książkę, poświęconą odwiedzającym Muzeum pragskie, a szczególne jego względy mającym, wpisać. Jest tam już Brodziński, Morawski i t. p. Każdy więc z nas ruszył konceptem; jeden wierszem, drugi prozą. Szwejkowski wpisał perorę. Co tu muzykantowi zrobić? Na szczęście, Maciejowskiemu przyszła myśl zrobienia czterech strof mazurka; dorobiłem muzykę i wpisałem się wraz z moim poetą jak tylko można najoryginalniej. Hanka się ucieszył, był to bowiem Mazur do niego, do jego zasług na polu słowiańszczyzny wystosowany. Dał mi dokompletowanie widoków pragskich dla pana Skarbka[38]. Nie będę się rozpisywać gdzie nas wodził, po jakich ślicznych widokach; braknie mi miejsca na opisywanie wspaniałego katedralnego kościoła ze srebrnym św. Janem Nepomucenem, pięknej kaplicy Wacława, wykładanej ametystami i innemi drogiemi kamieniami... jak przyjadę to opowiem.
Listy do Pixisa od Blahetki i Würfla, zjednały mi jak najgrzeczniejsze przyjęcie. Pixis porzucił lekcye, zatrzymał mię u siebie i wypytywał o wiele rzeczy. Spojrzawszy na biórko, widzę bilet wizytowy Klengla; pytam czy może imiennik tego sławnego drezdeńczyka jest w Pradze? Odpowiedział, że sam Klengel dopiero co przyjechał i nie zastawszy go w domu, zostawił bilet. Ucieszyłem się, bom miał list do niego z Wiednia, o czem gdym wspomniał Pixisowi, prosił na poobiedzie do siebie, bo to była godzina, którą mu Klengel dla widzenia wyznaczył. Jakoś razem zeszliśmy się na schodach Pixisowych. Słyszałem go grającego swoje Fugi ze dwie godziny. Ja nie grałem, bo mię nie proszono. Ładnie gra, lecz jabym pragnął lepszego (cicho)[39].
Klengel dał mi list: „All Ornatissimo Signor Signor Cavaliere Morlaechi, primo maestro della Capella Reale,“ w którym jak mi powiedział, prosi go, żeby mi pokazał całe Wesen muzyczne w Dreznie i zaprowadził do panny Pechwell, jego uczennicy, najpierwszej według jego przekonania tamtejszej fortepianistki. Czuły był bardzo; przed wyjazdem bawiłem u niego ze dwie godziny. Jedzie do Wiednia i Włoch, mieliśmy o czem mówić.
Sliczna znajomość, cenię ją więcej nad Czernego biedaka (cicho!).
W Pradze bawiliśmy wszystkiego trzy dni. Anim się obejrzał jak czas zleciał. Mam zawsze jakieś zajęcia i dlatego w wigilię wyjazdu, wychodzę z gabinetu, nie zapięty wpadam do innej stancyi i dopiero na środku, wesoły jakiś wojażer powiada mi ze zdziwieniem: „Guten Morgen!. — Bitte um Verzeihung!“ i drapnąłem w nogi. Stancye bowiem były bardzo do siebie podobne.
Wyjechawszy z Drezna separatwagenem o 12 w południe, wieczorem przybyliśmy do Teplitz.
Nazajutrz w Badeliste, znalazłem nazwisko Ludwika Łempickiego, poszedłem zaraz powie- dzieć mu dzień dobry; ucieszył się i powiedział, że jest tu wielu Polaków, pomiędzy innymi Pruszak stary, Koehler Józef i Kretkowski z Kamionny. Jadają razem „im deutschen Saale“ lecz że on dzisiaj nie będzie na obiedzie, gdyż proszonym jest do zamku, do księstwa Clary. Jest-to znaczna, prawie udzielna familia, ogromne dobra i samo miasto Teplitz posiadająca. Księżna Clary jest siostrą Chotek’a, namiestnika czeskiego. Prosił mię Łempicki, ażebym mu zrobił przyjemność i udał się z nim na wieczór do księstwa, że on tam jest jak w domu i że przy obiedzie wspomni o tem. Ponieważ ten dzień poświęciliśmy na zwiedzenie okolic, więc przystałem.
Chodziliśmy wszędzie, byliśmy także w Dux, w pałacu Walensteinów; jest tam kawałek czaszki tego wielkiego wodza, hallebarda którą był zabity i wiele innych pamiątek. Wieczorem zamiast pójść do teatru, ubrałem się, wdziałem białe rękawiczki z ostatniego w Wiedniu wystąpienia i o wpół do dziewiątej z Łempickim udałem się do księztwa.
Wchodzimy: „kleine aber honette Compagnie.“ Jakiś książe austryacki, jakiś generał, którego nazwiska zapomniałem, jakiś angielski okrętowy kapitan, kilku młodych elegantów podobno także książąt austryackich i jeden generał saski, nazwiskiem Leiser, strasznie orderowy i z kresą na twarzy.
Po herbacie, przed którą dużo z samym ks. Clary rozmawiałem, matka jego prosiła mię, ażebym „raczył“ usiąść do fortepianu, (fortepian dobry Graffa). „Raczyłem“ ale z mojej strony, prosiłem także, ażeby „raczyli“ dać mi temat do improwizacyi.
Zaraz tedy pomiędzy płcią żeńską obsiadłą koło dużego stołu i haftującą, strykująeą, dziergającą, gruchnęło „un théme, un théme.“ Trzy nadobne księżniczki zmawiały się, aż jedna odwoławszy się do pana Fritsche (ilem zauważał guwernera młodego Clary), a ten za powszechną zgodą, dał mi temat z Mojżesza Rossiniego[40].
Improwizowałem — i jakoś tak szczęśliwie, że generał Lejser długo potem ze mną rozmawiał, a dowiedziawszy się, że jadę do Drezna, natychmiast napisał do barona von Friesen list następujący:
„Monsieur Frédéric Chopin est recommandé de la part du Général Leiser à Monsieur le Baron de Friesen, Maitre de Cérémonie de S. M. le Roi de Saxe, pour lui être utile pendant son séjour à Dresde, et de lui procurer la connaissance de plusieurs de nos premiers artistes.“ Pod spodem po niemiecku: „Herr Chopin ist selbst einer der vorzüglichsten Pianospieler, die ich bis jetzt kenne.“ Wypis słowo w słowo z biletu generała Leisera, ołówkiem pisanego i nie zapieczętowanego.
Grałem tego wieczora cztery razy, a ksieżniezki chciały, ażebym jeszcze został w Teplitzach i nazajutrz był u nich na obiedzie. Łempicki nawet podejmował się zabrać mię z sobą do Warszawy, bylebym dłużej zabawił. Lecz nie chcąc opuszczać kolegów, z wielkiem podziękowaniem odmówiłem.
Wczoraj więc o 5tej rano, najętym za dwa talary furmanem wyruszywszy z Teplitz, przybyliśmy do Drezna o 4tej po południu. Spotkałem zaraz Lewińskiego i Łabęckich.
Bardzo mi się podróż szykuje; dziś Faust Goethego. a w sobotę jak mi Klengel mówił, opera włoska.
Wczoraj wieczorem list zaczęty, dziś rano kończę.
Ubieram się, idę do barona Friesego i Morlacchiego, bo nie mam czasu do stracenia. Za tydzień myślimy ztąd wyruszyć, wprzód jednak zwiedzimy Szwajcaryę saską jeżeli pogoda posłuży. Zabawiwszy w Wrocławiu dni parę, dopiero ztamtąd do domu. Tak mi się spieszy do Was najukochańsi Rodzice, żebym nie chciał do pp. Wiesiołowskich wstępować. Dopiero opowiem historyę, awantury, ale ładne, ładne.
(P. S.).
„Maitre de Cérémonie“ baron de Friesen, przyjął mię grzecznie, pytał się gdzie stoję; oświadczył, iż żałuje, że szambelana mającego zwierzchność nad kapelą niema teraz w Dreznie, ale że się dowie kto go zastępuje i ze jakkolwiek mój pobyt krótki w tem mieście, jednak dołoży wszelkich starań, aby mógł mi się choć w czemkolwiek przysłużyć. Ceremonij, ukłonów pełno. Resztę chowam do listu, który najprędzej za tydzień albo za półtora z Wrocławia napiszę[41].
Widziałem tutejszą galeryę obrazów, wystawę płodów, znaczniejsze ogrody, pooddawałem wizyty, a teraz idę na teatr; spodziewam się, że dosyć na jeden dzień!
(P. S. drugie).
Mój list doczekał się późnej nocy; — wracam z Fausta. Od wpół do 5tej stać trzeba było przed teatrem: widowisko trwało od 6tej do 11tej. Devrient[42], któregom widział w Berlinie, grał Fausta. Dzisiaj właśnie obchodzono tu ośmdziesiątą rocznicę życia Goethego. Okropna, ale wielka fantazya. W czasie antraktów grano wyjątki z opery tego imienia Spohra[43]... Idę spać... Jutro rano czekam na Morlacchiego, z nim pójdę do panny Pechwell. Nie ja do niego, lecz on do mnie przychodzi! Ha, ha, ha!... Dobrej nocy!

Wasz Fryderyk.“


ROZDZIAŁ VI.
Wpływ ostatniej podróży na Chopina. — Listy do Tytusa Woyciechowskiego. — Pożegnalne koncerta. — Chopin opuszcza kraj.

Z listów powyższych widzimy, szczęśliwym był Fryderyk z tej swojej kilko-tygodniowej za granicę wycieczki. Dwukrotne wystąpienie publiczne z koncertami w Wiedniu, w tej siedzibie Haydnów, Mozartów, Beethovenów, napawa go radością, bo nareszcie przekonał się, że na prawdę coś mnie, że posiada rzeczywisty talent, który pomyślną przyszłość w dziedzinie sztuki zapewnić mu może. Listy te różnią się znacznie od poprzednich, przed rokiem z Berlina pisywanych; widać w nich większą dojrzałość sądu, poważniejszy pogląd na ludzi, o karykaturach nic nie wspomina, lubo mu zapewne wzorów do nich nie brakowało. Zresztą Fryderyk poznaje się z ludźmi znakomitymi, dziwi się: „że oni się jemu dziwią“ — ale rozprawia z nimi o sztuce, zdumiewa ich talentem swoim. „Tutejsi mówią“ — pisze w jednym z listów — „że Wiedeń dużoby stracił, gdybym wyjechał nie dawszy się słyszeć. Są to wszystko dla mnie rzeczy niepojęte!“ Każdy z tych listów zaczyna pisać drobnym, czytelnym i wprawnym charakterem; ku końcowi zwykle się niecierpliwi, litery przybierają większe rozmiary, nareszcie zaczętego wyrazu nie może już dokończyć, spieszy się widocznie. Polszczyzna w nich wyborna, jędrna, zwroty swobodne, naturalne, a dziwnie czasem niespodzianej humorystycznej oryginalności. Już to dobry humor na chwilę Fryderyka nie odstępuje. W jednym na małej ćwiartce liście, przysłanym przez osobę wcześniej od niego do Warszawy wracającą, taki położył adres: „Wielmożnemu Imć Państwu Chopinostwu, Profesorstwu w Warszawie, a memu kochanemu Rodzicielstwa na ten raz w Dreznie bawiącego syna.“ Oprócz zwykle umieszczonych na końcu każdego listu słów: „całuje rączki i nóżki najukochańszych Papy i Mamy“ lub coś podobnego, często dodaje: „Dzieciom (siostrom) buzi, buzi!“ albo: „Dzieci całować póki dziur nie będzie!“ Dla Żywnego, Elsnera, bliższych przyjaciół i kolegów, nie zapomina nigdy prosić o przesłanie swoich ukłonów.
Weszło to już w zwyczaj, że kiedy mowa o Chopinie, rozwodzić się o jego wątłej, delikatnej, zdenerwowanej, chorobliwej postaci, aż do zbytku, aż do przesady. Ci co go osobiście nie znali za młodu, gdy piszą o nim, mają sobie za obowiązek objaśniać, iż to była istota dla której „życie było cierpieniem, cierpienie życiem“ — skazana skutkiem nieuleczonej choroby, lada chwila na śmierć przedwczesną itp.“ Liszt w wzmiankowanem dziele swojem, tak z tego powodu charakteryzuje Chopina, jako młodzieńca mniej więcej piętnastoletniego: „Było coś w nim raczej na podobieństwo owych idealnych wytworów, któremi legendowa poezya średniowieczna lubiła przyozdabiać gotyckie świątyń przedsionki. Niby anioł, wysmukłych w sobie a przeczystych olimpijskich kształtów, z pięknem zasmuconej kobiety obliczem, na którem grał jednocześnie wyraz tkliwy i surowy, dziewiczy i namiętny[44].
Był przekonany, że lada dzień żyć przestanie — w tej też myśli całem sercem przyjmując troskliwość przyjaciela (?), starannie jednak przed nim ukrywał: jak dalece, zdaniem swojem, czas już niedługi korzystać z niej będzie. W tym względzie powierzchownie zdawał się nawet wielką mieć odwagę i jak bądź przekonania o bliskiej śmierci młodzieńczą nie zbywał niedbałością, niemniej z pewną gorzką rozkoszą spełnienia swych przewidzeń czekał (?!).“
Są to wszystko czułe, poetycznie brzmiące frazesy, ale frazesy tylko, mianowicie w owej epoce życia Chopina najzupełniej niezgodne z prawdą. Ani on wyglądał: „niby anioł wysmukłych w sobie przeczystych olimpijskich kształtów z pięknem zasmuconej kobiety obliczem, — ani był przekonanym, że lada dzień żyć przestanie. Owszem przeciwnie: jak czytelnicy sami z własnoręcznych listów jego dopiero co przekonać się mogli, Fryderyk jak najzwyczajniejszy ze śmiertelników, miał się wciąż dobrze, był zawsze wesół, biegał za wizytami, oglądał co było ciekawego do widzenia, w ciągu zaś jednego tygodnia grał dwa koncerta publicznie i t. p. Zaiste, potrzeba młodości i niepospolitego zdrowia, ażeby tak jak on naprzykład, w ciągu jednego dnia w Dreznie, zwiedzić galeryę obrazów, wystawę płodów i przemysłu, oglądać znaczniejsze ogrody, oddawać wizyty, od wpół do 5tej po południu stać pod kasą teatru, ażeby dostać bilet na Fausta, który się zaczynał o 6tej a trwał do 11tej, w dodatku wróciwszy do hotelu, zamiast pójść spać, kończyć jeszcze list do rodziców! Był on zawsze delikatnej budowy ciała, to prawda, lecz zdrów i dosyć silny, aby nawet trudy ówczesnych dyliżansowych podróży znosić bez wielkiego zmęczenia. Choroba dopiero w dziesięć lat później, skutkiem nieoględnego i wyczerpującego fizyczne siły w Paryżu życia, zagrażać mu poczęła. Zresztą, czyż rodzice byliby pozwalali na przejażdżki za granicę, gdyby ich ukochany jedynak był chorowitym albo cierpiącym; czyliżby się mogli tak łatwo zdecydować na wysłanie go na wielką, mającą trwać najmniej dwa lata podróż artystyczną, jak to niebawem miało nastąpić? Jeżeli w ostatnich latach życia, ulegał wycieńczeniu sił fizycznych skutkiem rozwinięcia choroby co go do grobu wpędzić miała, w młodości przeciwnie, cieszył się stale dobrem zdrowiem. W ciągu lat wielu, raz tylko przez tydzień chorował i to z zaziębienia, jak nas osobiście Wilhelm Kolberg, współtowarzysz zabaw dziecinnych, a następnie kolega szkolny Fryderyka i mieszkający z nim w jednym domu, zapewniał. Wprawdzie jako jedynak pieszczonym był przez matkę i siostry: nieustannie wołano na niego, aby się szanował, aby starannie okrywał, gdy wychodził w chłodną porę roku na ulicę. On sam śmiał się nieraz z tej zbytniej o jego zdrowie troskliwości, ale posłuszny był matce, spełniał jej życzenia. Miewał on chwile, w których stawał się więcej zamyślonym, zamkniętym w sobie, unikającym rozmowy, rozrywek; lecz to bywało wtedy, gdy miał umysł zajęty nową jaką kompozycyą, gdy tworzył dzieło muzyczne. Zresztą lubił wesołe zabawy i chętnie także innym do zabaw dopomagał. Zdarzało się, że gdy nie było komu grać do tańca, a towarzystwo miało ochotę pląsać, albo gdy umyślnie do tego najęty muzykus, nie dobrze wywiązywał się z obowiązku, wtedy Fryderyk zasiadał ochoczo do fortepianu i godzinami całemi grywał do tańca mazury, walce, kontredanse, nie okazując najmniejszego zmęczenia, aby tylko zabawa szła wesoło. Nawet później jeszcze, w Paryżu, chociaż uważanym był już przez świat cały za znakomitego artystę, chociaż imię jego otoczone było blaskiem europejskiej sławy, nie wahał się w polskich domach to samo czynić, gdy widział, iż młodzież ma ochotę potańczyć... ale wróćmy do właściwego toku opowiadania.
Po ostatniej zagranicznej wycieczce, Fryderyk spoważniał już nieco; wszak sam pisał: „iż stał się mędrszym i doświadczeńszym o jakie cztery lata.“ Więc zastanawiał się często nad okolicznościami towarzyszącemi jego w Wiedniu, Pradze i Dreznie pobytowi. Ludzie, jak zwyczajnie ludzie, na bliższem ich poznaniu, stracili może trochę w oczach jego ten urok, który ich otacza, gdy się na nich patrzy zdaleka; jednakże uprzejmość i dowody bezinteresownej przychylności licznie młodemu współkoledze okazywane, wyrobiły w nim korzystne w ogólności dla nich usposobienie, jakie nie w dalszym jego artystycznym zawodzie nieraz uległo cierpkiemu rozczarowaniu. Artyści wiedeńscy widzieli w nim młodzieńca muzykalnie bardzo wykształconego, lecz niemającego zamiaru walczyć z nimi o lepsze, lub stawać im na przeszkodzie, współzawodniczyć, a tem bardziej odbierać im chleb powszedni. Więc dla przelatującego wędrowca, okazali się przychylni. Pomimo niepewności i bojaźni cechującej zwykle pierwsze na polu koncertowem kroki każdego niezarozumiałego o sobie artystę, Fryderyk występując publicznie w Wiedniu, w tej siedzibie Haydna, Mozarta, Beethovena, doznaje jak najpochlebniejszego przyjęcia. To go istotnie uderzyło i dało mu wiele do myślenia. Jeżeli jako wirtuoz nie czynił potężnego na słuchaczach wrażenia, jeżeli nawet utrzymywano, iż gra za słabo, to dla kompozycyi jego miano tylko bezwarunkowe pochwały. „Uczonych i czułych ująłem“ powiada; w słowach tych leży cała charakterystyka jego talentu, w samej rzeczy, talent Chopina nie miał i nie mógł nigdy działać na massy; gra jego zbyt wykończona, spokojna, pełna głębokiego melancholicznego uczucia, przytem niewysłowionej wytworności, właściwszą była dla mniejszego, wybrańszego koła słuchaczy. Kompozycye zaś odznaczające się dziwnie oryginalną formą, tudzież poetycznością melodyjnych pomysłów w bogatą harmonię przybranych, musiały zachwycać i zdumiewać prawdziwych znawców muzyki.
Przytaczamy jeszcze dwa listy Fryderyka, pisane w Warszawie w kilka dni po powrocie jego z zagranicy do Woyciechowskiego, w nich bowiem znajdziemy dopełnienie tej ważnej w następstwa dla przyszłej jego karyery podróży.

„Warszawa 12 września 1829 r.

Najdroższy Tytusie!
Jeszczebyś żadnej odemnie nie miał wiadomości, gdyby nie Wincenty Sk.... Spotkałem go i wspomniał, że dopiero ku końcowi tego miesiąca będziesz w Warszawie... Myślałem, że ustnie się dowiesz o moim wielkim wojażu coby mię więcej było ucieszyło, bo szczerze, wolałbym z tobą pomówić. Ale kiedy tak, ’wiedzże kochanie, żem był w Krakowie, Wiedniu, Pradze, Dreznie, Wrocławiu. Tydzień pierwszy zeszedł nam w Krakowie na samych spacerach i zwiedzaniu okolic. Ojców istotnie ładny, lecz ci nie będę o nim pisać, bo chociaż tam nie byłeä, to wiesz z opisu bardzo wiernego Tańskiej, gdzie co jest i jak jest. W wesołej kompanii zajechałem do Wiednia i jeżeli Krakków mię zajął tak, że mało chwil na myślenie o domu i o tobie poświęcić mogłem, to Wiedeń tyle mię oszołomił, zadurzył, omamił że dwa tygodnie przeszło siedząc bez litery w domu, żadnej nieczułem tęsknoty.
Wystaw sobie, w tak krótkim czasie kazali mi dwa razy grać na cesarsko-królewskim teatrze! Rzeczy tym sposobem się działy. Haslinger mój edytor wspomniał mi, że dla moich kompozycyj lepiej byłoby, gdybym wystąpił w Wiedniu; że moje imię nieznane, a kompzycye trudne i niepozorne. Ja jednak nie mylśląc teraz jeszcze na seryo występować, zresztą niegrawszy od paru tygodni, odmówiłem mówiąc, że nie jestem w stanie popisywać się przed tak znakomitą publicznością; — na tem stanęło. Gdy tymczasem nadszedł hr. Gallenberg, co to piękne balety pisze, a który w Wiedniu jest na czele teatru i temu mię Haslinger jako tchórza bojącego się wystąpić, zaprezentował. Hrabia był tyle grzeczny, że ofiarował teatr, a ja tyle byłem o sobie przekonany, żem mu podziękował odmawiając. Nazajutrz puka ktoś do stancyi; patrzę, wchodzi Würfel. Zaklina i powiada, że wstydbym zrobił rodzicom, Elsnerowi i zresztą samemu sobie, gdybym mając okazyę, nie dał się słyszeć w Wiedniu. Tyle mię odurzyli, żem przystał na koncert, a Würfel w ten moment wszystkiem się zajął. Nazajutrz ogłoszono o tem na afiszach. Już cofnąć się było trudno, a ja jeszcze nie wiem co mam grać i jak mam grać!
Trzech fabrykantów ofiarowało mi do stancyi fortepiany; podziękowałem, bom za mały miał pokój, i te kilka godzin gry nie byłyby mi wiele pomogły, zwłaszcza, że z. dwa dni wystąpić miałem. W jednym więc dniu, zabrałem znajomość z Maysederem, Gyrowetzem, Lachnerem, Kreutzerem, Schuppanzighem, słowem ze wszystkimi większymi artystami Wiednia.
Członkowie orkiestry na próbie kwasili mi się. Najwięcej oto im szło, żem dopiero co przyjechał i zaraz ni ztąd ni zowąd, i jeszcze własne kompozycye gram. Zacząłem więc próbę od Waryacyi tobie ofiarowanych, które miały być poprzedzone przez Rondo krakowskie: przeszły dobrze, ale Rondo parę razy zaczynałem, a orkiestra okropnie się mięszała i zganiała na złe pismo. Całej tej konfuzyi przyczyną były pauzy inaczej u dołu, a inaczej u góry pisane, lubo zapowiedziało się, że górne tylko numera idą. Była to moja po części wina, alem się spodziewał, że mię zrozumieją; tymczasem gniewała ich ta nieakuratność. Dosyć, że tyle mi fochów nastroili, że już miałem się na pogotowiu na wieczór rozchorować.
Ale Demar, reżyser teatralny, pomiarkowawszy, że to mała niechęć członków orkiestry (zwłaszcza, że Würfel chciał dyrygować, a oni go nie lubią, nie wiem dlaczego), więc wniósł, żebym zamiast grać Rondo, improwizował. Jak to powiedział, orkiestra duże oczy zrobiła! Tak byłem tem zirytowany, że z rozpaczy przystałem na to; i kto wie, w czy ten mój nieszczęśliwy humor i ryzyko, nie były mi bodźcem do lepszego wieczorem wystąpienia. Jakoż nic mię nie zatrwożył widok publiczności wiedeńskiej. A ponieważ tam nie ma zwyczaju, żeby orkiestra występowała na scenę, tylko na swoich pozostaje miejscach, więc ja blady, z wyróżowanym kompanem do przewracania kart (który mi się chwalił, że Moschelesowi, Hummlowi, Herzowi karty przewracał) zasiadłem do do przedziwnego, może wówczas najlepszego wiedeńskiego instrumentu Graffa.
Wierzaj mi, żem grał z desperacyą. Tyle jednak Waryacye efektu zrobiły, że prócz tego, iż po każdej waryacyi oklaskiwano, po skończeniu jeszcze raz na scenę pokazać się musiałem. Intemezzo śpiewała panna Weltheim, nadworna śpiewaczka króla saskiego. Nareszcie przyszedł czas na improwizacyę; nie wiem, ale jakoś tak mi poszło, że orkiestra klaskać zaczęła i znów po odejściu ze sceny przywołany byłem. Tak się skończył pierwszy koncert.
Gazety wiedeńskie suto mię pochwaliły. W tydzień później grałem drugi raz, bo chcieli, z czego byłem kontent, gdyż nikt nie powie, że grał raz i uciekł; zwłaszcza, że na drugim koncercie uparłem się wykonać to Rondo, nad którem Gyrowetz, Lachner i inni tamtejsi mistrzowie, nawet orkiestra (daruj, że tak powiem), unosili się i już nie raz, lecz dwa razy przywołany byłem. Musiałem na drugim koncercie grać powtórnie Waryacye, bo się strasznie damom podobały i Hastingerowi. Wyjdą w Odeonie[45].
Lichnowski, ów niegdyś przyjaciel Beethovena, chciał mi swojego fortepianu pożyczyć na koncert (i to wiele), bo mu się zdawało, że mój za słaby. Ale to mój sposób grania, który się znowu damom bardzo podobał, a szczególniej pannie Blahetce, pierwszej fortepianistce wiedeńskiej. Musiała być mi życzliwą (notabene 20 lat jeszcze niema, sprytna, a nawet ładna dziewczyna), kiedy mi swoję kompozycyę na odjezdnem z własnym podpisem na pamiątkę dała.
O drugim koncercie powiedziała gazeta wiedeńska: „jest to młody człowiek idący swoją własną drogą, na której wie, jak się podobać, a która znacznie od wszystkich innych koncertowych form się oddala“ i t. p. Spodziewam się, że dosyć! Zwłaszcza, że kończy: „Pan Chopin dzisiaj także podobał się powszechnie.“ Daruj, że przymuszony jestem powtarzać takie zdania o sobie, ale piszę to do ciebie, a mnie one więcej przyjemności robią, niż nie wiem jakie pochwały oddawane w Kuryerze Warszawskim.
Z Czernym poznałem się za pan brat; na dwa fortepiany często u niego grywałem. Dobry człowiek, ale nic więcej. Ze wszystkich znajomości artystycznych, najwięcej mnie ucieszył Klengel, którego poznałem u Pixisa. Grał mi swoje Fugi (można powiedzieć, że to dalszy ciąg Fug Bacha, jest ich 48 i tyleż Kanonów); jakaż to różnica od Czernego! Klengel dał mi list do Morlacchiego w Dreznie. Morlacchi pierwszy kapellmeister króla saskiego, bardzo mię grzecznie przyjął, był u mnie i zaprowadził do panny Pechwell, uczennicy Klengla, która tam uchodzi za pierwszą fortepianistkę. Dobrze gra[46].
Byliśmy w Szwajcaryi saskiej. Piękności mnóstwo... galerya obrazów cudna! Tylko operę włoską z przed nosa mi wzięto. Tego samego dnia rano wyjechałem, gdy miano grać Crociatto in Egitto; tylkom się tem pocieszał, żem ją w Wiedniu słyszał.
Pani Pruszakowa, Olesia i Kostuś są w Dreznie; na wyjezdnem spotkałem ich, co za radość: „pan Frycek! pan Frycek!“ wołali. Tak mi było przyjemnie, że gdybym był sam, pewno byłbym został. Sam Pruszak w Teplitz, gdziem go też widział. Teplitz śliczne, byłem tam jeden dzień i zaraz na wieczorze u księstwa Clary.
Tak się rozpisałem, że mi się kończyć nie chce. Ściskam cię serdecznie i całuję w same usta, pozwolisz!
Twój Fryderyk.

Warszawa 3 października 1829.

Najdroższy Tytusie!
Piszesz mi, żeś z dwóch gazet dowiedział się o moich koncertach; jeżeli z polskich, w których nieszczęściem, nietylko tómaczyć nie umieli, ale nadto umyślnie na dezawantaż mój poprzekręcali zdania wiedeńskie, o czem ustnie lepiej się dowiesz, nie mogłeś mieć zadowolenia. Sammler wiedeński i Zeitschrift für Literatur, z których mi wyjątki Hube przywiózł, szczegółowo a bardzo pochlebnie (daruj, że ci to piszę), rozbierają grę moją i kompozycye, zowiąc mię na końcu: „Selbständiger Virtuos, voll Zartheit und tiefster Empfindung“. Takie wyjątki żeby ci były pod rękę popadły, nie miałbym się czego wstydzić.
Chcesz wiedzieć, co myślę tej zimy z moją osobą począć? Dowiedz się, że nie zostanę w Warszawie, lecz gdzie mnie okoliczności poniosą? nie wiem. Prawda, że książe Radziwiłł, a raczej ona, bardzo grzecznie zapraszali mię do Berlina, dając nawet mieszkanie we własnym pałacu; ale cóż mi po tem, kiedy mi teraz potrzeba tu siedzieć, gdzie mam tyle dzieł pozaczynanych, zwłaszcza, żem obiecał powrócić do Wiednia i w jednej gazecie tamtejszej napisano, że dłuższy pobyt w Wiedniu byłby korzystnym mojemu wystąpieniu na świat. Sam zapewne uznasz potrzebę mego powrotu do Wiednia, nie dla panny Blahetki, o której, o ile mi się zdaje, pisałem, bo ja już, może na moje nieszczęście, mam mój ideał, któremu wiecznie, nie mówiąc z nim, już pół roku służę, który mi się śni po nocach, na którego pamiątkę skomponowałem Adagio do mojego Koncertu[47], który mi inspirował tego Walca dziś rano, co ci posyłam. Uważaj jedno miejsce + oznaczone. O tem nikt nie wie, prócz ciebie. Jakżeby mi było słodko zagrać ci go najdroższy mój Tytusie! W Trio śpiew bassowy powinien dominować aż do górnego es wiolinu w 5 takcie, o czem ci niepotrzebnie zresztą piszę, bo czujesz.
Z wiadomości muzycznych nic prócz tego, że co piątek bywa muzyka u Kesslera. Wczoraj między innemi grali Octet Spohra, cudnie piękne dzieło.
Do Brzeziny co dzień chodzę[48]. Nie ma nic nowego prócz Koncertu Pixisa, o którym ja nie mam wiele co powiedzieć: Rondo zdaje się być najlepsze.
Nie uwierzysz, jak dla mnie teraz Warszawa smutna; gdyby nie to, że rodzina mi uprzyjemnia pobyt, tobym w niej nie wysiedział. O jakże to przykro nie módz przyjść do kogo, podzielić się z nim smutkiem, radością; jak to niegodziwie, kiedy coś cięży na sercu, a nie ma gdzie ciężaru złożyć! Wiesz do czego to alluzya. Fortepianowi gadam to, cobym tobie nieraz chciał p0wiedzieć....
Myśl wycieczki za granicę, powinienbyś do skutku przywieść. Nieposiadałbym się z uciechy, gdybym mógł razem z tobą jechać; ale mnie inaczej droga wypada jak tobie. Pojadę się uczyć z Wiednia do Włoch, a na przyszłą zimę mam być razem z Hubem w Paryżu, lubo to wszystko jeszcze zmienić się może, zwłaszcza, ze Papa radby mnie do Berlina wysłać, a czego ja sobie nie życzę[49].
Gdybym jechał do Wiednia, możebym obrał drogę na Drezno i Pragę, dla widzenia jeszcze raz Klengla, Konserwatoryum pragskiego i t. p.
Dosyć tego, bo cię już znudzić mogę czczemi wiadomościami, a jabym nigdy nic takiego nie chciał czynić, coby ci się niepodobało. Jeżeli będziesz mógł, dwa słowa mi napisz, a ucieszysz mię znowu na kilka tygodni. Daruj, żem ci posłał Walca, który cię może i rozgniewa na mnie, ale dalibóg chciałem ci nim przyjemność zrobić...
Twój Fr.“
Rozgłos nadany przez warszawskie gazety o wystąpieniach koncertowych Fryderyka w Wiedniu, publiczność przyjęła z serdecznem zadowoleniem. To nawet skłoniło ojca do naradzenia się z Elsnerem i innymi przyjaciołmi domu, względem dalszego z synem postępowania. Wszyscy zgadzali się na to, ażeby go wysłać na dłuższy pobyt za granicę. W istocie, Warszawa za szczupłą była areną dla niezwykłego jego talentu, pod względem zaś muzykalnym, był już prawie skończonym artystą. Kompozycye jego napisane w Warszawie, mogą być policzone do najlepszych, jakie w ciągu życia utworzył. Bezwątpienia talent jego twórczy, zmężniał jeszcze i dojrzał z postępem wieku i artystycznego doświadczenia, lecz ani kierunku swego, ani ducha nie zmienił.
Za poradą Elsnera, zdecydowano, że Fryderyk najprzód pojedzie do Włoch, ztamtąd zaś do Paryża, o czem już w ostatnim liście do Woyciechowskiego pisanym sam wspomina. Trwanie zaś podróży obrachowano na dwa lata.
Jak upływał czas artyście naszemu przez ten rok ostatniego pobytu w rodzinnym kraju, czem się głównie zajmował, co doświadczył, to już najlepiej dowiemy się z listów jego w epoce tej do Woyciechowskiego pisywanych. W nich zarazem znajdą się szczegóły pożegnalnych Fryderyka koncertów, tak silnie na nim samym i na współziomkach jego wywierających wrażenie[50].

„Warszawa 20 października 1829.

Najdroższy Tytusie.
Pomyślisz może, zkąd mi się wzięła taka mania pisania listów, że już trzeci do ciebie w tak krótkim przeciągu czasu posyłam. Jadę dziś o 7mej godzinie wieczorem dyliżansem do Wiesiołowskich w Poznańskie i dlatego wprzód piszę, zwłaszcza, że nie wiem jak długo mi bawić tam wypadnie, lubo paszport tylko na miesiąc wziąłem. Moją myślą jest wrócić za dwa tygodnie. Przyczyną mojego wyjazdu jest tam bytność ks. Radziwiłła w swoich dobrach za Kaliszem. Były bowiem oświadczyny, żebym jechał do Berlina, w jego pałacu mieszkał i tym podobne piękne słówka... Ja jednak żadnej w tem nie widzę korzyści, gdyby się nawet ziścić miało, o czem wątpię, bo już niejedną łaskę pańską na pstrym koniu widziałem. Ale Papa nie chce wierzyć, żeby to miały być tylko „des belles paroles“. I to jest powód mojego wyjazdu, o którym, o ile mi się zdaje, już raz tobie wspominałem. W tym względzie wiesz jak dobrym jestem; dziesięć razy jedno gotowym powtarzać i zawsze za nowość.
Potrzeba ci wiedzieć, że Kessler co piątek daje u siebie małe wieczory muzykalne. Tam się wszyscy schodzą i grają; nie ma nic naprzód układanego, tylko co się z kompozycyi nawinie, to się gra. I tak zaprzeszłego piątku wykonano Koncert Riesa Cis-mol z towarzyszeniem kwartetu, potem Trio Hummla E-dur, Trio Beethovena ostatnie (coś podobnie wielkiego jeszcze nie słyszałem, tam Beethoven szydzi z całego świata); Kwartet księcia Ferdynanda Pruskiego alias Dusseka i na zakończenie śpiewy[51].
Moje Adagio koncertowe Elsner chwalił; mówił, że jest nowe, a co o Rondzie, to jeszcze nie chcę niczyjego wyroku, bo nie jestem dotąd zupełnie z niego kontent. Ciekawym, czy przecie skończę tę pracę, jak wrócę.
Ślicznie ci dziękuję za przysłany list, ucieszyłem się z niego; masz już tę pociechę, że kiedy chcesz, możesz ludzi rozweselać i poprawiać. Nie uwierzysz, jak byłem zły rano, a jaki dobry stałem się po odebraniu twojego listu.
Ściskam cię serdecznie, tak piszą pospolicie na końcu listów, ale nie wiedzą, co piszą; wierzaj mi jednak, że wiem, com napisał, bo cię kocham, jak twój Fryc.

Skomponowałem Etiudę w moim sposobie, jak się zobaczemy, to ci ją zagram.
Warszawa, sobota 14 listopada 1829.

Ostatni twój list odebrałem w Antoninie u Radziwiłła. Byłem tam tydzień; nie uwierzysz, jak mi u niego czas mile zeszedł. Co się tyczy mojej osoby, byłbym tam siedział, dopókiby mię nie wypędzono, lecz moje interesa a szczególniej mój Koncert jeszcze nie skończony, a oczekujący z niecierpliwością ukończenia Finału, przynaglił mię do opuszczenia tego raju. Były tam dwie Ewy, młode księżniczki; nadzwyczaj uprzejme, dobre, muzykalne i czułe istoty. Sama stara księżna wie, ze nie urodzenie czyni człowieka, a tak zobowiązuje swojem obejściem się, że niepodobna jej nie uwielbiać. On, wiesz jak lubi muzykę; pokazywał mi swojego Fausta i wiele rzeczy znalazłem tak dobrze pomyślanych, a nawet genialnych, żem się nigdy po Namiestniku tego spodziewać nie mógł. Między innemi jest jedna scena, w której Mefistofeles kusi Gretchen grając na gitarze i śpiewając jej pod domem, a jednocześnie słychać śpiewy choralne z pobliskiego Kościoła. Ten kontrast wielki efekt w egzekucyi zrobi. Na papierze widać sztucznie ułożony śpiew, a raczej akompaniament djabelski, podczas gdy chór kościelny trzymanym jest w poważnym bardzo tonie. Z tego możesz mieć wyobrażenie o jego sposobie pojmowania muzyki; przytem zabity Gluckista. Muzyka teatralna tyle ma u niego znaczenia, ile maluje położenia i uczucia, dlatego nawet Uwertura nie ma zakończenia, tylko w Introdukcyę wchodzi, a orkiestra wciąż będzie umieszczoną za sceną, aby jej widać nie było, aby poruszeniami smyczków i t. p. rzeczami nie sprawiała słuchaczom dystrakcyi[52].
Napisałem u niego Alla Polacca z wiolonczellą. Nie ma w niem nic, prócz błyskotek, do salonu, dla dam. Chciałem widzisz, żeby się księżniczka Wanda nauczyła. Niby jej przez ten czas lekcye dawałem. Młode to, 17 lat, ładne i — dalipan aż miło było ustawiać paluszki. Ale żart na stronę, wiele ma prawdziwego uczucia muzykalnego i niepotrzeba gadać: a, tu crescendo, a tu piano, a tu prędzej, a tu wolniej i t. dalej. Nie mogłem się wymówić od przysłania im Poloneza mojego F-mol, który zajął księżniczkę Elizę; proszę cię więc przyszlij mi go pierwsza pocztą, bo nie chcę być poczytanym za niegrzecznego, a z pamięci pisać nie chcę kochanku, bobym inaczej może napisał, niż jest w istocie. Możesz sobie wystawić charakter tej księżniczki, kiedy jej codzień tego Poloneza grać musiałem, a nic tak nie lubiła, jak Trio As-dur[53].
Księżna Radziwiłłowa życzy sobie, żebym był w Maju w Berlinie, zatem nic mi nie przeszkadza jechać na zimę do Wiednia. Ile myślę, to przed grudniem nie wyjadę; 6go Papy imieniny, więc chybabym ku końcowi grudnia wyruszył, zatem mam nadzieję widzenia się z tobą.
Nie uwierzysz, jak mi teraz w Warszawie czegoś niedostaje; nie mam komu dwóch słów powiedzieć, na nikogo spojrzeć z zaufaniem. Chciałeś mego portretu; żebym mógł był ukraść jeden księżniczce Elizie, tobym go był tobie posłał; dwa razy mię w sztambuchu zrobiła, o ile mi ludzie gadali, bardzo podobnie. Moje życie... tyś za dobry... a potem wierzaj mi, że ja prawie zawsze przy tobie; ja ciebie nie odstępuję i tak będzie aż do śmierci.
Jeszcze ci raz przypominam Poloneza F-mol; przyślij go moje życie pierwszą pocztą. Napisałem także parę Etudów; przy tobie dobrzebym je zagrał. Kessler wykonał w ostatnią sobotę w Resursie Koncert E-dur Hummla; na przyszłą sobotę może ja grać będę; grałbym twoje Waryacye.

Warszawa 27 marca 1830.

Nigdy mi tak ciebie nie zbywało, jak teraz; nie mam komu się wylać. Twoje jedno spojrzenie po każdym koncercie, byłoby dla mnie więcej warte, aniżeli wszystkie pochwały gazeciarzów. Zaraz po odebraniu listu od ciebie, chciałem opisać ci pierwszy koncert, ale tak byłem roztargniony i zajęty przygotowaniami do drugiego, który zaraz w poniedziałek dałem, żem nie był w stanie myśli zebrać. I dziś wprawdzie taki sam jestem, ale nie będę czekał chwili spokojnego umysłu, chwili tak rzadkiej zawsze dla mnie, bo poczta odejdzie.
Pierwszy więc koncert lubo był pełny. bo od trzech dni naprzód ani lóż, ani krzeseł nie było, nie zrobił na ogóle publiczności takiego wrażenia, jakiegom się spodziewał. Pierwsze Allegro dla małej liczby przystępne, zyskało brawo, ale jak mi się zdaje dlatego, że trzeba się było dziwić co to jest! i niby udawać konesserów. Adagio i Rondo największy efekt sprawiło. Tu już szczerze oklaski i okrzyki dały się słyszeć. Ale co Potpouri z polskich pieśni[54], zupełnie podług mnie celu nie dopięło. Dano brawo, lecz w tem przekonaniu, że trzeba mu dać na odchodnem znać, żeśmy się nie nudzili. Kurpiński[55] zauważał tego wieczora nowe piękności w moim Koncercie; Ernemann był zupełnie kontent, a Elsner żałował, że mój fortepian głuchy i że bassowych passaży słychać nie było. Tego wieczora, o ile paradysowi i ci co w orkiestrze stali, byli zadowoleni, o tyle parter narzekał na ciche granie, i chciałbym być pod Kopciuszkiem[56], żeby słyszeć rozprawy, jakie się tam musiały toczyć o moją osobę. Dlatego to Mochnacki w Kuryerze Polskim, wychwaliwszy mię pod niebiosa, a szczególniej Adagio, na końcu radzi więcej energii. Domyśliłem się, gdzie ta energia siedzi i na drugim koncercie, nie na swoim ale na wiedeńskim grałem instrumencie. Dopiero jeszcze liczniéj jak na pierwszym zgromadzona publiczność, zadowolnioną była; dopiero oklaski, pochwały, że każda nutka jak perełka wybita i zaokrąglona; że na drugim lepiéj grałem niż na pierwszym i t. p. Kiedy mię wywoływano, krzyczano ażebym jeszcze trzeci dał koncert. Rondo Krakowiak, ogromny efekt zrobiło; cztery razy ponawiano oklaski. Kurpiński żałował żem na wiedeńskim fortepianie niegrał Fantazyi, czego się nawet nazajutrz w Kuryerze Polskim Grzymała domagał. Elsner powiedział, że po drugim koncercie dopiero mogą o mnie sądzić, lubo ja ci szczerze powiem, że wolałbym był na swoim grać. Głosem to jest jednak powszechnym, że instrument lepiéj był zastosowany do miejscowości.
Program pierwszego koncertu był tobie wiadomy[57]; drugi koncert zaczął się od Symfonii Nowakowskiego (par complaisance)[58], poczem znowu 1 Allegro z Koncertu. Następnie Bielawski, koncertmeister teatru, zagrał Waryacye Beriota,[59] ponim ja Adagio i Rondo. Drugą część, rozpocząłem Rondem krakowskiem; Meierowa śpiewała aryę Soliwy 2 opery Helena i Malwina, nareszcie improwizowałem na temat pieśni ludowéj: „W mieście dziwne obyczaje“ — co się pierwszo-piętrowym lożom bardzo podobało. Jeżeli ci mam szczerze powiedzieć, to improwizowałem nit tak jak miałem ochotę, bo to nie dla takiego świata było. Mimo to jednak dziwię się, że Adagio tak powszechny efekt zrobiło, bo gdzie się obrócę, tylko mi Adagio przypominają. Pewno masz gazety wszystkie, albo przynajmniéj główniejsze, z nich możesz miarkować że publiczność była zadowoloną. Przysłano mi do domu ogromny bukiet; ktoś wiersze na moją cześć ułożył, z tematów mojego Koncertu układają mazury i walce. Brzezina prosił o mój portret, ale już tego nie mogłem pozwolić, boby za wiele było naraz i nie mam ochoty, żeby we mnie masło obwijano, jak to się z portretem Lelewela stało.
Żądają, powszechnie, ażebym dał jeszcze jeden koncert; ale ja niechcę. Nie uwierzysz co za męka na kilka dni przed wystąpieniem. Zresztą przed świętami mam nadzieję skończyć 1 Allegro 2go Koncertu, a zatem zaczekam, aż po świętach, chociaż wiem, że i teraz jeszcze więcej mógłbym mieć słuchaczów, bo cały wielki świat mało mię słyszał. Miedzy głosami parterowemi na ostatnim koncercie wołającymi abym grał jeszcze, odezwał się jeden: „na Ratuszu!“ tak głośno, żem sam na scenie słyszał; ale wątpię, żebym go usłuchał, bo jeżeli dam, to pewno znów w teatrze. Nie idzie mi dochód, bo i w teatrze niewiele mi przyniósł, ponieważ kasyer robił co chciał, gdyż jemu się wszystko zdało. Z obu koncertów odtrąciwszy koszta, nie było 5000 złotych, lubo redaktor Kuryera Warszawskiego Dmuszewski wspomniał, że fortepianowego koncertu nie było jeszcze tak licznego jak pierwszy, a tem bardziej drugi. Lecz idzie mi o to, że w ratuszu nie z mniejszym ambarasem, niewiele większym efektem, grałbym także nie dla wszystkich.
Jeżeli kiedy, to teraz czuję, że jeszcze się ten nie urodził, coby wszystkim dogodził. Dobrzyński się na mnie kwasi, żem jego Symfonii nie wziął; pani W. się gniewała, żem jej loży nie zatrzymał i t. p.
Nie chce mi się odrywać od papieru, zwłaszcza, że mi się zdaje, żem jeszcze nic nie napisał, cobym chciał, żeby cię interesowało. Wszystko chowałem na deser, a tymczasem nie mam żadnego deseru, jak tylko uściśnienie cię najserdeczniejsze.

Warszawa 10 kwietnia 1830.
(Rocznica śmierci Emilii)[60].

Jeszcze w przeszłym tygodniu miałem ochotę pisać do ciebie, ale mi tak zeszło, iż ani wiem, gdzie się czas podział. Trzeba ci wiedzieć, że się świat nasz straszliwym sposobem rozmuzykował, nie szczędzono nawet wielkiego tygodnia. W przeszły poniedziałek był wieczór duży u Filipeusa[61], gdzie pani Sauran ładnie śpiewała duet z Semiramidy, a duet Buffo z Turka wykonany przez Solivę i Gressera, na żądanie powtórnie akompaniować musiałem. Mam już program gotowy na mający się dać wieczór u Lewickich, gdzie między innemi księże Galicyn będzie grać Kwartet Rodego; ja wykonam Sentinellę Hummla i na końcu mojego Poloneza z wiolonczellą, do którego dorobiłem Adagio na introdukcyę. Probowałem go już i ujdzie. To są nowości salonowe muzykalne; teraz przystępuję do nowości muzyczno-gazetowych, które mię nie mniéj od salonowych obchodzą tem bardziéj że na mnie wydają łaskawe wyroki: — chciałbym ci je posłać!
W jednym artykule półarkuszowym Gazety Warszawskiéj, musi być dosyć przycinków dla Elsnera, kiedy Soliva mi powiedział, że gdyby nie to, że ma elewki na wystąpieniu i boi się szukać zaczepki, samby odpisał[62]. Trudno dać ci wyobrażenie w krótkości o tem wszystkiem; żebym mógł, tobym ci gazety posłał, abyś rzecz zrozumiał należycie. Ale że mądréj głowie dość na słowie, więc ci tak lekko napomknę o co idzie.
Po moich koncertach, sypnęło się mnóstwo recenzyi: szczególniéj w Kuryerze Polskim jakkolwiek już przesadzonemi tchnęły pochwałami, jednakże jeszcze znieść takowe można było. Dziennik Urzędowy także kilka stronnic poświęcił moim panegirikom, ale między innymi w jednym ze swoich numerów, takie głupstwa mimo najlepszéj chęci poklecił, żem był w desperacyi do chwili, w któréj przeczytałem odpowiedź w Gazecie Polskiéj, najsprawiedliwiéj odejmującéj mi to, co tamten w egzageracyi przydał. Trzeba ci wiedzieć, że w tym artykule Dziennik Urzędowy utrzymuje: iż jak Mozartem Niemcy, tak Polacy mną się kiedyś szczycić będą, — nonsens bardzo jasny. Lecz co więcéj, powiada daléj: że gdybym się był dostał w ręce jakiego pedanta albo rossinisty (co jest głupiem wyrażeniem), nie byłbym nigdy tem, czem niby jestem. Jakkolwiek niczem nie jestem, przecie ma racyę, że gdybym był się od Elsnera nie uczył, który mi umiał do przekonania trafić, pewnobym mniéj jeszcze umiał jak dzisiaj umiem. Ten przycinek rossinista i wychwalanie obok Elsnera „który już (niby) ucznia wystawił“, oburzyło wiesz kogo[63], tak dalece, że w Gazecie Warszawskiéj zacząwszy niby od komedyi Przyjaciele, Fredry, a skończywszy na operze Hrabia Ory, w środku uderza na to: zkąd ma należeć się wdzięczność Elsnerowi, kiedy on z rękawa przecie uczniami sypać nie będzie i pokazał obok mnie (trzeba ci wiedzieć, że na drugim moim koncercie grano Symfonię Nowakowskiego) dodając, iż „z piasku bicza sam nawet djabeł nie ukręci!“ Elsner przed 35 laty napisał Kwartet, który ma na tytule: „dans le meilleur goût polonais“, dodatek naówczas przez edytora uczyniony z powodu Menuetu polskiego. Wyśmiewa się więc recenzya dzisiaj z tego Kwartetu, nie wymieniając jednak autora. Soliva powiada, że temi samemi wyrazami wyśmiałby się z Cecylii[64], tem bardziéj, że w tym artykule zawsze z miłością i jak najdelikatniéj o mnie mówiąc, kilka nosów mi daje i radzi, żebym się Rossiniemu przysłuchiwał, ale go nie przepisywał. Radę tę daje mi wskutek tamtego artykułu, który powiedział, że mam dużo oryginalności, czemu Gazeta Warszawska nie chce zresztą, przeczyć.
Jestem proszony po jutrze na święcone do Minasowicza[65]; będzie tam Kurpiński. Ciekawym co mi powie, bo nieuwierzysz jak on mię czule zawsze wita. Widziałem go na koncercie Leśkiewicza w środę tydzień minął. Mały Leśkiewicz bardzo dobrze gra, ale jeszcze po największéj części z łokcia. Ile mi się jednak zdaje, to lepszy z niego gracz będzie jak z Krogulskiego — zdanie, z którem się jeszcze odezwać nie śmiałem, choć już kilka razy za język ciągniony byłem[66].
Ach bryftreger! — list — od ciebie! O najdroższy, jaki ty poczciwy! Bo iż ja o tobie myślę, to niedziw. Ile widzę z twojego listu, to tylko Kuryera Warszawskiego czytałeś; jeżeli możesz, czytaj Kuryera Polskiego i nr. 91 Gazety Warszawskiéj. Twoje rady względem wieczorów, są słuszne i dla tego już kilka odmówiłem jakbym cię przeczuwał, bo nieuwierzysz jak mi stoisz na myśli przy każdym nieledwie uczynku. Niewiem czy to dla tego, żem się przy tobie czuć nauczył, ale kiedy co komponuję, radbym wiedzieć czy ci się podoba i zdaje mi się, że mój drugi Koncert E-moll, póty w mojem przekonaniu wartości mieć nie będzie, póki go ty nie usłyszysz i nie pochwalisz.
Co się tyczy trzeciego koncertu, którego tu oczekują, teraz jeszcze tem bardziéj nie dam, aż krótko przed wyjazdem. Myślę grać nowy, ten nowy jeszcze nieskończony; grałbym także Fantazyę z polskich pieśni, któréj żądają, i Waryacye tobie ofiarowane, na które czekam z niecierpliwością, albowiem już jarmark w Lipsku się rozpoczął to i Brzezina dostanie nowy transport nut.
Ten co mię na drugim koncercie szampanem koniecznie chciał częstować, ów Francuz z Petersburga co go za Fielda miano, jest to jeden z uczniów konserwatoryum paryskiego, zowie się Dunst. Dawał on koncerta w Petersburgu i wiodły mu się dobrze; — musi więc grać niepospolicie. Dziwno ci pewno, że Francuz z Petersburga i niemieckie nosi nazwisko.
A propos, do smutniejszych nowin należy ta, że Orłowski z moich tematów mazurki i galopady porobił, które atoli prosiłem żeby nie drukował.

Warszawa, 17 kwietnia 1830.

(Papy urodziny).
Jakąś ulgę czuję w nieznośnéj tęsknocie, skoro list od ciebie odbiorę. Właśnie dziś tego trzeba mi było, bom się stał nudniejszy niż kiedykolwiek. Radbym odrzucał trujące mi wesołość myśli, ale pomimo wszystkiego, rozkosz czuję z niemi się pieścić; sam niewiem czego mi brak... może po skończeniu listu spokojniejszym będę. A
Wspominasz, iż może przyjedziesz, — to mię ucieszyło, bo też i ja jeszcze na sejm zostanę. Już zapewne wiesz z gazet o otwarciu w dniu 28 b. m. sejmu, który cały miesiąc trwać będzie. Kuryer Warszawski zaanonsował przyjazd panny Sonntag. Redaktor jego Dmuszewski, zawsze ten sam; komponuje sobie rozmaite awantury i takowe drukuje. Wczoraj go spotkałem i pocieszną nowinę mi powiedział, że jakiś Sonet do mnie w Kuryerze umieści. Prosiłem go na miłość boską, aby tego głupstwa nie robił: „już wydrukowany!“, odpowiedział z uśmiechem, myśląc żem się zapewne radować powinien z zaszczytu jaki mię spotkał. Oj te przyjacielskie przysługi! Znowu będą mieli pole do szydzenia ci, którym zawiniłem. Co się tyczy mazurów z moich tematów, kupiecka chęć zysków przemogła... Już niechcę czytać co ludzie o mnie piszą, ani słuchać co gadają....
W przeszłym tygodniu zrobiłem projekt jechania do ciebie na tydzień, ale na niczem się skończyło, bo mię nagli rozpoczęta robota; trzeba komponować i pisać na gwałt. Niezawodnie, jeżeli będziesz podczas sejmu w Warszawie, trafisz na mój koncert — mam jakieś przeczucie, — a jeszcze jak mi się wyśni, zupełnie wierzyć będę. Ileż to razy biorę ja noc za dzień, a dzień za noc; ileż razy żyję we śnie a śpię w dzień, gorzej jakbym spał, bo zawsze jednakowo czuję; — a zamiast sił nabrać w tem odurzaniu, tak jakby we śnie, jeszcze się więcéj męczę i słabnę... Proszę cię kochaj mię...

Warszawa 15 maja 1830.

Dziwno ci było zapewne, że Fryc zaraz na twój list odpowiedzieć nie raczył, ale nie wiedziałem tego, o co mię się w tamtym liście pytasz, zatem musiałem się zatrzymać z odpisaniem. Dowiedz się więc moja duszo, że panna Sonntag niezawodnie w czerwcu, a może ku końcowi maja przyjeżdża do Warszawy. Już też myślę, że nie opuścisz sposobności słyszenia takiéj śpiewaczki; — jakże ja jéj za to dziękuję. Już ma być w Gdańsku, a ztamtąd do nas jedzie[67].
Na mnóstwo muzyk zabiera się tutaj. Pan Vorlitzer, pianista nadworny króla pruskiego, jest tu już od dwóch tygodni. Ładnie bardzo gra malec. Jest to żydek, a zatem z natury wielce pojętny; dobrze się wyuczył kilku rzeczy, które nam dał słyszeć. Był u mnie; jest to nawet jeszcze dziecko, ma lat 16. Jego fort są Waryacye Moschelesa na temat Marsza Aleksandra. Gra je doskonale, zdaje się że nic niepozostaje do życzenia. Dwa razy dał się słyszeć publicznie, oba razy grał te Waryacye. Jak go usłyszysz, będziesz z jego gry kontent, chociaż między nami mówiąc, jeszcze wiele mu brak na tytuł jaki nosi. Jest tu jeszcze drugi pianista, Francuz pan Standt, myślał dać koncert; był u mnie i zdecydował się odstąpić od swego zamiaru. Ale jedna z pocieszniejszych muzycznych nowości jest ta, że pan Blahetka, ojciec fortepianistki pisał do mnie z Wiednia, że przyjedzie z córką, jeżeli ja mu radzę, w czasie sejmu, dla dania koncertów. Delikatna materya. Chce mu się pieniędzy; a jeżeli przypadkiem nadzieja go omyli, miałby żal do mnie. Odpisałem zatem natychmiast, że już od dawna byłem zapytywany, czyli on tego wojażu nie przedsięweźmie i że wiele osób, a szczególniéj ze świata muzykalnego, pragnie córkę jego słyszeć. Lecz zarazem dodałem, it panna Sontag będzie, że Lipiński przyjeżdża, że jest jeden tylko teatr, w nim koszta przenoszą 100 talarów; że bale będą dawać i t. d. i t. d., żebym nie miał sobie nic do wyrzucenia. Może być że przyjedzie; jabym się cieszył, a dla jego córki wszystkobym z mojéj strony zrobił, chociażby przyszło grać na 2 fortepiany, bo nieuwierzysz ile ten Niemiec był dla mnie dobrym w Wiedniu.
Co z moją podróżą, to teraz niewiem co się stanie. Ja myślę iż czerwiec i lipiec a może i dłużéj, przesiedzę na miejscu dla wielkich upałów. Opera włoska w Wiedniu, dopiero we wrześniu rozpoczyna przedstawienia, a zatem nie ma poco się spieszyć, tem bardziéj, że Rondo do nowego Koncertu nieskończone, a do tego trzeba natchnienia; nawet się z nim nie spieszę, bo mając pierwsze Allegro i Adagio, o resztę się nietroszczę. Adagio jest w tonie E-dur; charakter jego romansowy, spokojny, melancholiczny; powinno czynić wrażenie miłego spojrzenia w miejsce, gdzie stawa tysiąc lubych przypomnień na myśli. Jest to jakieś dumanie podczas pięknéj wiosennéj nocy, oświetlonéj księżycom. Dla tego też akompanjamcnt skrzypcowy jest z surdinkami. Może to będzie źle, ale czemu się wstydzić źle pisać pomimo swéj wiedzy? Skutek dopiero błąd okaże. W tem zapewne miarkujesz właściwość moją do czynienia źle pomimo woli. Tak też pomimo woli przez oczy wlazło mi coś do serca i ciśnie, chociaż się tem lubuję i pieszczę... Może to źle...
Pisz mi więc, kiedy z pewnością będziesz w Warszawie, bo jużby mi przykrzéj było niż pierwszym razem, żebym miał bez ciebie odbyć mój koncert. Nie, ty niewiesz ile ja cię kocham niczem ci tego okazać nie mogę, a już tak dawno pragnę żebyś o tem wiedział. Ach żebym ci mógł rękę uścisnąć, cobym dał za to!...

Warszawa 5 czerwca 1830.

Straciłeś 5 koncertów panny Sonntag! Ale się jéj jeszcze nasłuchasz, jeżeli prawda że 13 przyjeżdżasz. Trzynastego wypada podobno w niedzielę: właśnie zjedziesz kiedy ja będę probować w domu pierwsze Allegro IIgo Koncertu, korzystając z niebytności panny Sonntag która mi sama ślicznemi swojemi usteczkami mówiła, że wyjeżdża do Fischbach na wezwanie króla Pruskiego, lecz wraca do nas jeszcze. Nieuwierzysz ile miałem przyjemności w poznaniu bliższem tego „posłańca boskiego“ jak ją tu słusznie niektórzy zapaleńcy tutejsi nazywają. Książe Antoni Radziwiłł prezentował mnie jéj, za co serdecznie wdzięczny mu jestem. Przez ten jednakże tygodniowy jéj pobyt u nas nie bardzo korzystałem z mojéj znajomości, ponieważ widziałem jak umęczoną zawsze była dziwnie nudnemi wizytami senatorów, kasztelanów, wojewodów, ministrów, generałów i adjutantów, którzy na to tam siedzieli, by jéj w ślepki patrzeć i o pogodzie rozmawiać. Ona ich wszystkich jak najgrzeczniéj przyjmuje, bo jest tak dobrą z duszy, że nie mogłaby być niegrzeczną. Wczoraj jednakże, ażeby na próbę do teatru pojechać, musiała się aż zamknąć w pokoju dla włożenia kapelusza na głowę, gdyż lokaj w przedpokoju nie mógł sobie dać rady z meldowaniem. Nie byłbym u niéj ani razu, ale żądała mię widzieć z powodu jednego śpiewu, który jéj Radziwiłł aranżował, a mnie polecił do napisania. Są to waryacye na Dumkę ukraińską; temat i zakończenie ładne, lecz środek nie podoba mi się (ani też pannie Sonntag); zmieniłem go cokolwiek, ale zawsze nie tęgo wygląda. Kontent jestem że po dzisiejszym koncercie wyjeżdża, ponieważ kłopot mi z głowy spadnie, a tymczasem może Radziwiłł na koniec sejmu nadjedzie i zrenonsuje od swoich waryacyi.
Panna Sonntag nie jest piękną, ale miłą do najwyższego stopnia. Czaruje wszystkich swoim głosem który nie bardzo jest wielkim, lecz nadzwyczajnie wyrobionym. Jéj diminuenda są non plus ultra; jéj portamenta śliczne: gammy, szczególniéj chromatyczne do góry — przepyszne. Śpiewała nam Mercadantego aryę bardzo, bardzo, bardzo, ładnie; Waryacye Rodego, mianowicie ruladową ostatnią, przedobrze. Waryacye na temata szwajcarskie tak się podobały, że wywołana, na podziękowanie zamiast wielkich dygów, jeszcze raz je zaśpiewała. Jest to dobroć uosobiona. Wczoraj z waryacyą ostatnią Rodego toż samo było. Śpiewała nam Cavatiny z Cyrulika i ze Sroki; możesz się domyśleć różnicy od wszystkiego co się dotąd słyszało. Śpiewała także aryę z Freischütza, nadcudnie. Byłem też raz a niéj, kiedy przyszedł Soliva z pannami Gładkowską i Wołków; wykonały przed nią Duet jego kompozycyi co to w nim „barbara sorte“ na końcu, zapewne sobie przypominasz? Mówiła mi panna Sonntag, że ich głosy są piękne lecz przekrzyczane; że metodę mają dobrą, ale trzeba żeby innym sposobem głos wydobywały, jeżeli niechcą go zupełnie po dwóch latach takiéj nauki stracić. W oczy przy mnie powiedziała Wołkównie, iż ma wiele łatwości, wiele gustu lecz „une voix trop aigue“. Prosiła je bardzo żeby częściéj u niéj bywały, obiecując im ile możności pokazać swoje sposoby śpiewania. Jest to grzeczność nie pospolita; — jest to kokieterya do tego stopnia posunięta, że zupełnie już w naturalność przechodzi. Bo niemożna przypuszczać, aby człowiek mógł zostać tak naturalnym nieznając wszystkich resursów kokieteryi.
W rannym negliżu, panna Sonntag jest milion razy ładniejszą i przyjemniejszą jak w sukni galowéj w wieczór, chociaż ci co ją rano nie widzieli, przepadają za nią. Jak wróci, będzie dawać koncerta aż do 22go. poczem myśli się udać, jak to z jéj ust wiem, do Petersburga. Spiesz więc, przyjeżdżaj, żebyś więcéj nie stracił nad tych 5 koncertów które już dała. Mówią bardzo, że Pasta przyjeżdża; mają razem śpiewać! Jest tu też nijaka panna Belleville francuzka, bardzo ładnie gra na fortepianie, nadzwyczaj lekko, elegancko, dziesięć razy lepiéj od Worlitzera; w przyszłą środę daje koncert. Znajdowała się u dworcu na tym sławnym wieczorze muzykalnym, na którym śpiewała panna Sonntag; tak więc dwie panny popisywały się. Grał tam także Worlitrer, ale nie bardzo się podobał, co wiem od Kurpińskiego, który u dworu pannie Sonntag akompanjował. Dziwili się ludzie czemu ja nie grałem, — ale ja się nie dziwiłem...
Lecz jeszcze trochę o pannie Sonntag.
Ma ona niektóre broderye zupełnie w nowym rodzaju, któremi ogromne robi wrażenie, nie takie jednak jak Paganini. Może to dla tego, że rodzaj mniejszy. Zdaje ci się, iż ona chucha na parter jakąś wonią z najświeższych kwiatów i pieści rozkoszami głosu, głaszcze, lecz rzadko wzrusza do płaczu. Radziwiłł powiedział jednakże, iż Desdemony scenę ostatnią w Otellu tak gra i śpiewa, że nikt się od łez wstrzymać nie może. Właśnie jej o tem mówiłem czyby nie chciała téj sceny nam w kostiumie zaśpiewać (ma być przytem doskonałą aktorką); odpowiedziała mi, że prawda, widziała często łzy w oczach spektatorów, ale ją męczy granie na scenie i dała sobie słowo jak najrzadniéj w rolach występować.
Przyjedź tylko wytchnąć po wiejskich mozołach; panna Sonntag ci zaśpiewa, a odżyjesz, nabierzesz nowych sił do zatrudnień twoich. Jaka szkoda że zamiast listu, sam się do ciebie posłać nie mogę...
Panna Belleville grała w Wiedniu moje drukowane Waryacye i jednę nawet umie na pamięć. Panna Sonntag dzisiaj coś z Semiramidy śpiewa. Jej koncerta są krótkie, zwykle 4 razy występuje; między tem nikt nie gra prócz orkiestry i istotnie, potrzeba odpoczynku po jej śpiewie, tak silne robi wrażenie, tak zajmuje...

Warszawa 21 sierpnia 1830.

Drugi to list mój, co do ciebie piszę. Nie wierzysz, powiesz, że Fryc łże? ale tą razą mówi prawdę szczerą.
Szczęśliwie wróciwszy od was do Warszawy, zaraz pisałem do ciebie, lecz ponieważ Rodzice byli w Żelazowej Woli, u hr. Skarbków, więc bardzo naturalnie, że i ja napisawszy list, pojechałem do nich, zapomniawszy oddać go na pocztę. Z powrotem do domu, zastałem list szczęśliwie leżący na tem samem miejscu, gdziem go odjeżdżając zostawił. Nie ma jednak złego, coby na dobre nie wyszło, może w liście dzisiejszym nie będę ci tyle wymyślać ile w poprzednim, gdym świeżo wróciwszy od ciebie, miał ciągle na oczach obraz twego wiejskiego życia. Szczerze ci powiem, że mi niezmiernie przyjemnie o tem wspominać; jakąś tęsknotę zostawiły mi twoje pola; ta brzoza płacząca nie może mi wyjść z pamięci. Owa Arbaleta! Oj, pamiętam ja tę Arbaletę, coś ty mię za nią namęczył, za wszystkie grzechyby wystarczyło. Ale trzeba ci zdać sprawę z upłynionego czasu, trzeba ci donieść kiedy niezawodnie wyjeżdżam.
Najprzód zajęła mnie mocno Agnese opera Paëra, bo w niej wystąpiła po raz pierwszy Gładkowska. Lepiej jest ona na scenie jak w sali. Nie mówię o grze tragicznej wybornej, bo niema co powiedzieć; co się zaś śpiewu tyczy, żeby nie te fis i g u góry, nie trzebaby nam w tym rodzaju nic lepszego. Jak frazuje tobyś się rozkoszował; cieniuje głosem przecudnie, a chociaż z początku głos jej się trząsł ze wzruszenia, jednak później bardzo śmiało śpiewała. Opera była skróconą; może dlatego nieznalazłem w niej błędu nudzącej długości. Romans, który w drugim akcie przy harfie śpiewa Gładkowska, bardzo ładnie wykonała. Byłem zadowolony. Na końcu ją przywołano i rzęsistemi okryto oklaskami[68]. Od dziś za za tydzień, panna Wołków wystąpi w roli Fiorilli w Turku we Włoszech, Rossiniego. Śpiewaczka ta lepiej się zapewne podoba publiczności[69]. Trzeba ci wiedzieć, że opera Agnes, strasznie ma wielu antagonistów, którzy nie wiedzą sami dlaczego ganią muzykę. Nie przeczę, iż Soliva mógł był wybrać coś lepszego dla Gładkowskiej. Westalka możeby jej więcej szczęścia przyniosła; ale i to jest ładne, muzyka ma wiele rzadkich piękności i przez debiutantkę wybornie zostały oddane.
Ja co robię? Na przyszły miesiąc dnia X wyjeżdżam; wprzód jednakże muszę mój Koncert sprobować, bo już Rondo skończone...

Warszawa, 31 sierpnia 1830.

Już też potrzeba było twego listu; katar straciłem odebrawszy go. Oby moje listy takie zbawienne skutki wywierać mogły!

 Siedzę dotąd w Warszawie, a jak cię kocham, nic mię za granicę kraju nie ciągnie, możesz mi wierzyć, że w przyszłym miesiącu wyjadę, a wyjadę dla zadosyć uczynienia memu powołaniu i rozsądkowi, który musi być bardzo mały, kiedy niema dosyć siły na zmszczenie wszystkiego innego w mej głowie!

W tym tygodniu jeszcze mam cały Koncert F-moll z kwartetem probować, dlatego aby się z nim oswoić, porozumieć, bez czego Elsner powiada, próba z orkiestrą nie przyszłaby od razu do ładu. Trio probowałem w przeszłą niedzielę; nie wiem, może dlatego, żem go dawno nie słyszał, alem był dosyć kontent z siebie (szczęśliwy człowiek powiesz nieprawda?). Tylko mi jeden koncept przyszedł do głowy: żeby zamiast skrzypców użyć altówki, albowiem u skrzypców kwinta najwięcej rezonuje, a w mojem Triu najmniej się na niej gra. Altówka więc będzie mocniejszą przeciwko wiolonczelli, która jest we właściwej sobie sferze pisana. I to do druku gotowe. Tyle o mnie; teraz o drugich muzykantach.
Soliwa przeszłej soboty wypuścił na scenę pannę Wołków, która swoją naturalną gracyą, kokieteryą, ładną grą, a ładniejszemi jeszcze oczkami i ząbkami, wszystkie fotele i parter oczarowała. Tak byia piękną, jak żadna z naszych aktorek, ale w 1 akcie głosu jej poznać nie mogłem od wzruszenia. Grała jednakże tak wybornie, że niktby nie uwierzył, iż to debiutantka. Pomimo ogromnych oklasków i krzyku tak się zlękła, żem ją dopiero w 2 akcie poznał w aryi, odśpiewanej jeszcze nie tak dobrze jak było na próbie i na drugiej onegdajszej reprezentacyi. Co się tyczy śpiewu, Gładkowska jest bez porównania wyżej i widząc Wołkównę na scenie, nie spodziewałem się nawet takiej różnicy. Z Ernemannem zdecydowaliśmy, że nie będzie z niej drugiej Gładkowskiej, o się tyczy czystości intonacyi i wyższego uczucia na scenie. Wołkównie czasami zdarza się spudłować, gdy tamta występując dwa razy w Agnes, ani jednej nutki wątpliwie nie wzięła. Widząc ją onegdaj, twoje komplimenta odczytałem, za co bardzo ci podziękować kazała.
Przyjęcie Wołkówny było świetniejsze, aniżeli przyjęcie Gładkowskiej, co musi Włocha obchodzić, bo mi wczoraj powiedział, iż nie życzy sobie, aby się Wołkówna lepiej od tamtej podobała, ale widzi, że tak było. To jednakże w znacznej części przypisać należy operze Rossiniego, którego muzyka na naszej publiczności oczarowanej jeszcze do tego urodą młodej dziewczyny, większe czyni wrażenie od wszelkich żalów nieszczęśliwej córki i czułych uniesień Paëra. Gładkowska ma wkrótce w Sroce Złodziej wystąpić; to wkrótce, pewno już wtenczas nastąpi, kiedy ja za rogatkami będę! Ty może wówczas znajdziesz się w Warszawie, to powiesz twoje zdanie. Trzecia jej rola ma być w Westalce...

Warszawa, podobno 4 września 1830.

Powiadam ci, że już mię szały napadają mocniejsze zwykle. Jeszcze siedzę, — nie mam dosyć sił do wybrania dnia na wyjazd. Myślę, że opuszczam Warszawę po to, żebym nigdy już nie wrócił do domu; myślę, że jadę umrzeć; — a jak to przykro musi być umierać gdzieindziej, pomiędzy obcymi! Jak mi to okropnie będzie widzieć zamiast rodziny, zimnego doktora albo najętego sługę przy łożu śmiertelnem! Wierzaj mi, że nieraz poszedłbym szukać przy tobie spokojności; lecz ponieważ to być nie może, wychodzę z domu, idę na ulicę, tęsknię i wracam do domu, po co? — po to, żeby znowu tęsknić!...
Jeszcze nie probowałem Koncertu; jakkolwiekbądź, przed świętym Michałem porzucę wszystkie moje skarby i będę w Wiedniu skazany na wieczne wzdychania. Co to jest, gdy serce obałamucone? Ty, co tak dobrze znasz siłę jego, wytłomacz mi, czemu się to człowiekowi zdaje, iż dzień jutrzejszy lepszym będzie od dzisiejszego? Nie bądź głupim! — to cała odpowiedź, na jaką się zdobyć mogę; — jeżeli masz inną, przyślej mi...
Moje zamiary względem zimy są takie, że w Wiedniu zabawię dwa miesiące, a potem jadę do Włoch, choćby do lata siedzieć w Medyolanie.
Soliva ciągle dyryguje operami, w których jego elewki występują. Powoli, zobaczysz, iż wysadzi z siodła Kurpińskiego; już ma jedną nogę w strzemieniu, a popiera go wąsaty kawalerzysta[70].
Dziś na niczem kończę list; jeszcze gorzej jak na niczem, bo już na tem com napisał, a to z przyczyny, że wpół do 12tej, a ja nieubrany siedzę i piszę, gdy tymczasem Mariolka na mnie czeka, potem do C. na objad, później u Magnuszewskiego być obiecałem. Nie miałbym więc czasu powrócić przed czwartą do domu dla dokończenia tej ćwiartki aż do dołu... nad jej próżnością boleję.... Egzaltować się w dzisiejszym dniu nie powinienem, bo czuję, jakbym się puścił, Mariolkaby mię nie widziała, a ja lubię i drugim poczciwym ludziom zrobić przyjemność, jeżeli przekonany jestem o ich życzliwości. Jeszcze nie byłem u niej po powrocie, a przyznam ci się, że nieraz przyczynę smutku mego na nią zwalę i tym sposobem zdaje mi się, że ludzie wierzą i — spokojny jestem po wierzchu[71]. Ojciec się rozśmieje, coby może, gdyby wszystko wiedział, zapłakał; i ja się rozśmieję, ale tylko powierzchownie, podczas gdy w sercu....
Pojadę kochanie do Włoch; od dziś za miesiąc z Warszawy listu mieć nie będziesz; dopóty, dopóki się nie zobaczymy, niczego się odemnie nie dowiesz. Duby, androny, to jedno co potrafię, ale ruszyć się z Warszawy!... I tobie tak będzie.... doczekasz się przecie tego!....
Niezawsze człowiek szczęśliwy; może tylko kilka chwil w życiu przeznaczonych mu jest, więc czemuż odrywać się jeszcze od tych złudzeń, które i tak długo trwać nie mogą? Jak za najświętszą rzecz uważam związki towarzyskie z jednej strony, tak z drugiej utrzymuję, że to dyabelski wynalazek i lepiejby było żeby ludzie... ale dosyć już tego... Czas leci, muszę się iść umywać... nie całuj mię teraz... Ale ty, chociażbym się bizantyńskiemi olejkami wysmarował, nie pocałowałbyś mię, gdybym ja ciebie magnetycznym sposobem do tego nie przymusił. Jest jakaś siła w naturze tajemna... Bywaj zdrów!

Warszawa 18 września 1830.

Nie wiem dla jakich przyczyn siedzę, ale mi dobrze; ojciec i matka z tego kontenci.
Probowałem zeszłéj środy mój Koncert z kwartetem; kontent byłem ale nie bardzo. Ludzie mówią, że Finał najładniejszy (bo najzrozumialszy). Jak się wyda z orkiestrą, napiszę ci w przyszłym tygodniu, bo w tę środę go sprobuję. Jutro jeszcze raz z kwartetem próbę chcę zrobić. Potem jadę, ale dokąd? Kiedy jakoś nigdzie mię nic nie ciągnie. W Warszawie jednak siedzieć nie myślę; jeżeli masz jakie podejrzenie iż mię tu coś serdecznego trzyma, toś w błędzie jak wielu ludzi. Zaręczam ci, że umiałbym być wyższym nad wszystko tam, gdzie idzie o moje ja i gdybym był rozkochanym, parę lat dłużéjbym potrafił ukryć nędzne i niedołężne zapały.
Nie chciałbym z tobą razem jechać. Nie zmyślam, ale jak cię kocham, tak zginęłaby ta chwila przyjemniejsza nad tysiące dni jednostajnie razem spędzonych, wktóréj byśmy się pierwszy raz za granicą uścisnęli. Jużbym nie mógł cię oczekiwać, nie mógł gadać jak się to mówi wtenczas, kiedy ukontentowanie zamknie przystęp wszystkim innym wymuszonym wyrazom, a serce jedno z drugiem jakimś boskim rozmawia językiem. Wtedy możebym nie wytrzymał i wygadałbym co mi się zawsze śni, co mam wszędzie przed oczyma, co nieustannie słyszę, co mi najwięcéj w świecie przyjemności sprawia i najwięcéj zasmuca!...
Zacząłem Poloneza z orkiestrą, ale dopiero go czuję; kiedy wyjdzie na świat? nie wiem. Gazeta wiedeńaka piękną recenzyę o moich Waryacyach napisała. Krótko ale tak bujno, wysoko, głęboko a przytem filozoficznie, że tłomaczyć tego nie można. Kończy, że te Waryacye prócz ozdób zewnętrznych, mają wewnętrzna zaletę, która zawsze zostanie. Niemiec mi kompliment napisał; jak go zobaczę to mu pięknie podziękuję. Jednakże niema nic przesadzonego i tak jest, jak ja sobie życzę, bo mi i tu samodzielność przyznaje. Żeby nie tobie, tobym się tak nierozwodził nad sobą, ale że ty mię obchodzisz, a ja bym chciał ciebie obchodzić, więc się zachwalam, jak to kupcy przy towarach zwykli czynić.
Dziś dają poraz pierwszy nowy balet Orłowskiego z ogromnemi machinami; rozpowiadają awantury o zaletach tego baletu[72]. Wczoraj byłem u grubego C. na imieninach; grałem Kwintet Spohra na fortepian, klarnet, fagot, waltornię i flet. Prześliczny, ale strasznie nie w palce. Wszystko co Spohr chciał wybitniejszego na fortepian napisać, jest niezmiernie trudnem i nie można często palców dobrać[73]. Ten Kwintet miał być granym o godzinie 7éj, a zaczęliśmy go o 11téj. Dziwisz się żem nie zasnął? A kiedy taka ładna panna tam była, co mi mój ideał bardzo przypominała. Wystaw sobie, do 3éj po północy siedziałem tam...
Już miałem od dziś za tydzień ruszyć dyliżansem krakowskim do Wiednia, alem dał pokój; wiem iż mię masz za zupełnie wyperswadowanego w tym względzie. Proszę cię tylko, bądź przekonany że i ja o mojem dobru także myślę a jak cię kocham, wszystko dla ludzi poświęcę. Dla ludzi! — to jest dla oka ludzkiego, żeby opinia publiczna która wiele u nas znaczy, nie przyczyniała się do mojego nieszczęścia, nigdy wewnętrznego, tylko powierzchownego; albowiem ludzie nazywają nieszczęściem dziurawy surdut, kapelusz wytarty i tym podobne rzeczy. Jak nie będę miał co jeść, musisz mię do Poturzyna za pisarka przyjąć; będę tam koło stajni mieszkać tak dobrze przy tobie, jak tego roku w samym dworze. Byle mi zdrowie służyło, pracować cale życie pragnę. Zastanawiałem się parę razy nad tem, czy ja istotnie jestem leniwy; czy też ja więcéj pracować powinienem? Bez żartów, przekonałem się, że jeszcze nie jestem z tych ostatnich wałkoniów, że potrafię pracować kiedy potrzeba przymusi i to jeszcze drugie tyle co dziś. Przyznasz, iż nie mogę się lepiéj przed tobą okazać, jak uniewinniając się. Darmo, ja wiem że cię kocham; chciałbym żebyś ty mię także ciągle i coraz więcéj kochał, więc dla tego bazgrzę tyle. Często kto sobie chce polepszyć, pogorsza. Ale ja myślę, że ja u ciebie niczem sobie ani polepszyć ani pogorszyć nie potrafię. Sympatya jaką mam dla ciebie, zmusza nadnaturalnemi środkami serce twoje do uczucia podobnejże sympatyi. Ty nie jesteś panem tego co myślisz, ale ja jestem panem myśli mojej i nie dam się jéj porzucić, tak jak się dają opuszczać drzewa téj zieleni, co im cechę wesołości i życia nadaje... I w zimie nawet będzie u mnie zielono. Zielono w głowie; ale dalibóg zato w sercu największy upał, więc nie ma się czemu dziwić że taka wegetacya!... Dosyć... Twój na zawsze...
Teraz dopiero widzę żem coś nadto naplótł andronów. Widać że jeszcze wczorajsza imaginacya działa, żem się nie wyspał, żem się może męczył, bom dużo tańczył mazura...
Twoje listy chowam razem z wstążeczką. Cieszy mię że dwie martwe rzeczy, listy i wstążeczka, mogą się z sobą znosić: Bo chociaż się znają, to czują że z najdroższych mi rąk pochodzą.

Warszawa 22 września 1830.

Przez okazyę łatwiéj ci mogę wytłomaczyć dla czego jeszcze siedzę. Ojciec istotnie nie życzył sobie mojego przed paru tygodniami wyjazdu, a to z powodu zaburzeń jakie w całych Niemczech panują jak to: w prowincyach nadreńskich, Darmsztadzie, Brunświku, Kasselu i Saksonii, gdzie już także nowy król zasiadł na tronie. Słychać było u nas, że i w Wiedniu parę tysięcy ludzi zaczęło się, dąsać z powodu mąki. Co chciano od mąki, nie wiem, ale że coś chciano, to pewna. W Tyrolu także niespokojnie. Włochy wrą jak w ukropie i lada moment oczekują wszyscy jakich ważnych z tamtąd wiadomości. Jeszczem się nie starał o paszport, ale ludzie utrzymują, że go niedostanę tylko do Austryi i Pruss: o Włoszech i Francyi ani myśleć. I to wiem, iż kilku już osobom zupełnie paszportów odmówiono, coby mię jednak spotkać nie powinno. Wyjadę więc pewno w przeciągu kilku tygodni przez Kraków do Wiednia, bo tam znowu sobie odświeżyli pamięć o mnie, co zatem trzeba z tego korzystać.
Wczoraj był u mnie P., jutro bardzo rano wyjeżdża, a ponieważ ja dziś probuję mój drugi Koncert z kompletną orkiestrą prócz trąb i kotłów, więc żeby tobie przyjemność zrobić, zaprosiłem go na próbę; niechże ci opowie jak i co było. Wiem iż najmniejsze w tym względzie szczegóły interessują cię. Żałuję iż ciebie tu niema; będą i Kurpiński i Soliva i cały najlepszy świat muzykalny. Lecz tym wszystkim panom wyjąwszy jednego Elsnera, nie bardzo ja wierzę. Ciekawy jestem jak się patrzeć będzie kapellmeister na Włocha, Czapek na Kesslera, Filipeus na Dobrzyńskiego, Molsdorf na Kaczyńskiego, Ledoux na Sołtyka i wreszcie pan P. na nas wszystkich[74] Nie było przykładu żeby tych panów wszystkich razem zgromadzonych widziano; mnie jednemu się to uda zrobić i ja to robię dla osobliwości!
Szkoda że w taki dzień wypadło mi pisać, w którym myśli do kupy zebrać nie mogę. Jak się nad sobą zastanowię, tak mi się żal robi że jakoś przytomność umysłu często tracę. Jeżeli coś mam przed oczyma co mię zajmuje, mogą mię i konie roztratować. O mało nie miałem tego przypadku onegdaj na ulicy. Uderzony jednem niespodzianem ideału mojego spojrzeniem w kościele, właśnie w chwili jakiegoś lubego odrętwienia, natychmiast wybiegłem na ulicę i z kwadrans nie wiedziałem co się zemną stało. Taki czasem waryat się ze mnie robi że aż strach!
Chciałbym tobie posłać kilka bezdusznych rzeczy, które świeżo skomponowałem, lecz nie wiem, czy dziś będę miał czas przepisać.
Za dzisiejszy list serdecznie cię przepraszam, ale innego mieć nie możesz. Muszę jeszcze lecieć do Elsnera, aby się zapewnić o jego na próbie bytności, postarać się o pulpity i o surdinki dla orkiestry, o których wczoraj na śmierć zapomniałem; bez nich albowiem Adagio upadłoby zupełnie. I tak sądzę, iż powodzenie jego, o ile mi się zdaje, nie będzie zbyt wielkie. Rondo efektowe, pierwsze Allegro mocne. O przeklęta miłości własna! Ale jeżeli komu, to tobie egoisto winien jestem zarozumiałość o sobie: kto z kim przestaje, takim się staje. Jeszcze w jednem cię naśladuję, to jest: w prędkiem decydowaniu się... lecz mam szczerą chęć po cichu, nie mówiąc nic nikomu, zdecydować się wyjechać od soboty za tydzień, bez pardonu, mimo lamentów, płaczu, narzekania i padania mi do nóg. Nuty w tłomok, wstążeczka na sercu, dusza na ramieniu i w dyliżans. Łzy jak groch padać będą ze wszech stron, wzdłuż i wszerz miasta, od Kopernika do Zdrojów, od Banku do kolumny króla Zygmunta. A ja jak kamień zimny i nieczuły, śmiać się będę z biednych ludzi, co mię tak czule żegnać będą... Słowa posiłkowego za często używam, ale to dziś tylko; bo żeby nie to, iż ty daleko, daleko, het gdzieś za Hrubieszowem, to byłbym ci kazał przyjechać, a wiem, że lubiłbyś (choć za pokutę za inne twoje grzechy), drugim ludziom pociechę przynieść, choćbyś ich nawet nie cierpiał...

Warszawa 5 października 1830.

Twojego listu trzeba mi było, abym mógł się trochę uspokoić. Nie uwierzysz, jak mię tu już wszystko niecierpliwi, nudzi, z powodu przeklętego bałamuctwa, na które nic poradzić nie mogę!..
Po próbie orkiestrowej mojego 2go Koncertu, stanęła decyzya, żeby go publicznie grać i w przyszły poniedziałek, to jest 11 tego miesiąca występuję z nim w teatrze. Jak z jednej strony nierad jestem temu, tak z drugiej ciekawym ogólnego efektu. Myślę, że Rondo na wszystkich zrobi dobre wrażenie. Na to bowiem Rondo powiedział do mnie Soliva: „il vous fait beaucoup d’honneur“. Kurpiński o oryginalności, Elsner o rytmie prawił. Żeby jednakże (ponieważ mogę złożyć co się zowie piękny wieczór) nie było owych nieszczęśliwych klarnetów albo fagotów między fortepianem, więc w pierwszej części Gładkowska, w drugiej Wołkówna śpiewać będą. Na uwerturę nie dam ani Leszka ani Lodoiski zwykle grywanych, ale Wilhelma Tella. Com miał biedy, nim te panny pozwolenie uzyskały śpiewania, nie uwierzysz. Włoch najchętniej pozwolił, ale wyżej kazali mi się udać aż do ministra Mostowskiego, który najchętniej (bo mu to wszystko jedno) pozwolił[75]. Co będą śpiewać, jeszcze nie wiem, to tylko mi mówił Soliva, że chóry potrzebne do jednej aryyi.
Najdalej w tydzień po koncercie, nie ma mię już w Warszawie. Już kuferek do drogi kupiony, cała wyprawa gotowa, partycye poprawione, chustki do nosa obrębione, nowe spodnie przymierzone i t. d. i t. d. Tylko się żegnać... a to najprzykrzejsze!..

Warszawa 12 października 1830.

Kochany mój! — Wczoraj koncert udał się, — pospieszam z tem doniesieniem. Powiadam aspanu, żem się wcale a wcale nie bał, a grałem tak, jak kiedy sam jestem. Dobrze było. Sala pełna. Goernera Symfnia zaczęła; potem moja mość wykonała 1 Allegro E-moll Koncertu, które jak z płatka wywinąłem na Streicherowskim fortepianie. Brawa były huczne. Soliva kontent; dyrygował z powodu swojej Aryi z chórem, którą panna Wołków ubrana niebiesko i wyglądająca jak aniołek, odśpiewała. Po tej Aryi Adagio i Rondo nastąpiło, poczem pauza między pierwszą a drugą częścią.
Gdy wrócono z bufetu i poschodzono ze sceny, gdzie wielu przybyło dla zdania mi korzystnego raportu o sprawionym efekcie, zaczęła się 2 część od Uwertury z Wilhelma Tella. Soliva doskonale nią dyrygował i wielkie zrobiła wrażenie. Istotnie, tą razą Włoch tyle dla mnie grzeczności okazał, że trudno mu nie być wdzięcznym. Dyrygował potem Aryą panny Gładkowskiej, biało z różami na głowie, do twarzy prześlicznie ubranej, która odśpiewała Cavatinę z la Donna del Lago z recitatiwem, tak jak (prócz aryi w Agnes) nic jeszcze nie śpiewała. Znasz to: „O! quante lagrime per te versai“. Powiedziała „tutto detesto“ aż do h dolnego tak, że Zieliński utrzymywał, że to jedno h tysiąc dukatów warte! Po odprowadzeniu panny ze sceny, wziąłem się do odegrania Potpourri z polskich pieśni. Tą razą i ja się zrozumiałem i orkiestra się zrozumiała i parter się poznał. Teraz dopiero ostatni Mazur wzbudził duże brawo, po którym (zwyczajna facecya), wywołano mię i — ani razu nie syknięto; a ja miałem czas cztery razy się ukłonić, ale już po ludzku, bo mię Brandt nauczył. Gdyby był Soliva nie wziął moich partytur do domu, nie przejrzał i nie dyrygował tak, że nie mogłem lecieć na złamanie karku, nie wiem, jakby wczoraj było. Ale tak nas umiał zawsze wszystkich utrzymać w karbach, że nigdy, powiadam ci, jeszcze nigdy z orkiestrą tak mi się spokojnie grać nie zdarzyło. Fortepian bardzo się miał podobać, a panna Wołków jeszcze bardziej!
Ja już o niczem nie myślę, tylko o pakowaniu rzeczy; w sobotę albo we środę ruszam w świat!...
Twój
Fryderyk“.
Tak ten ostatni koncert, jako i dwa poprzednie, stał się powodem do gorących i pochlebnych dla Chopina w dziennikach ówczesnych warszawskich artykułów. Porównywano go z najznakomitszymi europejskimi wirtuozami, przepowiadano mu przyszłość najświetniejszą i mówiono: „że Polska szczycić się kiedyś będzie jednym z największych wykonawców i kompozytorów w Europie“ i t. p. i t. p.
Nadszedł nareszcie smutny i w życiu młodego artysty stanowczy dzień rozstania; miał opuścić na długo wszystko, co najmocniej kochał: kraj, rodzinę, przyjaciół i tę, dla której zapłonął idealną miłością! Dnia 2 listopada, okryty błogosławieństwy ojca i matki, łzami i czułemi uściskami wielbiących go sióstr, wyjechał z Warszawy na Kalisz, gdzie miał się połączyć z Tytusem Woyciechowskim, który na wielką radość Fryderyka, zdecydował się w ostatniej chwili, odbyć z nim wspólnie tę podróż za granicę. Liczne grono przyjaciół, z szanownym Elsnerem na czele, oczekiwało go już w Woli, gdzie koledzy w sztuce i uczniowie Konserwatoryum, wykonali na pożegnanie Kantatę, umyślnie w tym celu przez Dmuszewakiego i Elsnera napisaną; oto jej treść:

Zrodzony w polskiej krainie,
Niech twój talent wszędzie słynie.
A gdy będziesz nad Dunajem,
Spreją, Tybrem lub Sekwaną,
Niechaj polskim obyczajem,
Ogłaszanemi zostaną,
Przez twe zajmujące tony,
Co umila nasze strony,
Mazur i Krakowiak luby.
Ztąd szukaj zaszczytu, chluby,
Nagrody, talentu, trudów,
Że głosząc pieśń naszych ludow,
Jako ich współziomek prawy,
Przydasz wieniec do ich sławy.

CHÓR.

Choć opuszczasz nasze kraje,
Lecz serce twoje w pośród nas zostaje;
Pamięć twego talentu istnieć u nas będzie,
Życzymy ci serdecznie pomyślności wszędzie.


W czasie biesiady wyprawionej na cześć odjeżdżającego, wręczono Fryderykowi puhar srebrny z odpowiednim napisem, napełniony rodzinną ziemią. Na widok tej pięknej symbolicznej pamiątki, łzy zrosiły oblicze jego.
Uścisnąwszy po raz ostatni dłonie przyjaciół, Fryderyk puścił się w świat daleki!

ROZDZIAŁ VII.
Treściwy pogląd na stan muzyki W Niemczech i we Włoszech pomiędzy rokiem 1827 a 1830. — Pobyt Chopina w Wrocławiu, Dreznie, Pradze i Wiedniu.

W chwili gdy Chopin udawał się zagranicę dla dalszego kształcenia w swéj sztuce, muzyka w Niemczech jakkolwiek ogólnie biorąc dosyć wysoko stała, przecie instrumentalistom brakło jeszcze owego rozwinięcia technicznego, które późniéj pozwalało im do takiéj świetności wykonania doprowadzić muzykę koncertową i tak nazwaną Kammermusik. Z głośniejszych fortepianistów, Field, Cramer, Klengel, uczniowie Clementiego; Hummel uczeń Djonizego Webera, schodzili z pola, na którem szczególniéj Field jako wykonawca, Hummel jako wykonawca i kompozytor, zasłużonym cieszyli się rozgłosem. Kalkbrenner, mianowicie po ostatniéj swojéj koncertowéj po Niemczech podróży 1827 roku, będącej istnym dla niego tryumfem, uchodził powszechnie za najznakomitszego fortepianistę, za nim podążali z większem lub mniejszem powodzeniem Moscheles, Alojzy Schmitt, Henryk Herz, późniéj Thalberg, Mendelssohn i wielu innych. Nie byli to więc z wyjątkiem Kalkbrennera, zbyt groźni dla Chopina współzawodnicy.
Co się zaś tyczy utworów fortepianowych i orkiestrowych Beethovena, nigdzie już z małemi bardzo wyjątkami, słyszeć takowych nie można było. Największy ten geniusz muzyczny naszego wieku, od lat trzech spoczywał w grobie; ani publiczność nie czuła potrzeby słuchania nieporównanych utworów jego, ani też muzycy fachowi chcieli do nich ręki swojej przykładać. Przygniatani od lat tylu wielkością geniuszem Beethovena, wszyscy prawie kompozytorowie tudzież kapellmeistrzy, zionęli dla niego zazdrością lub nienawiścią dziwnie zapalczywą. Świat zdawało się, zapomniał o Beethovenie; to było im na rękę; oni ostatni byliby mu go przypomnieli. Bjograf jego Schindler powiada, iż około 1830 roku, muzyka twórcy Fidelia, wyrzuconą została z teatru i repertuaru koncertowego, najwięcéj jeżeli czasami jego większe dzieło wykonano w towarzystwie tak nazwanem Concerts spirituels [76], albo jeżeli Schuppanzigh ośmielił się zagrać który z Większych kwartetów jego i to zazwyczaj, publiczność wykrzywiała się nieukontentowana, jakby ją zmuszano do zażycia cierpkiego lekarstwa. Sonaty zniknęły z pulpitów fortepianowych, jakby z mistrzem co je do życia powołał, położyły się na wieki do grobu. Owe wspaniałe arcydzieła, chlubne pomniki wielkości muzycznéj XIX wieku: Missa solemnis, Koncerta na fortepian i skrzypce, uważano podówczas za rzeczy dziwaczne, monstrualne, pod względem technicznym za nie podobne prawie do wykonania. Tylko mała bardzo liczba wybranych wirtuozów, odważała się i to pomiędzy sobą jedynie, przeglądać takowe jako curiosum, lecz ogół publiczności właśnie z tego powodu ani mógł, ani był w stanie wielkich i wspaniałych tych utworów należycie pojmować i oceniać. Beethoven za życia jeszcze, był świadkiem odstręczenia się ogółu od dzieł swoich, a kiedy muzyka włoska pomiędzy 1825 a 1830, zapanowała powszechnie na scenach niemieckich, twórca 9téj Symfonii widząc co się dzieje, zawołał razu jednego: „Nikt mi jednak nie zabierze miejsca, jakie posiadam w historyimuzyki!“ Wyrażenie to dowodzi, iż Beethoven wierzył w przyszłość i ta myśl pocieszała go w chwilowem niepowodzeniu.
Lepiéj pod tym względem działo się w teatrach niemieckich, ale i tu nawet dzieła Mozarta, Karola Maryi Webera, że już pominiemy Weigla, Wintera, Spohra, ustępowały miejsca operom Rossiniego. Było bowiem wtedy modą, należało do dobrego tonu, słuchać tylko muzyki włoskiéj albo zresztą francuskiéj, gdyż Auber stawał się także w Niemczech coraz więcéj popularnym, jego dzieła poczynały być wszędzie z uniesieniem przyjmowane.
We Włoszech jednakże, chociaż muzyka instrumentalna powstała znacznie w tyle, lubo ojczyzna Corellich, Tartinich, Scarlatich, Clementich, przestała dostarczać reszcie Europy owych wielkich wirtuozów i przewodników pięknego a szlachetnego na skrzypcach i fortepianie stylu, istniał przecie jeszcze największy bieżącego stulecia skrzypek Paganini, co sam jeden starczył za całą plejadę wirtuozów. Paganini w roku 1829 występował z koncertami w Warszawie, a cudowna gra jego tak olbrzymie wywarła na Fryderyka wrażenie, iż przez resztę życia swojego wspominał o nim z najwyższem uwielbieniem. Na tejże samej włoskiej ziemi, obok tego tytana instrumentalnej muzyki, dojrzał na wielkiego artystę ziomek nasz Karol Lipiński. Lecz co było głównym zawsze powodem wędrówek w tamte strony artystów całego świata, to niezrównana piękność dramatycznego włoskiego śpiewu, co od najdawniejszych czasów tam jedynie słyszeć było można. Podobnie świetny w historyi sztuki muzycznej peryod, jaki jeszcze miał miejsce we Włoszech pomiędzy 1825 a 1835 rokiem, może się już nigdy nie powtórzy. Tradycya bowiem wielkiego w śpiewie stylu, pod wpływem spółecznych i politycznych przemian, pod wpływem wreszcie nowożytnych kompozytorskich i teatralnych wymagań, niknie z dniem każdym.
W epoce, gdy Chopin zamierzał udać się do Włoch, prześliczne głosy: Catalani, Pasty, Grisi, Garcii-Malibran, Rubiniego, Tamburiniego, Lablacha, Gallego i niektórych innych, uczuciem niewysłowionych rozkoszy napełniały dusze italskiego półwyspu miłośników muzyki. Ponieważ życie polityczne nie istniało tam prawie, a nawet wszelkiemi sposoby tłumiono jego objawy, więc wszystkie uczuć zapały, przynosili Włosi do sztuki, do teatru, wielbiąc namiętnie artystów, co dusze ich w zachwycenie wprawiać byli w stanie.
Obok dramatycznych utworów Rossiniego, panujących dotąd wszechwładnie na scenach włoskich znamienitszych, poczęły się ukazywać nowe, pisane przez młodych utalentowanych kompozytorów, jakimi byli: Bellini, Donizetti i Mercadante. Jednem słowem, sztuka była tam w pełnym rozkwicie i postępie, a kto chciał słyszeć śpiew wielki, piękny i skończony, tylko w ojczyznie Cimarosy mógł go posłyszeć. W ślad więc za innymi i nasz Fryderyk, do tej kolebki sztuk pięknych podążał.
Któż dzisiaj może przesądzać, jak wielkie ziemia włoska, wraz z jej muzyką i jej mistrzami, na czułej i wrażliwej duszy Chopina uczyniłaby wrażenie? Już sam rozkoszny klimat, tak sprzyjający organizacyi naszego młodego ziomka, przy innych artystycznych powabach, jakich nigdzie w równym stopniu doznaćby nie mógł, byłby go zapewne zniewolił do dłuższego tam pobytu. Jako wirtuoz, Chopin nie miałby wprawdzie godnych siebie zapaśników, lecz znalazłby tam wielkich mistrzów melodyi, a chęć naśladowania ich, wyrównania albo też współzawodniczenia z nimi, bardzo łatwo mogła się w nim rozbudzić. Jako ukształcony dostatecznie muzyk, potrzebował tylko oswoić się z mechanizmem głosu ludzkiego z warunkami kompozycyi scenicznej, nabrać wprawy i doświadczenia we władaniu całym tym materyałem, jakiego nowożytna sztuka muzyczno dramatyczna na teatralne posługi używa. We Włoszech nastręczała mu się właśnie wyborna sposobność, bo takich jak tam kompozytorów, śpiewaków; takiej publiczności, któraby z równą namiętnością kochała muzykę i uwielbiała artystów, nigdzie na świecie nie było. Kto wie, czy łatwe tryumfy, jakichby niechybnie doświadczył Chopin we wszystkich miastach półwyspu jako fortepianista tylko, nie byłyby mu spowszedniały; czyliby nie zapragnął wyższą jaką i efektowniejszą kompozycyą przemówić do tego żywego a pełnego muzykalnych uczuć ogółu i zyskać tym sposobem jego poklask i uznanie? Scena była ku temu najstosowniejszem polem, a raz tylko sprobowawszy na niej sił swoich twórczych, niepodobna przewidzieć, gdzieby geniusz takiego jak Chopin artysty mógłby się oprzeć i zatrzymać. Niegdyś, 14 letni Mozart także jako wirtuoz na fortepianie, udał się do Włoch, by tam dać się poznać i nawzajem, by posłyszeć, co było godnego słyszenia; i otóż nie poprzestając na łatwem powodzeniu, jakie mu cudowna i nad wiek doskonała gra na fortepianie sprowadzała, zapragnął napisać operę i szukać dla siebie tryumfu na scenie. Napisał więc w Medyolanie pierwsze swoje teatralne, poważne dzieło pod tytułem: Mitridate, Re di Ponto (1770), a powodzenie jakiego doznało, zaszczepiło w nim gorące pragnienie poświęcenia się głównie teatrowi. Mozart udał się do Włoch jako fortepianista, powrócił z nich kompozytorem dramatycznym.
Dla artysty muzycznego, tryumfy sceniczne były zawsze najświetniejszemi ze wszystkich, jakich tylko można było doznać we Włoszech. Wieść o nowej z powodzeniem wystawionej operze, rozchodziła się natychmiast po całym kraju z tą samą gorączkową, namiętną gwałtownością, z jaką lud włoski przysłuchiwał się i podziwiał kompozytorów i śpiewaków swoich. Dosyć tam było napisać jedną operę, aby cały półwysep napełnić rozgłosem swego imienia, aby od stu teatralnych przedsiębierców, otrzymać tyleż wezwań i próśb o wystawienie. Meyerbeer, ów głośny później twórca Roberta Djabła, w początkach swojego zawodu probowal znaleść powodzenie na scenie niemieckiej, wystawiając kilkakrotnie mniejszego rozmiaru operetki; ale ani publiczność, ani krytyka nie były z nich zadowolone. Zrażony i zniechęcony, porzucił swą ojczyznę, przybył do Wiednia, niepewny co dalej z sobą czynić. Już nawet zamierzał porzucić zupełnie zawód kompozytorsko-dramatyczny, a poprzestać na kształceniu gry fortepianowej, ile że na tym instrumencie biegle bardzo grywał, gdy Salieri, sławny podówczas twórca wielu oper przedstawianych w Wiedniu z powodzeniem, poradził mu udać się do Włoch, a nierzucając fortepianu, przysłuchiwać się operom i śpiewakom włoskim. Jakoż w lat kilka, ośmielił się napisać operetkę, która tamże dobrego doznała przyjęcia; to zachęciło go do dalszej pracy, aż w końcu przyswoiwszy sobie zupełnie styl włoski i nabrawszy niepośleniej wprawy do tworzenia dzieł dramatycznych, napisał sławną operę Crociato in Egitto, która imię jego uczyniła głośnem na całym półwyspie i następnie otworzyła mu wrota wszystkich teatrów europejskich.
Otóż to samo mogło się stać z Chopinem. Nie inaczej też zapewne myślał w tym względzie Elsner, kiedy głównie wpływem swoim skłonił ojca Fryderyka do wysłania go przedewszystkiem do Włoch... Ale czas już wrócić do naszego młodego artysty.
Pożegnawszy w Woli przyjaciół, opuszczał Fryderyk Warszawę z wiarą i nadzieją świetnej dla siebie przyszłości, lecz zarazem z głęboką raną w sercu. Tęsknota do istoty przez niego uwielbianej, tem więcej się wzmagała, im więcej od niej się oddalał. Szczęściem, unosił na palcu pierścień Konstancyi, podarowany mu przez nią jako pamiątka na drogę. Okrywając go namiętnemi pocałunkami, czynił niejako ulgę stroskanej duszy swojej, wydzierającej się gwałtem do tych, co kochał, a do których niestety nie miał już nigdy powrócić!
Przybywszy do Kalisza, zajechał wprost do doktora medycyny Helbicha, dawnego domu Chopinów przyjaciela, gdzie oczywiście doznał jak najgościnniejszego przyjęcia. Namawiano go, aby dał w Kaliszu koncert; on jednak nie chciał słyszeć o czemś podobnem. Raz dlatego, że wstępne przygotowania zebrałyby mu wiele czasu, a potem licha i szczupła miejscowa orkiestra, zniechęcała go do podobnego przedsięwzięcia. Skoro Woyciechowski nadjechał, nie tracąc czasu, ile że pogoda była bardzo przyjazna, zgodzili zaraz furmana za 12 talarów i dnia 5 listopada, udali się w drogę do Wrocławia.

Niechże teraz Chopin sam opowie czytelnikom dalszy ciąg przygód z tej epoki życia doznanych.
„Wrocław, wtorek 9 listopada 1830 r.
Najukochańsi Rodzice i Siostry moje!

Jak najwygodniej i przy najlepszej pogodzie zajechaliśmy w sobotę o godzinie 6tej z wieczora. Stanęliśmy zur goldenen Gans. Poszliśmy zaraz na teatr, gdzie dawano Króla Alpejskiego, który u nas ma być dopiero wystawionym. Dziwił się parter nowym dekoracyom, ale my nie mieliśmy ich za co podziwiać. Artyści grali nieźle. Onegdaj dawano tu operę Mularz i Ślusarz Aubera — źle. Dziś Przerwana Ofiara Wintera; ciekawy jestem jak się powiedzie. Nie tęgich mają śpiewaków: teatr zresztą bardzo tani, miejsce na parterze kosztuje 2 złp. Tym razem Wrocław lepiej mi się podobał.
List do Sowińskiego oddałem; zaledwie raz widzieć się z nim mogłem; był on u nas wczoraj, lecz nie zastał. Znajdowaliśmy się właśnie w tutejszej resursie, gdzie Schnabel kapellmeister prosił, ażebym był obecny próbie z mającego się dać wieczorem koncertu. Takich koncertów dają tu trzy na tydzień. Zastałem tam nielicznie jak zwykle zebraną na próbę orkiestrę, fortepian i jakiegoś Reterendarjusza amatora, nazwiskiem Hellwig, gotującego się do odegrania pierwszego Es-dur Koncertu Moschelesa. Nim on zasiadł do instrumentu, Schnabel[77][78], co mię od czterech lat nie słyszał, prosił, ażebym sprobował fortepian. Trudno było odmówić, siadłem i zagrałem parę waryacyj, Schnabel się niezmiernie ucieszył, pan Hellwig stchórzył, inni zaczęli mię prosić, ażebym wieczorem dał się słyszeć. Szczególniej Schnabel tak szczerze nalegał, że nie śmiałem staremu odmówić. Jest to wielki przyjaciel pana Elsnera; alem mu powiedział. że uczynię to tylko dla niego, bo anim grał przez parę tygodni, ani się myślę w Wrocławiu popisywać. Stary mi na to: że wie o tem wszystkiem i że chciał mię już wczoraj widząc w kościele o to prosić, ale nie śmiał. Pojechałem tedy z jego synem po nuty i zagrałem im Romans i Rondo z II Koncertu. Na próbie dziwili się Niemcy mojej grze: „Was für ein leichtes Spiel hat er”, mówili, a o kompozycyi nic. Nawet Tytus słyszał, jak jeden mówił: „że grać mogę, ale nie komponować“. Nota bene, onegdaj à table d'hote, siedział naprzeciwko nas jakiś jegomość miłej bardzo powierzchowności. Wdawszy się z nim w rozmowę, poznałem że jest znajomym Scholtza z Warszawy i przyjacielem tych panów, do których mam od tegoż listy. Był to kupiec imieniem Scharff, nadzwyczaj grzeczny; oprowadzał nas po całym Wrocławiu; zgodziwszy sam fiakra, woził po piękniejszych spacerach. Nazajutrz zapisał nas do Bursy i nakoniec wystarał nam się o Fremdenkarten na wczorajszy koncert i przed próbą nam takowe przysłał. Jakie musiało być jego i tych panów co mi kartę się wystarali zdziwienie, gdy ten Fremder stanowił główną figurę muzykalnego wieczoru. Prócz Ronda, improwizowałem jeszcze dla znawców na temat z Nieméj z Portici. Poczem na zakończenie odegrano Uwerturę, a po niej nastąpiły tańce. Schnabel chciał mię traktować kolacyą, alem nic prócz bulijonu nie przyjął.
Poznałem się naturalnie z tutejszym Oberorganistą panem Köhler; dziś obiecał mi pokazać organy; poznałem także jakiegoś barona czy kiego djabła, nazwiskiem Nesseczy Neisse, ucznia Spohra, sławnie jak powiadają na skrzypcach grającego. Drugi miejscowy znawca i muzyk, co po całych Niemczech podróżował nazwiskiem Hesse, także mi komplimenta gadał, ale prócz Schnabla na którym widać było prawdziwą radość, który mię co chwila brał pod brodę i głaskał, żaden z Niemców niewiedział co robić. Tytus miał uciechę patrząc na nich. Ponieważ ja jeszcze nie mam ustalonéj reputacyi, więc dziwiono się i bano dziwić; nie wiedzieli czy kompozycya dobra, czy też im się tak tylko wydaje. Jeden z tutejszych znawców przybliżył się do mnie i chwalił nowość formy mówiąc, że mu się nic jeszcze w téj formie nie zdarzyło słyszeć. Nie wiem kto to był, ale ten mię może najlepiéj zrozumiał. Schnabel pełen największych grzeczności, ofiarował mi nawet powóz, aleśmy się po 9 tej, jak zaczęli tańcować, wynieśli do domu.
Kontent jestem żem staremu zrobił przyjemność.
Jakaś dama, któréj mię jako pierwszéj tutaj fortepianistce prezentował dyrektor po koncercie, bardzo mi dziękowała za przyjemną niespodziankę i żałowała, że się publicznie nie dam słyszeć. Referendarjus pocieszając się, śpiewał aryę Figara z Cyrulika, ale — nędznie.
O Elsnerze dużo wczoraj mówiono i chwalono jakieś jego Waryacye na orkiestrę z Echem; powiedziałem, że gdyby jego koronacyjną Mszę usłyszeli, dopieroby mogli powiedzieć co to za kompozytor. Straszne tu Niemcy, przynajmniéj wczorajsze towarzystwo; nasz pan Scharff jest wyjątkiem.
Jutro o 2giej wyjeżdżamy do Drezna.
Buzi! buzi! buzi!

Panom: Źywnemu, Elsnerowi,
Matuszyńskiemu, Kolbergowi,
Marylskiemu, Witwickiemu,
najprzyjemniejsze zasyłam ukłony.


Drezno, 14. listopada 1830.

Ledwom znalazł momencik, ażeby wam słów kilka donieść o sobie. Wracam z objadu polskiego to jest: na którym sami Polacy się znajdowali. Jeszczem ich zostawił, sam wróciłem pisać, gdyż poczta o 7 méj odchodzi, a ja pragnąłbym dzisiaj jeszcze słyszeć powtórnie Niemę z Portici.
Z Wrocławia nie chciało nam się bardzo wyjeżdżać; bliższa znajomość z tymi panami do których mi Scholz dał listy, wiele nam to miasto uprzyjemniła. Tutaj zaś pierwsza moja wizyta była do panny Pechwell. Grała ona w piątek w tutejszéj resursie i wyrobiła mi tam wejście. Tego samego wieczora dawano w teatrze Niemę; trudny był wybór, ale ponieważ pannie należało koniecznie nadskoczyć, a zatem udałem się na wieczór. Druga ważna przyczyna która mię tam powiodła, była wiadomość, że na nim da się słyszeć najlepsza tutejsza śpiewaczka, włoska rodem, nazwiskiem Palazzesi. Ubrawszy się więc jak najładniéj, posłałem po lektykę; wsiadłem w to dziwne pudło i kazałem się zanieść do domu Kreissiga, miejsca gdzie ten muzykalny wieczór miał się odbyć. Przez drogę śmiałem się z siebie, gdy mię nieśli owi liberyjni lektykarze; miałem wielką ochotę wybić dno, ale dałem pokój. Dorozka ta, aż na same schody mię poniosła. Wysiadłam, kazałem się pannie Pechwell zameldować: wyszedł więc gospodarz z ukłonami, wielkiemi grzecznościami i mnóstwem komplimentów wprowadził mię do sali, w któréj po obu stronach ośmiu ogromnych stołów, mnóstwo siedzących dam spostrzegłem. Nie tyle brylanty jakie je zdobiły, ile druty w oczach mi się migały. Bez żartów, liczba dam i drutów była tak wielką, że można się było obawiać jakiego przeciwko mężczyznom powstania, które chyba okularami i łysinami przyszłoby zwalczyć: szkieł bowiem mnóstwo, a coraz to gołła skóra.
Szczęk tych drutów, jako też i filiżanek od herbaty, przerwała raptem z drugiego końca salonu dochodząca muzyka. Grano najprzód Uwerturę z Fra Diavola, poczem Włoszka owa śpiewała — nie źle. Wdałem się z nią w rozmowę; poznałem także jéj akompanjatora p. Rastrelli, drugiego dyrektora tutejszéj opery i pana Rubiniego, brata tego sławnego śpiewaka, z którym mam nadzieję zjechać się w Medyolanie. Grzeczny Włoch, obiecał mi list do brata; więcéj nie trzeba. Tak dalece był on uprzejmym, iż wczoraj zaprowadził mię na próbę nieszporów kompozycyi Morlacchego, tutejszego nadwornego kapellmistrza. Przypomniałem mu się przy téj sposobności; posadził mię natychmiast obok siebie i dużo ze mną rozmawiał. Nieszpory te śpiewane dzisiaj były przez sławnych neapolitańskich sopranistów nazwiskiem: Sassarolli i Tarquinio; na skrzypcach zaś obligato grał Rolla, głośny tutejszy koncertmeister, do którego miałem kartkę od Solivy. Poznałem go, obiecał mi list do swego ojca, dyrektora medyolańskiéj opery. Ale wróćmy do wieczoru.
Panna Pechwell grała na fortepianie, a ja pogadawszy z tym i owym, udałem się na Niemę. Nie mogę o niéj sądzić, bom jéj całéj nie słyszał. Dziś dopiero wieczorem będę mógł o niéj coś stanowczego powiedzieć.
Idąc rano do Klengla, spotkałem go przed domem; poznał mię od razu i tyle był uprzejmym, że aż mię ujął za serce. Szanuję go bardzo. Prosił (zapytawszy wprzód jednakże o moje mieszkanie), żebym go jutro rano odwiedził. Zachęcał do publicznego wystąpienia, ale ja na to głuchy. Nie mam czasu do stracenia, a Drezno nie da mi ani sławy ani pieniędzy.
Generał Kniaziewicz, któregom widział u pani Pruszakowéj, mówił także o koncercie, lecz zapowiedział że nie wiele przyniesie.
Wczoraj byłem na włoskiéj operze, ale źle wykonanéj; gdyby nie solo Rolli i nie śpiew panny Hähnel z wiedeńskiego teatru, która wczoraj jako Tancredi debiutowała, to nie byłoby co słyszeć. Król otoczony całymi dworem, znajdował się w teatrze, równie jako i dzisiaj na wielkiéj Mszy w kościele. Grano Mszę barona Miltitza, jednego z tutejszych panów, pod dyrekcyą Morlacchego. Głosy Sassarolli, Muschetti, Babnigga i Zezi, najlepiéj mi się podobały. Sama zaś kompozycya — nietęga. Dotzauer i Kummer, sławni tutejsi wiolonczelliści, mieli kilka sol, które pięknie odegrali; zresztą nic szczególnego. Oprócz mojego Klengla, przed którym jutro zapewne będę się musiał popisywać. nie ma tu nic godnego uwagi. Lubię z nim rozmawiać, bo od niego można się coś nauczyć.
Prócz galeryi obrazów, nic powtórnie w Dreznie nie oglądałem; grüne Gewölbe dosyć raz widzieć.

Praga 21 listopada 1830.

W Dreznie tak mi tydzień zeszedł, żem się nie spostrzegł. Jak rano z domu wyszedłem, tak nie wracałem jak na noc. Klengel, gdym się z nim bliżéj poznał to jest: gdym mu zagrał moje Koncerta, powiedział, żem mu przypomniał grę Fielda, że mam rzadki sposób uderzenia, że wprawdzie wiele słyszał o mnie, ale nie spodziewał się nigdy ażebym był takim wirtuozem. Nie były to czcze komplimenta, bo mi się przyznał iż nie lubi nikomu podchlebiać, ani też przymuszać się do pochwał. Więc natychmiast skorom od niego wyszedł (z siedziałem u Klengla całe rano do 12 tej), poszedł do Morlacchiego i do Lüttichau general-direktora teatru, dowiedzieć się, czyby nie można żebym się dał słyszeć, w przeciągu czterech dni które jeszcze miałem zabawić w tem mieście. Mówił mi potem, że to uczynił dla Drezna a nie dla mnie i że radby mię zmusić do koncertu, jeżeli zbyt długiego czasu ułożenie nie będzie wymagać. Nazajutrz rano przyszedł do mnie i oświadczył, że sam był wszędzie i że aż do niedzieli (a to było w środę), nie ma ani jednego wolnego wieczoru w piątek bowiem miano dać po raz pierwszy tutaj Fra-Diavola, a w sobotę to jest wczoraj, La donna del lago Rossiniego po włosku. Przyjąłem Klengla tak, jak mało ludzi w mojem życiu bym przyjął; wyraźnie polubiłem go jakbym znał od lat trzydziestu. On też okazuje mi wiele współczucia. Prosił o partycyę moich koncertów i zaprowadził mię do pani Niesiołowskiéj na wieczór. Tego samego dnia było przyjęcie u pani Szczerbinin, alem się tak długo u Niesiołowskiéj zabawił, że całe zaproszone towarzystwo już się rozjechało, gdy mię Klengel do pani Szczerbinin odprowadził. Za to, musiałem tam być nazajutrz na objedzie. Łapano mię wszędzie jak psa. Byłem także tego samego dnia u pani Dobrzyckiéj[79] która z powodu swoich urodzin prosiła mię do siebie nazajutrz. Zastałem tam księżniczki saskie, córki nieboszczyka króla to jest, siostrę królewską i żonę brata obecnie panującego monarchy. Grałem w ich obecności; obiecały mi listy do Włoch, ale jeszcze wszystkich nie mam, dopiero od jednéj przysłane mi do hotelu dwa ns samem wyjezdnem, resztę spodzie wam się otrzymać w Wiedniu, za pośrednictwem pani Dobrzyckiéj, gdyż ona wie jak mię tam szukać. Listy te, są adressowane do królowej Obojga Sycylii w Neapolu i do jakiejś księżny Ulasino z domu ks. Saskiéj w Rzymie. Mam także obiecane do panującéj ks. Lukki i do wicekrólowéj medjolańskiéj. Odesłaniem tych listów zatrudni się Kraszewski, do którego ztąd piszę dzisiaj umyślnie w tym interesie, w Dreznie byłem jeszcze na obiedzie u Komarów. Klengel dał mi list do Wiednia, gdzie później sam także przybędzie; u pani Niesiołowskiéj pił za moje powodzenie szampana, ona sama pieściła i nie wiedziała gdzie mię posadzić, a koniecznie Szopskim nazwać mię chciała.
Rolla skrzypek przedni; resztę z Wiednia gdzie będziemy we wtorek o 9tej rano.
Generałowi Kniaziewiczowi podobałem się bardzo; mówił mi, że jeszcze żaden fortepianista tak miłego na nim nie uczynił wrażenia.

Wiedeń 1 grudnia 1830.

Maleńko się serduszko zaśmiało z listu, odebranego po raz pierwszy od czterech tygodni, czyli od czasu jakiem się z wami pożegnał. Lepiéj się jadło objad. Dziki człowiek (tak się bowiem nazywa doskonała oberża w któréj jadamy), wziął odemnie za apetyczne konsumowanie strudlów, całego reńskiego i krajcarów kilka. Uciecha była ogólna, bo i Tytus miał listy od swoich. Celińskiemu dziękuję za przyłączony bilecik; przeniósł on mię na wasze łono. Wyobrażałem sobie, iż siedzę przy fortepianie; Celiński stoi naprzeciwko mnie i patrzy na pana Żywnego, co z Linowskim tabaczką się częstuje. Tylko Matuszyńskiego brakło do kompletu; ja myślę że on ma jeszcze febrę... Ale dosyć romansów; przyjdzie na mnie ta kanikuła, bo tu dużo ładnych Niemek, lecz kiedy przyjdzie, kiedy!..
Wystawcie sobie, panna Blahetka z rodzicami w Stuttgardzie; może na zimę wrócą. Wiadomość tę odebrałem od Haslingera, który mię przyjął jak najgrzeczniéj, ale dla tego Sonaty ani Waryacye drugich nie wydrukował. Dostanie on swój pieprzyk, tylko ja stancyę z Tytusem mieć będę. Najęliśmy na pryncypalnéj ulicy, na Kohlmarkcie, trzy pokoje, wprawdzie na trzecim piętrze, ale ślicznie, przepysznie, elegancko umeblowane, na miesiąc za małe pieniądze. Na mnie wypada 25 reńskich. Jakiś generał-admirał Anglik teraz jeszcze w nich siedzi, lecz dziś albo jutro ztamtąd się wyniesie. Admirał! a ja będę admiracya, więc nic nie straci stancya[80], tem bardziéj że gospodyni a raczéj pani tego mieszkania, jest jakaś baronowa, wdowa i ładna, dosyć młoda, która długo jak nam mówiła w Polsce siedziała, o mnie zaś słyszała już w Warszawie. Zna Skarzyńskich, bywała na wielkim świecie; pytała się Tytusa czy nie zna młodéj, ładnéj pani Rembielińskiéj i t. p. Otóż choćby nie więcéj, to taka zacna jejmość warta 25 reńskich, tem bardziéj, że Polaków lubi, Austryjaków nie afektuje, jest Prusaczką i bardzo rozsądną kobietą.
Skoro się tam przeniesiem, Graff, fabrykant fortepianów, przyśle nam instrument do domu. Würfel skoro mię obaczył, zaraz o daniu koncertu począł mówić. Sam jest bardzo słaby i nie wychodzi, tylko w mieszkaniu daje lekcye; miał krwią pluć, co go wielce osłabiło. Ale o koncercie wciąż bajdurzy i mówił mi, że tutejsze gazety dużo o moim koncercie F-moll pisały, o czem ja nie wiem i nie byłem dosyć ciekawym dowiadywać się.
Dam koncert ale kiedy, gdzie, jak, co, nic nie wiem.
Opuchły nos mój, nie dozwolił mi dotychczas ani prezentować się w ambasadzie, ani być u pani Rzewuskiéj, u której cały świat bywa, a mieszka obok Hussarzewskiego, u którego z moim nosem bez żeny, byłem już parę razy. On mi nie radzi tak jak i Würfel darmo grać. Malfatti[81] przyjął mię jak swego kuzyna najserdeczniéj, najgrzeczniéj. Skoro tylko nazwisko moje przeczytał, uściskał mnie i powiedział, że do niego pisał już o tem pan Władysław Ostrowski; że w czem tylko może mi być użytecznym, wszystko uczyni. Dodał jeszcze, iż mię pani Tatyszczewowéj zaanonsuje[82], że mi wszelkie potrzebne znajomości porobi, że nawet przy dworze, o czem jednak wątpi żeby się dało co zrobić, będzie się starał być mi użytecznym, bo teraz dwór po królu Neapolitańskim w żałobie. Obiecał także poznać mię z baronem Dunoi, naczelnikiem tutejszego muzycznego Vereinu; to podobno będzie najlepsza znajomość.
Drugą również może użyteczną, zabrałem przez list Klenglowski z panem Mittag’iem. Ten człowiek tak widzi rzeczy jak mi potrzeba i zdaje się, że najwięcéj ze wszystkich panów muzykantów będzie mi użytecznym. Czerny, u którego byłem już (uniżony jak zawsze i dla każdego), pytał mię czym „hat fleissig studirt?“ Znów na 8 fortepianów a 16 ludzi przełożył jakąś uwerturę i kontent. Zresztą, nie widziałem jeszcze żadnego tutejszego fortepianisty.
U pani Weyberhein, siostry Wolfowéj, byłem już dwa razy, jutro proszony tam jestem na wieczór: un petit cercle des amateurs, zkąd udam się z wizytą do Rozalii Rzewuskiéj co między 9-tą a 10-tą przyjmuje i jest już o mojem przybyciu przez Hussarzewskiego zawiadomioną. Tam mam poznać ową sławną panią Cibini, dla któréj to Moscheles 4-ręczną Sonatę napisał.[83]
Byłem onegdaj w Comptoirze u Stametza; tak mie tam przyjęto z mojemi listami, jak każdego co po pieniądze przychodzi; dali mi kartkę zaręczenia do policyi dla odebrania karty pobytu i — koniec. Ale późniéj może będzie inaczéj. Byłem także onegdaj u pana Geymüllera, bo tam Tytus miał swoje sześć tysięcy. Pan Geymüller przeczytawszy moje imię i nazwisko, nieczytając reszty, odezwał się: „że bardzo mu przyjemnie poznać takiego jak ja Künstlera, ale że nie życzy dać się słyszeć, bo tu jest tylu dobrych fortepianistów, iż trzeba mieć wielką reputacyę ażeby coś zyskać“. Dodał w końcu: „że on nie może mi w niczem dopomódz, bo czasy są ciężkie i t. p.“ To wszystko musiałem łykać z wytrzeszczonemi na niego oczyma. Jak on swoją tyradę skończył, dopierom mu powiedział, że istotnie nie wiem czy warto dać się słyszeć, ponieważ jeszcze u żadnego z tutejszych możnych panów nie byłem, ani u ambassadora do którego mam rekomendacyę z Warszawy od W. Księcia i t.  p. Dopiero on inne oczy zrobił, a ja pożegnawszy, przeprosiłem go za oderwanie od interesów. Poczekajcie h.... żydy!
U Lachnera dyrektora orkiestry jeszcze nie byłem, albowiem nie mam gdzie wizyt przyjmować. Ze Stadt London gdzie było nadzwyczaj słono, przenieśliśmy się do Lama na Leopoldstadt i tutaj tymczasem koczujemy, za nim Anglik z wąsami, wychudły, wynędzniały, zielono-fioletowo-żółtawy majtek, wyniesie się od baronessy. W tem to mieszkaniu na wielką skalę (wyrażenie Tytusa, który ze mnie jakiegoś zarozumialca koniecznie tworzy), będzie się dopiero grać i o koncercie myśleć, ale nie darmo. Zresztą zobaczymy.
Ani u pani Raszek, ani u pani Elkan, ani u Rotszylda, ani u państwa Voigt, ani u wielu innych osób nie byłem. Dziś idę do ambassady; ma tam być baron Meindorf, do którego Hussarzewski kazał mi się pytać, a ten mi powie, kiedy najlepiéj Tatyszczewa zastać. Z pieniędzy odebranych onegdaj u bankiera, nic jeszcze nie ruszyłem. Spodziewam się że umiem je szanować. Z tem wszystkiem prosiłbym, ażebym na końcu tego miesiąca mógł mieć coś na drogę do Włoch, gdyby mi moje koncerta nic nieuczyniły. Teatr mię najwięcéj kosztuje, ale nieżal, bo panna Heinefetter i pan Wild, zawsze prawie śpiewają. Przez ten tydzień, już trzy zupełnie nowe opery słyszałem. Wczoraj dawano Fra Diavolla, Niema lepsza; przedtem Tytusa Mozarta, dziś Wilhelma Tella. Nie zazdroszczę Orłowskiemu, że Lafontowi akompanjuje; może przyjdzie czas, że mi Lafont będzie akompanjował.[84] To trochę zaśmiało? ale dalibóg może być. Nidecki jeszcze całą zimę myśli tu zabawić.
Cały ten tydzień zeszedł mi już to na nosie, na teatrze i Graffie, u którego co dzień po obiedzie grywam, ażeby sztywne palce z drogi trochę rozruszać. Wczoraj prezentowałem Graffowi Nideckiego.
Istotnie nie wiem mi ten tydzień zleciał; aniśmy się obejrzeli, a ja jeszcze żadnych stanowczych kroków do koncertu nie uczyniłem. Questia? który Koncert grać F. czy E? Würfel utrzymuje że F piękniejszy od As-dur Hummla, co teraz u Haslingera wyszedł. Haslinger mądry, on mię grzecznie ale lekko chce zbywać, żebym mu darmo kompozycye dawał. Klengel się dziwił, że mi nic za Waryacye nie zapłacił. Może myśli, że napozór ważąc sobie lekko moje rzeczy, ja to wezmę na seryo i dam mu je darmo? Ale już się darmo skończyło, teraz bezahl bestyo!
Radzi mi Graff, ażebym w Landständischen Saal, gdzie bywają Spirituel-koncerta, to jest w najpiękniejszem i najlepszem miejscu dał się słyszeć. Lecz na to potrzeba mieć pozwolenie od Dietrichsteina, o co mi przez Malfattego nie będzie trudno.
Ludzie znajdują żem utył...
Dobrze mi się wszystko dzieje. Mam nadzieję W Bogu i w Malfattim, (paradnym Malfattim), że jeszcze lepiéj będzie.“
Tutaj wypada nam zwrócić uwagę czytelników na znaczną przerwę, jaka istnieje w korrespondencyach Fryderyka z rodzicami. Wypadki zaszłe podówczas w Warszawie, wywarły na nim wpływ wielki, zachwiały jego postanowieniami, obróciły w niwecz wszystkie jego zamiary, wpływając fatalnie na całe przyszłe jego życie. Na pierwszą wieść o nich, Tytus Woyciechowski opuścił zaraz Wiedeń i wrócił do kraju. Fryderyk chciał to samo uczynić, nie mogąc znieść takowego i w podobnych okolicznościach rozłączenia. Tylko usilne nalegania najprzód rodziców, którzy pragnęli ażeby ich syn, raz już obranéj a do tego kosztownéj podróży muzykalnéj nie przerywał, a potem przyjaciół jego w Wiedniu, skłoniły Fryderyka przecie do pozostania na miejscu. Jednakże przejęty tęsknotą ogromną za swoimi i pełen o ich los obawy, porwał pocztę i gonił Tytusa całą stacyę za Wiedniem, i gdyby go był doścignął, niema wątpliwości że zabrałby się wraz z nim do Warszawy. Wróciwszy po bezowocnéj gonitwie do Wiednia, począł myśleć o koncertach, ale mu jakoś nie szło. Ludzie stali się dlań obojętnymi, usłużnych przyjaciół pomiędzy artystami zbrakło. Kiedy za pierwszéj swojéj bytności w Wiedniu, grając darmo i w przelocie, znalazł tylu chętnych sobie, teraz gdy zapragnął jakiegokolwiek za swój talent wynagrodzenia, ujrzał się niejako opuszczonym, zostawionym własnym siłom, a nie miał on dosyć energii na łamanie się z trudnościami ze wszech stron na urządzenie koncertu napotykanemi. Artyści widocznie unikali go; jedni znajomi mu z dawniejszych czasów chorowali, drudzy powyjeżdżali, inni znów byli zbyt zajęci własnemi interessami. Może nawet tak istotnie było, lecz nie ma wątpliwości, iż reszta obawiając się, aby ten miły, dobrze wychowany i niezwykle utalentowany wirtuoz, nie zechciał czasem w skutek powodzeń osiedlić się w Wiedniu i stać się dla nich niebezpiecznym rywalem, przerzedziła znacznie szeregi dawniejszych jego wielbicieli, a powodzeniom artystycznym, jakie tu i owdzie miewał w niektórych salonach stolicy, umiano zręcznie, kłaść pewne granice. Wypadki polityczne zaszłe w jego ojczyznie, silnych i wpływowych owych protektorów do których Chopin miał listy polecające, zraziły i odwróciły od niego; zresztą umysłem zajmował się więcéj polityką aniżeli muzyką. To nawet stało się powodem tak znacznéj przerwy pomiędzy listami, gdyż wielu z nich rodzice nie uważali za stosowne przechowywać, inne znów z powodu rozruchów niedochodziły wcale. W tych zaś co pozostały, brak widoczny owego dobrego i wesołego humoru, który Fryderyka dotąd nigdy nie odstępował, a pewien rodzaj smutku, zniechęcenia i sarkazmu nawet z zawiedzionych na ludziach i rzeczach nadziei, przejmuje wyraźnie strapioną i bolejącą duszę naszego artysty.
Uwagi powyższe uważaliśmy za konieczne w tem miejscu, ażeby lepiéj pojąć ducha następnych Chopina korrespondencyi.

„Najukochańsi rodzice i siostry moje!

(Wiedeń, środa przed świętami
Bożego Narodzenia; nie mam
kalendarza, więc nie wiem którego).

Siedm tygodni wczoraj minęło, jakem was opuścił. Po co?.. Już się stało! Właśnie wczoraj, o tej godzinie we wtorek, mię do Woli odprowadzono, byłem u państwa Weiberrheim, na tańcującym wieczorze. Pełno tam było młodzieży, ładnej, wcale niestarożytnej. Chciano, ażebym tańczył, wybierano mię gwałtem do kotyliona; obróciłem się kilka razy i poszedłem do siebie. Sama pani domu i jej grzeczne córki, sprosiły na ten wieczór wiele muzykalnych osób, ale ja nie grałem, bom nie miał do tego usposobienia. Prezentowała mi pana Likt, którego Ludwika zna; dobry, grzeczny, poczciwy Niemiec; miał mię za coś wielkiego i dlatego nie chciałem go moją grą z terminu zbijać. Tam także poznałem, synowca Lampiego, którego znów papa zna; śliczny i miły chłopiec, maluje sławnie. A propos malowania, wczoraj rano był u mnie Hummel z synem; kończy mój portret, ale tak podobny, że niemożna lepiej. Siedzę na stołku w szlafroku, z miną inspirowaną, nie wiem zkąd. Ołówkiem, a raczej kredką i w formacie ćwiartkowym, zdaje się, że sztych. Grzeczny to nadzwyczajne ten stary Hummel. Ponieważ się zna dobrze z Duportem niegdyś sławnym tancerzem, a teraz antreprenerem Kärnthnerthorskiego teatru, więc mię wczoraj prezentował. Pan Duport ma być skąpym; przyjął mię bardzo pięknie, bo może myśli, że ja mu darmo grać będę, ale się myli. Było pomiędzy nami lekkie avant propos, ażebym chciał grać, lecz kiedy, co i jak, o tem cicho. Jeżeli mi mało będzie dawał, wtedy dam koncert w dużej sali redutowej.
Würfel zdrowszy; w przeszłym tygodniu poznałem u niego Slawika, sławnego skrzypka, chociaż młodego chłopca, mającego najwięcej 26 lat wieku[85]. Bardzo mi się on podobał. Gdyśmy razem wracali, pyta mię: „czy ja idę do domu? — Do domu, odpowiedziałem. — Oto lepiej pójdź ze mną do twojej rodaczki pani Bayer“. Do niej właśnie przysłał mi list Kraszewski z Drezna, wraz z listem do wicekrólowej Medyolanu; nie mogłem tego listu dotychczas oddać, bo miejsca mieszkania nie wiedziałem, a Bayerów w Wiedniu tysiące. — „Dobrze, odpowiedziałem Slawikowi, tylko się wrócę po list“. Istotnie była to ta sama pani. Mąż jest Polakiem z pod Odessy, sąsiadem Chomentowskiego. Jego żona, która już niby wiele o mnie słyszała, prosiła nas nazajutrz, to jest w niedzielę na obiad, gdzie Slawik jak zagrał, tak mi się podobał, jak nikt po Paganinim. Jemu się także moja mość podobała i postanowiliśmy razem napisać duet na skrzypce i fortepian, myśl, którą już miałem w Warszawie. Wielki i prawdziwie genjalny to skrzypek. Skoro poznam Merka, to dopiero Trio utniemy[86], a poznam go lada dzień u Mechettego. Czerny był wczoraj ze mną u Diabellego, który mię na przyszły poniedziałek, na wieczór z samych muzyków zebrany, zaprosił. W niedzielę wieczór u Likta, gdzie będzie wielki świat muzykalny i ośmio-ręczna uwertura, a w sobotę ma być wykonana stara kościelna muzyka u Hofrata Kiesewettera, autora dzieła o muzyce.
Trzeba wam wiedzieć, że ja teraz stoję na czwartem piętrze. Jacyś Anglicy dowiedziawszy się od mojego antecessora o mojem ślicznem mieszkaniu, zapragnęli jeden pokój odnająć; ale przyszedłszy pod pozorem widzenia jednego, zrewidowali wszystkie trzy i tak im się podobały, że ofiarowali mi zaraz 80 reńskich miesięcznie, bylebym takowe im odstąpił, z czegom się niezmiernie ucieszył. Pani baronowa Lachmanowicz, bratowa Uszakowowej, a teraz moja młoda i dobra gospodyni, posiadała także na czwartem piętrze podobne do mojego mieszkanie; pokazano mi takowe, nająłem i teraz stoję za 10 złr. miesięcznie tak, jakbym 70 płacił. Myślicie pewno, biedak pod strychem siedzi! Otóż wcale nie, bo nademną jest jeszcze piąte piętro i dopiero nad niem dach, a co sześćdziesiąt reńskich w kieszeni, to w kieszeni. Ludzie odwiedzają mię i pan hr. Hussarzewski musi leźć tak wysoko. Ale ulica nieopłacona, w środku miasta, blisko wszystkiego. Na dole najpiękniejszy spacer, Artaria na lewo, Mechetti i Haslinger na prawo, w tyle teatr, czegóż więcej potrzeba?[87].
Do pana Elsnera jeszcze nie piszę, ale u Czernego byłem; Kwartet dotąd nie wyszedł.
Malfatti wyłajał mię, że obiecawszy przyjść do pani Schaschek na obiad o 2giej, przyszedłem o 4tej; w tę sobotę znów się mam z nim zejść na obiad, a jeżeli się spóźnię, to Malfatti obiecał mi jakąś bardzo bolesną operacyę zrobić; nie piszę jaką, bo brzydka. Widzę, jak się papa gniewa za moje roztrzepanie i nieprzyzwoitość względem ludzi; ale to się wszystko naprawi; bo Malfatti mię lubi, z czego się bardzo cieszę.
Nidecki bywa u mnie co rano i gra. Jak napiszę Koncert na 2 fortepiany, to zagramy razem publicznie; wprzód jednak muszę solo wystąpić. Haslinger ciągle grzecznie, lecz cicho[88].
Nie wiem, czy mam zaraz jechać do Włoch, czy co? Proszę was, byście mi o tem napisali. Mama kontenta, że mię nie ma, ale ja niekontent jestem. Stało się... Uściskajcie odemnie Tytusa i proście go na miłość boską, ażeby pisał... Nie! tej przyjemności, jaką mam, gdy od was list odbiorę, nie możecie sobie wystawić. Czemuż to poczta idzie tak długo! Wszak nie bierzcie mi za złe, że się o was turbuję...
Poznałem tu bardzo grzecznego chłopca, Leibenfrosta, przyjaciela Kesslera; bywa on często u mnie, chociaż ja raz dopiero byłem u niego. Jeżeli nie jestem gdzie proszonym na obiad, to z nim jadam w mieście. Zna on cały Wiedeń i jak tylko jest gdzie jaka osobliwość do widzenia, zaraz mię tam prowadzi. Wczoraj naprzykład był śliczny spacer na Bastei, arcyksiążęta w surdutach, noblessa, słowem cały Wiedeń. Spotkałem tam Slawika, z którym ułożyłem się dzisiaj widzieć, w celu wybrania Beethovenowskiego motywu na waryacye. Z jednej strony kontent jestem, iż się tu znajduję, ale z drugiej!...
Jak mi tu dobrze w pokoju. Naprzeciwko dach, a na dole pigmeje. Jestem wyższy od nich! Najlepiej mi, kiedy nagrawszy się na nudnym fortepianie Graffa, idę spać z waszemi listami w ręku. To też nawet we śnie was tylko widzę.
Wczoraj u Bayerów tańczono mazura. Slawik jak baran leżał na ziemi, a jakaś stara niemiecka Contessa, z dużym nosem i dziurawą fizjognomią, trzymając się (jak to dawniej bywało) zgrabnie dwoma paluszkami za sukienkę, z głową sztywnie do tancerza zwróconą, tak że aż kości od szyi gdzie która mogła wylazły, dziwne jakieś walcowe pas, długiemi a chudemi mamrotała nogami. Godna to jednak osoba, poważna, uczona, dużo gada i ma usage du monde.
Pomiędzy licznemi wiedeńskiemi zabawami, sławne są wieczory po oberżach, gdzie przy kolacyi Strauss albo Lanner (są to tutejsi miejscowi Swieszewscy) walce grywają. Za każdym walcem dostają ogromne brawo; a jeżeli grają Quedlibet czyli mieszaninę z oper, pieśni i tańców, to słuchacze są tak zadowoleni, że nie wiedzą co z sobą robić. Dowodzi to zepsutego smaku wiedeńskiéj publiczności.
Chciałem wam posłać Walca mojéj kompozycyi, ale już późno; odbierzecie go zawsze. Mazurków nie posyłam także, bom ich jeszcze nie przepisał: nie do tańca.

Nie chcę mi się z wami rozstawać, jeszczebym rad pisać. Fontanę jak zobaczycie, powiedzcie mu, że się do niego pisać zabieram. Matuszyński jeżeli nie dziś, to na przyszłą pocztę odbierze list ogromny[89].
Do Jana Matuszyńskiego.
Wiedeń. Dzień Bożego Narodzenia.
Niedziela rano. (Przeszłego roku o
tym czasie byłem u Bernardynów.
Dzisiaj w szlafroku sam jeden
siedzę, pierścionek gryzę i piszę).

Najukochańszy Jasiu!
Właśnie wracam od Slawika, sławnego skrzypka, z którym się zaprzyjaźniłem. Po Paganinim nic podobnego nie słyszałem; 96 nut staccato bierze na jeden smyczek i t. p. Nie do uwierzenia! U niego powziąłem myśl, wróciwszy do domu tęsknić sobie po fortepianie i wypłakać adagio do waryacyi Beethovena, które z nim razem piszemy. Ale krok jeden na pocztę, któréj nigdy przechodząc nie opuszczam, inny nadał kierunek uczuciu: łzy co

 na klawisze padać miały, twój list zrosiły. Spragniony byłem twego pisma, wiesz czemu? ale nietylko dla mego anioła pokoju. Bo jak go kocham... Gdybym mógł, wszystkiebym tony poruszył, jakieby nietylko ślepe, wściekłe, rozjuszone nastało uczucie, aby choć w części odgadnąć te pieśni, których rozbite echa gdzieś jeszcze po brzegach Dunaju błądzą, a które wojsko Jana Sobieskiego śpiewało. Każesz mi wybierać poetę!.. Wiem żem istota najniezdecydowańsza w świecie i raz tylko w życiu dobrze wybrać umiałem. Gdyby nie to, że może teraz byłbym ojcu ciężarem, natychmiastbym wrócił. Przeklinam chwilę wyjazdu! Przyznaj znając moje stosunki, że po odjeździe Tytusa, zawiele razem na głowę mi spadło.

Wszystkie objady, wieczory, koncerta, tańce, których mam po uszy, nudzą mię. Tak mi tu smutno, głucho, ponuro! Lubię ja to, ale nie w tak okrutny sposób. Nie mogę czynić jak mi się podoba; muszę się stroić, fryzować, chaussować! W salonie udaję spokojnego, a wróciwszy do domu piorunuję po fortepianie!..
Z nikim poufałości, ze wszystkiemi grzecznie obchodzić się muszę. Mam ludzi co mię niby lubią, co mię malują, mizdrzą się, przymilają; cóż mi po tem, kiedy pokoju nie mam? Chyba jak sobie wszystkie wasze wydobędę listy, otworzę widok króla Zygmunta[90], na pierścionek spojrzę... Daruj Jasiu że ci się tak skarżę, ale zdaje mi się że mi lżej o połowę, żem spokojniejszy. Z tobą ja zawsze uczucia dzieliłem. Odebrałeś kartkę? Pewno sobie nic z mojego pisma nie robisz, boś w domu; ale ja czytam i czytam list twój bez końca. Freyer doktór był u mnie parę razy, (choć ja u niego ani razu być nie mogłem); dowiedział się od Schucha że jestem w Wiedniu. Opowiadał mi mnóstwo interesujących szczegółów z ostatnich czasów, cieszył się z twego listu, który mu aż do pewnego peryodu do czytania dałem.
Ten pewny peryod, zasmucił mię mocno. Czy doprawdy choć trochę zmiany? czy nie chorowano? Przypuściłbym łatwo coś podobnego na takiem czułem stworzeniu. Czy ci się nie zdawało? może przestrach... bo niechaj Bóg broni mojej przyczyny! Uspokój, powiedz, że póki sił starczy... że do śmierci... że po śmierci jeszcze mój popiół będzie się słał pod nogi! Ale to wszystko mało cobyś ty mógł powiedzieć... ja napiszę! Jużbym był dawno napisał, nie męczyłbym się tak długo: ale ludzie!... Gdyby to przypadkiem w cudze ręce wpadło, jej sławie szkodzićby mogło! Więc lepiej ty bądź moim tłomaczem, mów za mnie „et j'en conviendrai“. Te twoje francuzkie wyrazy mię dobiły. Niemiec co szedł za mną ulicą kiedym list twój odczytywał, ledwo mię pod rękę utrzymał i nie mógł wcale pomiarkować co mi się stało. Miałem ochotę wszystkich przechodzących łapać i całować, a tak mi miło było na duszy, jak jeszcze nigdy! bo to pierwszy list od ciebie! Nudzę cię Jasiu głupim szałem moim, ale mi się trudno ocknąć żeby ci coś obojętnego napisać.
Onegdaj byłem na objedzie u jednéj damy Polki nazwiskiem Bayerowéj, imieniem Constance. Lubię tam bywać przez reminiscencyę; wszystkie nuty, chustki do nosa, serwety, znaczone jéj imieniem. Zresztą ze Slawikiem tam chodzimy, do którego ona coś cierpi. Wczoraj graliśmy całe przed i poobiedzie, a ponieważ to była wigilia i piękny (wyraźnie wiosenny czas), więc gdyśmy w nocy wyszli od Bayerowéj, pożegnawszy Slawika który do kaplicy cesarskiej iść musiał, sam jeden o 12 tej wolnym krokiem udałem się do kościoła Sw. Szczepana.
Gdym przyszedł, jeszcze ludzi nie było. Nie dla nabożeństwa, ale dla przypatrzenia się o téj porze temu olbrzymiemu gmachowi, stanąłem w najciemniejszym kącie u stóp gotyckiego filaru. Nie da się opisać ta wspaniałość, ta wielkość tych ogromnych sklepień. Cicho było; — czasem tylko kroki zakrystyana zapalającego kagańce w głębi świątyni, przerywały mój letarg. Za mną grób, podemną grób! tylko nademną grobu brakowało! Ponura roiła mi się harmonia... czułem więcéj niżeli kiedy, osierociałość moją. Chętnie poiłem się tym widokiem, aż dopóki ludzi i światła przybywać nie zaczęło. Wtenczas zasłoniwszy się kołnierzem od płaszcza (jak to nieraz pamiętasz przez Krakowskie Przedmieście), udałem się na muzykę do kaplicy cesarskiej. Przez drogę już nie sam, ale z mnóstwem wesołych ludzi idących kompaniami, przebiegłem piękniejsze ulice Wiednia aż do zamku, gdzie posłuchawszy trzech numerów nie najtęższej, zaspane granej mszy, wróciłem po 1 ej w nocy spać. Sniło mi się o tobie, o was, o niej, o moich dzieciach kochanych[91]. Nazajutrz obudzone mię z inwitacyą na obiad do pani Elkan, Polki, żony bankiera. Wstałem, zagrałem sobie smutno... przyszedł do mnie Nidecki, Leibenfrost, Szteinkeller; pożegnaliśmy się i udałem się na obiad do Malfattego. Szaniasio dzisiaj Polak zabity, zajadał zrazy i kapustę jak zaręczam żaden u Karczewskiéj; nie ustępowałem mu. Trzeba ci wiedzieć, że ten rzadki człowiek (w całem znaczeniu tego wyrazu człowiek) doktór Malfatti, tak o wszystkiem pamięta, że kiedyśmy u niego na obiedzie, wyszukuje nam polskie potrawy. Po obiedzie przyszedł Wild, sławny, nawet dziś najpierwszy niemiecki tenorzysta. Zaakompaniowałem mu na pamięć aryę z Otella, którą po mistrzowsku odśpiewał. On i panna Heinefetter, utrzymują, całą operę tutejszą; reszta bowiem tak mizerna, że wcale na Wiedeń nie przystoi. Pannie Heinefetter zbywa nieledwie zupełnie na czuciu. Głos jakiego mi się nie zdarzy tak prędko słyszeć, wszystko dobrze odśpiewane, każda nuta wytrzymana akuratnie, czystość, gibkość, portamenta! ale to tak zimna, żem sobie ledwo nosa nie odmroził, jakiem w krzesłach w pierwszym rzędzie blisko sceny siedział. Ładna ze sceny, szczególniéj po męzku. W Otellu lepsza niż w Cyruliku, gdzie zamiast niewinnej, żywej zakochanej dziewczyny, przedstawia na wszystkie strony wyćwiczoną kokietę; w Tytusie Mozarta jako Sextus, ładna. Wkrótce wystąpi w Sroce, ciekawość mię bierze! Wołków Cyrulika lepiej zrozumiała, tylkoby trzeba jej gardła Heinefetter. Niezawodnie jest ona jedną z pierwszych śpiewaczek, ale nie pierwszą[92].
Miałem jechać by Pastę słyszeć. Wszak wiesz, że mam listy od dworu saskiego do wice-królowej Medyolanu. Ale jakże jechać? rodzice każą mi to robić co ja chcę, a ja tego nie lubię! Do Paryża? tutejsi radzą mi jeszcze czekać. Wrócić, siedzieć tutaj? zabić się? nie pisać do ciebie? Radź co mam zrobić. Spytaj się tych ludzi co mną rządzą i napisz mi ich zdanie, a tak będzie.
Przyszły miesiąc jeszcze tu zostanę, pisz więc nim wyjdziesz... poste restante do Wiednia, a nim wyjdziesz bądź u rodziców i u Const.., Zastąp im mnie póki tam siedzisz, bywaj często nich, siostry cię widzą, niech myślą że ty do mnie przychodzisz, a ja w drugim pokoju;
O koncercie nie myślę.
Jest tu Alois Smidtt, fortepianista z Frankfurtu, znany z etiudów bardzo dobrych; człowiek przeszło 40 letni. Poznałem go, obiecał mię odwiedzić; myśli grać koncert, trzeba mu pierwszeństwo dać. Zdaje mi się człowiek do rzeczy i mam nadzieję, że się muzycznie zrozumiemy. Bo Thalberg tęgo gra, ale nie mój człowiek! Młodszy odemnie, damom się podoba; z Muetty potpourri robi, forte i piano pedałem nie ręką oddaje, decymy bierze jak ja oktawy; ma brylantowe guziki od koszulek. Moschelesowi się nie dziwuje, a zatem nie dziw, że tylko tutti od Koncertu mojego mu się podobało. Pisze on także Koncerta.
List ten kończę 3 dni później. Odczytałem banialuki, którem ci pobzdurzył; daruj Jasiu, jeżeli za nie płacić musisz. Dziś bowiem na objedzie w traktyerni włoskiej słyszałem: „Der liebe Gott hat einen Fehler begangen, dass er die Polen geschaffen hat“; nie dziw się więc, że dobrze pisać tego co czuję nie umiem. Nowin się też nie spodziewaj od Polaka, bo drugi na to się odezwał: „Aus Polen ist nichts za holen“.
Przyjechał tu Francuz kiełbaśnik; pełno ludzi przed jego sklepem eleganckim się zbiera, już od miesiąca, i zawsze coś nowego upatrzą. Jedni mówią, że to są skutki rewolucyi francuzkiej i miłosiernie patrzą się na te kiszki wywieszone na obrazach, drudzy się gniewają, że Francuzowi rebellantowi wolno było założyć sklep z szynkami, kiedy oni sami dosyć świń w własnym kraju mają.
Gdzie się ruszysz, o Francuzie mowa i bać się należy, jeżeliby coś być miało, żeby się od Francuza nie zaczęło!
Kończę Jasiu, bo kończyć muszę. Uściskaj odemnie wszystkich drogich kolegów. Daj buzi! ja ciebie chyba razem z życiem, z rodzicami, chyba razem z nią kochać przesuwne. Mój drogi pisz do mnie! nawet pokaż jej ten list, jeżeli ci się zdaje. Dziś jeszcze idę na wieczór do Malfattego, a wprzód na pocztę. Rodzice może wiedzą, że ja do ciebie piszę; powiedz im to, ale listu nie pokazuj. Jeszcze nie mogę się oderwać od lubego Jasia! ź paskudniku! jeżeli cię tak W... szczerze kocha jak ja, to Konst... Nie mogę nawet nazwiska napisać, ręka moja niegodna.... Ach! włosy sobie wyrywam, kiedy wspomnę, że mogą o mnie zapomnieć!.. Ze mnie dziś Otello!..
Chciałem ten list złożyć i bez koperty zapieczętować, a zapomniałem, że u was po polsku czytać umieją. Tymczasem, kiedy mi papieru jeszcze zostało, pozwól, niech ci moje tutejsze życie opiszę. Stoję na 4tem piętrze, wprawdzie na najpiękniejszej ulicy, ale dobrze musiałbym przez okno wyjrzeć, gdybym chciał widzieć, co się na dole dzieje. Pokój mój (zobaczysz go u mnie w nowym sztambuchu jak wrócę na łono wasze, młody Hummel mi go rysuje), jest duży, zgrabny, o 5ciu oknach. Łóżko stoi naprzeciw okien, pantalion cudny po prawej, a kanapa po lewej stronie. Między oknami zwierciadło, na środku piękny, duży, mahoniowy, okrągły stół, posadzka polerowana. Cicho!... po objedzie pan nie przyjmuje... a zatem mogę się zupełnie przenieść myślą do was. Rano budzi mię nieznośnie głupi służący: wstaję, przynoszą mi kawę, gram i często zimne piją śniadanie. Potem około 9tej przychodzi metr niemieckiego języka; później najczęściej gram, poczem jak dotąd, rysował mię Hummel, a Nidecki mojego Koncertu się uczył. To wszystko w szlafroku do 12tej. Teraz dopiero przychodzi bardzo godny niemczyk Leibenfrost, pracujący w kryminale, i jeżeli czas piękny, idziemy na qlacis w koło miasta na spacer; poczem ja udaję się na objad, jeżeli jestem gdzie zaproszony, a jeżeli nie, idziemy razem do miejsca, gdzie cała tutejsza młodzież akademicka jada, to jest zur böhmischen Köchin. Po obiedzie pije się w najpiękniejszym Kaffehausie (taka tu moda) czarna kawa; poczem ja za wizytami, a o szarej godzinie wracam do domu, fryzuję się, chaussuję i na wieczór. Około 10tej, 11tej, czasem 12tej (później nigdy) wracam, gram, płaczę, czytam, patrzę, śmieję się, idę spać, gaszę świecę i — śnicie mi się zawsze.
List ten miał odejść we środę, ale zapóźno było; więc w sobotę odchodzi. Elsnera ucałuj.
Mój portret, o którym ty i ja tylko mamy wiedzieć, podobniuteńki; jeżelibyś myślał, że choć trochę przyjemności zrobi, przez Schucha ci go przyślę, który może z Freyerem około 15 przyszłego miesiąca, gdyby okoliczności kazały, wyjedzie.
Zacząłem pisać czysto, a skończyłem tak, że mnie może nie przeczytasz. Magnusia, Alfonsa, Reinszmidka ucałuj[93]. Jeżeli będzie można, każ się któremu do twego listu przypisać.

Do Tegoż.
W dzień Nowego Roku (1831).

Najdroższa istoto! Masz coś chciał. Odebrałeś list? Oddałeś?.. Żałuję dziś tego, com zrobił. Rzuciłem promyk nadziei tam, gdzie tylko same ciemności i rozpacz widzę. Może ona zadrwi, może zażartuje!... Może!... Takie myśli przychodzą mi do głowy wtenczas, kiedy najweselej w moim pokoju rozprawiają twoi dawni koledzy: Rostkowski, Schuch, Freyer, Kijewski, Hube i t. p. I ja się śmieję, śmieję się, a w duszy, właśnie kiedy to piszę, jakieś mię okropne dręczy przeczucie. Zdaje mi się, że to sen, że to odurzenie, że ja u was, a to mi się śni, co słyszę. Te głosy, do których dusza moja nie przyzwyczajona, żadnego innego wrażenia na mnie nie robią, tylko takie, jak jak owo turkotanie powozów na ulicy, albo inny hałas obojętny. Twój głos albo Tytusa, ocuciłby mię z tego martwego stanu odrętwiałości. Żyć, umrzeć, dziś mi wszystko jedno się zdaje!
Listu od ciebie nie mam! Rodzicom powiedz, żem wesół, że mi niczego nie brak, że się bawię paradnie, że nigdy sam nie jestem. Jej to samo powiedz, jeżeli będzie drwiła! Jeżeli zaś nie, to jej powiedz, żeby była spokojną, że się wszędzie nudzę. Słaby jestem, nie piszę tego rodzicom. Każdy mię się pyta, co mi jest? Humoru nie mam; Hube mię pielęgnuje. Zresztą ty wiesz najlepiej, co mi jest!
Biedni rodzice nasi! Moi przyjaciele co robią?
Czemuż ja tak dzisiaj opuszczony, czy tylko wy macie być razem w tak okropnej chwili! Flet twój będzie miał co jęczyć, ale niech się wprzód fortepian wyjęczy.
Do Paryża może za miesiąc wyjadę, jeżeli tam będzie cicho.
Nie zbywa tu na rozrywkach, ale chęci rozerwania się, jeszczem w Wiedniu nie doznał. Merk, pierwszy tutejszy wiolonczellista, obiecał mi swoją wiolonczellową wizytę.
Dziś Nowy Rok: jakże go smutnie zaczynam! Uściskaj mię, kocham was nad życie, — pisz jak najwięcej. Ona czy w Radomiu? Kopaliście... Piszesz, że wychodzisz z pułkiem w pole, jakże więc oddasz bilecik? Nie przesyłaj — ostrożnie... może rodzice... możeby źle sądzono!
Jeszcze raz uściskaj mię... ty idziesz na wojnę, wróć pułkownikiem! Niech wam... Czemuż nie mogę być z wami, czemuż nie mogę być choć doboszem!!!
Przebacz za nieład w tym liście, ale piszę jak pijany[94]. Twój Fryderyk“.
Że w położeniu Fryderyka w Wiedniu nic się na lepsze nie zmieniło, najwidoczniejszy tego dowód mamy w listach następujących:

„Wiedeń 29 stycznia 1831.

Łaskawy Panie Elsner!
Wstyd mi, że dobroć Pańska, której na odjezdnem tyle jeszcze odebrałem dowodów, i tym razem uprzedziła powinność moją. Do mnie należało pisać do Pana zaraz po przybyciu mojem do Wiednia. Alem się ociągał już dla tego, żem był przekonany, iż rodzice nie omieszkają udzielić Panu nieciekawych wiadomości o mnie; już też żem czekał, aby coś stanowczego względem siebie donieść. Od dnia, jednak, w którym się dowiedziałem o wypadkach w kraju, aż do tej chwili, nie doczekałem się niczego, prócz niepokojącej ubawy i tęsknoty. Malfatti napróżno się stara mię przekonać, iż każdy artysta jest kosmopolitą. Choćby i tak było, to jako artysta, jestem jeszcze w kolebce, a jako Polak, trzeci krzyżyk zacząłem; mam więc nadzieję, że znając mię, za złe mi Pan nie weźmiesz, żem dotychczas o układzie koncertu nie myślał. Ze wszechmiar bowiem nierównie większe dzisiaj stoją mi na przeszkodzie trudności. Nietylko, że nieprzerwane pasmo niegodziwych fortepianowych koncertów, psując ten rodzaj muzyki odstręcza tutejszą publiczność, ale nadto, wszystko co zaszło w ojczyźnie, zmieniło położenie moje na niekorzystną stronę.
Mimo to jednak, mam nadzieję, że jeszcze w karnawale dam słyszeć mój 1szy Koncert, faworyta Würfla. Poczciwy Würfel zawsze słaby, widuję go często; z przyjemnością zawsze o Panu wspomina. Gdyby nie interesujące znajomości pierwszych tutejszych talentów, jako to: Slawika, Merka, Bockleta i t. p., nie wielebym miał z czego korzystać. Opera wprawdzie dobra: Wild i panna Heinefetter zajmują publiczność tutejszą; szkoda tylko, że Duport mało nowych wystawia rzeczy i więcej na swoją; kieszeń, na operę zważa. Abbé Stadler ubolewa nad tem i powiada, że nie ten dziś Wiedeń co za dawnych czasów[95]. Drukuje on Psalmy swoje u Mechettiego, dzieło, którem w manuskrypcie widział i admirował. Co się pańskiego Kwartetu tyczy, solennie obiecał mi Józef Czerny, iż na św. Józef będzie gotowy. Mówił, iż nie mógł się nim dotychczas zatrudnić, bo wydawał dzieła Schuberta, których jeszcze mnóstwo czeka na prassę; to zapewne opóźni wyjście pańskiego rękopismu. Ile jednak dotychczas miarkować mogłem, Czerny nie jest jednym z bogatszych tutejszych wydawców, a zatem nie może śmiało łożyć na takie dzieła, których u Sperla, albo zum römischen Kaiser grać nie można[96]. Oni tu Walce dziełami nazywają, a Straussa i Lannera, którzy do tańca przygrywają, kapelmeistrami!
Nie idzie jednak zatem, żeby tu wszyscy tak sądzić mieli; owszem, wielu się z tego wyśmiewa, ale mimo to, Walce tylko drukują. Mechetti zdaje mi się, więcej przedsiębierczy i z nim łatwo będzie o pańskich Mszach traktować, bo zamyśla wydawać partytury znaczniejszych autorów kościelnych. Jego buchalter, grzeczny i światły Sas; wspominałem mu cudnych pańskich Mszach i wcale nie był od tego, a on wszystkiem w handlu rządzi. Dziś z Mechettim jestem na objedzie, pomówię na seryo i wkrótce Panu napiszę. Haslinger teraz ostatnią Mszę Hummla wydaje; on tylko Hummlem żyje. Ostatnie jednak rzeczy, za które drogo musiał mu zapłacić, niewiele mają pokupu. Dlatego opóźnia wszystkie manuskrypta i tylko Straussa drukuje.
Wczoraj z Nideckim byłem u Steinkellera, który mu dał operę do skomponowania. Wiele na nią rachuje; w niej Schuster, ów sławny komik wystąpi, a Nidecki może sobie imię zrobić. Mam nadzieję, że to Pana ucieszy.
Piszesz Pan o II. moim Koncercie, którego Nidecki się uczył; było to z własnej jego woli. Wiedząc, iż przed odjazdem z Wiednia musiałby się dać poznać publiczności, miał dać koncert, a nie mając własnego, tylko ładne waryacye, prosił o mój manuskrypt. Ale się temu wszystkiemu już zapobiegło; już nie jako wirtuoz na fortepianie, lecz jako kompozytor orkiestrowy wystąpi. Zapewne sam Panu o tem doniesie. Postaram się, by jego Uwerturę zagrano na moim koncercie. Będzie Pan miał z nas pociechę! (jeżeli nie wstyd: bo tu Alojzy Schmitt, fortepianista z Frankfurtu, bardzo po nosie dostał, chociaż ma 40 lat przeszło, a 80-letnią muzykę komponuje).
Znajomym i kolegom ukłony. Łączę winny szacunek dla całego domu. Proszę przyjąć zapewnienie uwielbienia, z jakiem na zawsze zostaję pańskim wdzięcznym uczniem[97].
Fryderyk Chopin.

Najukochańsi Rodzice i Siostry moje!

Wiedeń 14 maja 183l r.

Ten tydzień musiałem ścisłą dyetę na listy zachować. Wytłomaczyłem sobie, że na przyszły dostanę i czekam spokojnie, bo spodziewam się, żeście zdrowi, tak na wsi, jako i w mieście. Co do mnie, zdrów jestem i czuję, że w nieszczęściu wielką to jest osłodą. Żeby też nie moje nadspodziewanie dobre zdrowie, nie wiem, cobym tu robił. Może to Malfattowskie zupki wlewały w moje żyły jakiś balsam niszczący wszelką do choroby ochotę? Jeżeli tak, to żałuję, że te nasze peryodyczne uczty skończyły się zeszłej soboty: Malfatti bowiem wyjechał na wieś z dziećmi.
Nie uwierzycie, jak on ładne miejsce zamieszkuje, dziś tydzień byłem u niego z Hummlem. Oprowadzając nas po swojej siedzibie, piękności jej stopniowo nam pokazywał, a gdyśmy weszli na sam wierzchołek góry, ani się złazić nie chciało. Dwór zaszczyca go co rok wizytą, sąsiaduje zaś z księżną Anhalt, która zapewne zazdrości mu ogrodu. Z jednej strony widać Wiedeń pod nogami tak, że się zdaje, iż z Schönbrunnem złączony; z drugiej wysokie góry, a porozsiewane na nich wioski i klasztory, każą zapomnieć o przepychu i zgiełku gwarliwego miasta.
Byłem też wczoraj z Kandlerem w cesarskiej bibliotece[98]. Trzeba wam wiedzieć, żem się oddawna zbierał zwiedzić najbogatszy może tutaj zbiór starych muzycznych rękopisów, ale do tego nigdy nie przyszło. Nie wiem, czy biblioteka Bonońska w większym i systematyczniejszym porządku jest utrzymaną; lecz wystawcie sobie moje zdziwienie, gdy pomiędzy nowszemi rękopismami, widzę książkę w futerale z napisem Chopin. Coś to dosyć grubego i w ładnej oprawie. Myślę sobie, nigdym jeszcze o innym Chopinie nie słyszał. Był jeden Champin, — a więc myślałem, że to może jego nazwisko przekręcone lub coś podobnego. Wyjmuję, patrzę, moja ręka: a to Haslinger rękopism moich Waryacyi oddał do biblioteki. Myślę sobie d..... macie co chować.
W przeszłą niedzielę miał być wielki fajerwerk, lecz się nie udał z powodu deszczu. Szczególna rzecz, iż zawsze prawie w dzień fajerwerkowy, musi być niepogoda. Przytoczę wam w tym względzie anegdotkę:
Pewien jegomość miał śliczny frak bronzowy, lecz wiele razy go wziął na siebie, tyle razy deszcz padał. Chociaż rzadko się w niego ubierał, prawie nigdy w suchym fraku nie wracał do domu. Idzie tedy do krawca, opowiada mu o tem i pyta, coby w tem była za przyczyna? Krawiec zdziwił się, począł trząść głową; ale prosi owego pana, żeby mu ten frak dla wypróbowania na parę dni zostawił, bo nie mógł ręczyć, czyli fatalizm ten do kapelusza, butów lub kamizelki, nie jest czasem przywiązany. Ale gdzie tam; krawiec wziął frak na siebie, wyszedł na ulicę, a deszcz jak lunie, — musiał nieborak chcąc wrócić do domu nająć fiakra, gdyż zapomniał wziąść z sobą parasola, (albo podobniejsze do prawdy, jak wielu twierdzi), że krawcowa wyszła z parasolem na kawę do swojej kuzynki czy przyjaciołki. Jakimkolwiekbądś sposobem się to stało, krawiec zmokł i frak był wilgotny; trzeba było czekać aż wyschnie, bo inaczej nie byłby suchym. Poczekawszy, przychodzi krawcowi rozum do głowy rozpruć frak i zobaczyć, czy tam czasem nie ma jakiego kaduka, coby chmury sprowadzał. Wielka myśl! Pruje rękawy — nie ma nic. Pruje poły — nie ma nic. Pruje piersi i — cóż? Oto między klejonką znajduje kawał fajerwerkowego afisza! Dorozumiał się wszystkiego; wyjął afisz i odtąd frak więcej nie mokł!
Darujcie mi, że nic pocieszającego o sobie donieść nie mogę; może też później pocieszę was jeszcze; niczego więcej nie pragnę, jak waszym życzeniom odpowiedzieć; dotychczas nie mogłem[99].

Wiedeń 28 maja 1831.

Wracam z poczty, ale nic nie przyszło. We środę odebrałem list od pani Jerockiej z przypiskiem kochanego Papeczki, który atoli skąpo literek tak dla nmie drogich nakreślił. Widzę jednakże z tego, że w domu zdrowo. Co się tyczy Marcellego i Jasia, zaklinam ich, ażeby do mnie napisali, kiedy tacy niegodziwcy, że się ich o parę liter doprosić nie mogę! Taki zły jestem, że listy ich nie rozpieczętowawszy nawet, odesłałbym im napowrót. Będą mi się tłomaczyć brakiem czasu, a ja mam czas co tydzień takie do was listy duże pisać? Oj ten czas, jak on leci! już koniec maja, a ja jeszcze w Wiedniu; zacznie się czerwiec, a ja jeszcze tutaj będę siedzieć, albowiem Kumelski recydywy dostał i znów biedak leży![100]
Widzę, że na nudny list zakrawam, ale nie myślcie, ażeby to miało być skutkiem jakiego chorobliwego usposobienia, owszem, zdrów jestem i bawię się doskonale. Dzisiaj wstawszy rano, grałem do godziny drugiej, poczem wyszedłem na objad, gdzie zastałem poczciwego Kandlera, który mi, jak wiecie, przyrzekł listy do Cherubiniego i Paëra. Po odwiedzeniu chorego, mam zamiar udać się do teatru, albowiem będzie tam koncert i na nim dadzą się słyszeć: Herz, ów żydek skrzypek, co to na koncercie panny Sontag o mały włos u nas w Warszawie nie był wyświstany, i Döhler, fortepianista, grający kompozycye Czernego. Na końcu zaś koncertu, ma grać Herz własne Waryacye na polskie motywa. Biedne polskie motywa! ani się spodziewacie, jakiemi majufesami was naszpikują, nazywając to dla przywabienia publiczności polską muzyką. Brońże to potem tej polskiej muzyki, wydaj się ze zdaniem o niej, a wezmą cię za waryata, tem bardziej, że Czerny, owa wiedeńska wyrocznia w fabrykowaniu wszelkich muzykalnych przysmaków, żadnego jeszcze polskiego tematu nie waryował.
Wczoraj po obiedzie, poszedłem razem z Thalbergiem do Ewangielickiego kościoła, gdzie Hesse, młody organista z Wrocławia, popisywał się przed dobraną wiedeńska publicznością; byli tam same cymesy, zacząwszy od Stadlera, Kiesewettera, Mosela, Seyfrieda, Gyrowetza i t. p., a skończywszy na kościelnym portyerze. Ma talent chłopisko, umie obchodzić się z organami. Zostawił mi Hesse kartkę do swego sztambuchu, ale nie wiem co mu wpisać, — nie staje mi konceptu[101].
We środę u Bayerów bawiłem z Slawikiem do 2giej po północy. Jest to jeden z tutejszych artystów z którego mam pociechę i z którym mam zażyłość. Grał wtenczas jak drugi Paganini, ale Paganini odmłodzony, co przesadzi z czasem pierwszego. Nie uwierzyłbym, gdybym go często nie słuchał; tylko żałuję, ach żałuję, że go Tytus nie poznał. I on oniemi słuchającego, każe płakać ludziom; co więcéj, każe płakać tygrysom! bo książe G. i Iskr., rozczuleni odjechali!
Co się też z wami dzieje?!.. Śnicie mi się a śnicie! Będzież koniec rozlewu krwi? Wiem co mi chcecie powiedzieć: „Cierpliwości!“ Tem się też pocieszam.
We czwartek był wieczór u Fuksa, gdzie Limmer jeden z tutejszych lepszych artystów, popisywał się ze swojemi kompozycyami na 4 wiolonczele. Merk swoim zwyczajem, wdzięczniejszemi je uczynił, aniżeli są w istocie. Siedziało się do 12tej, albowiem przyszła ochota Merkowi grać ze mną swoje Waryacye. Merk mi mówi, że lubi ze mną grać, ja z nim także lubię, więc musiemy się razem dobrze wydawać[102]. Jest to pierwszy wiolonczelista, którego zbliska uwielbiam; nie wiem jak mi się Norblin podoba; tylko niezpomnijcie o liście do niego[103].

Wiedeń 25 czerwca 1831.

Zdrów jestem i to jedno mię pociesza, bo mój wyjazd dziwnie się nie szykuje. Nic podobnego nie doświadczałem jeszcze. Wiecie jak nie zdecydowany jestem, a tu przeszkody na każdym kroku. Paszport codzień mi obiecują i co dzień od Anasza do Kajfasza drepczę, dla odebrania tego, com w depozycie policyi zostawił. Dziś jeszcze nowéj dowiedziałem się rzeczy: — że mój paszport tak gdzieś zarzucono, że go nie tylko nie odszukają, ale potrzeba ażebym podał prośbę o wydanie mi nowego. Dziwne nas wszystkich dzisiaj napotykają koleje; chociaż jestem gotów wyjechać, przecie nie mogę. Usłuchałem rady Bayera, każę sobie podpisać passport do Anglii, lecz pojadę do Paryża. Malfatti daje mi list do swego dobrego przyjaciela Paëra. Kandler pisał już o mnie do muzykalnéj lipskiej gazety.
Wczoraj wróciłem do domu o 12tej, był to bowiem św. Jan, a, więc Malfattiego imieniny. Mechetti zrobił mu niespodziankę, a zatem Wild, Cicimara, panny: Emmering, Lutzer i moja godność, sprawiliśmy mu muzykę nielada. Lepiej wykonanego kwartetu z Mojżesza, niesłyszałem jeszcze; ale „oh quante lacrime“ panna Gładkowska nierównie lepiej na moim pożegnalnym koncercie w Warszawie śpiewała. Wild był przy głosie; ja to sprawiałem urząd niby kapellmeistra[104].
Ogromna moc obcych słuchaczów. przysłuchiwała się na tarassie temu koncertowi. Księżyc świecił prześlicznie, fontanny biły, cudna woń z wystawionej oranżeryi napełniała atmosferę, jednem słowem: noc najpyszniejsza, miejsce najroskoszniejsze. Nie wystawicie sobie, jaka ładna budowa salonu w którym śpiewano: ogromne okna rozwarte od dołu do góry, wychodzą na tarass, z którego cały Wiedeń widzieć można; zwierciadeł pełno a światła mało. Przytykający na lewo gabinet podłużnego przysionka, nadawał jakąś ogromną rozległość całemu apartamentowi. Szczerość i uprzejmość gospodarza, elegancya, dobry byt, wesołe towarzystwo, dowcip tamże panujący i wyborna kolacya, zatrzymały nas bardzo długo, dopiero około północy wsiedliśmy do powozów i rozjechaliśmy się do domów.
Z wydatkami trzymam się jak mogę, każdy krajcar tak chowam, jak ów pierścień w Warszawie. Możecie go sprzedać jak będziecie chcieli; już i tak was dosyć kosztuję na moje nieszczęście[105].
Onegdaj z Kumelskim i Czapkiem który jest codziennym moim gościem i największe oznaki przyjaźni mi okazuje, do tego nawet stopnia, że się ofiarował dać pieniędzy na drogę gdybym potrzebował, byliśmy na Leopoldsbergu i na Kahlenbergu. Dzień był cudny. Piękniejszego spaceru, nigdy jeszcze nie miałem. Z Leopoldsbergu widać cały Wiedeń, Wagram, Aspern, Presburg, klasztor Neuburg, zamek gdzie Ryszard Lwie Serce siedział uwięziony, — i całą wyższą część Dunaju. Po śniadaniu udaliśmy się na Kahlenberg, gdzie król Sobieski miał obóz, (z niego posyłam Izabelli listek). Jest tam kościół dawniej kamedułów, w którym syna swego Jakóba przed uderzeniem na Turków, na rycerza passował i sam do Mszy świętej służył. Ztamtąd ku wieczorowi, udaliśmy się do Krapfenwaldu, dolinki bardzo przyjemnej, gdzieśmy dziwny ulicznikowski obyczaj widzieli. Chłopaki stroją się w liście od stóp do głów, i w takim kostiumie niby chodzących i tańczących krzaków, łażą od jednego do drugiego gościa. Taki bęben cały liściami zakryty, z gałęziami na głowie, nazywa się Pfingstkönig. Ma to być obchód Zielonych świątek. Oryginalne głupstwo! Także przed paru dniami, byłem u Fuksa na wieczorze; pokazywał mi swój zbiór 400 autografów, pomiędzy którymi już moje Ronda na 2 fortepiany oprawne siedzi. Było tam kilka osób dla poznania mię. Fuks darował mi arkusz pisma Beethovena.
Wasz list ostatni mocno mię ucieszył, bo to wszyscy najmilsi na jednym świstku. Więc całuję zań nóżki i rączki, jakich tu w całym Wiedniu nie ma.

Wiedeń 1831 r. lipiec, sobota.

Z ostatniego listu widzę, iż otrzaskaliście się z nieszczęściem; wierzajcie że i mnie lada co dotknąć już nie może. Nadzieja, droga nadzieja!
Nareszcie mam paszport. Z poniedziałkowej jazdy jednakże nic nie będzie, dopiero w środę puścimy się do Salzburga, a ztamtąd do Monachium. Trzeba wam wiedzieć, że kazałem wizować sobie paszport do Londynu. Policya zawizowała, ale w rossyjskiej ambassadzie trzymano dwa dni i oddano mi go z pozwoleniem wyjazdu nie do Londynu lecz do Monachium. Mniejsza o to pomyślałem, byleby tylko pan Maison ambassador francuzki podpisał.
Oprócz powyższych kłopotów, przybył nam jeszcze jeden: wyjeżdżając do Bawaryi, potrzeba mieć Gesundheitspass od cholery, inaczej nie puszczają w granice państwa bawarskiego. Jużeśmy półdnia za tem z Kumelskim biegali; po obiedzie ma być koniec. Cieszy mię żeśmy po tylu dykasteryjnych schodach mieli przynajmniej dobrą kompanię, bo jeżeli po minie polskiej, dobrej mowie i paszporcie sądzić, to właśnie Aleksander Fredro wraz z nami dla swoich służących za podobnym passem chodził.
Cholery tu się strasznie boją, aż śmiech bierze. Drukowane modlitwy od cholery sprzedają, owoców nie jedzą, a najwięcéj z miasta uciekają. Mechettiemu zostawię Poloneza na wiolonczellę. Pisze mi Ludwika, że pan Elsner kontent był z recenzyi; nie wiem co na drugą powie, bo on mię przecie kompozycyi uczył.
Nic mi nie brak, tylko życia, ducha więcej; zmęczony jestem, ale czasami taki wesół jak w domu. Gdy mam smutne chwilę, udaję się do pani Szaszek; tam zastaje zwykle kilka poczciwych Polek, których szczerze i najlepszą nadzieją tchnące wyrazy, tak mię zawsze rozkokoszą, iż zaraz generałów tutejszych zaczynam udawać. Nowy to poliszynel, świeżo mojej roboty; jeszczeście tego nie widzieli, ale ci co na to patrzą, pękają ze śmiechu. Są znów dnie, w którym dwóch słów ze mnie nie wyciągniesz, ani się dogadasz i wtenczas jadę za 30 krajcarów do Hietzingu, albo gdzie w okolice Wiednia, aby się rozerwać.
Zacharkiewicz z Warszawy był u mnie; ona mię u Szaszków obaczyła, nie mogła się wydziwić, że ze mnie zrobił się taki tęgi mężczyzna. Zapuściłem po prawéj stronie faworyty i — bardzo dużo tego jest. Z lewej niepotrzeba, bo tylko prawą siada się do publiczności.
Onegdaj był u mnie poczciwy Würflisko, nadszedł także Czapek, Kumelski, wielu innych i pojechaliśmy do St. Veit. Ładne to miejsce, ale nie powiem tego o tak zwanem tutaj Tivoli, gdzie jest rodzaj karuzelu, czyli ślizgawki na wozach — jak oni tu zwą „Rutsch“. Jest to ogromne głupstwo. Mnóstwo jednakże osób spuszcza się temi wozami z góry na dół, bez żadnego celu; anim chciał na to patrzeć. Dopiero później, ponieważ nas ośmiu było (i to samych dobrych przyjaciół), jakieśmy się razem zaczęli spuszczać na wyścigi kto prędzéj doleci, pomagając sobie nogami, nabrało to celu współubiegania się i z zapalczywego tej głupiej wiedeńskiej zabawy malkontenta, gorliwym prozelitą zostałem, dopóki znów rozum nie przyszedł do głowy i myśl, że tem zabawiają zdrowe i mocne ciała, tem bałamucą zdatne umysły i to wtenczas właśnie, kiedy takowych ludzkość cała wzywa na swoją obronę. Niech ich djabli porwą!..
Dawano też tu w teatrze Obleżenie Koryntu, Rossiniego — bardzo dobrze. Cieszy mię żem się tej opery doczekał. Wild, Heinefetter, Binder, Forti, jednem słowem co tylko Wiedeń posiada dobrego, wystąpiło i bardzo ładnie. Z Czapkiem byłem razem na tej operze, po niej na kolacyi, gdzie Beethoven zawsze pijał.
Ale, żebym nie zapomniał: zapewne przyjdzie mi wziąść więcej nieco pieniędzy od bankiera Petera jak mi Papa przeznaczył; rządzę się jak mogę, ale dalibóg nie mogę inaczéj, bo bym się o bardzo lekkim worku puścił w drogę. Później broń Boże choroby lub czego i wy byście mi mogli wyrzucać, czemu się więcej nie wzięło. Darujcie, wszak ja tu już maj, czerwiec i lipiec żyję z tych pieniędzy i więcej obiadów płacę jak w zimie. Nie czynię tego z własnego tylko natchnienia, ale raczej z cudzych przestróg. Przykro mi, że muszę was o to dzisiaj prosić. Papeczka już nie trzy grosze na mnie wydał; wiem jak się to z groszem męczyć potrzeba, że dzisiaj nawet i męki nie pomogą, ale nadzieja! Przykrzéj mi prosić jak wam dać, lecz łatwiej mi wziąść jak wam oddać. Bóg się przecie ulituje — punktum!
W październiku rok się skończy, jak mi paszport udzielono; zapewne trzeba go będzie przedłużyć; jak ja to mam zrobić? Piszcie czy możecie — i jaką drogą przysłać mi nowy. Może nie można!..
Często na ulicy biegam za jakim Jasiem albo Tytusem. Wczoraj byłbym przysiągł że Tytus z tyłu, a to jakiś p... krew Prussak. Wszystkie te epitety niech wam nie dają złego wyobrażenia o mojej wiedeńskiej edukacyi; wprawdzie tutaj nie mają ani tyle grzeczności, ani dobranych wyrazów w rozmowie, wyjąwszy „Gehorsamer Diener“ na końcu; ale ja się niczego tutaj nie uczę co jest wiedeńskiem z natury. Walca naprzykład, żadnego należycie tańczyć nie umiem, to już dosyć! Mój fortepian nie słyszał tylko mazury...
Boże wam daj zdrowie! Oby żaden ze znajomych nie zmarł. Gucia szkoda!.. Wasze listy kłują i ogromną pieczęć zdrowia kładą, tak się boją: paniczny strach!
Wasz najprzywiązańszy.

Fryderyk“.


W ostatnim liście a raczéj karteczce, pisanej dnia 20 lipca 1831 r., donosi Fryderyk rodzicom, że jest na wsiadaniu, udając się wraz z Kumelskim przez Linz i Salzburg do Monachium. Pisze więc, że zdrowie mu służy i że Szteinkeller zaopatrzył go w pieniądze; ale obawiając się ażeby mu one nie wystarczyły, prosi o nowe do Monachium takowych nadesłanie.



Oto wszystko, co dotąd z ogromnego zbioru listów pisywanych przez Chopina do rodziców zostało; jaki zaś los spotkał resztę? o tem dowiedzą się czytelnicy na właściwem miejscu.
Pozbawieni odtąd źródeł rodzinnych, bezpośrednio od Chopina pochodzących, a służących nam aż do tej chwili za grunt do kreślenia niniejszej biografii, musimy się w dalszym jej ciągu ograniczać na wspomnieniach własnych czerpanych w znacznej części z przegląprzeglądania listów jego paryzkich, tudzież na podaniach ustnych lub pismiennych, osób żyjących z nim w poufalszych stosunkach. Pewna jeszcze liczba listów jakich nam się pozyskać udało, a pisywanych przez Chopina do kilku bliższych przyjaciół w rozmaitych epokach życia jego na obczyznie, stanowić będą podstawę niektórych następnych rozdziałów.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.





ROZDZIAŁ I.
Pobyt w Monachium i Stuttgardzie. — Przyjazd do Paryża. — Zamysł Chopina brania lekcyj na fortepianie od Kalkbrennera. — Korrespondencya w tym względzie pomiędzy Chopinem a Elsnerem. — Listy do Woyciechowskiego. — Niepowodzenia. — Chopin myśli porzucić Europę i udać się do Ameryki. Zamiar powrotu do Warszawy. — Wieczór u Rothschilda.

Są ludzie, których wrodzona energia zdaje się zdwajać, napotykanemi przeszkodami, na drodze wiodącej ich do raz obranego celu; są inni, co natrafiwszy niespodzianie na takowe, zrażają się i gotowi raczej odstąpić od przedsięwzięcia, aniżeli rozpoczynać walkę, do której nie czują się zdolnymi. Do rzędu ostatnich należał właśnie Chopin.
Jadąc po raz drugi do Wiednia, znajdował się on jako artysta w warunkach na zór korzystniejszych, niż za pierwszej swojej w tem mieście bytności. Jako wirtuoz i kompozytor, wspierając się na powodzeniach doznanych poprzednio, miał niejako prawo spodziewać się pomyślniejszego jeszcze z przyszłych swoich wystąpień, rezultatu. Były to jednak kwieciste illuzye, które więdły w miarę przeciągającego się w Wiedniu pobytu. Wprawdzie wypadki zaszłe podówczas w Warszawie zaszkodziły mu ogromnie, pozbawiając go przedewszystkiem towarzystwa Woyciechowskiego, który byłby umiał nim pokierować, następnie protekcyi i poparcia osób możnych i wpływowych. Chopin zostawiony sam sobie, nie znalazłszy pomocy w gronie miejscowych artystów, nie umiał się zdobyć na krok stanowczy. „Wiesz, żem istota najniezdecydowańsza na świecie“ — pisał w liście do Matuszyńskiego. Starania o danie koncertu, a dla niego przecie głównie w Wiedniu siedział, z dnia na dzień, od miesiąca do miesiąca odkładał. W epoce najkorzystniejszej ku temu, pozwalał spokojnie uprzedzać się innym artystom, a tymczasem pora właściwa mijała; nastały upały, wreszcie cholera, skutkiem czego, większa część zamożniejszych mieszkańców opuściła stolicę. W ciągu ośmiomiesięcznego pobytu raz tylko Chopin wystąpił i to nie w swoim własnym, lecz w koncercie śpiewaczki pani Garci-Vestris, danym w dniu 4 kwietnia w wielkiej sali redutowej. W numerze 38 Allgemeine Musikalische Zeitung, z dnia 21 września 1831 roku, taką znajdujemy pióra Kandlera wzmiankę o tym koncercie: „Wystąpił (tu w Wiedniu) także pan Chopin, który już podczas swojego zeszłorocznego pobytu, dał się poznać jako fortepianista pierwszego rzędu. 0 wykonaniu własnego nowego Koncertu E-moll, napisanego w poważnym stylu, musielibyśmy chyba powtórzyć to, cośmy już o nim dawniej pisali. Kto tak zacnie pojmuje i traktuje prawdziwą sztukę, temu należy się także prawdziwy szacunek“.
Inne lokalne wiedeńskie dzienniki, w ten sam prawie lakoniczny sposób wyrażały się o kompozycyi i grze na fortepianie naszego artysty. Były to jednak wszystko pochwały oględnie tylko młodemu wirtuozowi udzielane, w części zaledwie usprawiedliwiające jego świetne w tym względzie nadzieje. Więc też z niecierpliwością rozczarowanego ze swych złudnych marzeń młodzieńca, opuścił Fryderyk Wiedeń udając się do Monachium.
Tutaj zmuszony zabawić parę tygodni z powodu oczekiwania na pieniądze mające nadejść z Warszawy na dalszą do Paryża podróż, miał sposobność poznać wszystkich prawie znaczniejszych ówczesnych monachijskich artystów. Lindpaintner, Bärmann, Berg, Schunke, Stunz i wielu innych, poznawszy bliżej Chopina, zachwyceni byli jego grą i kompozycyami[106]. Namówili go nawet do wystąpienia publicznie w Towarzystwie Filarmonicznem, gdzie Fryderyk odegrał swój Koncert E-moll z towarzyszeniem orkiestry. Słuchacze oczarowani muzykalnemi pięknościami tego dzieła, tudzież wytworną i wykończoną grą młodego polskiego wirtuoza, obsypywali go gradem oklasków, nie szczędząc przytem innych oznak prawdziwego uwielbienia.
Był to na niemieckiej ziemi śpiew jego łabędzi; w ciągu bowiem ośmnastoletniego za granicą swego artystycznego zawodu, nigdy już więcej w Niemczech publicznie nie występował. Zdaje się, iż ostatni jego pobyt w Wiedniu, odjął mu na zawsze do tego ochotę.
Pokrzepiony cokolwiek na duchu powodzeniem doznanem w Monachium, Chopin opuścił to gościnne dla siebie miasto, udając się do Stuttgardu. Tam doszła go wiadomość o fakcie dokonanym w Warszawie w dniu 8 września.... Niespokojność i niepewność o los kraju, rodziny, o los najdroższej serca swojego istoty, dopełniały miary cierpień, jakim natenczas ulegał. Pod wpływem takiego to moralnego usposobienia, powstała w Stuttgardzie przepyszna C-moll Etiuda, ostatnia w pierwszym zbiorze ofiarowanym Lisztowi, nazwana przez wielu rewolucyjną. Po nad uraganem burzliwych a rozszalałych lewej ręki passażów, unosi się melodya, ale tak namiętna, tak pełna dumy i wspaniałej grozy, iz zdaje się, że wszechwładny Jowisz olimpijski. rzuca straszliwe gromy na świat cały!
W takim to stanie moralnego usposobienia, pod koniec września 1831 roku, przybył Chopin do Paryża, za paszportem, na którym położono wizę: passant par Paris à Londres. Wiele lat później, kiedy się już był na dobre we Francyi osiedlił, nieraz bywało mawiał z uśmiechem: „wszak jestem tu tylko w przejeździe“.
W chwili, kiedy Chopin przybył do Paryża, wrzały w nim jeszcze gwałtownie namiętności polityczne. Panowanie Ludwika Filipa, powstałe z łaski barykad na gruzach monarchii legitymistycznej, istniejące dopiero od roku, co chwila groziło owwywrotem. Jakkolwiek stan taki rzeczy nieprzychylnym bywa artyzmowi, przecie Fryderyka mało to obchodziło, gdyż on jadąc do Paryża, nie tyle miał na myśli chęć publicznego z talentem swoim produkowania się, jak raczej dalsze swoje muzykalne kształcenie.
Niebawem też emigracya polska po poddaniu Warszawy poczęła tłumnie ściągać do Francyi, z nadzieją otrzymania od niej skutecznej pomocy. Obłęd nieszczęsny! Skutki jego były najfatalniejsze; kilka tysięcy intelligencyi opuściło nieposiadający jej nigdy do zbytku, ubożąc przez to niesłychanie summę ogólnego narodowego światła. Potrzeba było kilku dziesiątków lat smutnego doświadczenia, ażeby się nareszcie przekonać o ile płonnemi były te marzenia, o ile złudnemi nadzieje w pomoc Francyi.
W krótkim też czasie, Chopin ujrzał się otoczonym gronem przez licznych znajomych i przyjaciół z kraju. Uspokojony co do losu rodziny, odzyskał niebawem wesołość i swobodę ducha, lecz począł czynić sobie wielokrotnie pytania, co dalej czynić? Plan artystycznej podróży nakreślony w domu, został zupełnie zniweczony, należało sobie inny utworzyć. O dawaniu koncertów w Paryżu, mowy nawet być nie mogło; któż bowiem chciałby zwracać uwagę na młodego, nieznajomego pianistę, gdyby mu przyszła zachwala myśl popisywania się publicznie z grą swoją? Ta szczupła wiązka pochwał, jakiemi go w dziennikach wiedeńskich i w lipskiej gazecie muzykalnej obdarzono, nie mogła oczywiście znaleść żadnego echa w Paryżu, mieszkańcy bowiem stolicy nadsekwańskiej, zajęci polityką i zabawą, nie mieli zwyczaju zwracać uwagi na muzykalne artykuły dzienników niemieckich. Paryż, wyrocznia mody dla całego świata, sam jeden miał podówczas przywilej wydawania patentów na wielkich ludzi, zapewnienia im sławy europejskiej. Nie chcąc jednakże tracić drogiego czasu, Fryderyk daleki od mniemania, iż jest skończonym wirtuozem, postanowił kształcić się dalej w sztuce i w tym celu zwrócił uwagę swoją przedewszystkiem na Kalkbrennera.
Fryderyk Kalkbrenner stał wtedy na szczycie sławy; jako wirtuoz na fortepianie, uchodził za najpierwszego w Europie, nie mógł więc Chopin w swojem przekonaniu nic lepszego uczynić, jak korzystając z pobytu w Paryżu, udać się do Kalkbrennera z prośbą, by mu pozwolił się kształcić pod jego światłym kierunkiem. Kalkbrenner poznał od razu, z kim ma do czynienia; dziwnie piękna i oryginalna gra Chopina, uczyniła na nim silne wrażenie. Ten młodzieniec, nie wiedząc o tem, iż jest już skończonym wirtuozem, przedstawia mu się na ucznia; taki uczeń drugi raz się nie zdarzy; rozgłos jego będzie rozgłosem nauczyciela. Kalkbrennerowi wprawdzie pod względem rozgłosu niewiele do życzenia pozostawało, ale mogąc się pochwalić takim elewem, który niechybnie cały muzykalny świat zachwycać z czasem będzie swoim genjalnym talentem, było właśnie dlań rzeczą wielce pożądaną. Lecz potrzeba było z trójnoga profesorskiej wyroczni uczynić najprzód młodzieńcowi pewne zarzuty; więc powstawał Kalkbrenner na niepoprawność jego palcowania wręcz przeciwną prawidłom klassycznej metody; dalej powiedział, iż w grze Chopina nie ma żadnej szkoły, że jest wprawdzie jako wirtuoz i kompozytor na dobrej drodze, lecz może łatwo z niej zbłądzić i tym podobne niedorzeczności. Następnie oświadczył Chopinowi, iż podejmuje się udzielania mu lekcyj, ażeby te rażące wady, stanowiące przeszkodę dla niego w osiągnieniu zupełnej doskonałości w sztuce usunąć, ale pod warunkiem, iż kurs nauki trwać będzie trzy lata.
Zdziwiony nieco Chopin położeniem tak ciężkiego warunku, nie śmiał sam w tak ważnej sprawie decydować; napisał więc zaraz list do ojca, zapytując co o tem myślić i prosząc o radę.
Uwiadomiony niebawem o wszystkiem Elsner, zafrasował się bardzo; w żaden bowiem sposób nie mógł pojąć, dlaczego Kalkbrenner wymaga tak długiego czasu nauki... chyba żeby zatrzeć i zniszczyć we Fryderyku to, co właśnie stanowi odrębność, oryginalność, a nowy jakiś system mu narzucić? Dawny nauczyciel wiedział, jak bogate źródło muzykalnego talentu w nim istniało, jak wysoko technicznie był już ukształconym. W przekonaniu Elsnera, rozwinąć, rozszerzyć drogi wiodące do natchnienia należało, a nie krępować jednostronnem nauki specyalizowaniem. Więc też chwycił za pióro odzywając się w te słowa:

„Warszawa 27 listopada 1831.

Kochany Fryderyku!
Dowiaduję się z wielką przyjemnością, pierwszy fortepianista (jak pisałeś) Kalkbrenner, przyjął cię tak dobrze. Znałem jego ojca w Paryżu roku 1805, a wtenczas młody jego syn, słynął między pierwszymi wirtuozami.
Tem więcej mię to cieszy, że ci przyrzekł odkryć tajemnice swej sztuki. To mnie jednakże nadzwyczajnie zadziwia, iż do tego oznacza koniecznie czas trzyletni! Miałżeby od pierwszego zaraz widzenia cię i posłyszenia poznać, że tyle czasu potrzebować będziesz do przyswojenia sobie jego metody?! Żeś genjusz twój muzyczny tylko dla klawikordu i twoje usposobienie kunsztowne, tylko dla tego rodzaju kompozycyi poświęcić powinien? Jeżeli swemi wiadomościami artystycznemi, sztuce naszej w ogólności w osobie twojej zechce się przysłużyć, jeżeli będzie twoim prawdziwym przyjacielem, wywdzięczaj mu się jako uczeń. W nauce kompozycyi nie należy podawać przepisów zbyt drobnostkowo szczególniej uczniom, których zdolności są widoczne, uderzające; niech sami je wynajdują, by mogli sami siebie przewyższyć i dojść do wynalezienia tego, czego jeszcze nie znaleziono. W mechanizmie sztuki, w posunięciu się nawet w części jej wykonawczej, nietylko trzeba, żeby uczeń zrównał się z mistrzem swoim i przeszedł go, ale żeby jeszcze miał i coś własnego, czemby także mógł świetnieć. Granie na instrumencie nawet najdoskonalsze, naprzykład Paganiniego na skrzypcach, Kalkbrennera na fortepianie, ze wszystkiem czem ono czaruje, czy to przez charakter właściwy instrumentu, czy to przez oryginalność kompozycyi zastosowanej do uwydatnienia i podniesienia jego przymiotów, — granie to samo w sobie uważane, jest tylko środkiem na polu muzyki, jako mowy uczuć. Rozgłos, jakiego używali niegdyś Mozart, a potem Beethoven jako fortepianiści, dawno już przebrzmiał, a ich kompozycye fortepianowe, mimo zawartej w nich cechy zacności klassycznej, musiały ustąpić smakowi nowszej mody. Za to inne ich utwory, nieprzywięzujące się do jednego wyłącznie instrumentu, ich opery, śpiewy, symfonie, żyją miedzy nami, istnieją i istnieć będą zawsze, obok dzisiejszych dzieł sztuki. Sapienti pauca.
Nie można doradzać uczniowi zbyt długiego zajmowania się jedną metodą, manierą, jednego narodu smakiem go karmić i t. d. To co jest prawdziwem i pięknem, nie powinno być naśladowanem, lecz odczutem według swoich praw własnych, praw wyższych. Za wzór (jako non plus ultra), ani człowiek, ani naród służyć nie powinien; tylko wieczna natura jest doskonałością samą w sobie. Nakoniec, jednem słowem: to w czem artysta (zawsze korzystający ze wszystkiego, co go otacza i uczy), zadziwia współczesnych, tylko mieć może z siebie i przez udoskonalenie samego siebie. Bo przyczyna jego prawdziwie zasłużonej chwały tak w teraźniejszości, jako i w potomności, nie jest inna, jak jego genialna indywidualność żyjąca w jego dziełach kunsztu.
Resztę później.
Racz oświadczyć hrabiemu Platerowi, Grzymale, Hofmannowi i t. d. moje uszanowanie. Dla Lesueura, Paëra, Kalkbrennera, Norblina, najniższe ukłony. Orłowskiego proszę uściskać.
Józef Elsner“.

Na powyższe uwagi Elsnera, odpisał Fryderyk w sposób następujący:

„Paryż 14 grudnia 1831.

Łaskawy Panie Elsner!
List pański był mi dowodem nowym tej ojcowskiej troskliwości, tych prawdziwych szczerych życzeń, jakie Pan zachować raczyłeś dla najprzywiązańszego z uczniów. Roku 1830, 1ubom wiedział, ile mi niedostaje i jak mi daleko do sprostania któremukolwiek ze wzorów, które miałem w Panu, gdym chciał się o to pokusić, śmiałem jednak sobie pomyśleć: Zbliżę się choć trochę do niego i jeżeli nie Łokietek, to może jaki Laskonogi wyjdzie z mojej mózgownicy[107]. Ale dziś, widząc wszelkie tego rodzaju nadzieje zniweczona, przymuszony jestem myśleć o torowaniu sobie drogi w świecie jako pianista, odkładając tylko na niejakiś czas wyższe widoki artystyczne, jakie mi Pan słusznie w liście swoim przedstawiasz.
Aby być kompozytorem wielkim, trzebaby oprócz daru twórczego, ogromnego doświadczenia, które jak mię Pan uczyłeś, nabywa się nietylko słyszeniem obcych, ale więcej jeszcze słyszeniem prac własnych. Kilkunastu zdatnej młodzieży, uczniów Konserwatoryum paryzkiego, z założonemi rękami czekają przedstawienia oper, symfonij, kantat swoich, które tylko Cherubini i Lesueur na papierze widzieli[108]. Nie mówię już tu o małych teatrzykach, do których także trudno się dochrapać, a dochrapawszy się, jak naprzykład Tomasz Nidecki w Wiedniu na Leopoldsztadzki teatr, mimo czasem wielkich zalet, żadnego znaczenia artystycznego się nie nabywa. Meyerbeer od 10 lat jako kompozytor oper chlubnie w świecie znany, trzy lata pracował, płacił i siedział w Paryżu, nim przecie (kiedy już za dużo Aubera było) doczekał się wystawienia furorę robiącego Roberta Djabła. Podług mego przekonania, co się tyczy objawienia się w świecie muzykalnym, szczęśliwy ten, kto może być kompozytorem i wykonawcą zarazem. Znają mię już jako pianistę gdzieniegdzie w Niemczech; niektóre muzykalne gazety wspomniały o moich koncertach czyniąc nadzieję, że wkrótce mię obaczą zajmującego miejsce między pierwszymi mojego instrumentu wirtuozami (co się znaczy: disce puer, faciam te mości panie!). Dziś mi się nastręcza jedyna sposobność dotrzymania wrodzonej obietnicy, czemu jej nie mam chwytać? W Niemczech nikomubym się na fortepianie uczyć nie dał; bo choć niejeden tam czuł, że mi czegoś jeszcze niedostaje, nie wiedział sam czego. Ja zaś nie widziałem w mojem oku tej belki, jaka mi dzisiaj patrzeć zawadza. Trzy lata nauki jest wiele! Zawiele nawet, jak sam Kalkbrenner lepiej mi się przysłuchawszy, przyznał (co dowodzić Panu powinno, iż prwadziwy, z zasłużoną chwałą wirtuoz, zazdrości nie zna). Jednakże i na trzy lata pracybym przystał, bylebym tylko mógł tym sposobem duży uczynić krok W mych przedsięwzięciach. Mam tyle pojęcia, że nie będę kopią Kalkbrennera; nie zdoła on zatrzeć zbyt śmiałej może, ale szlachetnej mojej chęci: utworzenia sobie nowego świata. A jeżeli pracować będę, to dlatego, żeby na tem mocniejszych nogach stanąć. Ries’owi, znanemu już fortepianiście, łatwiej było za operę Die Räuberbraut laury w Berlinie i Frankfurcie zbierać, a Spohr jakże długo za dobrego skrzypka był miany, zanim Fausta, Jessondę i t. p. napisał. Spodziewam się, że mi Pan nie odmówisz swego błogosławieństwa, widząc na jakich zasadach i z jakiem przedsięwzięciem postępuję.
Rodzice moi zapewne Panu powiedzą o odłożeniu mego koncertu na 25 b. m. Mam wielką biedę z układem takowego i żeby nie Paër, Kalkbrenner, a szczególniej Norblin (który się Panu ślicznie kłania), nie mógłbym w tak krótkim czasie (oni to mało, dwa miesiące na Paryż rachują), nic zrobić. Baillot bardzo dla mnie grzeczny i uprzejmy, będzie grać Kwintet Beethovena, a Kalkbrenner ze mną Duo z akompaniamentem 4 fortepianów.
Reicha znam tylko z widzenia; wiesz Pan ile tego człowieka poznać byłem ciekawy. Poznałem tu kilku jego uczniów, którzy mi niekorzystne dali wyobrażenie. Nie lubi on muzyki, nawet na koncertach konserwatorium nie bywa, niechce z nikim o muzyce rozprawiać, na swoich lekcyach tylko na zegarek patrzy[109]. Toż samo Cherubini, tylko o cholerze i rewolucyach wciąż bajdurzy. Ci panowie są to zasuszone pupki, na które się tylko z uszanowaniem patrzeć trzeba, a z dzieł ich uczyć. Fetis znowu, którego znam i od którego można istotnie wiele się dowiedzieć, mieszka za miastem i tylko na lekcyach w Paryżu bywa; bo inaczej dawno siedziałby u św. Pelagii za długi, których ma więcéj niż mu jego Revue musicale przynosi. Trzeba wiedzieć, że prawo pozwala dłużników aresztować à domicile; dla tego Fetis w Paryżu w swojem domicile nie siedzi, tylko tam gdzie go prawo dosięgnąć nie może.
Zbieg mnóstwa ludzi interessujących w każdym rodzaju sztuki muzycznej, jest tu do podziwienia. Trzy orkiestry: Akademii, Włochów i Feydeau, są doskonałe. Rossini jest dyrektorem włoskiej opery, która jest najlepszą w Europie. Lablache, Rubini, Pasta, Malibran, Schröder-Devrient, Santini i t. p. zachwycają wielki ton trzy razy na tydzień. Neurrit, Levasseur, Dérivis, pani Damoreau Cinti, panna Dorus, podnoszą talentami swojemi Wielką Operę; Cholet, panna Casimir Prévost, są podziwiani w Operze komicznej. Słowem, tu dopiero można się dowiedzieć co to jest śpiew. Dziś niezawodnie nie Pasta, ale Matibran Garcia jest pierwszą w Europie, — cudo! Książe Walenty Radziwiłł się rozpływa nad nią, i nieraz sobie Pana przy tej sposobności wystawiamy, jakbyś Pan ją admirował!
Lesueur dziękuje Panu ślicznie za pamięć i każe oświadczyć milion ukłonów; najmilej o Panu wspomina i za każdą wizytą pyta mię: „et que fait notre bon Monsieur Elsner? Raconter — moi de ses nouvelles“ — i zaraz przechodzi do Pańskiego Requiem, które Pan mu przysłałeś. Wszyscy tu Pana kochamy i wielbiamy, zacząwszy odemnie a skończywszy na pańskim chrzestnym synu Antonim Orłowskim, który podobno nie tak zaraz przyjdzie do wystawienia swojej operetki, bo sujet nie najlepsze, a prócz tego teatr zamknięty aż do Nowego roku. Król nie sypie pieniądzmi, między artystami w ogóle chudo; Anglicy tylko płacą.
Pisałbym do jutra! Dosyć tego nudnego. Racz Pan przyjąć zapewnienia mojej wdzięczności i uszanowania, z jakiem zostaję do zgonu najprzywiązańszym uczniem
Fryderyk“.

Ale nie tylko pismo Elsnera, uwagi przyjaciół, lecz sam zdrowy rozsądek Chopina, poznał wkrótce jak zbyteczną, niestosowną i szkodliwą nawet mogła być taka nauka dla niego. Ażeby zostać niewolniczym naśladowcą gry Kalkbrennera, maszyną przez lat trzy jego metodą nakręcaną, na to niepotrzeba było posiadać tyle wrodzonej bystrości umysłu ile go Chopin posiadał, aby nie dostrzcdz, gdzieby go to zaprowadzić mogło. On, co dotychczas nie poszedł w niczyje ślady, co obok Fielda, Hummla i innych najznakomitszych na owe czasy fortepianistów, potrafił zostać samym sobą; on zresztą, co jako kompozytor stał o tyle wysoko, iż mało co lepszych dzieł miał utworzyć nad te, które już napisał: poznał wkrótce, jak fałszywego dopuściłby się kroku, gdyby się był oddał pod wyłączny kierunek Kalkbrennera. Więc w kilka tygodni wycofał się zręcznie z tej niebezpiecznej opieki, ażeby jak dotąd, samoistnie dążyć do upragnionego w sztuce celu. Dla ułagodzenia sprawy, a także z pobudek admiracyi jaką posiadał dla Kalkbrennera, ofiarował mu swój Koncert G-moll.[110]
Załączamy tu jeszcze dwa listy Chopina pisane do Tytusa Woyciechowskiego, w nich bowiem znajdują się niektóre szczegóły dotyczące jeszcze tej kwestyi, tudzież wiele innych rzeczy:

„Paryż 12 grudnia 1831.

Najdroższy Tytusie!
Odżyłem, jakiem list twój odebrał. Rozmaite wieści mię dochodziły; rozmaicie sobie wyrazy listów z domu tłomaczyłem, a. K. co do mnie pisał, tak się dziwnie jakoś wyraził, żem się bał myśli które mi się do głowy tłoczyły. Przecie że jeszcze w życiu się spotkamy!
Co do mnie, dużo się wycierpiałem... któżby to był przewidział!.. Pamiętasz nocną naradę w Wiedniu, w przeddzień twojego wyjazdu! Mnie tutaj los zapędził; oddycha się swobodnie... ale może też dlatego więcej się wzdycha!.. Paryż jest to wszystko co chcesz: możesz się bawić, nudzić, śmiać, płakać, co ci się podoba i nikt na ciebie nie spojrzy, bo tutaj tysiące ludzi to samo robią, co ty — i każdy idzie swoją drogą. Jakoż nie wiem czy gdzie więcej pianistów jak w Paryżu, — nie wiem czy gdzie więcej osłów i więcej wirtuozów jak tu.
Trzeba ci wiedzieć, że przyjechałem tutaj z bardzo małemi rekomendacyami. Malfatti dał mi list do Paëra; kilka innych miałem od edytorów z Wiednia i na tem koniec. W Stuttgardzie albowiem gdzie mię doszła wiadomość o wzięciu Warszawy, tam dopiero zupełnie zdecydowałem się jechać do Paryża. Przez Paëra, który tu jest nadwornym kapellmistrzem, poznałem Rossiniego, Cherubiniego, Baillota i wielu innych. Przez niego także Herza, Hillera i t. d. Wszystko to są zera przeciwko Kalkbrennerowi. Przyznam ci się, że gram tak jak Herz, lecz chciałbym tak grać jak Kalkbrenner. Jeżeli Paganini jest perfekcyą, to Kalkbrenner stoi z nim na równi, ale oczywiście w innym zupełnie rodzaju. Trudno ci opisać jego calme, jego dotknięcie czarujące, równość niesłychaną i to mistrzowstwo malujące się w każdéj nucie jego; — jest to olbrzym depczący wszystkich pianistów, a tem samem i mnie. Cóż się dziwić? Po zaprezentowaniu, Kalkbrenner prosił mię żeby mu coś zagrać. Rad nie rad, przystałem; a wiedząc Herz gra, zdjąwszy pychę z serca siadłem do fortepianu. Zagrałem mój Koncert E-moll, nad którym unoszono się w stolicy bawarskiej. Zadziwił się Kalkbrenner i natychmiast zadał mi pytanie, czy nie jestem uczniem Fielda? — Mówił dalej, że mam styl Cramera, a uderzenie Fielda. Ucieszyło mię to z duszy, a jeszcze bardziej, gdy usiadłszy do fortepianu, Kalkbrenner chcąc się przedemną wysadzić, omylił się i musiał zaprzestać grania. Ale też trzeba było słyszeć jak zrobił repryzę; nic podobnie pięknego! Od tego czasu, codziennie widujemy się, albo on u mnie, albo ja u niego, a poznawszy mię dobrze, zrobił propozycyę, ażeby 3 lata u niego się uczyć, a uczyni ze mnie coś bardzo, bardzo znakomitego. Powiedziałem mu, że wiem ile mi niedostaje, (lecz ja go niechcę naśladować i 3 lata za dużo). Tymczasem przekonał mię, że mogę dobrze grać kiedym natchniony, a źle kiedy nie, co jemu się nigdy niezdarza. Przypatrzywszy mi się bliżej, powiedział, że nie mam szkoły, że jestem na ślicznej drodze, ale się zderutować mogę; że po jego śmierci, albo jak on grać przestanie, nie będzie reprezentanta wielkiej fortepianowej szkoły; — że nie mogę choćbym chciał budować nowej szkoły nie mając starej, słowem, że jestem tylko machiną, a tem samem krępuję bieg myśli moich muzycznych; — że mam pewne odrębne piętno w kompozycyi i szkodaby było, żebym nie został tem, czem być obiecuję i t. d. i t. d.
Żebyś tu był, sam byś powiedział: ucz się chłopcze póki czas. Wielu odradza mi jednak utrzymując, iż ja tak dobrze grać potrafię jak Kalkbrenner, i że on się narzuca z lekcyami przez pychę, aby potem mnie swoim uczniem nazywać i t. p. To wszystko są facecye. Trzeba wiedzieć, że o ile tu dla talentu Kalkbrennera mają wszyscy a wszyscy uszanowanie, o tyle jego osoby nie cierpią, bo się nie z lada kim paniebraci; a ja ci szczerze mówię, iż jest w nim coś wyższego nad wszystkich wirtuozów com dotąd słyszał. Pisałem o tem do rodziców, oni jakoś przystają, ale Elsnerowi zdaje się to dziwnem i przypuszcza jakąś zazdrość. Pomimo wszystkiego, trzeba ci wiedzieć, że już tu mam między artystami znaczne imie. Daję koncert 25 grudnia; Baillot, ów rywal Paganiniego, Brodt sławny oboista, przyjmą w nim udział. Ja grać będę mój F-moll Koncert, Waryacye B-dur, na które odebrałem przed paru dniami z Kassel od jednego Niemca rozentuzjazmowanego temi waryacyami, dziesięcio arkuszową recenzyę; gdzie po ogromnych przedmowach, przystępuje do rozbioru onych takt w takt. Tłomaczy, że to nie są Waryacye jak każde inne, tylko, że to jest fantastyczne tableau. Na drugą waryacyę mówi: że Don Juan z Leporellem biega, na 3cią, że ściska Zerlinę, a Masetto w lewej ręce się gniewa; na Adagio 5 takt powiada, że Don Juan całuje Zerlinę w Des-dur!.. Dziwna ząprawdę imaginacya recenzenta, który się uparł koniecznie, aby to drukować w Revue Musicale, w dzienniku szwagra jego Fetisa. Poczciwy Hiller, chłopiec z ogromnym talentem, uczeń Hummla, którego Koncert za onegdaj i Symfonia wielki efekt zrobiły (jest to w rodzaju Beethovena, pełen poezyi, ognia i ducha człowiek), ledwo mię od tego ochronił, mówiąc temu panu szwagrowi, że to zamiast być mi pomocnym, może tylko zaszkodzić.
Lecz wracam do koncertu.
Oprócz F-moll i Waryacyi gram z Kalkbrennerem duch jego, czyli Marsza suvie d’un Polonaise na 2 fortepiany z akompaniamentem 4 innych. Jest to szalona myśl. Jeden jest ogromny fortepian, który się Kalkbrennerowi należy, a drugi malutki, monokordny, ale donośny jak dzwoneczki, co dla mnie przeznaczony. Na 4 zaś innych dużych, głośnych jak orkiestra, grać będą: Hiller, Osborn, Stamaty i Sowiński. Ten ostatni ani się umywał do nieboszczyka Aleksandra[111], którego elewkę poznałem. Głowa nie tęga, tylko figura dobra i serce. Pomagają mi jeszcze w koncercie Norblin, Vidal i sławny alto-wiolista Urhan. Bilety plassują się. Śpiewaczki najtrudniej było dostać. Rossini byłby mi której z opery pozwolił, gdyby sam mógł to uczynić bez pana Roberta, drugiego dyrektora, który wiedząc, że jak raz pozwoli, to na 200 lub 300 podobnych próśb narażonym będzie. Ale ci nic dotychczas o operze nie pisałem.
Anim jeszcze słyszał Cyrulika jak w przeszły tydzień przez Lablacha, Rubiniego i Malibran Garcia; anim słyszał Otella jak przez Rubiniego, Pastę i Lablacha; Italiana in Algeri jak przez Rubiniego, Lablacha i Mme Raimbeau. Jeżeli kiedy, to teraz wszystko mam w Paryżu. Nie wystawisz sobie co to jest Lablache! Pasta, mówią, że straciła na głosie, ale nic jeszcze wznioślejszego jej śpiew niesłyszałem. Malibran cudownym głosem swoim trzy oktawy bierze, a śpiewa jak żadna... cudo! cudo! Rubini tenor doskonały; rulady robi do nieskończoności, ale czasem za wiele broderyi używa i trzęsie głosem umyślnie; prócz tego trylluje bez końca, co mu jednak największe jedna oklaski. Jego mezza-voce, jest nie do porównania. Występuje tu także Schröder-Devrient, ale nie robi takiej jak w Niemczech furory. Pani Malibran grała rolę Otella, a ona Desdemony. Malibran mała, a niemka ogromna; zdawało się, że Desdemona Otella zadusi! Kosztowna to była reprezentacya; potrzeba było zapłacić 24 franki za miejsce, żeby widzieć Malibran czarną i — nie tęgo w tej roli grającą. Orkiestra zresztą cudowna, ale to wszystko nie jeszcze w porównaniu z przepychem wystawy francuzkiej opery (l’Academie royal). Jeżeli kiedy był jaki przepych w teatrze, to nie wiem czy dochodził do takiego stopnia co w Robercie Djable, nowej 5 aktowej operze Mayebeera, co Crociato napisał. Jest to arcydzieło nowej szkoły, gdzie djabły (chóry ogromne) przez tuby śpiewają, gdzie umarli z grobów powstają, ale nie tak jak w Szarlatanie[112], tylko po 50, 60 osób na raz, w stosownem ugrupowaniu na tle pięknej dekoracyi, przedstawiającej wnętrze i krużganki klasztoru w ruinach, oświetlonego księżycem i innemi sztucznemi ogniami. Dalej występują mnichy z całą pompą kadzideł i świateł, słychać przy tem organy, których głos w teatrze czaruje, zadziwia i całą orkiestrę nieledwie pokrywa. Trudno to będzie gdzieindziej przedstawić. Mayerbeer się unieśmiertelnił! Ale też trzy lata siedział w Paryżu nim tę operę wystawił i 20,000 franków, jak mówią, łożył na rozmaite wydatki. Pani Damoreau Cinti śpiewa też doskonale, wolę jej śpiew jak Malibran. Malibran zadziwia, Cinti zachwyca; gammę chromatyczną lepiej robi jak sławny Tulon na flecie. Nie można mieć głosu lepiej wyrobionego. Nourrit, francuski tenor, jest zadziwiający swojem uczuciem, a Cholet w Opera comique (gdzie dają Fra Diavolo, la Fiancée i Zampę nową śliczną operę Herolda), jest to pieszczący się amant, seducteur, drwiący, cudny, z romansowym głosem, wytworny śpiewak; utworzył on sobie własny rodzaj, od publiczności bardzo sympatycznie przyjmowany. Na Opera comique, dają teraz: Marquise de Brinvilliers, kobietę co truła ludzi za czasów Ludwika XIV. Muzykę do tej opery komponowało ośmiu: Cherubini, Paër, Berton, Herold, Auber, Bâton, Blangini i Coraffaa.
Pisz do mnie na miłość boską, — albo przyjedź. Twój do zgonu
Mieszkam Boulevard Poissoniér Nr. 27.
W. W. ciebie się tu spodziewają; ja serdecznie chciałbym się widzieć, gdyż są chwile, że ledwo nie zwaryjują z tęsknoty, szczególniej gdy deszcz pada i nigdzie wyjść nie można.
Spodziewam się, że dobrą wybrałem kompanię do koncertu?
Pisz mi o czem możesz.
Twój Fryderyk.

Paryż 25 grudnia 1831.

Już drugi rok jak ci z za dziesiątej granicy imienin winszować muszę. Jedno spojrzenie, możeby cię więcej przekonało o mojem sercu, jak dziesięć listów. Dlatego opuszczam te materyę, — exabrupto pisać nie chcę, a nie kupiłem sobie jeszcze książeczki z rozmaitemi powinszowaniami, którą tutaj dziewczyny i chłopcy, po ulicach z wrzaskiem po 2 sous sprzedają.
Dziwny to lud ten paryzki. Jak wieczór przyjdzie, nic nie słyszysz jak tylko wykrzyki tytułów nowych książeczek ulotnych, z 3 lub 4 arkuszy drukowanego głupstwa złożonych, i chcąc nie chcąc za sousa kupisz. Tytuł ich bywa najczęściej taki: l’art de faire des amours, et de les conserver ensuite; — les amours des prêtres; — l’Archevêque de Paris avec Madame la duchesse de Berry — i tysiączne podobne niedorzeczności, niekiedy bardzo dowcipnie pisane.
Prawdziwie, że dziwić się potrzeba, na jakie się tu sposoby biorą aby grosz zarobić. Wiedz, że w Paryżu teraz wielka bieda, pieniędzy mało kursuje, odrapańców mnóstwo spotykasz z ponuremi fizognomiami i nieraz słyszysz odgrażającą mowę na Ludwika Filipa, który tylko ze swojem ministeryum na włosku wisi. Niższa klassa społeczności jest zupełnie rozjątrzona i co moment radaby zmienić stan rzeczy, aby koniec swej nędzy położyć, ale zbyt wiele ostrożności i baczności rząd ma na nią; najmniejsze zebranie się pospólstwa na ulicy, zaraz żandarmerya konna rozpędza. Wiesz, że mieszkam na 4 piętrze, ale w najładniejszym miejscu, bo na bulwarach; mam balkonik na ulicę wychodzący i mogę bardzo daleko w prawo i w lewo bulwary widzieć. Naprzeciwko mię, stanął kwaterą generał Ramorino, w miejscu tak nazwanem Cité bergére, gdzie duży dziedziniec przechodzi. Wiadomo ci zapewne jak go wszędzie Niemcy przyjmowali, jak go w Strasburgu Francuzi, zaprzągnąwszy się w miejsce koni, w tryumfie ciągnęli, słowem wiadomy ci ten entuzyazm ludu dla naszego generała. Paryż nie chciał być ostatnim w tym względzie. Szkoła Medycyny, młodzież tak zwana jeune France, nosząca bródki i podług pewnych przepisów zawiązująca chustki na szyi, postanowiła urządzić wielką demonstracyę. Potrzeba ci wiedzieć, że tu każda partya polityczna inaczej się nosi (mówi się to o egzagerowanych); karliści mają zielone kamizelki; republikanie i napoleoniści, to jest ta jeune France, Saint-Simoniści czyli nowi chrześcianie, tworzący oddzielną religię i mający ogromną liczbę prozelitów, noszą się niebiesko i t. d. Otóż do tysiąca takiej młodzieży z chorągwią trójkolorową, przechodziło przez całe miasto do Ramorina, aby go przywitać. Chociaż był w domu, nie chciał się jednak narażać na nieprzyjemności ze strony rządu, nie pokazał się mimo krzyku i wołania: „vive les Polonais!“ Adjutant jego wyszedł i powiedział, że generał prosi ich na inny dzień do siebie. A tymczasem nazajutrz wyprowadził się ztamtąd. W parę dni później, wali się ogromne mnóstwo już nietylko młodzieży, alei i pospólstwa zebranego pod Panteonem, na drugą stronę Sekwany do Ramorina. Jak lawina śniegu, im więcej ulic przechodzi, tem ogromniejsza massa tworzy się ludzi, aż przy moście Pont-neuf oczekująca na nich konna żandarmerya rozpraszać wszystkich zaczyna. Wielu pokaleczono, ale mimo to znowu mnóstwo ludzi zebrało się na bulwarach pod mojemi oknami, żeby złączyć się razem z idącymi z drugiej strony miasta. Policya nic pomódz nie mogła, tłumy coraz stawały się większe; przyszedł oddział infanteryi, szwadron huzarów; adjutant placu rozkazał gwardyi municypalnej i wojsku spychać z trotoarów i z ulicy ciekawsze i mruczące pospólstwo; — łapią, aresztują (wolny naród!). Strach się w koło szerzy, sklepy zamykają; po wszystkich rogach ulic bulwarowych kupy ludzi, świstanie, galopowanie posłańców wojskowych, okna pełne spektatorów, jak niegdyś u nas na wielkie święta! I to trwało od godziny 11tej przed południem do 11tej w nocy! Jużem myślał, że się zrobi jakaś burda, ale to wszystko skończyło się na zaśpiewaniu ogromnym chórem około północy: „Allons enfants de la patrie!“
Jakie na mnie wrażenie zrobiły te groźliwe głosy nieukontentowanego ludu, ani pojmiesz. Spodziewano się nazajutrz kontynuacyi tej „émeuty“, jak oni to zowią, ale zawiedzione zostały oczekiwania. Grenobla tylko wstąpiła w ślady Lugdunu i djabeł wie, co się jeszcze na świecie stanie.
Dają też teraz Francuzi w teatrze, gdzie tylko dramy i obrazy konne wystawiają, całą ostatnią naszą historyę. Ludzie tam biegną jak szaleni widzieć te wszystkie rzeczy, podziwiać bitwy i kostiumy. Panna Plater także tam gra rolę z innemi damami, którym dają nazwiska nakształt Lodoiska, Faniska, Floreska; jest generał Gigult, jako brat Platerówny i t. p. Ale nic mię tak nie zastanowiło, jak ogłaszanie afiszem w jednym z mniejszych teatrów, że podczas antraktu, muzyka grać będzie „la Mazurka Dobruski“... Jak cię kocham, nie facecya, bo mam na to świadków, którzy to razem ze mną czytali.
O moim koncercie to ci tylko mogę donieść, iż został odłożony na 15 stycznia, z powodu śpiewaczki, której mi pan Véron, dyrektor opery, odmówił. Dziś jest w operze włoskiej koncert duży, w którym biorą udział: Malibran, Rubini, Lablache, Santini, Mme Raimbaux, Mme Schröder, Mme Casadory; przytem Herz gra i (czego najciekawszy jestem) Beriot, ten skrzypek, co pani Malibran w nim się kocha.
Ach, jakżebym chciał ciebie mieć przy sobie... nie uwierzysz, jak mi tu smutno, że nie mam komu się wyjęczyć. Wiesz, jak łatwo zabiorę znajomość, wiesz, jak lubię towarzystwo ludzkie, — więc też takich znajomości mam po uszy... ale z nikim, z nikim westchnąć nie mogę. Jestem zawsze, co się tyczy uczuć — w synkopach. Dlatego męczę się i nie uwierzysz, jak szukam jakiej pauzy, to jest samotności, żeby do mnie cały dzień nikt nie zajrzał, nikt nie zagadał. Do ciebie pisząc, nie cierpię kiedy mi się dzwonek ruszy i — właśnie jakieś coś z wąsikami, duże, wyrosłe, tęgie, — siądzie do fortepianu i samo nie wie, co improwizuje. Wali, tłucze bez sensu, rzuca się, przekłada ręce, z pięć minut na jednym klawiszu gruchocze ogromnym paluchem, który gdzieś tam na Ukrainie do batoga i do lejc był przyzwyczajony. Masz portret S. który innego merytu nie ma, jak dobrą figurę i dobre serce. Jeżelim mógł kiedyś sobie szarlatanizm albo głupstwo w sztuce wystawić, to nigdy tak doskonałe, jak teraz często muszę słuchać, chodząc po pokoju i umywając się tymczasem. Uszy mi się czerwienieją; — wypchnąłbym za drzwi, a muszę menażować, nawet być czułym wzajemnie. Nie masz wyobrażenia o czemś podobnem, ale ponieważ oni go tu (oni, co się nie znają tylko na krawacie) za coś mają, więc trzeba to znosić. A czem mi najwięcej krwi napsuje, to zbiorem swoich karczemnych, bez sensu, najgorzej harmonizowanych, bez najmniejszej znajomości prozodyi układanych śpiewek z zakończeniami kontredansowemi, które on zbiorem polskich pieśni nazywa. Wiesz, ile chciałem czuć i po części doszedłem do uczucia naszej narodowej muzyki, zatem miarkuj jak mi przyjemnie, kiedy on czasem to tu, to tam złapie coś mojego, czego piękność często na akompaniamencie zależy i z karczemnym, szenkatarynkowsko-gainguetowsko, parafialnym gustem zagra: a nic nie można powiedzieć, bo więcej nad to co złapał, nie pojmie.....
W tej chwili, kiedy się zabieram do opisu balu, na którym mię bóstwo jedno z różą w czarnych włosach zachwyciło, odbieram twój list! Wszystkie tedy romanse wychodzą mi z głowy; przenoszę się jeszcze bardziej myślą o do ciebie, biorę cię za rękę i — płaczę... Kiedyż my się zobaczymy?... może wcale nie, bo seryo mówiąc, moje zdrowie nędzne. Wesoły jestem powierzchownie, szczególniej gdy się znajduję pomiędzy swojemi, — ale wewnątrz, coś mnie morduje. Jakieś przeczucia niedobre, niepokój, złe sny, albo bezsenność, tęsknota, obojętność na wszystko; chęć życia, to znów chęć śmierci. Czasami jestem jak w odrętwieniu umysłu; czuję jakiś błogi spokój w duszy; pamięć nasuwa mi obrazy, od których uwolnić się nie mogę i to mnie dręczy nadzwyczajnie. Jednem slowem, miotany jestem mięszaniną uczuć trudnych do opisania... Daruj mi, kochany Tytusie, że ci to wszystko piszę... lecz już dosyć!.. A teraz ubiorę się i pójdę, a raczej pojadę na obiad, jaki dzisiaj nasi dają dla Ramoriny i Langermanna...
Twój list wiele dla mnie zawierał nowości; darowałeś mi 4-ry stronnice i 37 wierszy; — jak żyję, tego jeszcze nie było, — jak żyję, takeś mi się obficie nie dał; a potrzebowałem czegoś podobnego, bardzo potrzebowałem. Co mi o drodze mojego artystycznego życia piszesz, jest także prawdą, o jakiej i ja mam to samo przekonanie. Jadę po niej własnym ekwipażem, tylko furmana do koni nająłem.
Kończę, bo nie mógłbym na pocztę zdążyć, a człek sam pan, sam sługa. Pisz, zmiłuj się, jak najwięcej.
Twój do zgonu
Fryderyk.

Nademną, w domu gdzie mieszkam, mam sąsiadkę, która ma męża, co od rana do nocy w domu nie siedzi; mężatka ładna, zaprasza mię do siebie, aby ją konsolować. Ma kominek, mogę się ogrzać... prosi mię o wyznaczenie dnia i godziny kiedy przyjdę i t. p. Ale nie mam ochoty narażać się na awantury i dostać przypadkiem kijem od jegomości. Nie mogę też przenieść na sobie, żeby ci drugiej mojej awanturki z Pixisem nie opisać. Wystaw sobie, ma on bardzo ładną pietnastoletnią panienkę u siebie, z którą (jak mówi) żenić się myśli, a z którą ja już w Stuttgardzie u niego bywając, poznałem się. Pixis przyjechawszy tu, zaprasza mię do siebie nie nie mówiąc (bo może byłbym go prędzej odwiedził), że i ta jego panna, o której już zapomniałem, z nim przyjechała[113]. Po drugiem zaproszeniu, w tydzień idę do niego; aż na schodach z wielkiem ukontentowaniem spotyka mię jego młoda pupila, zaprasza do siebie mówiąc, że to nic nie szkodzi, iż pana Pixisa nie ma, żeby odpocząć, że on zaraz nadejdzie i t. p. Jakaś drżączka nas oboje bierze. Ekskuzuję się, wiedząc, iż stary zazdrosny, że innym razem przyjdę i t. p. Tymczasem, gdy my tak czule na schodach w niewinności serca z przymileniem sobie rozmawiamy, lezie Pixisko; patrzy (nakształt Soliwy) przez grube okulary, kto tam na górze z jego bellą mówi i przyspieszywszy biedaczysko kroku, zatrzymuje się przedemną brusquement zawoławszy. „Bon jour!“ — a do niej: „Qu’est-ce que vous faits ici?“ — i ogromną kopę niemieckich djabłów wyrzucił na nią, że ona śmie w jego nieobecności młodych ludzi przyjmować! Ja także z uśmiechem potakuję Pixisowi i na nią, nastaję, że tak lekko, tylko w materyalnej sukience wychodzi z pokoju i t. d. Aż przecie stary się pomiarkował, ochłonął z gniewu; — wziął mię pod rękę, do salonu wprowadził, nie wiedział, gdzie mię posadzić ze strachu, żebym mu rozgniewawszy się, kiedy go w domu nie będzie, figla jakiego nie spłatał. Sprowadził mię później ze schodów, a widząc, że ja ciągle jakoś śmiejący się w duszy (nie mogłem pozbyć się uciechy, jaką pierwszy raz w życiu miałem z tego, że mię ludzie capable czegoś podobnego sądzić mogą), wszedł do portierki pytać się, czy dawno jak ja przyszedłem. czy długo bawiłem? i t. p. Od tego czasu, Pixis nie może się dosyć nachwalić mojego talentu przed wszystkimi znajomymi. Jak ci się to podoba? Ze mnie niebezpieczny seducteur.“ [114].

Z listów powyższych widzimy, iż Chopin zachwycony był Paryżem, miał bowiem sposobność słyszeć wiele pięknych, ciekawych rzeczy, i poznać osobiście znakomitszych ludzi, w dziedzinie sztuki zajmujących pierwszorzędne stanowiska. Lecz druga strona medalu wcale nie świetnie się przedstawiała. Przybywszy do stolicy francuskiej ze szczupłemi zasobami pieniężnemi, jako artysta bez imienia, musiał przedewszystkiem starać się o wypłynienie na wierzch z pośród tłumu muzyków; musiał ciężkiemi ofiarami czasu i talentu, torować sobie drogę do owej wziętości pomiędzy artystami, o której z taką chlubą poufnie do przyjaciela wspomina. A tymczasem materyalne położenie jego, stawało się z dniem każdym smutniejsze. Zasoby pieniężne przez ojca dostarczane, niezmiernie prędko się wyczerpywały; zarobku nie było żadnego; wzgląd na położenie rodziców żyjących w kraju wstrząśniętym do gruntu, tylko co przebytą okropną katastrofą, nie pozwalał mu upominać się o częstsze zasiłki. Usłuchawszy rad przyjaciół, zdecydował się na danie w Paryżu koncertu, aby tym sposobem dać się poznać publiczności i dojść do pozyskania lekcyj, mogących mu zapewnić jakie takie nadal utrzymanie. Koncert ów, co miał się odbyć 25 stycznia, danym był dopiero 26 lutego 1832 roku. W braku śpiewaczki teatralnej, której dyrektor Wielkiej Opery Véron odmówił, Chopin postarał się o udział panny Tomeoni, podówczas uczennicy Konserwatoryum, co wraz z Baillotem, Kalkbrennerem, tudzież innymi znamienitszymi wirtuozami, stanowiło całość programu bardzo poważną. Pomimo to, dochód z koncertu zaledwie pokrył koszta wyłożone na jego urządzenie, gdyż oprócz zamożniejszych rodzin polskich, publiczność francuska wcale prawie na niego nie przyszła. Przyjaciele i znajomi artysty pocieszali go, aby się nie zrażał, zachęcali do wytrwałości, tłomacząc mu, że wszelkie początki są trudne, że nareszcie bywaniem w towarzystwach zjedna sobie imię i uznanie, bez którego żaden wirtuoz obejść się nie może. Wszystko to jednak niewiele go przekonywało. Listy, które z tej epoki do rodziców pisywał, zawierały dużo posępnego kolorytu. Paryż począł go męczyć, mało utrzymania się w nim przedstawiał nadziei; współzawodnictwo pomiędzy artystami było wielkie, publiczność zbyt obojętną, zmienną i kapryśną. W takim stanie rzeczy, myśl jego poczęła się zwracać w inne strony; za przykładem niektórych młodych współrodaków, co nie mogąc czy nie chcąc zostać w Paryżu, postanowili wybrać się do Ameryki dla szukania kawałka chleba i on także mniemał, że w Nowym Swiecie, gdzie artystów niewielu, łatwiej będzie mógł zarobić na swoje utrzymanie i tym sposobem ulżyć rodzicom w wydatkach na niego dotąd ponoszonych. Więc rozpoczął z niemi Fryderyk żwawą korespondencyę, w której wszelkiemi siłami starał się im dowieść, że najlepiej uczyni, gdy Paryż opuści i po drugiej stronie Oceanu się osiedli.
Tutaj mimowolnie nasuwa się pytanie, jaką Chopin ze swoją na wskróś romantyczno-poetyczną naturą, byłby odegrał rolę na ziemi bezwstydnej reklamy i praktycznego pozytywizmu? On, którego wyborne gusta i arystokratyczne skłonności, były najzupełniejszym kontrastem demokratycznych obyczajów kupieckiego i przemysłowego wszechwładztwa? Możeby mu na dollarach nie zbywało, ale z pewnością imię jego nie byłoby tak szybko i tak świetnie na horyzoncie sztuki muzycznej zajaśniało. Utonąłby zresztą w tłumie artystycznych wyrobników, rozmiłowanych w groszu, chciwie na zbieranie takowego pracujących, a twórczy jego geniusz z poetycznych dziedzin ducha, spadłby niechybnie na poziom materyalizmu i niedołężnym tylko lotem w sferach sztuki o istnieniu swojem świadczył. Szczęściem, iż rodzice za nic w świecie nie chcieli na to pozwolić, a nawet kiedy dalszy pobyt w Paryżu zdawał się niemożliwym, rozkazali mu natychmiast wracać do Warszawy.
Biedny Fryderyk, on tęsknił zawsze do kraju, do rodziny i do tej mianowicie, której ponętny obraz głęboko w sercu nosił, więc powrót do Warszawy był mu z jednej strony wielce pożądany, chociaż Paryża żal mu było tak prędko opuszczać. Przyjaciele i współtowarzysze sztuki, jak Liszt, Hiller, Sowiński, starali się go odwieść od jechania do Polski. Potrzeba zdarzenia, iż w przeddzień wyjazdu, spotkał na ulicy księcia Walentego Radziwiłła; więc go począł żegnać, oznajmując zamiar niezwłocznego opuszczenia Francyi. Radziwiłł nie śmiejąc stanowczo odradzać, wymógł na nim tyle, iż tego samego dnia udał się z nim na wieczór do Rothschildów. Chopin podniecony widokiem najświetniejszego paryzkiego towarzystwa, gdy na prośby gospodyni domu zasiadł do fortepianu, grał i improwizował jak nigdy jeszcze; słuchacze do najwyższego stopnia zachwyceni, przesadzali się w oznakach uwielbienia dla jego czarującego talentu.
Od tego wieczoru, jakby za dotknięciem laski magicznej, położenie naszego artysty poczęło się poprawiać: los zwrócił do niego uśmiechnięte swoje oblicze, uchylając mu cokolwiek zasłonę, przez którą przebijała pogodniejsza przyszłość, niby zwiastunka świetności nowo wschodzącego słońca. Natychmiast, jeszcze w salonach u Rothschildów, otrzymał kilka zaproszeń do dawania lekcyj na fortepianie w pierwszych domach stolicy; położenie jego materyalne poprawiało się z dnia na dzień; od rodziców nie potrzebując już żadnej pieniężnej pomocy, przestał myśleć o powrocie do Warszawy.

ROZDZIAŁ II.
Powodzenia jakich Chopin począł doznawać w Paryżu. — Sąd o nim Fielda i Moschelesa. — Wycieczki do Akwisgranu, Karlsbadu, Marienbadu, Drezna i Lipska. — Wizyty u Mendelssohna i u Roberta Schumanna. — Chopin narzeczonym.

W chwili, gdy gwiazda Chopina poczęła błyszczeć na horyzoncie salonów paryzkich, jednocześnie imię jego jako kompozytora, poczęło także coraz częściej obijać się o uszy europejskiej muzykalnej publiczności, gdyż w ciągu r. 1832 i kilku lat następnych, pojawiły się kolejno w Wiedniu, Lipsku, Berlinie, Paryżu i Londynie, nietylko dzieła tworzone jeszcze w kraju ojczystym, lecz także nowe, w przejeździe przez Niemcy i stolicy francuskiej komponowane, a pomiędzy innemi: Douze Grandes Etudes, Op. 10; Grande Fantaisie, 13; 3 Nocturnes, Op. 15; Grande Valse brillante, Op. 18; Bolero Op. 19; Scherzo, Op. 20; Ballade, Op. 23; Douze Etudes, Op. 25.
Przeważna liczba krytyków fachowych potępiała je stanowczo, odmawiając im często wszelkiej artystycznej wartości; byli i tacy, chociaż w szczupłej liczbie, co śmiało chwalili oryginalność melodyjnych pomysłów, niezwykłe bogactwo harmonii, nowość formy, zamykając oczy na niepraktykowane dotąd palcowanie, nie dające się pogodzić z rutynową tradycyą gry fortepianowej. Otóż to palcowanie, jako niby zachwała i barbarzyńska nowość, tudzież śmiałe, nieprzygotowane harmonijne modulacye, szczególniej atakowane były przez wirtuozów klassycznej szkoły. Field, Moscheles, nie mogli tego Chopinowi nigdy przebaczyć; uważali go na tym punkcie, jako i na punkcie kompozycyi fortepianowych w ogóle, za zbyt rewolucyjnego nowatora. Moscheles studyjując pierwsze utwory naszego artysty, podziwiał wprawdzie jak sam powiada[115] ich oryginalność; w narodowej barwie motywów znajdował wiele wdzięku i nowości, jednak palce jego raz wraz utykały na klawiaturze. A chociaż często dokładał najusilniejszych starań, nigdy przecie trudności palcowania zupełnie pokonać nie mógł. Przypisywał on to w części modulacyom, nazywając je zbyt twardemi, nieartystycznemi, zbyt wyszukanemi i t. p. W ogólności, kompozycye Chopina, wydawały mu się za słodkie, pieszczotliwe, za mało godne mężczyzny i wykształconego naukowo muzyką (?!).
Sąd ten późniéj Moscheles zmienił w części, lecz nie mniéj charakteryzuje on wrażenia, jakich z powodu pierwszych utworów Chopina, najznakomitsi nawet podówczas fortepianiści doznawali. Field jakby przeczuwając, iż gwiazda jego sławy przyćmiona zostanie z czasem przez nową, z takim jaskrawym blaskiem wschodzącą na horyzont sztuki muzycznéj, bez żadnej ogródki nazywał Chopina: „un talent de chambre dc malade“. Tego rodzaju opinie, znajdujące posłuch w Niemczech mianowicie, upadły wkrótce i znikły na zawsze, pod potężnemi ciosami pióra Euzebiusza i Florestana, których znakomity Robert Schumann, w obronie polskiego artysty na arenę krytyczną wprowadził.

Sława i wziętość, jakiej Chopin począł używać w salonach paryskich, przebija się najlepiéj w liście jego, pisanym podówczas do przyjaciela lat dziecinnych Dominika Dziewanowskiego:
(Paryż 1832 r.)

„Kochany Domusiu!
Gdybym miał przyjaciela (przyjaciela z dużym, krzywym nosem, bo nie o innym tu mowa), — co przed kilkoma laty ze mną w Szafarni bąki zbijał, co mię zawsze z przekonaniem kochał, a gdyby ten wyjechawszy z kraju, do mnie ani słowa nie pisał, — myślałbym najgorzéj o nim, i chociażby on potem płakał i prosił przebaczenia, nie przebaczyłbym mu. A ja, Fryc, mam jeszcze tyle czoła, że bronię moją negliżencyę i odzywam się po długo-cichem siedzeniu, jak bąk, co z wody łeb wyścibi wtenczas, kiedy go nikt oto nie prosi.
Ależ nie będę się silił na eksplikacye, — wolę się przyznać do winy, która może zdaleka większą się wydaje, niż z bliska, albowiem rozerwany jestem na wszystkie strony.
Wszedłem w pierwsze towarzystwa, siedzę między ambasadorami, książętami, ministrami, a nawet nie wiem jakim cudem, bom się sam nie piął. Dla mnie jest to dziś rzecz najpotrzebniejsza, bo ztamtąd niby dobry gust wychodzi; zaraz masz większy talent, jeżeli cię w ambasadzie angielskiej albo austryackiej słyszano; zaraz lepiej grasz, jeżeli cię księżna Vaudemont (ostatnia ze starożytnego rodu Montmorency) protegowała. (Proteguje, nie mogę napisać, bo baba przed tygodniem umarła). A była to dama nakształt nieboszczki Zielonkowej lub kaszœlanowej Połanieckiej, u której dwór bywał, która bardzo wiele czyniła dobrego, wielu arystokratów przechowywała podczas pierwszej rewolucyi. Pierwsza po dniach lipcowych przedstawiła się na dworze Ludwika Filipa. Żywiła koło siebie mnóstwo białych i czarnych piesków, kanarków, papug, a przytem posiadała najzabawniejszą w tutejszym wielkim świecie małpę, która na wieczornych przyjęciach, inne... kontesy... kąsała.
Między tutejszymi artystami, mam i przyjaźń i szacunek, chociaż dopiero rok pomiędzy niemi bawię. Dowodem szacunku jest, że mi dedykują swoje kompozycye, nawet ludzie z ogromną reputacyą, wprzódy niż ja im, i tak: Pixis swoje ostatnie waryacye z orkiestrą wojskową mnie przypisał; powtóre, komponują waryacye na moje temata. Kalkbrenner mojego mazurka zwaryował;[116] uczniowie Konserwatoryum, uczniowie Moschelesa, Herza, Kalkbrennera, słowem artyści skończeni, biorą odemnie lekcye, stawiają imię moje obok Fielda. Słowem, żebym był jeszcze głupszy, myślałbym, że jestem na szczycie mojej karyery; tymczasem widzę ile mi jeszcze zbywa, aby być doskonałym, a widzę to tem bardziej, iż żyję ściśle z pierwszymi artystami i wiem czego każdemu niedostaje.
Ale aż mi wstyd tylu bańjaluk popisanych; pochwaliłem się jak dziecko, albo jak ten, co czapka na nim gore i sam się zawczasu broni. Zmazałbym, ale czasu niemam pisać drugiej kartki: zresztą, możeś jeszcze mego charakteru nie zapomniał, to sobie przypomnisz tego, co takim jest dziś, jakim był wczoraj z tą różnicą, że z jednym tylko faworytem, drugi bowiem jak niechce, tak niechce rosnąć.
Pięć lekcyi mam dzisiaj dać; myślisz że majątek zrobię? Kabryolet więcej kosztuje i białe rękawiczki, bez których nie miałbyś dobrego tonu.
Kocham karlistów, niecierpię filipistów, sam jestem rewolucyonistą, zatem nic sobie z pieniędzy nie robię, tylko z przyjaźni, o którą cię błagam i proszę.
Fryderyk.“[117]
Nic więc dziwnego, że ubiegano się w zapraszaniu go do brania udziału w koncertach publicznych, bo wiedziano, że talentem swoim przyciąga słuchaczów. W dniu 20 maja 1832 roku, na koncercie urządzonym przez księcia Moskwy, grał Chopin swój Koncert F-moll z orkiestrą, dyrygowaną przez Girarda. Henryk Herz, 3 kwietnia 1833 r., zaprosił Chopina i Liszta (który już także począł jako wirtuoz zwracać na siebie uwagę publiczności), aby dopomogli mu do wykonania Kwartetu na 2 fortepiany i 8 rąk, w koncercie wspólnie z bratem Jakóbem danym i t. p.
Towarzysz studyów muzycznych jeszcze w Warszawie, Antoni Orłowski, pisał około roku 1834 z Paryża do swoich; „Chopin zdrów i silny, wszystkim francuzkom głowy zawraca, a w mężczyznach zazdrość wznieca. Jest on teraz w modzie i niedługo zapewne świat ujrzy rękawiczki à la Chopin. Tęsknota tylko do kraju niekiedy go trawi“. To samo prawie powtórzył serdeczny przyjaciel Fryderyka, Jan Matuszyński, który w tymże roku przybył do Paryża, aby się poświęcić studyom lekarskim. W liście adresowanym do szwagra w Warszawie pisał: „W Paryżu pierwszem zatrudnieniem mojem było odszukać Chopina: nie zdołałbym tu wyrazić szczęścia, któregośmy zobopólnie doznali po pięcioletniem niewidzeniu się. Utył on, wyrósł, zaledwiem go poznał. Chopin jest pierwszym artystą dzisiaj na fortepianie; lekcyj daje mnóstwo, a wszystko po 20 franków. Kompozycye jego najwięcej są teraz pokupnemi, napisał ich też niemało. Mieszkam wraz z Chopinem na Rue Chaussée d’Antin Nr. 5. Jest to wprawdzie oddalone od Ecole de Medecine i szpitali, lecz mam do tego ważny powód, ażeby być z nim razem, gdyż on mi jest wszystkiem. Z nim tylko żyję; wieczorami idziemy do teatru, albo na wizyty, a jak nie, to się w domu siedzi...“
Czuwający zdaleka nad kochanym uczniem i cieszący się serdecznie z jego kompozytorskich powodzeń Elsner, uważał za stosowne wysłać do Chopina list następujący:

„Warszawa 14 września 1834 r.

Kochany przyjacielu!
Wszystko co czytam i co słyszę o naszym Fryderyku, napełnia moje serce radością; lecz przebacz mojej szczerości, na tem dla mnie dotąd jeszcze nie dosyć, dla mnie, który byłem twoim mało zasłużonym a wielce szczęśliwym nauczycielem harmonii i kontrapunktu i który zawsze będzie twoim prawdziwym przyjacielem i wielbicielem.
Chodząc jeszcze in hac lacrimarum valle, chciałbym się doczekać opery twojej kompozycyi, nietylko dla powiększenia twojej sławy, lecz i dla korzyści, jaką przynieść może dla kunsztu muzycznego w ogóle — w szczególności zaś, kiedy przedmiot opery wzięty będzie z historyi polskiej.
Nie mówię tu za wiele. Znasz mię, że pochlebiać nie potrafię, a ja oprócz twego geniuszu, znam twoje usposobienie; a to co krytyk o twoich mazurkach nadmienił, dopiero w operze w prawdziwem świetle pokazać się może i nieśmiertelne życie otrzyma[118].
„Kompozycya na fortepian (mówi Urban) się ma do kompozycyi na śpiew lub na inne instrumenta, czyli na orkiestrę, jak rycina do malowanego obrazu“. Zdanie to zawsze będzie bardzo trafne; chociaż niektóre kompozycye fortepianowe, a w szczególności twoje i przez ciebie wykonane, uważane być mogą jako ryciny koloryzowane.
Szkoda, że się z tobą widzieć nie mogę, że z sobą rozmawiać nie możemy; miałbym jeszcze wiele i bardzo wiele do powiedzenia. Chciałbym także ustnie ci podziękować za twój dar dwojako mi drogi[119]. Chciałbym być ptakiem dla widzenia cię w twojem olimpijskiem mieszkaniu, które paryżanie uważają za gniazdo jaskółcze... Bądź zdrów, kochaj mię jak ja ciebie, bo zawsze jestem twoim prawdziwym i życzliwym przyjacielem.
Józef Elsner“[120].

To powtórne już w tym samym celu naleganie Elsnera, aby Chopin nadał wyższy i obszerniejszy kierunek swojemu twórczemu talentowi, nie pozostało bez pewnego wpływu, bo zniewoliło go wreszcie do zamiaru skomponowania opery. Nie mając gotowego tekstu pod ręką, prosił jednego z przyjaciół swoich, Stanisława Koźmiana, o ułożenie stosownego z historyi polskiej libretta. Później atoli, ` czy dla braku czasu, czy może z powodu przewidywanych trudności, jakieby niechybnie doznało podówczas wystawienie w Warszawie opery oryginalnej, czy wreszcie, co zdaje się być najprawdopodobniejsze, może z własnego poczucia, iż tylko w granicach fortepianowej muzyki, najwłaściwiej talent swój kompozytorski mógł rozwijać, — porzucił ten zamiar i nigdy już do niego nie wrócił.
W roku także 1834, miesiącu lutym, przypadł drugi Chopina publiczny koncert w Paryżu, najświetniejszy z liczby wielu w tym sezonie dawanych. Pomiędzy rozmaitemi swojemi kompozycyami, wykonał w sali opery włoskiej Koncert E-moll; orkiestrze przewodziczył głośny Habeneck [121].
Wszystko zdawało się zapowiadać dla koncertanta jak najświetniejsze powodzenie. Salę włoskiej opery napełnił sam kwiat paryzkiej arystokracyi, której on był ulubieńcem; najznakomitsi artyści obecnością swoją dodawali jeszcze więcej znaczenia i wagi temu muzykalnemu festynowi.
Tymczasem nadzieje Chopina w sposób niemiły zawiedzione zostały.
W ogromnej sali teatralnej, gra jego wykończona, wykwintna i pełna delikatnych uczuć, nie mogła wywrzeć potężnego efektu, nie była w stanie zelektryzować i porwać publiczności; pozostała więc chłodną, chłodnemi oklaskami grę jego wynagradzając. To zniechęciło Chopina i na długo odebrało mu ochotę do występowania przed licznemi zgromadzeniami. Najwłaściwszem dla niego polem popisu był salon. Jak są rośliny nie mogące istnieć bez ciepłej atmosfery, tak wielki ten artysta bez wykwintnego a sympatycznego sobie towarzystwa, obejść się nie mógł. Zawód Chopina jako wirtuoza, tem się właśnie od wszystkich jego współzawodników wyróżniał, że po za obrębem sa- lonu nic nie czynił, coby popularności jego dopomagać mogło. Muzykalnych podróży, od czasu zamieszkania stale w Paryżu, nie przedsiębrał już wcale, z wyjątkiem wycieczki w 1834 roku do Rouen, gdzie przyjął udział w koncercie dawanym tamże na korzyść przyjaciela swego Orłowskiego. Była to z jego strony ofiara niemała, gdyż każde tego rodzaju wystąpienie, przykre wzbudzało w nim uczucie. „Nie zdam się do dawania koncertów“ — mawiał w poufnych rozmowach do Liszta. „Widok zebranych tłumów ciekawie na mnie patrzących, onieśmiela mię; ich oddech mię paraliżuje, twarze obce i obojętne przytomność mi odbierają. Ale ty, ty jesteś do tego jakby stworzony, bo chociażby ci się nie udało pozyskać oklasków publiczności, masz ją czem porwać i ujarzmić!“
Lecz za to. gdy w salonie ujrzał się otoczonym nadobnym wieńcem pięknych niewiast, gdy wzrok jego spotykał koło siebie znane i przyjazne tylko oblicza, wtedy nowe życie w niego wstępowało. Wyraz smutku lub melancholii, tak często twarz jego pokrywający, ustępował miejsca ujmującemu i nadzwyczaj sympatycznemu uśmiechowi. Wtedy poważne i eleganckie jego zawsze obejście, ożywiało się, mowa tryskała werwą dowcipu; wszelkiego rodzaju figle, czyli jak sam nazywał „poliszynelle“ miał na zawołanie. A zasiadłszy w takim usposobieniu do fortepianu, dziwnym urokiem gry swojej rozrzewniał, zachwycał, albo wesołemi parodyi konceptami pobudzał wszystkich słuchaczów do homerycznego śmiechu. Takim bywał często w przyjaznych sobie domach francuskich, a częściej jeszcze w polskich, gdzie choć w małem, skromniejszem kółku, czuł się jednak zawsze pomiędzy swoimi. Tam on niemal w kraju przebywał, ani na chwilę nie zrywając z nim duchowych związków. Lubił, ażeby mu przywożono wszystko, co się tylko nowszego zjawiało w poezyi; wtedy jeżeli mu się wiersze podobały, dorabiał do nich melodyę, szybko przez przyjaciół jego: Fontanę, Ordę, młodzieńca wielkich nadziei, zabitego później w Algierze, Grzymałę i innych, pomiędzy rodakami upowszechniane. W domu hrabiny Komar, urodzonej Orłowskiej z Podola i nadobnych jej córek, z których jedna zamężna księżna Beauvau, gromadziła u siebie znakomitości rodu i intelligencyi: druga hrabina Delfina Potocka, jaśniała nadzwyczajną pięknością i słynęła ze śpiewu pełnego powabu i niewysłowionego uroku, pieśni Chopina często się rozlegały, a on sam należał tamże do najpożądańszych gości. Głos Delfiny Potockiej wywierał zawsze na nim dziwnie miłe wrażenie; lubił też towarzyszyć jej śpiewom na fortepianie[122].
W drugiej połowie maja 1834 roku, Chopin pierwszy raz zdecydował się przerwać dawanie lekcyi i w towarzystwie Ferdynanda Hillera udać się na małą wycieczkę do Akwizgranu, dla posłyszenia wielkiej muzyki, mającej się tam odbyć pod dyrekcyą Ferdynanda Riesa[123]. Miano wykonać oratoryum Händla Debora i Jowiszową symfonię Mozarta. Tem łatwiej skłonił się do tej podroży, ile że oddawna pragnął także odwiedzić Mendelssohna, z którym zaprzyjaźnił się przed dwoma laty w Paryżu. Będąc już dyrektorem orkiestry düsseldorfskiej, Mendelssohn ucieszył się wielce z ich do Akwizgranu przybycia: przez kilka dni nie rozłączał się z niemi. „Chopin i Hiller“ — pisał w liście do matki pod dniem 23 maja[124] — „wykształcili znacznie jeszcze swoją technikę: Chopin jest obecnie najpierwszym z fortepianistów. W jego grze jest tyle niespodzianych nowości, co w grze Paganiniego na skrzypcach. Ale i Hiller także jest wybornym, pełnym siły i wdzięku wirtuozem[125]. Tylko obydwa chorują trochę na paryską manię zrozpaczonych, na przesadę uczuciową; więc też na takt w muzyce i dokładność rytmiczną nie wiele zważają. Ja znowu przeciwnie, zbyt ściśle może tego pilnuję, więc dopełniamy się wzajemnie i uczymy jeden od drugiego. Ztąd też ja wyglądam na schulmeistra, oni zaś trochę na mirliflorów albo incroyablów. Po skończonej uroczystości muzycznej, pojechaliśmy razem do Düsseldorfu; przepędziliśmy tam dzień niezmiernie mile na graniu i dysputach; potem odprowadziłem ich do Kolonii, zkąd parowym statkiem mieli się udać dziś rano do Koblencyi, — ja zaś napowrót do domu, unosząc miłe tych odwiedzin wspomnienie“.
W roku następnym, wielkiej radości miał Chopin doznać. Lekarze warszawscy poradzili ojcu jego, aby dla poratowania zdrowia udał się na kuracyę do Karlsbudu. Gdy podróż ta postanowioną została, dano znać Fryderykowi; on też natychmiast w końcu lipca porzucił Paryż, aby pobiedz do Karlowych warów dla uściskania od lat pięciu niewidzianych rodziców. Łatwo sobie wyobrazić, jak serdecznem było przywitanie, wiele gorących łez ojca i matki spłynęło na drogą głowę jedynego syna! Ich ukochany Frycek stał się teraz dojrzałym już człowiekiem; utył, zmężniał, spoważniał nieco w obejściu się, bo też sława rozniosła imię jego po świecie. Lecz jak dawniej, tak i teraz nie kładąc żadnej tamy w objawach miłości, przywiązania i wdzięczności dla najukochańszych rodziców, okazał się być tym samym Fryckiem, jakim go widziano od najmłodszych lat dzieciństwa.
Niezmiernie przyjemnie czas w Karlsbadzie Chopinom upływał; w ciężkiej chwili rozstania, gorącemi łzami oblanej, pozostało w sercach rodziców przeczucie, sprawdzone niestety, iż pożegnanie to jest już ostatnie, iż nigdy już ukochanego syna swojego widzieć niebędą!
Z powrotem do Paryża, Chopin miał zamiar zatrzymać się w Lipsku, dla załatwienia interessów ze swoimi wydawcami i poczynienia niektórych wizyt. Artyści tamtejsi dowiedziawszy się o tem, z pewnym rodzajem ciekawości oczekiwali na jego przybycie, w nadziei, iż może uda im się nareszcie posłyszeć grę owego twórcy tylu pięknych kompozycyi fortepianowych, o której dziwne rzeczy wszędzie sobie rozpowiadano. Fryderyk Wieck, ojciec sławnej Klary, w liście pochodzącym z ostatnich dni września 1835 roku, adresowanym do jednego ze swoich przyjaciół w Halli, daje najlepsze wyobrażenie owego w sferach artystycznych zajęcia, jakiego przybycie Chopina do Lipska było powodem. Oto wyjątek z listu: ° „...Jutro albo pojutrze, przybywa z Drezna Chopin, ale prawdopodobnie nie wystąpi z koncertem, gdyż jest do tego zbyt leniwym (Sehr faul). Możeby się nawet dłużej zatrzymał, dla poznajomienia się z tutejszym światem muzykalnym, gdyby przez fałszywych przyjaciół (mianowicie jednego psa Polaka), niebył jak najgorzéj dla Lipska uprzedzonym... Jednak Mendelssohn będąc zaprzyjaźnionym z Schumannem i ze mną, postara się to naprawić.
Podobno Chopin miał się wyrazić w Dreznie przed kolegami, iż nie wierzy, aby w Niemczech znalazła się dama mogąca grać dobrze jego kompozycye. Otóż obaczymy co może Klara!...“
Zły humor szanownego muzycznego pedagoga, objawiający się przymiotnikami niekoniecznie zaszczytnemi tak dla Chopina, jako i mniemanego jego fałszywego przyjaciela Polaka, zdaje nam się tym razem co najmniej niesłusznym. Bo jeżeli Chopin nie wystąpił w Lipsku z publicznym koncertem, to dla tego iż będąc w przejeździe i przybywszy tam tylko na jeden dzień, nie mógł wcale o tem myśleć, zwłaszcza, że miał zawsze wstręt do publicznych popisów, cóż dopiero w zupełnie nie znanem sobie mieście. Za to chętnie bardzo przestawał z tamtejszymi artystami, szczególniej z Mendelssohnem i Robertem Schumannem. Ten ostatni, wydając podówczas łącznie z Karolem Banck’em, czasopismo muzyczne, był już od roku w piśmiennych z Chopinem stosunkach, Panotka, niegdyś w Lipsku, następnie w Paryżu zamieszkały[126], stał się pośrednikiem pomiędzy Berliozem, Lisztem, Chopinem z jednej, a pomiędzy Schumannem i Banck’em z drugiej strony. On to skłaniał głównie tych młodych paryskich artystów do przesyłania kompozycyi swoich do Lipska, gdzie u Hofmeistra staraniem redaktorów „Neue Zeitschrift für Musik, wydawane były. Tamto utwory Liszta, po raz pierwszy ukazały się na widok publiczny. Zabranie osobistej znajomości pomiędzy Chopinem a Schumannem, nastąpiło teraz dopiero, gdy Mendelssohn przyprowadził z sobą naszego artystę do domu Wiecka, dla posłuchania Klary jego córki. Chopin sam najprzód wykonawszy przed obecnymi kilka własnych utworów, słuchał następnie popisującą się przed nim Klarę Wieck; zachwycał się jej piękną i nad wiek zdumiewającą grą na fortepianie, świetną przyszłość młodej, szesnastoletniej artystce przepowiadając.
Dalszy ślad tego w Lipsku pobytu, znajdujemy jeszcze w liście Mendelssohna pisanym do swojej siostry Fanny, zamężnej Hensel, pod datą 6-go października tego samego roku; jest on zbyt ważnym, abyśmy go mieli pominąć milczeniem:
„.... W dniu, w którym odprowadziłem was do Delitzsch, przybył właśnie Chopin: ponieważ zamierzał jeden tylko dzień zabawić, więc przepędziliśmy go razem muzykując. Muszę ci otwarcie powiedzieć kochana Fanny, iż twój wyrok względem niego nie jest dosyć usprawiedliwionym; może być, że wtedy gdy go słuchałaś, nie był dobrze do grania usposobionym. Mnie atoli gra jego na nowo zachwyciła i jestem przekonany, iż gdyby niektóre swoje lepsze rzeczy tak przed tobą i ojcem, jak przedemną wykonywał, z pewnością nabralibyście innego o nim zdania.
Jest coś rdzennie oryginalnego w jego grze fortepianowej i tyle w niej zarazem mistrzowstwa, iż słusznie można go nazwać doskonałym, skończonym wirtuozem. A ponieważ wszelką doskonałość cenię zawsze bardzo wysoko, przeto dzień ów był mi nadzwyczaj przyjemny, jakkolwiek zupełnie odmienny od poprzedniego, który z wami spędziłem.
Miło mi było przecie choć raz, znowu z prawdziwym muzykiem, idącym własną drogą, mieć do czynienia, a nie z owymi półwirtuozami, półklassykami, którzy gotowi les honneurs de la vertu et les plaisirs du vice, łączyć zawsze z muzyką. Różnica kierunku może być o całe niebo odmienną od mojej, to nic nieszkodzi; zgodzę się z nią wybornie, tylko nie z półludźmi.
Wieczór niedzielny istotnie był bardzo ciekawy; podczas gdy ja wygrywałem przed nim niektóre wyjątki z oratorium, kilku ciekawych lipszczanów wsunęło się cichaczem dla obaczenia Chopina. Pomiędzy pierwszą a drugą częścią, on zasiadł do fortepianu wykonywając ku podziwienia obecnych, swoje nowe Etiudy i nowy Koncert; potem ja znowu kontynuowałem dalej mojego Paulusa, jak gdyby Iroker z Kafrem rozmawiali.
Śliczne także Nocturno dał nam poznać; zatrzymałem w pamięci niektóre z niego ustępy, ażeby Pawłowi zrobić przyjemność[127].
Tak tedy przepędziliśmy wieczór nader wesoło. Chopin przyrzekł uroczyście w ciągu zimy przybyć do Lipska, dla posłyszenia mojej nowej Symfoniii, którą chciałbym na cześć jego wykonać. Przysięgliśmy to sobie przy świadkach: pokaże się czy umiemy oba słowa dotrzymywać“.
Wyjątek powyższy, z tem większą przyjemnością tutaj przytoczyliśmy, ile że z winy niektórych pisarzy, rozpowszechniło się w Niemczech mniemanie, jakoby Mendelssohn niechętnym był Chopinowi. Powiadają oni, iż tenże uczniom swoim zabraniał grywać kompozycyi Chopina. Najprzód o ile nam wiadomo, znakomity twórca Paulusa, nigdy na fortepianie nikomu lekcyi nie udzielał; a jeżeli przypuścimy nawet, iż uczniom lipskiego konserwatorium odradzał grywanie dzieł naszego mistrza, to chyba musiał mieć do tego inne, może czysto pedagogiczne powody. Nam się zdaje, iż nietylko cienia niechęci nikt w powyższym liście znaleść nie jest w stanie, lecz owszem, pokazuje się najwyraźniej, iż genialny kompozytor uważał sobie za obowiązek, szczerem uwielbieniem, jakie posiadał dla talentu Chopina, osłabić i zatrzeć uprzedzenie siostry swojej, które wykształcona na klassycznych wzorach sztuki, nieprzychylnie wyrażała się o grze i utworach polskiego wirtuoza.
Drugi i ostatni pobyt Chopina w Niemczech, przypadł w roku następnym 1836. Kuracya marienbadzka była niby podróży pozorem, gdyż cieszył się on podówczas najlepszem zdrowiem, najweselszym humorem; ale właściwie szło tu w gruncie o co innego, co przeważny i stanowczy wpływ mogło było wywrzeć na całe przyszłe jego życie.
Wiadomo już w części, jak się skończyło z pierwszą platoniczną miłością Fryderyka, dla panny Konstancyi Gładkowskiej; ostatecznie wyjście jej za mąż w Warszawie, stłumiło pomału w sercu jego zarzewie tak gorejącym płomieniem niegdyś buchające, a czas boleść z tego powodu doznaną ukoił. Następnie pobyt w Paryżu panny Maryi W., siostry kolegów na pensyi ojca profesora Mikołaja Chopina, a znanej mu jeszcze od dzieciństwa, wzbudził w nim nowe uczucie, tym razem mające niejakie pozory urzeczywistnienia najdroższych Fryderyka nadziei. Przybywszy w po łowie lipca do Marienbadu, zastał tam Maryę z matką i kilku przyjaciół swojej rodziny. Chopin serdecznie rozkochany, widząc, że miłość jego odpłaconą jest wzajemnością, oświadczył się pannie o jej rękę i — został przyjętym.
Łatwo sobie wyobrazić jego szczęście i radość. Opuściwszy po kuracyi Marienbad, pani W. postanowiła zabawić jeszcze z córką w Dreznie przez parę tygodni; oczywiście, Chopin był nieodstępnym dam towarzyszem. Wesoły jego humor udzielał się wszystkim. Przypominano sobie jego figle młodości; przypominano jak rozpieszczony dzisiaj artystycznemi sukcessami paryżanin, nie mając niegdyś czasami funduszów na kupowanie sobie, gdy chciał iść gdzie na wieczór, białych rękawiczek, wykradał takowe siostrom, a łapany na gorącym uczynku, zaklinał się, iż jak kiedy pojedzie do Paryża, to im tuzinami ztamtąd rękawiczki przysyłać będzie — w czem istotnie słowa później dotrzymywał. Chopin następnie przedstawiał damom przy fortepianie znakomitszych europejskiej sławy wirtuozów, naśladując w sposób najpocieszniejszy ich grę, ich szczególniejsze obejścia się i ruchów właściwości; pokazywał dalej jak to w Warszawie, amatorowie muzyki, tanecznym energicznym rytmem wykonywają zwykle jego pełne poetycznego, melancholicznego uczucia mazurki i t. p. i t. p.
W chwilach poważniejszej rozmowy, Chopin lubił mówić często o swej rodzinie; wtedy znikał genialny artysta, a zostawał tylko syn najczulszy, brat najprzywiązańszy. Uczucie rodzinne, było drugą religią dla Chopina. „0! jakże cierpieć musiało to serce, gdy przekonania przemogły wrodzony jego pociąg, zatrzymując go do końca życia w obcym kraju, zdala od uwielbianej rodziny! Wówczas jednakże, pod wpływem idei zostania nie długo najszczęśliwszym małżonkiem, Chopin skłaniał się porzucić przybraną ojczyznę, ponętny Paryż, wdzięki salonów, których był ulubieńcem, i osiąść na zawsze w kraju; zamknąć geniusz swój w obrębie polskiej wioski, niedaleko Warszawy i rodziny, a dopomagając przez zakładanie odpowiednich szkółek oświacie ludu, pracować dalej w spokoju na niwie ulubionej przez siebie sztuki!“[128].

W takim to stanie usposobienia moralnego Chopin rozstał się, nie nadługo jak mniemał, z narzeczoną. Ona z matką udała się do kraju z nadzieją uzyskania ojcowskiego na małżeństwo z Fryderykiem zezwolenia, on zaś w powrocie do Paryża zatrzymał się w Lipsku, gdzie na niego oczekiwał, zawiadomiony już poprzednio pismiennie, Robert Schumann. O tem drugiem spotkaniu, szczery ten wielbiciel naszego artysty, tak pisał do swojego nauczyciela Henryka Dorna, kapellmistrza w Rydze.
„16 września 1836 roku.

Właśnie gdy onegdaj otrzymawszy list pański, zabierałem się do odpowiedzi, kto wszedł do pokoju? Chopin. Była to dla mnie wielka radość.
Przepędziliśmy z sobą piękny dzień, po którym dziś jeszcze świętuję...
Ofiarował mi swoją Balladę[129]. Jest ona zdaje mi się, najgenialniejszem dziełem; nawet mu to powiedziałem. Po pewnym namyśle, rzekł z naciskiem: „Bardzo mi przyjemnie to słyszeć, gdyż i dla mnie jest ona najmilszą“. Oprócz niej, grał mi mnóstwo nowych Etiudów, Nocturnów, Mazurków, wszystko w sposób nieporównany. Patrząc tylko jak siedzi przy fortepianie, doznaje się pewnego wzruszenia. Jak go pan poznasz, pokochasz go bardzo“...
Z dziennika Henryki Voigt, urodzonej Kunze, znakomitej podówczas w Lipsku amatorki, wysoko cenionej przez Schumanna i Mendelssohna[130], dowiadujemy się co następuje: „Wczoraj (13 września 1836 r.) odwiedził mię Chopin i na moim fortepianie grał z pół godziny swoją Fantazyę i kilka nowych Etiudów. Zajmujący człowiek; więcej jeszcze zajmujący sposób jego grania. Osobliwsze wywarł na mnie wrażenie. Wstrzymywałam oddech w piersi, aby nie stracić nic z fantastycznego sposobu, z jakim swoją sztukę traktuje. Godna podziwu jest lekkość jego aksamitnych palców, przesuwających się, fruwających, że tak powiem, po klawiaturze. Oczarował mię, wyznaję, do takiego stopnia, jak tego nigdy przypuszczać nie mogłam. Co mię cieszy przedewszystkiem, to dziecięca prawie naiwność i naturalność tak w grze, jako i całem jego obejściu się“.
Uszczęśliwiony z serdecznego przyjęcia, doznanego w domu wielkiego niemieckiego artysty, po złożeniu wieńca na pomniku księcia Józefa Poniatowskiego, opuścił Chopin Lipsk, aby jeszcze odwiedzić w Kassel nadwornego kapellmistrza Ludwika Spohra, a opuścił, pogrążony w najsłodszych narzeczonego marzeniach. Zdawało mu się, iż wkrótce skończy się jego tułacze życie, aby z mającemi się rozpocząć nowemi obowiązkami małżonka, rozpocząć nową jego fazę, wyższemi, szlachetniejszemi celami człowieka uświęconą. Wspomnienie pięknej narzeczonej, unosiło go na złotych skrzydłach fantazyi w niebiańską krainę ideałów, roztaczając przed oczyma duszy, obrazy niewysłowionego szczęścia i błogich nadziei... Niestety! ostre ciernie smutnej rzeczywistości, miały niebawem sparaliżować owe złote skrzydła fantazyi, a duszy jego zadać ranę krwawą, głęboką!
Nie długo po powrocie do Paryża, dochodziły go głuche, niepomyślne dlań wieści z kraju; w połowie zaś 1837 roku, Chopin otrzymał wiadomość, iż Marya, jego uwielbiana narzeczona, ulegając rozkazom ojca, niechcącego nawet słyszeć o małżeństwie swej córki z muzykiem, musiała zerwać z nim wszelkie stosunki! Przesiąkły wyobrażeniami arystokratycznemi, w owe czasy nierównie silniej aniżeli dzisiaj powszechnie w kraju panującemi, dumny z rodu ojciec, zmusił córkę do posłuszeństwa swej woli, do zaparcia się naturalnej skłonności serca!
Wypadek ten, pociągnął za sobą ważne następstwa, popchnął bowiem Fryderyka w objęcia kobiety, która fatalny wpływ na resztę jego życia wywrzeć miała!

ROZDZIAŁ III.
Poznanie się z panią George Sand. — Chopin w towarzystwie swoich przyjaciół. — Mała wycieczka do Anglii. — Choroba. — Przepędzenie zimy 1838-1839 na wyspie Majorce.

Kto była ta kobieta?
Wielka także artystka, obdarzona cudownym darem opisywania najdelikatniejszych tajników serca, najgwałtowniejszych namiętności uczuć ludzkich. Styl jej jasny, zwięzły, poetyczny, wzbudzałby bezwątpienia bezwarunkowe wszystkich uwielbienie, gdyby obok malowania szczytnych obrazów natury, nie dotykała zarazem kontrastów rażących ohydną moralną szpetnością, a rozpływających się w deklamacyjnej złego smaku frazeologii. Posiadała ona niewątpliwie intelligencyę wyższą, lecz niekiedy zbyt swobodną, zbyt rozpasaną w wygłaszaniu zasad najsprzeczniejszych pomiędzy sobą. Szanując niby podstawy religijne, na których się społeczność od wieków wspiera, ogłaszała nieraz za święte to, co właśnie ta sama religia, stanowczo odpycha i potępia. Zresztą kobieta w pragnieniach zmysłowych nienasycona, gotowa skruszyć na miazgę i odtrącić to, co przed chwilą zdawało się jej być potrzebnem do uspokojenia jej żądz wzburzonych; niezdolna zachować równowagi, rozsądku przyzwoitości i godności niewieściej w postępowaniu, — w każdym jednak razie kobieta genialna: oto Aurora Dudevant, znana lepiej światu pod literackiem imieniem George Sand.
Cóż za fatalność, iż Chopin musiał na drodze swego życia spotkać się z tą błyszczącą lecz straszną zarazem gwiazdą! On, tęskniący do cichej, spokojnej bez walki egzystencyi, wszedł w związki, które go miały skruszyć, złamać: zbliżył się do płomienia, co go miał spalić i w popiół obrócić! Już przed nim, poeta Alfred Muset, padł, jak wielu innych, ofiarą zabójczej miłości tej kobiety; z rozbitego serca, z duszy przepełnionej goryczą, wypowiedział te groźne słowa:

„Hont à toi, femme à l’oeil sombre
............
C`est ta jeunesse et tes charmes,

Qui m’ont fait déséspérer.
Et si je doute del larmes,
C’est que je t’ai vue pleurer“[131].

Ale słów tych niestety, artysta nasz nie dosłyszał, lub też słyszeć nie chciał!..
Podczas jednego dnia dżdżystego, Chopin znajdował się w stanie silnego rozdrażnienia nerwów, będącego skutkiem zbyt wilgotnej temperatury, której nigdy nie znosił. Nikt ze znajomych nie odwiedził go przez dzień cały, żadna książka rozerwać go nie mogła, ani jedna myśl muzykalnie szczęśliwa, nie przyszła mu do głowy.
Nareszcie kiedy wybiła godzina dziesiąta wieczorem, przypomniał sobie salon hrabiny C., w tym dniu bowiem zwykła była przyjmować towarzystwo, składające się zwykle z osób odznaczających się pięknością, rozumem albo artystycznemi zasługami. Kiedy szedł po schodach pokrytych dywanami, zdawało mu się, jak gdyby cień jakiś postępował za nim; woń fiołków, ulubionych mu kwiatów, rozchodziła się w powietrzu. I takiego, naraz doznał uczucia, jak gdyby go miało coś niezwykłego, coś nadzwyczajnego spotkać. Już chciał nawet zawrócić do siebie, lecz ostatecznie namyśliwszy się drzwi otworzył.
Powitawszy panią domu, kiedy się obejrzał po salonie, ujrzał obok znajomych, kilka zupełnie obcych sobie osób. Towarzystwo podzielone na większe lub mniejsze grona, oddawało się rozmowie o teatrze, literaturze, polityce i wypadkach codziennych, prowadzonej z ową lekkością i wdziękiem, właściwym tylko wyższym sferom francuskim. Chopin nie usposobiony dzisiaj wcale do brania udziału w rozmowie, usiadł w rogu salonu, przypatrując się damom w towarzystwie hrabiny C., przesuwającem się przed jego oczami. Kiedy salon począł się wyludniać, a konwersacya poufna coraz szczuplejszymi węzły ścieśniała kółka pozostałych bliższych przyjaciół domu, wtedy Chopin zasiadł do fortepianu, poczuł bowiem w sobie znienacka chęć do improwizowania.
Słuchacze oddech w sobie wstrzymywali; zatopiony w poetycznych obrazach, przedstawiających się oczom duszy jego, Chopin wyrażał je potokami czarownej muzyki, okres po okresie szybko po sobie następującymi. Nagle spojrzawszy przed siebie, ujrzał wspartą na końcu fortepianu kobietę, nieruchomie, niby kamienny posąg, naprzeciwko stojącą. Czarne jej, płonące żarem oczy, przy oliwkowej prawie cerze twarzy, zdawały się go na wskróś przeszywać. Chopin uczuł, że pod wpływem jej fascynacyjnego wzroku, oblicze jego się zarumieniło; ona uśmiechnęła się nieznacznie. A kiedy powstał z krzesła i schronił dla odpoczynku po za grupę kwiatów kameliowych, posłyszał szelest jedwabnej sukni, wydającej woń fijołkową i ujrzał tuż przy sobie ową damę, która go tak wzrokiem przy fortepianie przeszywała, wspartą na ramieniu Liszta. Gdy ją tenże mu przedstawił, poczęła głosem dźwięcznym mówić o jego grze, o treści służącej za tło do improwizacyi. Chopin słuchał słów jej pochlebnych z pewnym rodzajem niezwykłego wzruszenia; jakaś duchowa siła i nieopisana poetyczność wyrażeń, płynących niby potok z ust tej kobiety, przekonywały go, że potrafiła odgadnąć i zrozumieć jego muzykalnego natchnienia intencye, jak nikt jeszcze dotąd.
Była to George Sand.
„Poznałem wielką znakomitość, panią Sand, ale twarz jej niesympatyczna, nie podobała mi się; jest w niej coś odpychającego“. Tak pisał w kilka dni później w liście do rodziców. Lecz Chopin począł genialną kobietę spotykać coraz częściej; wkrótce dla jej pełnej uroku rozmowy, dla jej wykwintnej formy pochlebstw, zapomniał że piękną nie jest, i więcej nią się zajmował, aniżeli tego może pragnął. Gwałtowna miłość, jaka wybuchła dla Chopina w jej łonie, nadając jej męzkim rysom twarzy pewien urok niewieściej miękkości, czyniła ją piękniejszą, niż była w istocie; zdawała się być nawet potulną, nieśmiałą w obecności jego; — wszystko to nie mogło pozostać bez wielkiego na nim wpływu. Rana, jaką nosił w sercu z powodu odmowy otrzymania ręki Maryi, poczęła się teraz zagajać; myśl, że jest kochanym i uwielbianym przez najznakomitszą kobietę Francyi, napawała go dumą i radością; z oczu jego tryskały teraz promienie światła, dowodzące niezwykłego, nieznanego mu dotąd duszy upojenia; jednem słowem, pokochał ją namiętnie!
Jeżeli odtąd Chopin mniej już pokazywał się na wielkim świecie, za to odżyły napowrót w jego domu swobodnej gromadki przyjaciół posiedzenia, okraszane uprzejmą wesołością humoru gospodarza. Jakkolwiek lubił on niezmiernie towarzystwo, przecie w wyborze ludzi był bardzo trudnym, ztąd drzwi jego domu nieraz przemocą potrzeba było zdobywać. Liszt, jedyny już dzisiaj świadek tych miłych a ciekawych posiedzeń u Chopina, w zajmowanem przez niego mieszkaniu na Chaussée d’Antin, tak opisuje takowe:
„Salonik, któryśmy wtedy, pamiętam, zdobyli, oświetlony był tylko od strony fortepianu — tego fortepianu Pleyela, który on przekładał nad inne, z powodu srebrzystego, nieco przytłumionego dźwięku, a także dziwnej łatwości w dotknięciu. Ten wzgląd ostatni osobliwie przypadał do rodzaju gry Chopina, przypominającej chwilami działanie harmoniki szkłannej, której budowę delikatną, a dalej sztukę grania na niej, Niemcy stare do tak wysokiej umiały doprowadzić doskonałości.
Pokój tedy, w którym siedzieliśmy, z trzech stron pogrążony w cieniu, zdawał się wcale nie mieć krańców i przypierać niejako do tajemniczych zaświatowych przestrzeni. Tu i owdzie w półcieniu przebłyskiwał sprzęt jaki niewyraźnie zarysowany, niby widziadło przychodzące posłuchać dźwięków, które je z nicości do siebie przyzwały. Światło u fortepianu skupione na posadzkę padało, po niej się ślizgając, aż ku przygaszającym na kominku błyskom, zkąd promyki niekiedy pryskały, niby fale jaskrawe a krępe, na podobieństwo gromów, zaciekawionych dobrze im znaną mową. Jedyny portret pianisty i serdecznego jego przyjaciela, zdawał się tam raz na zawsze zaproszony na tę wspaniałą ucztę przypływu i odpływu dźwięków, to jęczących, to huczących, to szemrzących, to wreście odbiegających gdzieś daleko, wpośród tej toni instrumentu, ponad którym był zawieszony. Błyszcząca zaś zwierciadła powierzchnia, dziwnie rozumnym w sobie trafem, powtarzała nam raz jeszcze w odbiciu tę twarz piękną, bujnemi otoczoną puklami, którą ku czci zwolenników jednej z największych swego czasu pióra znakomitości, tyle już razy pendzel i rylec uwieczniał“....
Najczęstszymi gośćmi w tym dopiero opisanym pokoju, byli pomiędzy innymi: Heine poeta niemiecki, któremu mówiąc słowy Enaulta, sarkazm wygryzł serce do szczętu, a sceptycyzm duszę pochłonął; Meyerbeer, twórca najpotężniejszych podówczas kreacyj muzyczno-dramatycznych; Liszt, zdumiewający olbrzymią potęgą gry fortepianowej, który zrozumiawszy poetyczną duszę polskiego mistrza, tak świetny pomnik piórem mu potem wystawił; Ary Schäffer, najklassyczniejszy z romantycznych malarzy; Eugeniusz Delacroix, szukający harmonii barw w czarownej Chopina muzyce; Adolf Nourrit, wielki śpiewak, którego duszę znikająca już popularność trapiła melancholia, mająca go wkrótce popchnąć do targnięcia się na własne życie; baron Stockhausen, reprezentant króla Hannowerskiego, wielbiciel Chopina i jego uczeń. Nareszcie gromadka współziomków, a na ich czele sędziwy Niemcewicz, marzący tylko o tem, aby skołataną nieszczęściami siwą głowę złożyć na ziemi ojczystej; Mickiewicz Adam, dalej Witwicki Stefan, Matuszyński, Fontana, Grzymała.... Nakoniec ona — „la femme à l’oeil sombre“ Musseta, mająca zatruć w końcu życie naszego artysty....
Kto widział Chopina pośród takiego towarzystwa, gdy z całą uprzejmością polskiego gospodarza gości swoich przyjmował, kto miał szczęście słyszeć jego ówczesne improwizacye pełne wzniosłego natchnienia, ten dopiero mógł powiedzieć, iż znał go istotnie. Poufała rozmowa małego kółka przyjaciół, wprowadzała go często w tak dobry humor, iż wpadał niekiedy w wesołość swych lat młodzieńczych, owych lat szczęścia i swobody na łonie ukochanej rodziny i kraju spędzanych.
Jeżeli Chopin w ogóle nie skorym był do udzielania swego czasu innym, za to raz go komu dawszy, nic już z niego nie zachowywał dla siebie. Skoro naprzykład który z przyjaciół lub towarzyszów młodości Fryderyka, zawitał z Warszawy w progi jego, wtedy posyłał zaraz z uwiadomieniem do licznych uczniów, iż dnia tego lekcyi nie będzie, a wszystkich obecnych u siebie gości zapraszał, aby mu ten dzień poświęcili. Jakoż kazawszy sprowadzić odpowiednią liczbę powozów, najprzód wiózł wszystkich na bulwary na śniadanie, a ztamtąd za miasto, gdzie na spacer, najczęściej do Montmorency. Przepędziwszy swobodnie kilka godzin na świeżem powietrzu, wracano do jednego z pierwszych paryskich restauratorów na objad, dalej na teatr, a potem jeszcze gdzie w wesołe miejsce na herbatę. Oczywiście, dnia tego był on amfitrionem gości, nie pozwalając na najmniejszy z ich strony wydatek.
W tym samym 1837 roku, w towarzystwie Kamilla Pleyela, paryskiego fabrykanta fortepianów i Stanisława Koźmiana, dawnego kolegi szkolnego, zrobił Chopin w miesiącu sierpniu małą wycieczkę do Londynu na tydzień, dla odwiedzenia slynnej fabryki Broadwooda. Mendelssohn, bawiący podówczas także w stolicy angielskiej, pisał we wrześniu: „Chopin zjawił się tutaj niespodzianie, lecz nie odwiedzał nikogo, z nikim też znajomości nie zabierał. Grał jednego wieczora u Broadwooda i zniknął. Słyszę, iż ma być cierpiącym“... Z Koźmianem odbył wycieczkę do Brightonu i Arundelu. Był to czas wyborów do parlamentu po śmierci Wilhelma IV, a przy wstąpieniu na tron królowej Wiktoryi. Podróżnicy nasi przejeżdżali przez Arundel właśnie w chwili, gdy wrzała tam w całej zaciętości walka wyborcza między dwoma kandydatami, z których jeden był lord Dudley Stuart[132]. Hałasy tłumów i wszystkie przybory takiej walki, niezmiernie bawiły Chopina. Siedząc na wysokościach eleganckiego dyliżansu, dokazywał, gestykulował, zaczepiał miejscowych przechodniów; jednem słowem, odżyła w nim dawna młodzieńcza werwa, skłonna zawsze do figlów wszelkiego rodzaju.
Jednak zbyt nieoględne życie w Paryżu, rozmaitego rodzaju nadużycia, poczęły szkodliwie oddziaływać na jego zdrowie. W jesieni po raz pierwszy doznał Chopin napadów choroby połączonej z uporczywym kaszlem, bólem gardła i chrypką, która mocno zaniepokoiła jego przyjaciół. Musiał więc zaprzestać bywania w świecie, ograniczyć liczbę dawanych lekcyj, gdyż widocznie sił mu do tego zbywało. Z nastaniem wiosny 1838 roku, udał się do Nohant, wiejskiej majętności pani Sund, gdyż lekarze osądzili, iż świeże powietrze, tudzież zupełna zmiana warunków codziennego życia, może zbawiennie wpłynąć na osłabiony chorobą jego organizm. Gdy z powodu zaprzestania dawania lekcyj w Paryżu, źródła zwykłych dochodów zatamowane zostały, wtedy zwrócił całą uwagę na kompozycye swoje od pewnego czasu nieco zaniedbane, wykończając dawniejsze, tworząc nowe, nad któremi teraz począł gorliwie pracować. Ztąd to wywiązała się pomiędzy nim a Fontaną, wtajemniczonym we wszystkie Chopina interesa, żwawa korespondencya, dla nas o tyle ciekawsze, ile że obok innych rzeczy, dowiadujemy się z niej o szczegółach dotyczących dzieł jego w tej epoce powstałych i co ważniejsza, o wysokościach honoraryów, przez nakładców muzycznych Chopinowi podówczas płaconych. Możemy atoli uprzedzić czytelników, iż we wszystkich prawie listach nadsyłanych z Nohant, brak jest zupełny dat. Chopin pisywał do przyjaciela tak, jak się pisuje bileciki z ulicy na ulicę, z domu do domu; dopiero później, skoro ich znaczna już przestrzeń kraju rozdzielała, ukazują się daty w listach, lubo także nie we wszystkich. Oto ich treść:[133]

Do Juliana Fontany.
(Nohant, 1838).

„Moje kochanie!
Wczoraj we czwartek stanąłem tutaj. Zrobiłem Preludyum Cis-moll dla Schlesingera; krótkie, tak jak chciał. Ponieważ to ma wyjść dopiero na Nowy rok, tak jak i Mechettego Beethoven, więc jeszcze nie oddawaj mojego Poloneza Leonowi (chociaż go już przepisałeś), bo ja ci poślę jutro list do Mechettego, w którym mu wyłożę, iż jeżeli chce co krótkiego, to zamiast owego mazurka co żądał (a który już stary), dam mu do owego albumu ten dzisiejszy Prelud. Jest on dobrze modulowany, mogę go śmiało posłać. Niech mi da za niego 300 franków nieprawda?); par dessus le marché, niech sobie weźmie mazurka, ale niech go w albumie nie drukuje. Troupenas to jest Masset, jeżeli ci będzie robił trudności, nie odstąp mu ani grosza i powiedz, że może wszystkiego drukować nie zechce: czegoby nie chciał, tobym drożej innym sprzedał.
Teraz do innych spraw.
Znajdziesz w szufladzie od biórka na prawo u dołu, pakiet zaadresowany Mme Sand, zapieczętowany (w miejscu gdzie kassa zwykle). Ten pakiet ceratą opukuj, opieczętuj i przyślij dyliżansem pod adressem Mme Sand. Adress obszyj szpagatem, aby się nie odrywał od ceraty, — tak mię prosi pani Sand. Wiem, że doskonale zrobisz. Kluczyk, zdaje mi się, jest w szafce zwierciadlanej na półce u góry. Gdyby go nie było, każ ślusarzowi otworzyć.
Kocham cię po staremu. Jasia[134] uściskaj.
Twój
Fryderyk.

(Nohant, 1838).

Dziękuję ci za przysłanie pakietu. Posyłam ci Preludyum, większym charakterem dla Schlesingera, mniejszym dla Mechettego. Obetniesz podobnie manuskrypt mojego Poloneza, złożysz zanumerowawszy karty jak w Preludyum, dołączysz mój list do Mechettego i oddasz Leonowi do rąk, z prośbą, aby pocztą odesłał, gdyż Mechetti czeka na to.
List do Haslingera sam oddaj na pocztę, a jeżeli Schlesingera nie zastaniesz w domu, zostaw mu list, lecz manuskryptu nie oddawaj, dopiero jak ci powie, że przyjmuje Prelud na zniweczenie rachunku. Gdyby nie chciał nabyć wraz z prawem wydania w Londynie, to mu powiedz, aby mię o tem piśmiennie zawiadomił. Niezapomnij także dodać opus na Polonesie, a następny numer na Preludyum idące do Wiednia.
Nie wiem jak się pisze Czerniszewowa; może pod wazonem, albo na małym stoliczku około owego bronzowego figla, znajdziesz jaki bilecik od niej, od córki lub guwernantki. Jeżeli nie, radbym, gdy ci to przykrości nie zrobi, bo cię tam już znają jako mego przyjaciela, radbym więc, żebyś poszedł do niej Hotel do Londres place Vendôme, i prosił odemnie, aby ci młoda księżniczka dała nazwisko na pismie. Powiesz dlaczego: czy Tscher — czy Tcher... Albo jeszcze lepiej, zapytaj się o Mlle Krause guwernantkę; powiedz jej, że chcę młodej księżniczce zrobić surpryzę i proś tej panny Krauze (bardzo ładna). żeby ci napisała, czy Elisabeth i Tschernischef, czy ff — jak mają zwyczaj pisać[135]. Jeżeli tego wszystkiego uczynić nie chcesz, to się mnie nie żenuj, napisz, że nie chcesz, a ja się inaczej dowiem, ale Schlesingerowi tytułu nie każ jeszcze drukować. Powiedz mu, że ortografii nie wiem. Mimo to, mam nadzieję, iż znajdziesz u mnie jaki bilet z ich domu, na którym będzie ich nazwisko...

Kończę, bo poczta odchodzi, a chcę, żeby mój list do Wiednia w tym tygodniu koniecznie odszedł.
(Nohant, niedziela 1838).

Posyłam ci Tarantellę. Bądź łaskaw przepisz, ale wprzód pójdź do Schlesingera albo lepiej do Troupenasa i zobacz Receuil Rossiniego śpiewów, przez Troupenasa wydanych, gdzie jest Tarantella en fa, nie wiem czy na 6/8 czy na 12/8 pisaną. Układają tak i tak, ale wolałbym, żeby było tak jak u Rossiniego. Więc jeżeli na 12/8, lub co może być na С z trójkątami, przepisując zrób jeden takt z dwóch. Rozumiesz kochanie będzie więc: Także proszę cię, zamiast znaków powtarzania, wypisz wszystko nutami. Pospiesz się i oddaj Leonowi[136] z moim listem do Schuberta. Wiesz, że przed 8-mym przyszłego miesiąca wyjeżdża on z Hamburga, a 500 franków nie chciałbym stracić. Co się Troupenasa dotyczy, to ma czas, a jeżeli niewłaściwy jest takt mojego manuskryptu, to go nie oddawaj, tylko przepisz, a prócz tego jeszcze trzeci raz przepisz dla Wessla. Znudzi cię to paskudstwo przepisywaniem, ale mam nadzieję, że nic gorszego tak prędko nie skomponuję.
Także proszę cię, zobacz numer ostatniego dzieła, to jest numer Mazurków ostatnich, czyli też Walca, co wyszedł u Pacciniego i następny numer daj Tarantelli.
Spokojny jestem, bo wiem żeś mi chętny i sprawny.
Myślę ze żadnego podobnie obarczonego poleceniami listu, odemnie już nie odbierzesz. Gdyby nie to iż jedną nogą tylko w domu być mogłem przed wyjazdem, nie miałbyś tej nieprzyjemności. Zatrudnij się Tarantellą, oddaj ją Leonowi; powiedz przytem, ażeby pieniądze które odbierze, u siebie zatrzymał do mojego przyjazdu.
Jeszcze raz cię przepraszam za moje natręctwo. Odebrałem dziś jeden list od moich, któryś mi przysłał.
Powiedz portierowi. ażeby tobie wszystkie listy do mnie adresowane oddawał...

(Nohant 1838).

Moje kochanie, — odebrałeś zapewne moje listy i moje kompozycye? Przeczytałeś listy niemieckie, zapieczętowałeś i zrobiłeś wszystko jak cię prosiłem, nieprawda? Co się tyczy Wessla, to cymbał i oszukaniec. Co chcesz odpisz mu, ale powiedz, że nie myślę ustąpić mojego prawa do Tarantelli, ponieważ jej na czas nieodesłał, a jeżeli on potracił na moich kompozycyach, to zapewne dla głupich tytułów jakie im podawał, mimo mojego zakazu[137]. Gdybym był mojego głosu duszy słuchał, tobym mu był nic więcej nie posłał po owych tytułach; Zekpaj jak tylko możesz...
Pani Sand dziękuje ci za parę słów grzecznych dołączonych do pakietu. Moje listy każ oddawać do Pelltana rue Pigal 16 i portyerowi bardzo a bardzo to poleć. Syn pani Sand będzie około 16go w Paryżu, poślę ci przez niego manuskrypt Koncertu i Nocturnów[138]....“

Pobyt przez lato na wsi, nietylko niepolepszył stanu zdrowia naszego artysty, lecz wbrew oczekiwaniu, znacznie go jeszcze pogorszył. Nieszczęsny kaszel, niemal połowy sił żywotnych go pozbawił. Mocno zaniepokojeni lekarze i przyjaciele, radzili mu, ażeby na pewien czas udał się w cieplejsze, południowe okolice Francyi. Powszechnie już mniemano, że choruje na suchoty. Ponieważ pani Sand dla syna swego Maurycego, cierpiącego na reumatyzm, zamierzała przepędzić zimę na wyspie Majorce, więc skłoniła Chopina do wzięcia udziału w tej podróży.
Ciężko mu było opuścić Paryż, rozstawać się z lekarzem, przyjaciołmi, fortepianem, więc też jak mógł, odkładał ten wyjazd. Był on bowiem człowiekiem zupełnie owładniętym siłą przyzwyczajenia i wszelka w życiu zmiana, chociażby najmniejsza, przybierała w jego oczach rozmiary wypadku niesłychanego znaczenia. Pomimo to, podróż wcale go nie utrudziła; w czasie przeprawy morskiej do Barcellony jako też i do Palmy, mało co cierpiał. Natychmiast po wylądowaniu, w połowie listopada, Chopin mocno się rozchorował. Wilgoć i przejmujące zimno w domu, w którym tymczasowo mieszkanie obrano, spowodowało silny i gwałtowny kaszel. Od tej chwili, przybysze stali się przedmiotem odrazy i wstrętu dla ludności miejscowej; zmuszono ich do opuszczenia mieszkania. Choroba piersiowa uchodzi na Majorce za tak zaraźliwą jak cholera; nikt niechciał znosić chorego w swoim domu ani nawet w bliskości. Zaledwie znaleziono schronienie w odległym a świeżo przez mnichów opuszczonym klasztorze Kartuzów. Klasztor ten przezwany Valdemosa, stał wprawdzie nad malowniczym wąwozem, zarosłym pomarańczowemi drzewami, ale niewygody były w nim ogromne, mebli brak zupełny. Do tego zima była niezwykle ostra: czterdzieści dni deszczu bez przerwy, a niekiedy dla odmiany śnieg. To skłoniło Chopina do sprowadzenia sobie z Marsylii pieca i fortepianu z Paryża, bez których obejść się nie mógł. Kiedy po nieskończonych zwłokach i trudnościach, przedmioty te nareszcie nadeszły, powstało, jak pisał w listach do rodziców, — pomiędzy ludnością tamtejszą wzburzenie, władze bowiem i mieszkańcy Palmy, wzięli piec i fortepian, za jakieś machiny piekielne, sprowadzone w ich przekonaniu na to, aby miasto wysadzić w powietrze.
Pobyt naszego artysty na Majorce, nie wywołał tak gorąco upragnionych skutków. Prawie w oczach niknąć począł. Wszyscy niemal lekarze już go byli odstąpili, lubo cierpienia jego nie zdawały się być chronicznej natury. Był on na wszystko zrezygnowanym. Lekarz, którego na ostatku przywołano, mylił się w diagnozie i sposobie leczenia pacyenta. Bronchitis przeszła w rodzaj niezmiernego rozdrażnienia nerwowego, mającego wszelkie pozory suchot gardłowych. Złudzony temi objawami lekarz, a nieznający symptomatów wręcz im przeciwnych, jakie się w jego nieobecności okazywały, przepisał ścisłą dietę, puszczenie krwi i mleko. Wszystko to naturze choroby wręcz było przeciwne, a utrata krwi, najzgubniejsze mogła sprowadzić następstwa. Cierpienie co dzień się wzmagało. Lekarz uporczywie obstawał przy puszczeniu krwi, pani Sand stanowczo się temu opierała i pod tym względem miała zupełną słuszność. Mleczna także kuracya w skutkach okazała się jak najgorszą. Krów nawet w okolicy nie było, a kozie mleko, które dowożono, było prawie niepodobne do użycia. Biedny wielki artysta — opowiada francuzka autorka[139], nieznośnym stawał się w chorobie. To czego się ona obawiała, ziściło się: Chopin zniechęcił się do pobytu na wyspie zupełnie. Znosząc cierpliwie cierpienia fizyczne, nie zdołał pohamować rozbujałej swojej wyobraźni. Klasztor wydawał mu się miejscem pełnem widm i duchów, nawet wtenczas, gdy mu ból w piersi mniej silnie dokuczał. Taił on się z tem, lecz łatwo to odgadywano. Wracając nieraz dosyć późno z wycieczek po okolicach klasztoru, pani Sand zastawała Chopina o godzinie dziesiątej wieczorem jeszcze przy fortepianie. Wzrok miewał czasami obłąkany, włosy najeżone i kilka chwil upływało, nim poznał przybyłych. Następnie przymuszał się do śmiechu i grał im szczytne kawałki, czyli raczej pomysły rozdzierające i straszne, które jakby mimo jego wiedzy, władały nim podczas tych krótkich godzin samotności, smutku i rozpaczy. Tam on to skomponował najpiękniejsze z tych krótkich ustępów muzycznych, znanych pod skromną nazwą Preludiów. Są to istne arcydzieła. Niektóre z nich zdają się wśród odgłosu żałobnych pieśni przywoływać przed oczy słuchaczów cienie pomarłych mnichów z całym pogrzebowym orszakiem[140]. Inne są pełne wdzięku i melancholii; tych natchnienie przychodziło mu w chwilach słońca i zdrowia, kiedy śmiechy igrających dzieci, daleki dźwięk gitary, świergotanie ptaków czepiających się wilgotnych gałęzi dochodziły do jego uszu, lub kiedy wpatrywał się w te blade i drobne różyczki, co z pod śniegu w klasztornym ogrodzie wychylały swe główki. Są jeszcze inne tak dalece ponurym nacechowane smutkiem, iż mimo rozkoszy jaką słuchanie ich sprawia, przejmują do głębi serca. „Znam szczególniej jedną taką preludyę“ — własne słowa pani Sand — „którą ułożył wieczorem podczas deszczu[141]; ta wprawia duszę w przerażające zwątpienie. Otóż pewnego dnia, ja i Maurycy, udaliśmy się do Palmy, celem zakupienia potrzebnych nam przedmiotów, zostawiwszy Chopina w zdrowiu jak najlepszem. Tymczasem ku wieczorowi, dobry deszcz zaczął padać. Strumienie wezbrały, my zaś wśród powodzi, pogubiwszy obówie, opuszczeni od naszego furmana i narażeni na niesłychane niebezpieczeństwa, zaledwieśmy zdołali w przeciągu sześciu godzin odbyć półtory mili drogi. Nareszcie około północy, przybyliśmy do domu. To opóźnienie tem bardziej nas dręczyło, ile że wiedzieliśmy, w jakiej niespokojności nasz chory musi się znajdować. W samej rzeczy, niespokojność ta była bardzo wielka, lecz już przeszła była w stan jakiejś apatycznej rozpaczy. Skoro nas spostrzegł wchodzących, powstał z krzykiem cały zmięszany i dziwnym głosem zawołał: „O wiedziałem, że nieżyjecie!“ Przyszedłszy do siebie i przypatrzywszy się naszym postaciom, tudzież przemokłej a zniszczonej odzieży, rozchorował się na myśl niebezpieczeństw, jakie nam przed chwilą groziły. Wyznał, że czekając na nas, miał senne niby widzenie całéj naszej podróży; że nie mogąc odróżnić tego widzenia od rzeczywistości, wpadł w pewien stan odurzenia i grając na fortepianie, mniemał iż sam nie żyje.
Zdawało mu się, że utonął i leżąc na dnie jeziora, czuł zimne i ciężkie krople wody spadające w takt na piersi jego; a gdym mu zwróciła uwagę na krople deszczu rzeczywiście miarowo na dach spadające, twierdził, że ich poprzednio wcale niesłyszał. Rozgniewał się nawet, gdym użyła wyrażenia: „harmonia naśladowcza“ (harmonie imitative). Powstał i miał słuszność na niedorzeczność tych naśladowań, ucho tylko zabawić mogących.
Duch Chopina był pełen tajemnic harmonii, wyrażających się przez szczytne, równej wartości tony, w jego muzykalnej myśli, a nie przez niewolnicze powtarzanie zewnętrznych dźwięków. Preludium, które skomponował owego wieczora, wistocie jest pełne kropel deszczu, odbijających się o dachówkę klasztoru. Lecz w jego wyobraźni, krople te przemieniły się w łzy spadające z nieba na jego serce.
Jeszcze się nie pojawił geniusz tak pełen tkliwych uczuć, a zarazem tak głęboki, jak geniusz Chopina. Pod jego ręką fortepian przemawiał językiem nieskończoności. W krótkim częstokroć kawałku, zaledwie z dziesięciu złożonym linii, umiał on streścić poematy szczytnej wzniosłości, dramaty niesłychanej energii. Nie potrzebował on nadzwyczajnych materyalnych środków do wydania na jaw pomysłów swoich; bez przyborów orkiestrowych, był on w stanie przejąć duszę słuchacza trwogą, lub wzbudzić w niej wiarę i zapał. Niepoznano się na nim i dotąd jeszcze ogół niezdolnym jest należycie go ocenić. Wielkiego potrzeba postępu w smaku i pojmowaniu sztuki, aby utwory Chopina stały się popularnymi. Przyjdzie jednak czas, w którym dzieła jego bez najmniejszej zmiany na orkiestrę układane będą...
Pobyt nasz w ruinach klasztoru Valdemosa, stał się dla Chopina męczarnią, dla mnie zaś źródłem licznych strapień. W towarzystwie wesoły, słodki, miły, Chopin do rozpaczy niekiedy doprowadzał osoby w ścisłéj z nim żyjące zażyłości. Nie znałam duszy szlachetniejszej, delikatniejszej i bezinteresowniejszej. Przyjaciel stały i wierny, świetnością dowcipu przewyższał ludzi najszczodrzej w tym względzie od natury uposażonych. W kwestyach wchodzących w zakres jego wiedzy, tyle okazywał w zdaniu powagi, tyle trafności i zdrowego rozsądku. iż nikt się z nim mierzyć nie był w stanie. Lecz za to niestety, humor jego bywał do tego stopnia zmiennym, imaginacya tak wrażliwą, iż niepodobna było czemkolwiek bądź nie dotknąć go z powodu nadzwyczajnej drażliwości, ani zadowolnić trudnych często wymagań serca. To jednak nietylko z jego i pochodziło winy, ile raczéj było następstwem dręczącej go choroby. Oprócz mnie i dzieci moich, wszystko mu było nieznośnem pod tem południowem niebem. Wstręt do wszystkiego co tchnęło niedostatkiem, nawyknienie do wygód życia, miało taki skutek, iż pobyt na Majorce stał mu się nieznośnym. Niecierpliwił się i tęsknił do chwili wyjazdu. Podróży zaś nie można było przyspieszyć, z powodu jego słabości. Gdy przyszedł nieco do siebie, powstały znowu tak silne i przeciwne wiatry, że przez trzy tygodnie parostatek w porcie pozostawać musiał....“
Nareszcie gdy się powietrze wypogodziło, w końcu lutego 1839 roku, opuścili podróżni nasi Majorkę, udając się przez Barcellonę do Marsylii.

Posłuchajmy teraz co Chopin sam pisze o swoim na tej wyspie pobycie:
Do Juliana. Fontany.
„Palma 15 listopada 1838.

Moje kochanie!
Jestem w Palmie, — między palmami, cedrami, kaktusami, oliwkami, pomarańczami, cytrynami, aloesami, figami, granatami i t. d., co tylko Jardin des Plantes ma z łaski swoich pieców. Niebo jak turkus, morze jak lazur, góry jak szmaragdy. Powietrze, powietrze jak w niebie! W dzień słońce, więc ciepło; wszyscy chodzą w letnich ubiorach. Podczas nocy słychać wszędzie gitary i śpiewy po całych godzinach. Balkony ogromne z winogronami nad głową, maurytańskie mury... Miasto jak i wszystko ku Afryce patrzy... Słowem, przecudne życie!
Kochany Julianie, udaj się do Pleyela, bo fortepian jeszcze nie przyszedł i zapytaj, jakim traktem go posłali?
Dostaniesz wkrótce Preludie.
Mieszkać będę zapewne w przecudownym klasztorze, w najpiękniejszej pozycyi na świecie; morze, góry, palmy, cmentarz, kościół krzyżacki, ruiny meczetów, tysiąc letnie stare drzewa oliwne!.. Ach mój kochany, żyję trochę więcej; jestem blisko tego co najpiękniejsze, — lepszy jestem.
Listy do moich rodziców oddaj Grzymale i co tylko masz mi przesłać; on wie najpewniejszy adres.
Uściskaj Jasia. Jakby on tu prędko wyzdrowiał!
Powiedz Schlesingerowi, że dostanie niedługo manuskrypt. Mało mów znajomym o mnie. Gdy się kto zapyta, powiedz że na wiosnę wrócę. Poczta tu raz na tydzień odchodzi, piszę przez tutejszy francuski konsulat.
Załączony list poślij rodzicom tak jak jest; sam bądź łaskaw wrzuć na pocztę.
Twój
Chopin.

Palma 17 listopada 1838.
Adres fortepianu: Mme Dudevant
á Chateauroux.
bureau restant chez Mr. Vailant Paturau.

Moje kochanie, — kiedyś tak dobry, badź że nim do końca. Idź do bióra komisowo-transportowego Mr Hamberg et Levistal successeur de Mr. Corstet fila aine et Cm., rue des Marais St. Martin No 51 à Paris, i każ zaraz posłać po fortepian do Pleyela dla mnie, tak aby nazajutrz mógł wyruszyć w drogę. Powiedz, w biórze, że to ma pójść par un envoyé acceleré et non ordinaire; kosztuje taka przesyłka wprawdzie daleko drożej, ale też nierównie prędzej idzie. Będzie kosztować podobno 5 franków od centnara, ja tutaj zapłacę. Tylko każ sobie dać kwit, czyli recepisę, na której napiszą ile fortepian waży, kiedy odejdzie i kiedy przyjdzie do Chateauroux. Jeżeli to rulaż co prosto idzie do Tuluzy, a składa tylko rzeczy po drodze, więc trzeba żeby adres na fortepianie Pleyela niebył à la Châtie, tylko Mme Dudevant à Chateauroux jak z góry napisałem. W tem ostatniem miejscu, dom komissowy jest już zawiadomiony i zaraz go przyśle. Kwitu czyli recepisy nie potrzebujesz mi przysyłać, bo tylko w przypadku jakiej reklamacyi, mógłby nam być potrzebny. Korespondent w Chateauroux powiada, że par la voye acceleré, w cztery dni przyjdzie z Paryża. Więc niech ci się zobowiąże za 4 albo 5 dni dostawić fortepian do Chateauroux. Powiedz Pleyelowi, że mu w tych dniach z podziękowaniem napiszę.
Teraz do innych interessów.
Gdyby ci Pleyel robił trudności, to się udaj do Erarda; myślę iż ten selon toute probabilités, powinien być usłużniejszy dla ciebie. Tylko nie czyń tego lekkomyślnie i wprzód przekonaj się jak istotnie rzeczy stoją.
Co się tyczy Tarantelli, zapieczętuj i poślij do Hamburga. Jutro ci napiszę o innych jeszcze rzeczach dotyczących Tronpenasa i t. p.
Jasia uściskaj i powiedz żeby pisał.

Palma, 3 grudnia 1838.

Nie mogę ci manuskryptów posłać, bo nieskończone. Chorowałem przez te ostatnie dwa tygodnie jak pies; zaziębiłem się mimo 18 stopni ciepła, kwitnących róż, pomarańczy, palm i fig. Trzech doktorów z całej wyspy najsławniejszych. zwołano na konsultacyę. Jeden wąchał com pluł, drugi stukał z kądem pluł, — trzeci macał i słuchał jakiem pluł. Pierwszy mówił że zdechnę, — drugi że zdycham, — trzeci żem już zdechł! A ja tymczasem jakiem żył tak żyję. Tylko Jasiowi darować nie mogę, iż w przypadku „bronchite aigue“, której u mnie zawsze spodziewać się mógł, żadnej rady mi nie dał. Ledwo żem się obronił aby mi krwi niepuszczali, żadnych wizykatoryi nie stawiali, ani zawłoki nie robili. Dzięki opatrzności, dzisiaj jestem znowu po staremu. To jednak ma szkodliwy wpływ na Preludia, które Bóg wie kiedy dostaniecie.
Mieszkać będę za parę dni w najpiękniejszej w świecie okolicy. Morze, góry... co chcesz. Mamy mieć mieszkanie w starym, ogromnym opuszczonym, zrujnowanym klasztorze Kartuzów, których Mend wypędził jakby dla mnie umyślnie. Blisko Palmy, — nie cudowniejszego: krużganki, cmentarze najpoetyczniejsze. Słowem czuję, że mi tu dobrze będzie. Tylko jeszcze fortepianu nie mam! Pisałem do Pleyela. Dowiedz się tam i powiedz, żem nazajutrz po przyjeździe mocno zachorował, że znów zdrów jestem; zresztą niewiele mów o mnie, ani o moich manuskryptach.
A pisz do mnie, — jeszcze żadnego listu od ciebie nieodebrałem. Powiedz Leonowi, że Preludie Albrechtom dotąd nie posłałem, ale że ich bardzo kocham i wkrótce do nich napiszę.
Rzuć sam na pocztę załączony list do rodziców moich i pisz jak najprędzej.
Jasia ściskam. Nie mów nikomu żem chorował, bo zrobią bajkę.

Palma 14 grudnia 1838.

Jeszcze słowa od ciebie nie mam, a to mój trzeci czy czwarty list. Czyś frankował? Może moi nie pisali? Może im tam nieszczęście jakie w drogę weszło? Czyś ty tak leniwy? Nie, tyś nie leniwy a poczciwy. Pewno moje dwa listy do moich posłałeś (oba z Palmy) i do mnie pisać musiałeś, tylko poczta tutejsza najnieregularniejsza w świecie, nie wręczyła mi jeszcze twoich listów.
Dziś dopiero odebrałem wiadomość, iż 1-go grudnia w Marsylii fortepian władowali na okręt kupiecki. Dni 14 szedł list z tego miasta, mam więc nadzieję, że fortepian przezimuje w porcie, bo tutaj nikt się rusza, gdy deszcz pada. Że go dopiero na wyjezdnem dostanę, to mię bardzo cieszy, bo oprócz 500 franków transportu i cła, które muszę zapłacić, będę miał jeszcze przyjemność sam go nazad zapakować i odesłać! Tymczasem moje manuskrypta śpią, a ja spać nie mogę, tylko kaszlę, od dawna zaś plastrami obłożony, czekam z utęsknieniem wiosny, albo czego innego.
Jutro jadę do owego przecudnego klasztoru Valdemosa. Będę mieszkać, marzyć i pisać, w celi jakiego starego mnicha, co może miał w duszy więcej odemnie ognia, a jednak tłumił go i gasił, nie mogąc zużytkować.
Myślę, że moje Preludya i Balladę będę mógł wkrótce przysłać. Bądź u Leona; nie mów, żem chory, boby się o swoje 1000 franków zląkł.

Jasiowi i Pleyelowi ukłony zasyłam.

Palma, 28-go grudnia 1838,
a raczej Valdemosa o parę
mil od Palmy oddalona.

Pomiędzy skałami a morzem, w opuszczonym ogromnym klasztorze Kartuzów, w jednej celi o drzwiach większych jak bramy w Paryżu, możesz sobie mię wystawić nieufryzowanego, bez białych rękawiczek, bladego jak zawsze. Cela ma formę trumny, o wysokiem zakurzonem w sklepieniu. Okno małe; przed oknem drzewa pomarańczowe, palmowe, cyprysowe. Naprzeciw okna, pod filgranową, maurytańskiego stylu rozetą, stoi moje łózko. Obok stary kwadratowy klak do pisania, zaledwo mogący służyć do użytku; na nim lichtarz ołowiany (wielki tu zbytek) ze świeczką. Dzieła Bacha, moje bazgrały i niemoje szpargały, — oto wszystko, co posiadam. Cisza... można krzyczeć, nikt nie usłyszy... słowem, piszę do ciebie z dziwnego miejsca.
Twój list z 9-go grudnia odebrałem zaonegdaj, a że święta i poczta dopiero na przyszły tydzień odchodzi, więc piszę do ciebie nie spiesząc się. Weksel, który ci posyłam, także miesiąc ruski do ciebie zapewne iść będzie.
Piękna to rzecz wspaniała natura, ale z ludźmi nic do czynienia mieć już nie trzeba, — ani dróg, ani poczt; — wiele razy byłem tutaj z Palmy, zawsze tym samym furmanem, zawsze innym traktem. Strumienie robią drogi, gwałtowne ulewy je niszczą; dziś tam niemożna przyjechać, bo zaorane, jutro tylko muły przejść mogą, gdzieś wczoraj jechał. A jakie tu powozy?! To też Julianie ani jednego Anglika nie zobaczysz, nawet żadnego angielskiego konsula.
Leo żyd, szelma! A byłem w wigilię wyjazdu u niego i mówiłem, żeby do mnie nie przysyłał. Preludyów nie mogę ci posłać, bo nieskończone; obecnie mam się lepiej i pospieszę z robotą. Napiszę ja mu list z podziękowaniem, aż mu w pięty pójdzie!
Ale i Schlesinger jeszcze gorszy pies; — żeby moje Walce kłaść do albumu i Probstowi sprzedawać! Kiedy na jego żebraninę dla ojca do Berlina mu dałem![142]. Wszystko to mię irytuje. Żal mi tylko ciebie; ale za miesiąc najdalej, będziesz na czysto z Leo i z moim gospodarzem. Z pieniędzmi na weksel postąp jak potrzeba. A służący mój co robi? Daj portierowi odemnie 20 franków na Nowy Rok.
Nie przypominam sobie, ażebym jakie ważne długi zostawił. W każdym przypadku, jak ci przyrzekam, za miesiąc najdalej będziemy czyści.
Dziś księżyc przecudny; nigdy piękniejszego nie widziałem!
Ale, ale, piszesz, żeś mi list od moich posłał. Anim widział, anim słyszał o żadnym, a tak mi go potrzeba! Czyś frankował, gdyś go do nich wysyłał?
Twój list, jedyny jaki teraz dopiero odebrałem, był źle bardzo adresowany. Tutaj natura dobroczynna, ale ludzie złodzieje, bo nigdy nie widzą obcych, więc nie wiedzą, co żądać od nich. Naprzykład pomarańczę dadzą ci darmo, lecz za guzik od surduta żądają sum bajońskich.
Pod tutejszem niebem, przejmuje cię jakieś poetyczne uczucie, którem zdaje się wszystko oddychać; orły niepłoszone przez nikogo, bujają majestatycznie co dzień nad naszemi głowami.
Pisz na Boga, — frankuj zawsze i do Palmy dodawaj zawsze Valdemosa.
Jasia kocham i żałuję, że nie ukształcił się zupełnie na dyrektora dzieci jakiego zakładu dobroczynności w jakiej Norymbergii albo Bambergu. Niechże mi przecie napisze choć kilka słów.
Załączam list do moich... zdaje mi się, że to już trzeci czy czwarty, co ci do rodziców posyłam.
Albrechta uściskaj, ale mało o mnie mów.

Valdemosa 9 stycznia 1839.

Dziękuję ci za wszystkie twoje dobrze spełnione komissa. Dziś, to jest 9-go, odebrałem fortepian i inne rzeczy. Biuścika mojego do Warszawy nie posyłaj, boby się przelękli, tylko w szafie zostaw. Jania uściskaj za list, — napiszę mu kilka słów wkrótce.
Jutro zapewne odeślę mojego starego służącego, który tu głowę traci. Jest to poczciwy człowiek i umie służyć, ale maruda i niecierpliwi bardzo ludzi. Odeślę go, powiedziawszy mu, żeby na mnie w Paryżu czekał, więc jeśli się pokaże w domu, nie zlęknij się.
Zresztą tutaj panuje teraz jaka taka pogoda.
Człowiek w Chateauroux trzy dni czekał na fortepian, wczoraj go odwołać kazałem po odebraniu twojego listu. Jaki ma fortepian głos, jeszcze dziś nie wiem, bo niewypakowany, dopiero jutro ma nastąpić ten wielki wypadek. Co się tyczy nieporozumienia zaszłego w przesyłce, nie dochodź, daj pokój, bo niewarto się kłócić; zrobiłeś jak mogłeś najlepiej. Parę kropli złej krwi i kilka dni straconych na oczekiwaniu, nie warto niucha tabaki. Więc zapomnij i moje komissa i twoją sprawę; drugi raz da Bóg doczekać, lepiej będzie.
Późno w nocy pisze do ciebie te kilka słów; jeszcze ci raz poczciwcze dziękuję za sprawunki, którym nie koniec, bo teraz przychodzi kolej na sprawę Troupenasa, co będzie ci wisieć na karku. O tem ci kiedyś obszerniej napiszę, a dziś życzę ci dobrej nocy, a niech ci się nie śni, jak Jasiowi — żem zmarł: tylko raczej niech ci się śni, że się rodzę, lub coś podobnego.
W istocie teraz czuję się tak spokojnym i łagodnym, jak dziecko w pieluchach, i żeby mię kto na paskach chciał wodzić, bardzobym się z tego cieszył, notabene z grubo wywatowaną czapką na łepetynie, bo czuję, żebym się co moment potykał i przewracał. Na nieszczęście, zamiast pasków, czekają mnie zapewne szczudła albo kule, jeżeli się ku starości dzisiejszym krokiem zbliżać będę. Niegdyś śniło mi się, żem umarł w szpitalu... i tak mi to w głowie utkwiło, że zapomnieć nie mogę, — jakby ten sen wczoraj miał miejsce. Jeżeli mię przeżyjesz, dowiesz się, czy w sny wierzyć trzeba. Temu lat kilka, co innego mi się śniło, ale się nie wyśniło...
I teraz często śnię na jawie, jakto powiadają: „szałki opałki“ — dlatego ci takie głupstwa piszę, nieprawda?
Przyślij mi rychło list od moich i kochaj starego
Fryderyka.

Valdemosa 12 stycznia 1839.

..... Posyłam ci Preludye, przepisz ty i Wolf[143]; myślę, że błędów nie ma. Dasz prze pisane Probstowi, manuskrypt zaś Pleyelowi. Wziąwszy pieniądze od Probsta, do którego załączam ci pokwitowanie, zaniesiesz zaraz do Leo; nie piszę do niego z podziękowaniem teraz, bo nie mam czasu. Z pieniędzy, co ci da Pleyel, to jest: 1500 franków, zapłacisz komorne do Nowego Roku 450 fr. i wymówisz mieszkanie, jeżeli ci się uda znaleść nowe od kwietnia. Jeżeli nie, to trzeba jeszcze kwartał dłużej potrzymać. Resztę zaś, czyli 1000 fr., oddasz odemnie Nougiemu. Dowiesz się o mieszkaniu jego od Jasia, ale mu nie mów o pieniądzach, bo on gotów do Nougiego szturmować, a ja nie chcę, żeby kto inny, prócz ciebie i mnie o tem wiedział. Gdyby się mieszkanie udało wynająć, odeślesz część mebli do Jasia, część do Grzymały. Pleyelowi powiesz, żeby listy przez ciebie pisał.
Posłałem ci przed Nowym Rokiem weksel dla Wessla; powiedz Pleyelowi, żem z Wesslem kwita.
Za parę tygodni dostaniesz, Balladę, Polonezy i Scherzo.
Jeszcze dotychczas żadnego listu od rodziców nie mam!!
Ściskam cię.
Żyję w celi, mam czasem bale arabskie, słońce afrykańskie, morze śródziemne ciągle przed oczami.
Nie wiem, kiedy wrócę, może dopiero w maju, a może nawet później.

Valdemosa (bez daty, zapewne
w połowie lutego 1839).

Kiedy takie żydy, wstrzymaj wszystko do mojego przybycia. Preludya sprzedałem więc Pleyelowi (odebrałem od niego 500 franków), ma prawo zatem robić z niemi, co mu się podoba. Ale co się Ballady i Polonezów tyczy, nie sprzedawaj ani Schlesingerowi, ani Probstowi. Z żadnemi Schonenbergerami do czynienia w życiu mieć nie chcę. Więc jeżeliś dał Balladę Probstowi, odbierz napowrót, choćby i tysiąc dawał. Powiesz, żem cię prosił, żeby to wstrzymać do mojego przyjazdu, że jak wrócę, to zobaczymy.
Dosyć tych d......, dosyć i mnie i tobie.
Przepraszam cię moje życie za wszystkie kłopoty; prawdziwie po przyjacielsku się krzątałeś i jeszcze teraz przenosiny moje będziesz mieć na karku. Proszę Grzymały, żeby koszta przenosin zapłacił. Co się portiera tyczy, łże zapewne, ale któż mu dowiedzie: trzeba dać, żeby nie szczekał.
Jasia uściskaj; napiszę do niego, jak będę w sztosie. Zdrowszy jestem, ale się wściekam. Powiedz Jasiowi, iż zapewne od Antka, tak jak ja, ani słowa, ani grosza nie odbierze.
Wczoraj odebrałem list twój, wraz z listami od Pleyela i od Jasia.
Jeżeli Klara Wieck ci się podobała, to dobrze, bo gra jak niemożna lepiej. Gdy ją zobaczysz, pokłoń się odemnie, jako i panu jej ojcu.

Czy czasem nie tobie pożyczyłem Piosnki Witwickiego? znaleść ich nie mogę. Na wiatr tylko zapytuję cię o nie.
Marsylia 2 marca 1839.

Od Grzymały pewnoś się dowiedział o stanie zdrowia i manuskryptów moich. Posłałem ci z Palmy, dwa miesiące temu, moje Preludya. Z tych miałeś przepisawszy je dla Probsta i wziąwszy od niego pieniądze, oddać Leonowi tysiąc franków, a z tysiąca pięćset, które ci miał Pleyel za Preludya dać, pisałem ci, żebyś zapłacił Nougiemu i jeden termin gospodarza[144]. W tym samym liście, jeżeli się nie mylę, prosiłem cię, abyś wymówił mieszkanie, bo jeżeliby się to nie uczyniło przed kwietniem, musiałbym takowe zatrzymać na następny kwartał do lipca.
Druga posyłka manuskryptów, pewno cię dopiero teraz doszła, bo na komorze, na morzu i znów na komorze, długo siedzieć musiała.
Pisałem do Pleyela przy Preludyach, że mu Balladę (którą sprzedałem także Probstowi na Niemcy), daję za 1000 franków. Za 2 Polonezy na Francyę, Anglię i Niemcy, (bo na Balladzie ogranicza się prawo Probsta), zażądałem 1500 fr. Zdaje mi się, że nie za drogo?
Więc za odebraniem drugiej posyłki manuskryptów, powinieneś mieć od Pleyela 2500 fr., a od Probsta za Balladę 500 czy 600, tego nie pamiętam dobrze: co razem czyni 3000 fr.
Prosiłem Grzymałę, żeby mi zaraz choć 500 franków przysłał; nie przeszkadza to jednak spiesznemu reszty przysłaniu. Otóż i moje interesa.
Teraz jeżeliby, co wątpię, udało się nająć mieszkanie od przyszłego miesiąca, rozbierzcie moje meble we troje: Grzymała, Jaś i ty. Jaś ma najwięcej miejsca, choć nie najwięcej oleju w głowie, sądząc z listu dziecinnego, jaki mi napisał, przepowiadając, że zostanę Kamedułą: więc niechże zabierze graty gospodarskie. Grzymałę nie obciążaj bardzo, a do siebie weź, co ci potrzebnem być może, bo nie wiem, czy w lecie wrócę do Paryża. (To zachowaj przy sobie). Zresztą zawsze będziem pisywać do siebie i jeżeli, jak się spodziewam, do lipca moje mieszkanie trzymać potrzeba, to proszę cię doglądaj go i opłać należytość kwartalną.
Za twój list szczery i prawdziwie życzliwy, masz odpowiedź w drugim Polonezie. Nie moja wina, że podobny jestem do grzyba, co truje, jak go z ziemi wygrzebiesz i posmakujesz. Wiem, żem się nikomu nigdy na nic nie przydał, ale też i sobie nie na wiele.
Mówiłem ci, że w biórku w pierwszej szufladzie od drzwi, jest ćwiarteczka papieru, którą albo ty, Grzymała albo Jaś mógłby w danym razie odpieczętować. Teraz cię proszę, żebyś ją wyjął i nieczytawszy spalił. Zrób to, zaklinam cię na przyjaźń naszą. Ta kartka dziś niepotrzebna[145].
Jeżeli Antek jedzie, a nie odeśle ci pieniędzy, będzie to bardzo po polsku; n. b. mimo to, nie mów mu o tem ani słowa. Z Pleyelem staraj się obaczyć; powiedz mu, że ani słowa od niego nie odebrałem, i że jego pianino powierzone w bezpieczne ręce. Czy się zgadza na układy, jakie mu przedstawiłem?
Listy z domu razem z twojemi, doszły mię wszystkie trzy razem, przed samem wsiadaniem na okręt. Posyłam ci znów jeden.
Dziękuję za przyjacielską pomoc, jaką mi dajesz niemocnemu. Jasia uściskaj, powiedz mu, żem sobie, a raczej, że mi krwi puścić nie dano; że noszę wizykatoryę, — że mało rano kaszlę, i że mię wcale jeszcze za suchotnika nie mają. Nie piję ani kawy, ani wina, tylko mleko; zresztą ciepło się trzymam i wyglądam jak panna.

Marsylia 6 marca 1839.

Lepiej mi daleko; zaczynam grać, jeść, chodzić i mówić jak wszyscy ludzie; widzisz, że i piszę łatwo, kiedy znów odbierasz odemnie parę słów. Ale znów o interesach.
Bardzobym chciał, aby moje Preludya były dedykowane Pleyelowi (zapewne jeszcze czas, bo je nie drukowano), a Balladę Robertowi Schumannowi. Polonezy tobie jak są, a nie Kesslerowi. Jeżeli Pleyel nie będzie chciał odstąpić od dedykacyi Ballady, to Preludye dedykuj Schumannowi.
Garczyński był u mnie wczoraj wracając z Aix; jedyna to osoba, którą przyjąłem, bo drzwi trzymam szczelnie zamknięte dla wszystkich amatorów muzyki i literatury.
O zmianie dedykacyi uwiadomisz Probsta, jak ostatecznie z Pleyelem uradzisz.
Z otrzymanych pieniędzy oddasz Grzymale 500 fr., resztę zaś 2500 fr. przyślesz mi jak najprędzej.
Kochaj mię i pisz.
Daruj, jeżeli cię za bardzo obarczam komisami, ale to nie ostatnie, nie bój się. Zresztą myślę, że z chęcią robisz, o co cię proszę.
Jasia uściskaj.

Marsylia 10 marca 1839.

Dziękuję ci moje życie za twoje zabiegi. Niespolziewałem się żydowstwa ze strony Pleyela; ale kiedy tak, — proszę cię, oddaj mu list tutaj załączony. Chyba że ci żadnych trudności o Balladę i Polonezy robić nie będzie. W przeciwnym razie, odebrawszy za Balladę 500 fr. od Probsta, zaniesiesz ją Schlesingerowi. Kiedy już mieć do czynienia z żydami, to przynajmniej z ortodoxami. Probst może mię jeszcze gorzej oszwabić, bo to ptaszek, którego nie złapiesz. Schlesinger ciągle mię szwabił; dosyć na mnie zarobił i nowego zarobku nie odrzuci, tylko z nim grzecznie, bo chociaż żyd, jednak chce za coś lepszego uchodzić.
Więc jeżeli Pleyel najmniejsze trudności robić będzie, pójdziesz do Schlesingera i powiesz mu, że mu daję Balladę dla Francyi i Anglii za 800 ft., a Polonezy dla Niemiec, Anglii i Francyi za 1500 fr. (A nie będzie chciał dać tyle, to ustąp za 1400, 1300, nawet za 1200 fr.) Gdyby wspomniał o Preludyach, powiesz, iż to rzecz obiecana dawno Pleyelowi, że chciał być ich wydawcą, że mię o to bardzo jeszcze przed wyjazdem z Paryża prosił, jak w saméj istocie było. Widzisz moje życie, dla Pleyela mógłbym ze Schlesingerem zrywać, ale dla Probsta nie mogę. Co mi do tego. iż Schlesinger każe Probstowi płacić drożej moje manuskrypta? Jeżeli Probst je płaci drogo Schlesingerowi. to ten za to mnie szwabi, płacąc mało. Probst nie ma zresztą zakładu w Paryżu. Za wszystkie moje rzeczy drukowane, Schlesinger natychmiast mi płacił, a Probst często kazał mi czekać na pieniądze. Jeżeli nie będzie chciał razem, to Balladę osobno, a Polonezy osobno mu dasz, lecz najdalej po upływie dwóch tygodni czasu. Gdyby się na to niechciał zgodzić, to dopiero udasz się do Probsta. Skoro jednak jest takim moim zwolennikiem, niechże przynajmniej nie płaci mniej od Pleyela. Więc mój list oddasz Pleyelowi przy najmniejszej trudności z jego strony okazanej.
Mój Boże! ten Pleyel taki mój adorator! Może myśli że nie wrócę żywy do Paryża? Wrócę i będę u niego z podziękowaniem jak i u Leona.
Dołączam ćwiartkę do Schlesingera, w której ci daję pełnomocnictwo do traktowania w tej sprawie.
Jestem z każdym dniem zdrowszy, mimo to, zapłacisz jeszcze portierowi owe 50 fr., na które się zupełnie zgadzam, bo mój doktór przed latem z południa nie pozwala mi się ruszyć.
Dziady Mickiewicza odebrałem wczoraj.
Co masz robić z mojemi papierami?
Listy zostawisz w biórku, a nuty odeślej do Jasia, lub weź do siebie. W stoliczku co stoi w przedpokoju, są także listy; należy go dobrze zamknąć.
Jasia uściskaj; cieszę się iż zdrowszy.

Marsylia 17 marca 1839.

Dziękuję ci za wszystkie twoje zabiegi. Pleyel kiep, Probst łajdak. Nigdy mi za trzy manuskrypta 1000 franków niedał. Odebrałeś zapewne mój długi list o Schlesingerze, otóż chcę i proszę cię, oddaj ów list mój Pleyelowi, który za drogie uważa moje manuskrypta. Jeżeli mam je tanio sprzedawać, wolę Schlesingerowi, jak szukać nowych i niepodobnych związków. Ponieważ Schlesinger na Anglię zawsze rachować może, a ja jestem kwita z Wesslem, więc niech je sprzeda komu chce. To samo z Polonezami w Niemczech, bo Probst ptaszek. znam go oddawna. O pieniądze tylko z nim się dobrze umów i niedawaj manuskryptów inaczéj, jak za gotówkę. Pleyelowi posyłam reconnaissance; dziwi mię, iż go koniecznie potrzebuje, jakby mnie i tobie niewierzył.
Mój Boże, ten Pleyel, co mówił, że mię Schlesinger źle płaci!... Za drogo mu się dziś zdaje 500 franków za manuskrypt na wszystkie kraje! Otóż wolę z prawdziwym żydem mieć do czynienia. A Probst łajdak co mi Mazurki 300 fr. płaci. Otóż Mazurki ostatnie, przyniosły mi skacząc 800 fr., czyli Probst 300, Schlesinger 400, a Wessel 100 fr. Wolę za bezcen po staremu dawać moje manuskrypta, jak tym d...... się kłaniać. Wolę jednego żyda być uniżonym, jak trzech. Więc do Schlesingera.... chyba żeś skończył z Pleyelem.
O ludzie, ludzie! — Ale i ta pani Migneron także dobra! Lecz fortuna kołem się toczy; jeszcze może doczekam, ze ta pani przyjdzie do ciebie po skórę, jeżeli jak powiadasz, na szewca kroisz. Proszę cię, ani Pleyelowi’, ani probstowi trzewików nie rób.
O Scherzu nie mów jeszcze z nikim; nie wiem kiedy go skończę, bom jeszcze słaby i pisać nie mogę[146].
Ja jeszcze nie wiem kiedy cię obaczę. Grzymałę uściskaj i daj mu meble jakie będzie chciał, a Jasio niech weźmie resztę z mieszkania, nie piszę do niego, ale go kocham zawsze. Powiedz mu o tem i uściskaj go.
Wodziński mię dziwi jeszcze.
Pieniądze od Pleyela jak odbierzesz, zapłać najprzód gospodarza za komorne, a 500 fr. natychmiast mi przyślij.
Zostawiłem na kwicie do Pleyela Op. biały, bo niewiem numeru bieżącego.

Marsylia 25 marca 1839, czwartek.

Odebrałem list twój, w którym mi donosisz szczegółowo o przenosinach; nie mam dosyć słów na podziękowanie za tę prawdziwie przyjacielską z twej strony pomoc. Szczegóły bardzo mię interesowały. Ale zły jestem, iż narzekasz i że Jasio krwią pluje.
Wczoraj grałem Nourremu na organach, więc widzisz że mam się lepiej. Także czasem pogram sobie w domu, ale jeszcze śpiewać ani tańcować nie mogę.
O mojej matce wieść jakkolwiek przyjemna, dość żeby od Plat... wyszła, aby łgarstwem była.
Ciepło tutaj mamy na dobre i zapewne w maju dopiero opuszczę Marsylię, aby się udać jeszcze gdzie w południowe strony Francyi.
O Antku nie tak prędko będą wiadomości; pocóżby pisał, chyba długi płacić, a tego w Polsce nie ma zwyczaju. Więc też ciebie Raciborski tak wysoko ceni, że nie masz polskich zwyczajów. Polskich, notabene nie tych polskich co ty wiesz, a ja rozumiem.
Mieszkasz więc pod 26 numerem; czy ci dobrze? Na którem piętrze i ile płacisz?[147] To mię teraz nierównie więcej interesować zaczyna, bo i ja będę musiał pomyśleć o nowem mieszkaniu, ale to dopiero po moim przyjeździe do Paryża.
Od Pleyela nie miałem tylko ten list, co przez ciebie przysłał, będzie temu miesiąc lub więcej. Pisz pod tym samym adressem rue et hotel Beauveau.
Możeś nie zrozumiał tego, com powyżej wzmiankował, iż grałem Nourremu. Oto jego ciało sprowadzono z Włoch i wiozą do Paryża. Była za jego duszę msza żałobna. Rodzina prosila mię, żebym grał na organach podczas podniesienia.[148]
Czy panna Wieck dobrze grała moją Etiudę?
Jak też mogła zamiast czegoś lepszego, wybrać właśnie te Etiudę, najmniej ciekawą dla tych, co nie wiedzą, iż na czarne klawisze napisaną jest. Lepiej było cicho siedzieć.
Zresztą nie mam nic więcej do pisania, tylko iż życzę ci szczęścia na nowem mieszkaniu. Schowaj moje manuskrypta, żeby przypadkiem nie wyszły z druku przed czasem. Jeżeli Preludyum już drukowane, to psikus Probsta. Ale niedbam o to. Łajdaki Niemcy, szelmy Żydy, j..., ch....! Ty dokończ litanię, bo ich dziś tak dobrze znasz, jak ja!
Jasia i Grzymałę uściskaj gdy ich zobaczysz.
Twój
Fryderyk.“

Pobyt W Marsylii wywarł dobroczynny wpływ na zdrowie Chopina. Sławny tamtejszy lekarz pan Cauviéres, nie widział w chorobie jego żądnego niebezpieczeństwa, a nawet po dokonaniu szczegółowego egzaminu, nabrał przekonania, iż Chopin szanując się i niedopuszczając żadnych wybryków, żyć może bardzo długie lata. Z porady tegoż lekarza, korzystając z pięknej wiosennej pogody, pani Sand wraz z synem i naszym artystą, udała się na kilka dni do Genui. Z powrotem, burza na morzu wielce im dokuczyła; Chopin mianowicie, bardzo nią był zmęczony. Zacny doktór Cauviéres dawszy mu przytułek w własnym w Marsylii domu, w kilka dni tak dalece go na nogi postawił, iż Chopin mógł zaraz puścić się w drogę do Nohant, gdzie zamierzał lato przepędzić.

ROZDZIAŁ IV.
Przepędzenie lata na wsi.— Powrót do Paryża. — Moscheles. — Liszt. — Rozrywki w Nohant.

W Nohant stan zdrowia Chopina tak dalece się polepszył, iż już nikt nie wątpił o zupełnem jego wyzdrowieniu. Pokazało się, iż alarm był przedwczesny; to co niektórym zdawało się być chorobą płuc, suchotami, było tylko ostrym katarem, zapaleniem błony śluzowej. Lekarze ostrzegali teraz artystę, aby się szanował, aby się wystrzegał wszelkich w codziennem życiu nadużyć i wykroczeń. Gdyby on żył w stanie normalnym, gdyby nad nim czuwała troskliwa opieka matki, sióstr albo kochającej go małżonki, niezawodnie zwracałby więcej uwagi na swoją delikatną fizyczną organizacyę, na skłonność do kaszlu, którego nigdy zupełnie pozbyć się nie mógł, słuchałby rad życzliwych i stosował się do nich. Lecz jak tu wymagać zmiany trybu postępowania od człowieka, żyjącego tak jak on w warunkach wyjątkowych? Jakim sposobem skłonić Chopina do zerwania z obyczajami wyższego paryskiego towarzystwa i do pielęgnowania przedewszystkiem własnego zdrowia? Tembardziej, iż kobieta, do której on teraz najsilniej był przywiązany, od czasu jego choroby, poczęła obojętnieć, chłodnieć w uczuciach dla Chopina, żałując zawiązania stosunków, będących już dla niej niekiedy ciężarem!

W Nohant z podwójną energią oddał się pracy kompozytorskiej. W listach podówczas pisywanych do Fontany, które zaraz uwadze czytelników przedstawimy, Chopin podaje pewne szczegóły o swoich nowych utworach. Więcej już w tych listach humoru, jak w poprzednich, pisywanych z Majorki i Marsylii, a jeżeli się jeszcze czem kłopocze, to tylko niesumiennością i chciwością muzycznych nakładców, tudzież kwestyą nowych mieszkań tak dla siebie, jako i dla pani Sand, za pośrednictwem Fontany załatwianych.
„Nohant, piątek w nocy“.
(prawdopodobnie w początkach maja 1839 r.)

„Mój kochany Julku! Posyłam ci list do Bonneta; przeczytaj, zapieczętuj i oddaj. A jeżeli przechodząc po ulicach, na których wiesz dawno. że mieszkać mogę, — znajdziesz coś dla mnie dogodnego, proszę cię, napisz mi. Teraz już kondycya schodów nie egzystuje.
Posyłam ci także list do Dessauera[149], jako odpowiedź na pismo jego, które mi pani Deller z Austryi nadesłała. Musi on już być z powrotem w Paryżu; spytaj się zresztą Schlesingera, ten cię o tem najlepiej objaśni.
Dessauerowi niewiele szczegółów o mnie dawaj; nie mów mu, że mieszkania szukasz, nawet Antosiowi także, bo on powie pannie de Rosière, a ona plotka i kaketę lada z czego zrobi. Już niektóre jej kakety tutaj mię aż w dziwny sposób dochodzą. Wiesz, jak to czasem wielkie rzeczy z niczego urosną, gdy przejdą przez buzię umiejąca wszystko rozmazywać. Wieleby było o tem mówić...
Co się nieszczęśliwej Tarantelli tyczy, zapewneś oddał Troupenasowi (to jest Marretowi); a jeżeli myślisz inaczej, poślij ją Wesslowi pocztą, tylko nalegaj, żeby ci zaraz odpisał, że odebrał.
Tutaj od kilku dni czas prześliczny, ale co moja muzyka, — to brzydka. Pani Viardo spędziła tu 15 dni; muzykowaliśmy mniej, aniżeliśmy co innego robili.
Pisz mi, proszę cię, co chcesz, ale pisz.
Jasio niech będzie zdrów.
Ale, ale; nie zapomnij na egzemplarzu Troupenasa napisać Hamburg Schubert, Wessla Londyn.
Za parę dni przyśle ci list do Mechettego do Wiednia, któremu obiecałem dać jaką kompozycyę. Jeżeli zobaczysz Dessauera albo Schlesingera, spytaj się, czy listy do Wiednia trzeba koniecznie frankować?
Ściskam cię, bądź zdrów.
Chopin.

Nohant (maj) 1839.

Dziękuję ci za twój poczciwy list;; — odpieczętowuj wszystkie, które ci się będą zdawać potrzebne.
Troupenasowi nie oddawaj manuskryptów, póki Schubert nie napisze dnia wyjścia z druku. Zapewne niedługo odpowiedź będzie przez Leona.
Szkoda, iż do Berlina poszła owa Tarantella, bo jak z listu Schuberta wiedziałeś, w te pieniężne rzeczy Liszt wmięszany i mogę mieć nieprzyjemności, — bo to Węgier drażliwy; może myśleć, że mu nie wierzę z powodu, że nie kazałem oddawać manuskryptu inaczej, jak za pieniądze. Nie wiem, ale mam przeczucie, iż będzie pasztet. Leonowi słabemu nie mów nic o tem; bądź u niego, jeżeli ci tak wypada; pokłoń się odemnie, podziękuj (chociaż nie ma za co) i przeproś za ambarasy. Bo to zawsze grzeczność jego, podejmować się przesyłki. Także Pleyelowi się pokłoń; powiedz, żeby mi wybaczył, że do niego nie piszę (nie mów mu nic, ze mi bardzo lichy fortepian przysłał).
List do rodziców proszę cię sam, ale tylko sam na burzę przed 4-tą wrzuć. Daruj, że cię tem zajmuję, ale wiesz, ile mi idzie o mój list pisany do moich.
Zapewne ci Escudier przysłał ów Album sławny. Jeżeli chcesz, możesz Troupenasowi powiedzieć, aby ci się wystarał o jeden egzemplarz niby to dla mnie, ale jeżeli go nie chcesz, to daj pokój [150].
Jeszcze jedna nuda.
Powoli przepisz jeszcze raz ową nieszczęśliwą Tarantellę, którą się Wesslowi pośle, skoro się dzień będzie wiedzieć. Jeżeli cię tak nudzę tą Tarantellą, to bądź pewny, że ostatni raz; ztąd pewno ci nie poślę żadnego manuskryptu. Gdyby za tydzień nie było żadnej od Schuberta wiadomości, to mi napisz, proszę cię. W takim razie oddałbyś manuskrypt Troupenasowi. Ale o tem ja do niego napiszę.

Nohant (czerwiec 1839).

Dziękuję ci za przysłanie listu pod adresem: à Mr. Chopine. List ten zaczyna się: „Wiatrowo pod Wx“, a kończy się: „dla Pana, jako dla wielkiego mistrza Muzyki i Compozycyi A... M. Starosta Bx“. W środku zaś stoi: „jako amator muzyki już 80 lat mający, dwa Mazurki przypomniawszy sobie na tema do waryatiow Panu posyłam“. Mazurki, jak sobie możesz wystawić szanowne: ram dididiridi, ram dididiridi. W przypisku czytam: „Alaxandrine wnuczka moja“ — jak cię kocham, tak Alaxandrine!la ci darem w Gnieznie na benefis ubogich z zadowole- niem Publicności grała. Ja, moi synowie, wnuki, wnuczki, a osobliwie Alaxandryna, niezgorzej z wielką szybkością gra na fortepianie.!
Poczciwy jakiś staropolski starosta (jestem zapewne z tych, co to z mosta).
Najlepsze z listu, to twój adres, którego już zapomniałem, a bez którego nie wiem, czy bym ci tak prędko odpisał. — najgorsze zaś, to śmierć Albrechta.
Chcesz wiedzieć, kiedy wrócę? — jak się słoty zaczną, bo mi świeże powietrze potrzebne.
Jasio wyjechał; — nie wiem czy cię prosił, żebyś mi listy od rodziców, gdyby przypadkiem podczas jego niebytności, a pod jego zawsze adresem przysyłane, do mnie odesłał. Może o tem myślał, a może nie; przykroby mi było jednakże, gdyby list który zaginął. Zreztą niedawno miałem list z domu, więc nie tak zaraz pisać będą, a on może tymczasem poczciwiec zdrów wróci.
Ja tu komponuję Sonatę si bemol minore, w której będzie ów Marsz żałobny, którego znasz. Jest Allegro, potem Scherzo mi bemol minore, Marsz i Finałek niedługi, może ze trzy stronnice. Lewa ręka unisono z prawą, ogadują po Marszu. Mam nowe Nocturno G-dur, które pójdzie w parze z Nocturnem G-moll, jeżeli sobie takowe przypominasz.
Wiesz, że mam nowe 4 Mazurki: jeden E-moll palmijski, 3 tutejsze: H-dur, As-dur i Cis-moll. Zdaje mi się, że ładne, jak zwykle najmłodsze dzieci, kiedy rodzice już się starzeją[151].
Nic zresztą nie robię, poprawiam sobie Bacha edycyę paryską; poprawiam nietylko z błędów strycharza, ale i z błędów harmonijnych, popełnionych przez tych, co niby Bacha rozumieją. Nie czynię tego z pretensyi, żebym od nich lepiej rozumiał, ale z przekonania, że czasem zgaduję, jak być powinno.
Otóż i nachwaliłem się przed tobą.
Teraz jeżeli Grzymała do mnie przyjedzie (o czem na dwoje babka wróżyła), to przyślij przez niego Webera na 4 ręce. Także ostatnią moją Balladę w manuskrypcie, bo chcę w niej coś zmienić[152]. Pragnąłbym również mieć twój egzemplarz ostatnich Mazurków, jeżeli masz takowe, bo nie wiem, czy moja galanterya doszła do tego stopnia, ażeby ci dać egzemplarz.
Pleyel do mnie pisał, żeś bardzo uprzejmy (obligeant), żeś poprawił Preludya. Nie wiesz, co mu dał za nie Wessel? Dobrzeby było wiedzieć na przyszłość.
Ojciec mi pisał, że moją starą Sonatę wydał Haslinger i że ją Niemcy chwalą.
Mam teraz, rachując z temi co u ciebie, 6 manuskryptów; zjedzą djabła, jeżeli je darmo dostaną. Pleyel żadnej mi przysługi nie wyświadczył swemi ofiarami, bo mi tym sposobem zniechęcił Schlesingera. Ale się to, mam nadzieję, jakoś naprawi.
Pisałem, żeby mi doniósł, czy mu za fortepian palmijski zapłacono, a pisałem dlatego, bo konsul francuski na Majorce, którego znam bardzo dobrze, miał być zmieniony i gdyby mu byli nie zapłacili, toby mi było trudno z tak daleka tę sprawę załatwić. Szczęściem zapłacono i to suto, jak mi przeszłego tygodnia dopiero odpisał.
Pisz jak mieszkasz, czy w klubie jadasz?
Woyciechowski do mnie pisał, żebym Oratoryum komponował. W liście do rodziców odpowiedziałem mu, czemu fabrykę cukrową buduje, a nie klasztor kamedułów albo dominikanek!

Nohant (sierpień 1839).

Bardzo ci dziękuję za twoją poczciwa, przyjacielską, nie angielską ale polską duszę.
Wybierz papier (na obicia), jak dawniej u mnie był tourterelle, aby świecący, glansowany, na oba pokoje, tudzież zielony, ciemny, nieszeroki szlak. Na przedpokój coś innego, ale porządnego. Jednakże, jeżeli jakie piękniejsze a modniejsze są papiery, które tobie się podobają i wiesz, żeby mi się także podobały, to weź. Wolę gładko, najskromniej i czyściuchno, jak ordynarne episiersko błyszczące. Dlatego kolor perłowy mi się podoba, bo ani krzyczy, ani ordynaryjno wygląda. Dziękuję ci za pokój dla służącego, gdyż bardzo potrzebny.
Teraz co się tyczy mebli: najdoskonalej zrobisz, jeżeli się tem sam zajmiesz. Nie śmiałem trudzić cię tym ambarasem; ale kiedyś taki poczciwiec, zabierz je i ustaw. Poproszę Grzymały, aby na przenosiny dał pieniędzy; zaraz mu o tem napiszę. Co do łóżka, i biórka, trzebaby je dać jakiemu stolarzowi do odnowienia. Papiery w takim razie wyjmiesz z biórka i zamkniesz gdzieindziej. Nie potrzebuję ci mówić, jak masz zrobić. Rządź, jak tylko ci się podoba i jak uznasz za potrzebne. Co zrobisz, wszystko dobrze będzie. Masz całe moje szerokie zaufanie: to jedno.
Teraz drugie.
Trzeba, żebyś do Wessla napisał, — wszakżeś o Preludya pisał? Donieś mu, że mam 6 nowych manuskryptów, za które chcę, żeby mi dał za każdy po 300 franków (ileż to uczyni funtów?). Jeżeli myślisz, że nie da, to mi wprzódy napisz. Donieś mi także, czy Probst jest w Paryżu? Przewąchaj w dodatku jakiego służącego. Jeżeli jaki Polak poczciwy, porządny, tobym wolał. Powiedz o tem także Grzymale. Zgódź, żeby sam sobie jadał, nie więcej jak 80 fr. Będę w Paryżu nieprędzej, jak ku końcowi października, — schowaj to jednak dla siebie.
Mój kochany, stan zdrowia Jasia dziwnie mi czasem na sercu cięży. Niech mu Pan Bóg da, czego mu potrzeba, ale niech się szwabić nie daje... z drugiej strony, tere bzdere kuku. Otóż największą prawdą na świecie, że zawsze cię kochać będę, jako poczciwca i Jasia jako drugiego.
Sciskam was obu; piszcie a prędko, chociażby o pogodzie tylko.
Wasz stary z dłuższym niż kiedy nosem
Fryderyk.

Nohant, niedziela (sierpień 1839).

Coś zrobił, dobrześ zrobił. Dziwny świat. Kiep Masset, — kiep i Pelletan. Masset wiedział o Walcu Pacciniego i że obiecałem go gazecie do Album. Jednego kroku nie chciałem czynić wprzód do niego. Jeżeli nie będzie chciał po 600 franków z Londynem (cena moich manuskryptów zwyczajnych była 300 fr. u niego), czyli 3 razy 5 — 15, — zatem oddałbym tyle pracy za 1500 fr. — to niemożna. Tembardziej, żem mu mówił, kiedym z nim pierwszy raz miał rozmowę, iż mogą się jednakże zdarzyć rzeczy, których za tą cenę dać nie będę mógł. I tak naprzykład: nie może przecie mieć pretensyi, ażebym mu 12 Etiudów, albo nu Methode de Piano, sprzedał po 300 franków. Toż samo Allegro maestoso, co ci dziś posyłam[153], nie mogę mu dać za 300, tylko za 600 fr., również jako i Fantazyi, za którą żądam 500 fr. Zaś Balladę, Nocturna i Poloneza, zostawię mu po 300, bo już poprzednio takie rzeczy drukował[154]. Słowem, na Paryż, te moje 5 kompozycyj, ustępuję za 2000 fr. Jeżeli nie dba o nie, to entre nous ja wolę, bo Schlesinger kupi je najchętniej. Lecz nie chciałbym, żeby mię miał za człowieka niedotrzymującego konwencyi. „Il y avait qu’une convention facile d’honnete homme a honnet homme“ — więc niech się nie skarży na moje warunki, bo bardzo lekkie. Nie pragnę nic, jak tylko porządnie wyjść z tej sprawy. Wiesz, że się nie sprzedaję. Ale powiedz mu w dodatku, że gdybym chciał go wyzyskiwać albo oszwabić, pisałbym piętnaście rzeczy na rok lichych, któreby on kupował po 300 fr. i miałbym większy dochód. Czyby to poczciwie było?
Mój kochany, powiedz mu, iż rzadko piszę, niewiele wydaję; niech nie myśli, że pragnę się drożyć, lecz jak sam obaczysz moje muchy manuskryptowe, tak przyznasz, że mogę 600 fr. żądać, kiedy mi za Tarantellę 300, za Bolero 500 fr. dano.
Na Boga cię proszę, szanuj moje manuskrypta, nie gnieć, nie smol, ani drzyj. Wiem, że nie jesteś zdolnym do popełnienia czegoś podobnego, ale ja tak kocham moje nudy pisane, że obawiam się zawsze, aby im się co złego nie przytrafiło.
Jutro dostaniesz Nocturna, a w końcu tygodnia Balladę i Fantazyę; nie mogę wcześniej pisania wykończyć. Każdą z tych rzeczy przepiszesz; kopie twoje zostaną w Paryżu. Jeżeli cię nudzi przepisywanie, to na pociechę myśl sobie, iż to czynisz dla odpuszczenie wszelkich grzechów twoich! Nie chciałbym moich pajęczych nóżek, żadnemu smarującemu grubo kopiście dawać. Jeszcze raz ci to polecam, bo gdyby mi przyszło powtórnie te 18 stronnic pisać, zwaryowałbym z pewnością!
Posyłam ci list do Haertla.
Wystaraj mi się tam lokaja innego, aniżeli owego co masz. Zapewne w pierwszych dniach listopada przyjadę do Paryża. Jutro znów do ciebie napiszę.
Poniedziałek rano.
Odczytawszy twój list uważniej, widzę, ze Masset nie pyta się o Paryż; więc pomiń tę sprawę, jeżeli możesz, a tylko mu śpiewaj 3000 fr. pour les deux pays, a 2000 fr. na sam Paryż, gdyby sam się o to bardzo dopytywał. Ponieważ „la condition des 2 pays“ lżejsza jeszcze, a mnie także dogodniejsza, więc gdyby jej nie chciał, to może dlatego, żeby mieć powód do zerwania ze mną? W takim razie czekajmy na jego odpowiedź z Londynu. Pisz do niego otwarcie, szczerze, jednak grzecznie zawsze, a bądź ostrożny i zimny, tylko nie dla mnie, bo wiesz, jak cię kocha twój...

Nohant (wrzesień 1839).

Z opisu twego i Grzymały, takeś mi doskonałe mieszkanie znalazł, że myślemy, iż masz szczęśliwą rękę — i dlatego człowiek, to jest wielki człowiek, bo portier z domu Georgea, który będzie latał za mieszkaniem dla niej, ma polecenie, żeby jak znajdzie kilka, udał się do ciebie, a ty żebyś swoim eleganckim taktem (widzisz jak ci pochlebiam), także obejrzał to, co on znajdzie i dał twoje zdaje. Idzie o to szczególniej, aby ile możności osobne było: mały hotelik naprzykład. Albo w dziedzińcu coś, gdzieś na ogród; lub jeżeli nie ma ogrodu, duży dziedziniec, n. b. mało lokatorów, — elegancko — nie wyżej jak drugie piętro. Gdyby jaki corps de logis mały, albo coś nakształt mieszkania Perthissów, choć mniejsze. Jeżeli zresztą od frontu, to żeby ulica niechałaśna była. Słowem coś, co możesz myśleć dla niej dobremby było. Gdyby blisko mnie, to najlepiej; ale jeżeli nie można, to niech cię ten wzgląd nie wstrzymnje.
Ile mi się zdaje, jaki mały hotelik na nowych ulicach, jak Clichy, Blanche albo Notre dam de Lorette i t. d., az do rue des Martyrs, byłby najstosowniejszy. Zresztą posyłam ci wypis ulic, na których Mr. Mardelle portier hotelu Narbonne rue de la Harpe nr. 89, należącego do Georgea, mieszkania szukać będzie. Jeżelibyś ty w chwilach wolnych od twoich zatrudnień, także koło naszego quartier coś przejrzał, bardzoby dobrze było. Wystaw sobie, nie wiem zkąd, ale nam się zdaje, że ty coś doskonałego znajdziesz, chociaż już późno.
Cena, jaką płacić ona pragnie, jest 2000 do 2500 franków, nawet paręset więcej możnaby dać jeszcze, gdyby coś wybornego się znalazło. Grzymała i Arago obiecali się tem zatrudnić, ale mimo Grzymały starania, dotychczas nic jeszcze poczciwego nie ma. Pisałem do niego, żeby ciebie, moje życie, użył także w tym interesie dla mnie (powiadam dla mnie), bo jak dla mnie. Dziś mu napiszę jeszcze raz, żem ciebie prosił, żebyś pomógł i swojej wąchalitatis użył. Trzeba 3 pokoje sypialne, z których dwa razem, a trzeci oddzielony naprzykład salonem. Przy trzecim trzebaby gabinetu widnego na pracownię dla niej. Tamte dwa sypialne mogą być małe, — ten trzeci także niebardzo wielki. Prócz tego salon w stosunku i jadalny pokój. Kuchnia dość duża. Dla służących dwa pokoje i piwnica. Pokoje muszą być wszystkie parketowane ma się rozumieć, świeże ile możności, niewymagające żadnych napraw. Ale szczególniej mały hotelik, albo w dziedzińcu jaki odosobniony korpus na ogród wychodzący, byłby najpożądańszy. Spokojnie żeby było, cicho, żadnych kowali w sąsiedztwie i t. d. Schody porządne. Okna wystawione na słońce, żeby na południe koniecznie. Dalej, żeby nie było dymu, odorów, a piękny widok, ogród, albo duży dziedziniec. Najlepiej ogród; na faubourg St. Germain jest dużo ogrodów, równie jak i na faub. St. Honoré. Znajdź piorunem, coś doskonałego i blisko mnie. Jak tylko ci się co trafi, pisz natychmiast, nie leń się, albo złap Grzymałę, zobaczcie, najmijcie et que cela finisse! Posyłam ci plan rozkładu mieszkania. Gdybyś coś podobnego znalazł, odrysuj plan, a jeszcze lepiej zatrzymać zaraz, jak opóźnieniem z rąk wypuścić.
Pan Mardelle, człowiek nie głupi i porządny, nie zawsze był portierem, ma rozkaz być u ciebie wedle tego, jak co znajdzie. Ty ze swojej strony szukaj także, lecz niech to między nami zostanie. Ściskam cię, Jasia dytto. Prawdziwą wdzięczność naszą mieć będziesz, jak mieszkanie znajdziesz.
Pas de voisinage, surtout kowala, ani żadnej rzeczy które jego są.

Na Boga cię proszę, zajmij się czynnie mój drogi!
Nohant, (w początkach października)
niedziela 1839.

Dziękuję ci za twoje wszystkie czynności.
W przedpokoju każesz zawiesić firanki szare, co były w moim gabinecie z fortepianem, a w sypialnym te same co były w sypialnym, tylko pod spodem muślinowe białe, z tych co się znajdowały pod szaremi.
Szafkę chciałbym mieć w sypialnym pokoju, chyba że miejsca porządnego niebędzie, albo że w salonie zbyt goło między oknami.
Gdy można kazać obić sofkę na czerwono, która stała w jadalnym pokoju, tym samym materyałem co krzesła, to postawiłoby się ją w bawialnym. Ale ponieważ na to potrzeba wezwać tapicera, więc zapewne trudno będzie. Pomyśl o tem i napisz mi.
Dobrze iż się Domaradzki żeni, bo mi zapewne 80 franków odda po weselu. Chciałbym także, żeby się Podczaski ożenił, żeby Nakw. poszła za mąż i Antoś się ożenił. Niech to pomiędzy tym papierem, mną i tobą zostanie.
Znajdz mi lokaja. Uściskaj panią Leo, (pewnie pierwsze ci przyjemniejsze, więc cię od drugiego uwalniam, jeżeli pierwsze zrobisz).
Napisz mi o Probscie czy jest w Paryżu? Niezapomniej o Wesslu. Gutmanowi powiedz, że mi to było przyjemnie, iż się o mnie przecie zapytał. Moschelesowi, jeżeli już jest w Paryżu, każ dać enemę z Oratoriów Neukomma przyprawianych Berlioza Cellinim i Koncertem Dehllera. Jasiowi daj odemnie na śniadanie wąsy sfinksowe i cynadry papuzie z sosem pomidorowym, obsypane jajeczkami świata mikroskopijnego. Sam się wykąp w infuzyi wielorybiej, na wypoczynek od wszystkich moich komissów, które ci daję, bo wiem, że chętnie, o ile ci czas pozwoli zrobisz, co i ja tobie chętnie zrobię jak się ożenisz, o czem niezadługo zapewne mi Jasio doniesie. Aby nie z Ox, bo to moja partya...

Nohant (październik 1839).

Moje kochanie, — za pięć, sześć albo siedm dni, jestem w Paryżu i na łeb na szyję niech przynajmniej, jeżeli nie wszystko, wyklejone pokoje i łóżko gotowe zastanę.
Przyspieszam mój przyjazd, bo obecność Jerzego Sanda potrzebną jest z powodu wystawić się mającej sztuki, tylko to między nami. Zdecydowaliśmy dzisiaj wyjazd nasz na pojutrze; zatem rachuj parę dni na przewłóczyny, więc w środę albo w czwartek przyszły się zobaczymy.
Prócz rozmaitych komissów, com ci ponadawał, a szczególniej w ostatnim liście komiss jej mieszkanie, który ci po naszym przybyciu z karku spadnie, ale aż do tego czasu bądź uczynnym na Boga; prócz tego wszystkiego, zapomniałem cię prosić, żebyś mi kapelusz u mojego Duporta na twojej ulicy Chaussée d’Antin obstalował. On ma moją miarę i wie jakich lekkich mi potrzeba. Niech kapeluszowi da formę tegoroczną, nieprzesadzoną, bo już nie wiem, jak wy się teraz ubieracie. Prócz tego, wstąp przechodząc do Dautremonta, mojego krawca na bulwarze i każ mu natychmiast zrobić spodnie szare dla mnie; — sam wybierz ciemny szary kolor na zimowe; — coś porządnego, tylko nie w pasy, lecz gładkie i ciągnące się. Tyś Anglik, to wiesz czego mi potrzeba. Dautremont się ucieszy, jak się dowie że przyjeżdżam. Także czarną aksamitną, skromną, kamizelkę, ale z jakim malutkim, niekrzyczącym deseniem; coś bardzo skromnego ale eleganckiego. Jeżeli nie ma porządnego aksamitu, to niech zrobi, materyalną, skromnie piękną kamizelkę, byle nie zawiele rozwartą.
Służącego jeżeli można taniej jak za 80 franków, to bym wolał, lecz skoro go masz, to nic nieszkodzi.
Moje drogie kochanie, daruj mi jeszcze raz, że cię kłopoczę, ale muszę; za kilka dni zobaczemy się i uścisnę cię za to wszystko.
Proszę cię na Boga, nie mów polonii ze przyjeżdżam tak prędko, ani żadnej żydówce, bo chciałbym przez pierwsze kilka dni w Paryżu, być tylko dla ciebie, Grzymały i Jasia. Uściskaj ich, do ostatniego napiszę jeszcze. Rachuję, że mieszkanie zastanę gotowe.
Pisz do mnie wciąż, — trzy razy dziennie jeżeli chcesz: czy masz oczem czy nie; ja ci jeszcze przed wyjazdem ztąd napiszę.

Poniedziałek.

Jesteś nieoceniony! Bierz rue Pigal obydwa domy, ani się pytaj. Spiesz się, utarguj co, jeżeli można, biorąc oba razem; a nie, to bierz za 2500 fr; nie wypuszczaj tego z ręki, bo nam się zdaje najlepsze, najdoskonalsze. Ona cię ma za mojego najlogiczniejszego, najlepszego, — a ja dodałem: najsplenetyczniejszego, angielsko-polskiego z duszy ukochanego przyjaciela.

Nohant (koniec października 1839).

Pojutrze we czwartek, o godzinie 5 rano wyjeżdżamy, a w piątek o 3, 4, z pewnością o 5tej jestem na rue Tronchet no. 5. Proszę cię, zawiadom tam ludzi. Pisałem do Jasia dzisiaj, żeby mi owego lokaja zatrzymał i kazał mu w piątek na mnie czekać rue Tronchet od południa. Gdybyś miał czas zajrzeć do mnie około owego czasu, serdecznie byśmy się uściskali. Jeszcze raz moje i towarzyszki mojej najserdeczniejsze dzięki za rue Pigal.
Teraz proszę cię, przypilnuj krawca, aby koniecznie z garderobą w piątek rano był gotów, żebym jak przyjadę, mógł się zaraz przebrać. Każesz mu ją zanieść na Tronchet i oddać tam lokajowi Tineau, tak się on bowiem nazywa. Toż samo kapelusz od Duponta, a będę ci za to odmieniać drugą część Poloneza aż do zgonu. Wczorajsza wersya może ci się także niepodoba, chociaż suszyłem sobie nad nią mózg z jakie ośmdziesiąt sekund.
Mam moje manukrypta w porządku dobrze zanotowane. Jest ich sześć z twojemi Polonezami, nie rachując siódmego Impromptu, które może liche — jeszcze sam nie wiem, bo za świeże. Ale dobrze żeby niebardzo Orłowskie, albo Zimermanowskie, albo Karsko-końskie, albo Sowińskie, albo inno zwierzące było. Boby mi podług mojej rachuby, przynajmniej 800 franków przynieść mogło. To się potem obaczy.
Każ także moje kochanie w nowem mieszkaniu, kiedyś taki sprawny człowiek, żeby mi żadne czarne myśli, ani duszące kaszle nie przychodziły. Postaraj się o to, żebym był dobrym. Zmień mi, jeżeli możesz, wiele epizodów przeszłości. Nie źle byłoby także, żebym kilka lat wielkiej ukończonej pracy zastał. Zobligujesz mię tem bardzo, jako też jeżeli sam odmłodniejesz, albo zrobisz, że się nieurodzimy
Twój stary

Fryderyk“.

Przyjaciele, uczniowie i znajomi, powitali z radością powrót Chopina do Paryża, tem więcej, iż przywiózł z sobą nie mały zbiór kompozycyi, któremi na nowo począł wszystkich zachwycać. Niebawem też wszedł w swój dawny tryb towarzyskiego życia, wpływający niekorzystnie na stan jego nadwątlonego zdrowia. Chopin pomimo dawanych przestróg, niestety nie był w stanie odmawiać sobie przyjemności długiego w późne noce czuwania, co łącznie z innemi szkodliwie działającemi wpływy, przyczyniło się głównie do stopniowego rozwoju symptomatów choroby piersiowej, z każdym rokiem przybierającej niebezpieczniejsze rozmiary. Do tego mieszkanie na rue Tronchet, okazało się być nie odpowiednie dla naszego mistrza, było bowiem zimne i wilgotne. Wrócił więc znowu kaszel; należało koniecznie myśleć o wyszukaniu sobie innego, odpowiedniejszego mieszkania. Ponieważ pani Sand zajmowała dwa pawilony na rue Pigal nr. 16, przeto jeden z nich odstąpiła Chopinowi i ten w jesieni roku 1841 przeniósł się tamże. Fontana znów był główną w tej sprawie przyjacielowi pomocą. Ale i tam niedługo zamieszkiwał, w rok później przeniósł się z przyjaciółką swoją na Quai d’Orléans, na dłuższe pomieszkanie. „Chopin rad był z posiadania salonu osobnego“ — powiada pani Sand — „w którym mógł marzyć lub grywać sobie. Ale lubił towarzystwo i wtedy tylko korzystał ze swego schronienia, gdy dawał lekcye. Jedynie w Nohant tworzył i pisał“. Więc też każdego lata opuszczał Paryż, aby trzy miesiące najmniej przepędzić w tej wiejskiej pani Sand siedzibie.
W połowie listopada 1839 roku, Moscheles przybywszy z Londynu do Paryża, uczynił zadosyć od dawna powziętemu życzeniu, na wieczornem bowiem zebraniu u finansisty pana Leo, poznał polskiego wirtuoza, zmieniając odtąd w części niekorzystne o nim i jego kompozycyach mniemanie. „Nareszcie“ — pisał w liście do żony „poznałem Chopina, tylko co w tych dniach ze wsi przybyłego do stolicy. Zaledwie mogłem doczekać się tej chwili, od tak dawna upragnionej. Powierzchowność jego delikatna i marzycielska, zgodną jest zupełnie z jego muzyką. Na moje prośby, grał mi kilka swoich kompozycyi i teraz dopiero zrozumiałem ją i zupełnie pojmuję owo uwielbienie, jakiem go darzą zwłaszcza kobiety. Jego gra ad libitum, która u wielu jego naśladowców przechodzi w beztaktowość, u Chopina jest tylko jedną z więcej miłych oryginalności wykonania. Te dyletancko twarde modulacye, z któremi nie mogłem sobie nigdy dać rady, gdy jego rzeczy przegrywałem, nie raziły mię już więcej, bo on przesuwa się tylko po nich swojemi delikatnemi palcami. Jego piano jest tak subtelne, że niepotrzebuje żadnego silniejszego forte, aby wywołać odpowiednie kontrasty. Nieczujesz więc potrzeby słyszenia owych efektów orkiestrowych, jakich od fortepianistów wymaga szkoła niemiecka, ale przeciwnie, porywa cię on niby śpiewak nietroszczący się o akompaniament, a posłuszny jedynie własnemu uczuciu. Jednem słowem, jest on unikatem pomiędzy pianistami całego świata. Mówił mi, że ceni moją, muzykę i lubi ją; w każdym razie zna ją dokładnie. Grał mi Etiudy i niektóre wyjątki z Preludyów, najnowszego swego dzieła; nawzajem i ja wykonałem przed nim kilka moich rzeczy“.
Zaproszeni razem przez króla Ludwika Filipa, w dniu 29 listopada do St. Cloud, przed dostojną rodziną monarszą zebraną en petit comité, a składającą się z króla, jego małżonki, pani Adelajdy, księżnej Orleańskiej i kilku dam dworskich, artyści nasi przyjęci z całą możliwą grzeczną poufałością, poczęli się jeden po drugim produkować. Najprzód Chopin zagrał parę Nocturnów i Etiudy; przyjmowano go jak „rozpieszczonego ulubieńca“, powiada Moscheles. Po nim on zasiadł do fortepianu, wykonawszy kilka tego samego rodzaju własnych salonowych kompozycyi. Nakoniec zagrali jeszcze razem na 4 ręce Sonatę Moschelesa. „Odtąd“ — pisał tenże — „Chopin i ja, musieliśmy prawie codziennie powtarzać tę Sonatę w towarzyskich zebraniach. Weszła ona w modę i zwano ją tylko krótko i bez dodatku: la Sonate.
Ktoby jednak mógł przypuszczać — dodaje w końcu Moscheles — iż Chopin obok wrodzonej sobie sentymentalności, która go pozornie cechuje, posiada także jednocześnie żyłkę komiczną? Jest on żywy w ruchach, wesoły i nadzwyczaj zabawny w naśladowaniu Pixisa, Liszta i pewnego garbatego amatora fortepianu“.
O tym talencie naśladowania innych, wiedzą już czytelnicy nasi, tylko że z dojrzałością lat i dar mimiczny znacznie w nim spotęgowanym został tak, że ówcześni znakomici artyści dramatyczni francuzkich teatrów, naprzykład Boccage i pani Dorval, zapewniali, że nic podobnie doskonałego w tym rodzaju widzieć im się niezdarzyło[155].
Następujący przykład najlepiej o tem przekona.
Józef Nowakowski współkolega studyów muzycznych Chopina, odwiedziwszy go w Paryżu, prosił zarazem aby mu ułatwił znajomość z Kalkbrennerem, Lisztem i Pixisem. „Tego niepotrzeba“ rzekł Chopin; „zaczekaj chwilkę, pokażę ci ich, ale każdego z osobna“. Siada więc do fortepianu i przybiera postać Liszta, gra tak jak on, wiernie naśladując gestykulacyę i mimikę; poczem zmieniwszy rolę, poczyna udawać Pixisa. Nazajutrz obydwa przyjaciele idą do Teatru. Chopin na chwilę lożę opuszcza. Nowakowski obejrzawszy się, widzi siedzącego tuż obok siebie Pixisa, zbliża się do niego, a biorąc za Chopina, klepie go poufale po ramieniu dodając: „No, daj pokój już, nieudawaj!“ Zdumiony poufałością obejścia człowieka sobie nieznanego, Pixis nie wiedział co o tem myśleć. Szczęściem nadszedł w samą porę prawdziwy Chopin, a dowiedziawszy się o co idzie, parsknął śmiechem serdecznym i wszystko załagodził[156].
Liszt często do tych samych co Chopin uczęszczając paryzkich towarzystw, bywał nie raz świadkiem owych komiczno-mimicznych przedstawień; gdy się nawet zdarzało, iż patrzył jak rozochocony Chopin własną jego osobę naśladował, przecie nietylko najmniejszego gniewu nieokazywał, lecz owszem śmiał się z tego sam serdecznie. W ogólności, pomiędzy tymi dwoma wielkimi artystami, nigdy cień nawet zazdrości lub zawiści niepostał; przeciwnie, najżyczliwsze względy przyjaźni wspólnie sobie zawsze okazywali. Zdarzyło się, iż w pewnym salonie, gdzie razem bywali, poczęto Chopina prosić, ażeby zagrał jedną z ostatnich swoich kompozycyj. Liszt przyłączywszy się do innych, nalegał na niego, by skłonił się do życzeń powszechnych. Nareszcie Chopin zbliża się do fortepianu, lecz spostrzega że brakuje pedałów; dopiero gospodyni domu przypomina sobie, iż dnia poprzedniego właśnie wyjęto pedały dla naprawy i takowych dotąd nieodesłano. Liszt widząc ogólny żal z tego zdarzenia, oświadcza, że to nic nie szkodzi, że on zastąpi brakujące pedały, byleby tylko Chopin grać zechciał. Jakoż w samej rzeczy, wlazł pod fortepian i klęcząc przez cały czas grania, najdoskonalej pełnił funkcye pedałów[157].
W Nohant, zabawiano się często amatorskiemi przedstawieniami teatralnemi, syn bowiem pani Sand, Maurycy, był namiętnym takich rozrywek zwolennikiem i wybudował nawet w tym celu wcale ładny teatrzyk, sprawił sutą garderobę, składającą się z najrozmaitszych charakterystycznych kostiumów. Z początku, przedstawienia składały się z pantomin i szarad mniej lub więcej rozwiniętych, co zależało głównie od zdolności i sprytu osób biorących w nich czynny udział. Pomału szarady znikać poczęły, ustępując miejsca tak nazwanym saynetom, a później komedyom o treści awanturniczej, intryganckiej, wreszcie dramatom pełnym okropności. Pantominy były wynalazkiem Chopina; on też układał takowe, zasiadał do fortepianu dla improwizowania odpowiedniej muzyki do tańców i mimiki, przez młodzież na scenie wykonywanej. „Możecie sobie wyobrazić“ — powiada pani Sand[158], jak te wdzięczne i prześliczne jego na fortepianie improwizacye, zawracały głowy i pobudzały do elastycznych ruchów i skoków nogi scenicznych wykonawców. Kierował on niemi podług woli swojej, prowadząc z płaskości do szczytności, z komiki do tragedyi, z naiwności do namiętności, stosownie do kierunku własnej fantazyi. Dobierano sobie nieraz najabawniejsze stroje, układając do nich odpowiednią akcyę dramatyczną. Skoro Chopin to spostrzegł, natychmiast z niesłychaną zręcznością improwizował muzykę, wybierając tematy najstosowniejsze do charakterystyki ukostiumowanych osób. Kiedy zmuszonym był wracać już do Paryża, wtedy pomiędzy zmartwioną i wyegzaltowaną młodzieżą, powstawał żal i usiłowanie zachowania tych świetnych iskier humoru, jakiemi ich mistrz nasz tylokrotnie elektryzował“.
Innego znowu razu, a działo się to w końcu czerwca 1843 roku, w Nohant zebrało się dosyć liczne grono artystów, jakich z trudnością tylko gdzieindziej spotykać się zdarzało. Pomiędzy innymi byli: Liszt, sławna śpiewaczka Paulina Viardo Garcia, której nieporównany talent, mianowicie pod względem idealnej ekspressyi z taką łatwością naginał się do wykonywania polskich piosnek Chopina; dalej Eugeniusz Delacroix poeta farb; artyści dramatyczni i inne znakomitości literackiego świata. Dopełniali towarzystwa dzieci pani domu, syn i córka, tudzież kilka osób z rodzinami należących do sąsiedztwa. Wszyscy młodzi, pełni dla sztuki entuzyazmu: — takie było towarzystwo bawiące podówczas w Nohant.
Kiedy zgromadzono się w salonie, Liszt grał Nocturn Chopina, ozdabiając go własnemi dodatkami. Chopin, na którego obliczu widoczne były jeszcze ślady ciężkiej choroby, jaką przebył niedawno, począł okazywać oznaki niespokojności; w końcu nie mogąc się powstrzymać, zbliżył do instrumentu i z właściwą sobie flegmą rzekł do Liszta: „Proszę cię mój kochany, jeżeli czynisz mi zaszczyt igrasz moje kompozycye, to przynajmniej graj tak jak są napisane, albo też wybierz co innego“. — „No, to graj sam“ — odpowiedział Liszt cokolwiek dotknięty powstając z miejsca. — „Bardzo chętnie“ — dodał Chopin.
W tej samej chwili duża ćma nocna wpadła w lampę i zgasiła światło. Chciano ją napowrót zapalić. „Nie! — zawołał Chopin — przeciwnie, pogasić wszystkie lampy, światło księżyca wystarczy mi aż nadto“.
Potem zaczął grać... całą prawie godzinę grał. Ale jak? tego niepodobna opisać. Są pewne uczucia, które doświadczać można, ale słowami opowiedzieć się niedają. Kiedy czarodziej ten powstał od instrumentu, oczy wszystkich łzami były zroszone, nawet Liszt podzielał ogólne rozrzewnienie. Pochwycił Chopina w swoje objęcia, mówiąc: „Tak mój przyjacielu, masz słuszność. Utwory takiego jak twój ducha, powinny być nietykalne; wszelkie samowolne w nich zmiany i dodatki, tylko szkodę im przynosić mogą. Ty jesteś prawdziwym poetą, a ja przy tobie partaczem!“
„O tak nie jest“ — odpowiedział Chopin z żywością — „każdy z nas ma swój odrębny rodzaj i w tem leży cała pomiędzy nami różnica. Wiesz sam doskonale, iż nikt na świecie nie zagra lepiej od ciebie Webera albo Beethovena. Proszę cię więc, zagraj Adagio Cis-moll Beethovena, lecz poważnie, tak jak ty umiesz, gdy masz po temu ochotę“.
Liszt począł grać Adagio. I znów wzruszenie, lecz już innego rodzaju, poczęło się objawiać pomiędzy słuchaczami; płakano także, ale nie tak już czułemi łzami jakie Chopin tylko wyciskać umiał. Muzyka Liszta była mniej elegijną, za to więcej dramatyczną.
W parę dni później, całe towarzystwo znajdowało się znowu w salonie zgromadzone. Liszt zaczął prosić Chopina aby grał; potargowawszy się czas jakiś, tenże zgodził się nareszcie. Lecz zażądał Liszt, aby wszystkie światła pogaszono, a u okien pospuszczano kotary tak, iżby ciemność mogła być najzupełniejszą. Kaprysowi artysty uczyniono zadosyć. W chwili gdy Chopin zasiadał do grania, Liszt szepnął mu coś do ucha i zajął jego miejsce przy fortepianie. Chopin pozostał w pobliżu i usiadł na pierwszym lepszym fotelu, nie domyślając się jeszcze zamiaru swojego przyjaciela. Liszt począł grać tę samą zupełnie kompozycyę, którą Chopin owego wieczora wykonał i to z tak wiernem naśladowaniem uczucia i stylu, że niepodobna było nie uledz złudzeniu. Te same także oznaki rozrzewnienia poczęto powszechnie objawiać. Kiedy zachwycenie doszło już do najwyższego stopnia, Liszt żwawo potarł zapałkę zapalając nią świece stojące na fortepianie; — ogólny okrzyk zdziwienia wyrwał się z ust słuchaczy. „Co, to pan?“ — „Jak państwo widzicie!“ — „Ależ myśmy byli przekonani że to Chopin!“ — „Cóż mówisz na to?“ — pyta Liszt swego przyjaciela. — „Powiem co wszyscy mówią; mnie także się zdawało, że to ja sam grałem!“
W tak dowcipny sposób zemścił się Liszt na niebezpiecznym swoim współzawodniku.
Scisłe stosunki przyjaźni pomiędzy tymi dwoma mistrzami, w późniejszym czasie znacznie się oziębiły, a nawet podobno rozchwiały się zupełnie. Kto temu był winien? nie jest nam dobrze wiadomo.

ROZDZIAŁ V.
Cierpienia domowego życia. — Zerwanie z panią Sand. — Wyjazd do Anglii. — Powrót do Paryża. — Choroba. — Śmierć.

Przewidywania lekarzy sprawdzać się poczęły; rodzaj życia, jaki Chopin nieoględnie w Paryżu, pomimo przestróg, wciąż prowadził, musiał nareszcie spowodować najgorsze skutki. Już właściwie od 1841 roku, objawiały się symptomaty afekcyi pluc, jako to: ciągły kaszel, dreszcze febryczne, bezsenność, nerwów drażliwość, rozwijające się coraz groźniej. Teraz o stanowczem usunięciu złego, ani się łudzić nie było podobna. Przepędzanie letnich miesięcy w Nohant, przynosiło Chopinowi zawsze pewną ulgę; zdawał się tam żyć swobodniej. Lecz co świeże wiejskie powietrze naprawiało, chłodna pora roku wraz z ciężką atmosferą wielkiego miasta z procentem psuła. Smierć ojca przypadła w dniu 3 maja 1844 r. w Warszawie, ogromne na nim sprawiła wrażenie; myśl, że nie mógł osłodzić mu ostatnich chwil życia, przejmowała go wielką, boleścią, żalem ciężkim duszę napawała. Chopin czuł, iż należało mu choć kilku słowy pocieszyć matkę i siostry, po tak bolesnej dla nich stracie, — lecz nie mógł się zdobyć na napisanie listu. Wtedy pani Sand postanowiła go wyręczyć i pismem kondolencyjnem wyrazić pani Chopin całe współczucie z okropnej straty świeżo przez nią poniesionej; list ten podajemy w tekście oryginalnym:

„Paris, le 29 mai 1844.

Madame!
Je ne crois pas pouvoir offrir d’autre consolation à l’excellente mère de mon cher Frédéric, que l’assurance du courage et de la résignation de cet admirable enfant. Vous savez si sa douler est profonde et si son âme est accablée; mais grâce à Dieu, il n’est pas malade, et nous partons dans quelques heures pour la campagne, où il se reposera enfin d’une si terrible crise.
Il ne pense qu’à vous, à ses soeurs, à tous les siens, qu’il chérit si ardemment, et dout l'affliction l’inquiéte et le préoccupe autant que la sienna propre.
Du moine, ne soyez pas de votre côté inquiète de sa situation extérieure. Je ne peux pas lui ôter cette peine si profonde, si légitime et si durable; mais je puis du moins soigner sa santé et l'entourer d’autant d’affection et de précaution que vous le feriez vous même.
C’est un devoir bien doux que je me suis imposé avec bonheur et auquel je ne manquerai jamais.
Je vous le promets, Madame, et j’espére que vous avez confiance en mon dévouement pour lui. Je ne vous dis pas que votre malheur m’a frappé autant que si j’avais connu l’homme admirable que vous pleurez. Ma sympathie, quelque vraie qu’elle soit, ne peut adoucir ce coup terrible, mais en vous disant que je consacrerai mes jours à son fils, et que je le regarde comme le mien propre, je sais que je puis vous donner de ce côté — la quelque tranquillité d’esprit. C’est pourquoi j’ai pris la liberté de vous écrire pour vous dire que je vous suis profondément dévouée, comme à la mère adorée de mon plus cher ami.
George Sand“.
Przy sposobności niech nam będzie wolno przedstawić czytelnikom drugie jeszcze pismo znakomitej francuskiej autorki. Jest to odpowiedź na list przyjaciela jej z Warszawy Aleksandra Thisa, który dopytując się o zdrowie Chopina i Mickiewicza, w końcu zasyła pani Sand życzenia zdrowia, dobrobytu i sławy[159].

Paris, le 25 mars 1845.

Monsieur!
Nous sommes bien coupables envers vous, moi surtout; car lui (Chopin) écrit si peu et il a tant d'excuses dans son état continuel de fatigue et de souffrance, que vous devez lui pardonner. J’espérais toujours l’amener à vous écrire, mais je n’ai eu que des résolutions et des promesses, et je prends le parti de commencer, sauf à ne pas obtenir, entre sa toux et ses leçons, un instant de repos et de calme.
C’est vous dire que sa santé est toujours aussi chancelante. Depuis les grands froids qu’il a fait ici, il a été surtout accablé; j’en suis presque toujours malade aussi, et aujourd’hui je vous écris avec un reste de fiévre. Mais vous? Vous souffrez plus que nous, et vous en parlez à peine. Vous êtes un stoïque de chrétien, et il y a bien d’assez belles et grandes choses dans votre doctrine, pour que je vous passe la forme, sur ce point. Vous ne me covertirez pas. Mais que vous importe? Vous n'etes pas, je l’espére, de ces catholiques farouches, qui damnent sans retour les dissidents. D’ailleurs, l’orthodoxie de ces principes d’intolérance est trés-controversée, et votre grand coeur peut prendre là-dessus le parti qui lui convient: moi, j’ai l’espoir d’être sauvée tout comme une autre, bien que j’aie fait le mal plus d’une fois tout comme une autre. Mais il y a plus de miséricorde là-haut, qu`il n’y a de crimes ici-bas. Autrement, ce ne serait pas la justice divine, ce serait la justice humaine, la peine du faible. Blasphéme inique et que je repousse avec horreur.
Je ne vous dirai rien de Mickiewicz; il n’a pas fait son cours cette année, et je ne l’ai pas vu. Je n'ai même pas lu son livre. Je le regarde aussi comme un noble malade, mais sans le croire sur le chemin de la vérité, je le crois aussi bien que vous et moi sur la route du salut: s’il est dans son erreur convaincu, humble et aimant Dieu, Dieu ne l'abandonnera pas. Dieu ne boude pas, et je ne puis croire qu’une telle âme ne soulève pas quelque coin do voile étrange dont il s’enveloppait l'année dernière.
Je vous remercie de vos souhaits affectueux, sante, bien-être et gloire, tout cela est chimére. Nous sommes ici-bas pour soufirir et travailler; la santé est une bénédiction du ciel, en tant qu’elle nous rend utiles à ceux qui ne l’ont pas: le bien-être est impossible à quiconque veut assister ses frères, car dans ce cas-là, plus il peut recevoire, plus il doit donner. La gloire est une niaiserie pour amuser les enfants. Une âme sérieuse ne peut y voir autre chose que le résultat douloureux de l’ignorance des hommes, prompts à s’engouer de peu de chose. La santé serait donc le seul bien désirable dans vos trois souhaits. Mais je ne l’ai pas cette année et je ne murmure pas, puisque vous, qui le méritez mieux que moi, vous ne l'avez pas retrouvée.
Espérez-vous maintenant en cette cure que vous avez entreprise avec tant de courage? Ecrivez-moi donc que vous êtes mieux; cela nous consolerait de n’être pas bien. Eh quand nous revenez-vous? Nous n’irons pas de bonne heure à la campagne, si le printemps est aussi laid que l’hiver. J’espère donc que nous vous reverrons ici, et si vous tardez, nous voulons vous voir à Nohant. Vous devez nous dédommager d’y être resté si peu l’autre fois. Mes enfants vous remercient de votre bon souvenir et font aussi des voeux pour vous.
A vous de coeur, toujours et bien sincérement, vous le savez.
George Sand“.

Z listów powyższych każdy łatwo dostrzeże, iż we względzie stanu zdrowia Chopina, nie oddawano się żadnej illuzyi polepszenia. „Zwykły chory“, jak się sam przezywał, za takiego też uchodził w oczach wszystkich. Pani Sand w liście do matki jego, przyrzeka wprawdzie poświęcić życie swoje dla czuwania nad chorym i pielęgnować go jak własnego syna... jednak... obaczymy niebawem, jakich w tym celu używała sposobów.
Śmierć ojca, tudzież najlepszego przyjaciela Matuszyńskiego, która także przypadła w tym samym roku, powiększyła jeszcze stan opłakany Chopina. Kaszel, morderczy kaszel, stawał się uporczywszym, trudniejszym do uspokojenia, sił go widocznie pozbawiając. Przyszło w końcu do tego, iż chodzenie po schodach stało się dlań niepodobne, oddech mu w piersiach tamowało; więc gdy chciał odwiedzać przyjazne sobie domy, musiano go niekiedy wnosić na piętra. W kompozycyach z tej epoki pochodzących (1843-1847), a były to już ostatnie, jako to: Berceuse Op. 57, Sonata H-moll Op. 58, Mazurki Op. 59, 63, Barcarolla Op. 60, szczególniej Polonailse-Fantaisie Op. 61 i Sonata G-moll na fortepian i wiolonczellę Op. 65, jest wiele pięknych, poetycznych ustępów, lecz smutek, melancholia i dziwne jakieś uczucie rozdrażnienia, mianowicie w dwóch na końcu wymienionych dziełach, dowodzi już znacznego rozstroju nerwowego, chorobliwej, gorączkowej imaginacyi. Myśli muzyczne Chopina przestają być tak jasne, jak były zawsze przedtem, przybierając natomiast koloryt dziwaczny, czasami zupełnie ekscentryczny. Ale nie będziemy się temu dziwić, gdy poznamy bliżej jego smutne, cierniowe i pełne boleści życie domowe.
Już od pewnego czasu Chopin spostrzegał, że kobieta, która umiała w nim wzbudzić uczucie miłości, której z całem uniesieniem poetycznej i artystycznej swojej natury życie poświęcił, poczęła coraz wyraźniej dawać mu do zrozumienia, iż go się już pozbyć pragnie. Szlachetna jego dusza pojmując dobrze całą anormalność położenia, staczała nieustanną walkę z wrodzoną mu dumą i drażliwością charakteru. Zerwać z tą kobietą, porzucić ją? — nieraz był gotów to uczynić, lecz chociaż jej postępowanie względem niego raniło mu serce, stłumiało i gasiło w nim stopniowo przywiązanie do niej, przecie mówił sobie: „musisz zostać, musisz wytrwać do końca!“ Mniemał on, iż wierność i trwałość takiego potępianego zwykle przez świat, a przedewszystkiem przez własną rodzinę stosunku, może być jego uszlachetnieniem, usprawiedliwieniem.
Młodszego od niej wiekiem, pełnego poetycznej fantazyi i stojącego na szczycie wziętości mistrza tonów, kochać mogła; zchorowanego, upadłego na duchu i siłach fizycznych, pozbyć się teraz chciała. Z początku dawała mu to do zrozumienia delikatnie, potem wyraźniej, wreszcie zbyt nawet otwarcie. Skargi jej na męczące czuwanie przy łożu chorego, czynione często w jego obecności, powtarzały się coraz częściej. On ją zaklinał, aby tego nie czyniła, aby nie odmawiała sobie przyjemności i rozrywek, do których przywykła; widzieć ją zadowoloną, szczęśliwą, wyrozumiałą, było, zapewniał, najgorętszem jego życzeniem. Poczęły się więc wymówki dotkliwe, wybuchy gniewu, pełne słów szorstkich, obrażających. Wiele rzeczy działo się takich, które raziły głęboko wrażliwą duszę jego i smutkiem ją napawało. Chopin wszystko widział, słyszał, znosił, ale odejść nie chciał, bo zresztą był niewolnikiem przyzwyczajenia. Kiedy pani Sand widziała, że chory w żaden sposób rozłączyć się z nią nie chce, wtedy chwyciła się środka heroicznego.
Napisała była podówczas romans pod tytułem Lucrezia Floriani, treści następującej: „Książe Karol, człowiek natury szlachetnej i sympatycznej, lecz chorobliwy, nerwowy, podejrzliwy, dumny, pełen arystokratycznych instynktów i uprzedzeń, zakochał się gwałtownie w Lukrecyi, kobiecie nie pierwszej młodości, która wyrzekłszy się świata i miłości, żyje Oddana swoim dzieciom i dobrym uczynkom; jest artystką wielkiej sławy, nie udaje się za lepszą jak jest, a jest lepszą, aniżeli reputacya. Namiętna miłość ks. Karola, objawia się niebezpieczną chorobą, zagrażającą jego życiu. Lukrecya go ratuje, kocha go, ale przeczuwa, że ta miłość stanie się dla niej męczarnią, więc ukrywa ją. Ale kiedy Karol coraz namiętniejszy, na nowo może wpaść w niebezpieczeństwo, ta istota wybrana wreszcie dzieli jego uczucie przez poświęcenie. Rzecz dziwna, jak kobiety w pewnym wieku rade zasłaniają swoje uczucia tej natury poświęceniem, jakąś macierzyńską opieką. Nie kochają one bynajmniej, ale ta istota wątła, słaba, nerwowa, potrzebuje opieki, podpory, czułości. Powstaje ztąd ta wstrętna mięszanina jakiegoś udanego macierzyństwa i miłości wcale niemacierzyńskiej, jaką spotykamy w wielu, a między innemi w Lukrecyi Floriani. Zkąd ten dziwny, nienaturalny odcień uczucia? może ztąd, że heroina taka czuje instynktem, iż kochając w wieku, w którym jak mówi Hamlet, nie odrywa się już ani serce, ani wyobraźnia, upada nisko w oczach ludzkości, a nawet we własnych swoich i potrzebuje się podnieść, a jako środek wynajduje poświęcenie, opiekę, czułą troskliwość; zdaje się jej, że dając sobie i swoim uczuciom tę wymówkę i ten pozór macierzyństwa, będzie w zgodzie ze swoim wiekiem i powołaniem, będzie lub wyda się tem, czem być powinna. Tak zapewne tłomaczyłaby swoje poświęcenie znana pani de Warrens, o której tyle mówi Rousseau w Konfesyach: tak tłomaczy Lukrecya Floriani swoją miłość dla Karola. Ta miłość, to dwa miesiące nieograniczonego szczęścia. Po tych dwóch miesiącach wszystko się zmienia: Karol staje się podejrzliwym, niesprawiedliwym, kapryśnym; nie przyjmuje on teraz dawnych artystycznych Lukrecyi przyjaźni. Następują wybuchy co chwila, to spazmy, to ataki nerwowe, to paroksyzmy wściekłości i rozpaczy. Lukrecyę to męczy, nuży, zabija na siłach i zdrowiu, ale ona znosi wszystko, nie skarży się, bo się poświęciła dla szczęścia Karola: umrze, dzieci zostawi sierotami, on ją zabije, zamęczy... ale ona spełni milcząc, co sobie przysięgła. Po kilku latach takiego życia, dręczona nieustannie, upokarzana zazdrością, oderwana od przyjaciół, dawno już Karola niekochająca a tylko przez poświęcenie go znosząca, Lukrecya wyczerpawszy siły ciągłą ofiarą, umiera!“
Jak powszechnie podówczas mniemano, Karol był żywym portretem Chopina, chociaż zanadto skarykaturowanym. Dzieje tej miłości, są także bardzo do siebie podobne, a wiele było w niej szczęścia, wiele goryczy, to chyba on sam mógł o tem wiedzieć najlepiej. Wiedział on, wiedzieli także inni, że prawdziwa Lukrecya nie umarła z poświęcenia, wiedział także i o tem, iż Karolem powieści, nie był kto inny. tylko on sam[160]. Powiadają, że przez wyrachowanie okrucieństwo, żeby go się pozbyć koniecznie, kiedy romans wychodził, rozkładano arkusze drukowane na biórku, aby je mógł czytać, nawet proszono go, aby robił ich korektę... było to niegodne. Wiemy także od sióstr Chopina, iż dzieci pani Sand, wskazując na romans, mówiły do niego: „Panie Chopin, czy pan wie, że księciem Karolem to pan jesteś?“
Wszyscy, którym wiadome były pobudki do napisania tego dzieła, potępiali autorkę; ona broniąc się, utrzymywała, iż ją źle pojęto, że jej przypisywano cele, jakich wcale nie miała. „Książe Karol nie jest zresztą artystą“ — powiada ona[161]. „Jest on marzycielem, a niczem więcej; nie będąc geniuszem, nie ma praw geniuszu. Jest on osobistością więcej prawdziwą, niż miłą; jest on tak mało portretem wielkiego artysty, iż Chopin, który codziennie odczytywał rękopism leżący na mojem biórku, ani się domyślał tego, on co był tak podejrzliwym. A jednak później, wskutek podszeptów, uroił to sobie. Nieprzyjaciele moi (bo miałam takowych przy nim, co się mienili jego przyjaciołmi, jak gdyby zatruwać goryczą cierpiące serce nie było zabójstwem), nieprzyjaciele wmawiali w niego, że ten romans jest obrazem jego charakteru. Nie ma wątpliwości, iż podówczas pamięć jego zwątlała; zapomniał, o tej książce; lecz czemuż jej powtórnie nie odczytał?“
Pani Sand ubolewała, iż w chwili, gdy zerwanie zdawało się nieuniknione, Matuszyński już nie żył. Jego przyjaźń dla Chopina, wpływ, jaki na nim wywierał, byłby niezawodną rękojmia odwrócenia lub sparaliżowania szkodliwych i jątrzących sieci, jakiemi według jej przekonania, intryganci go opletli. Jeżeli już zerwanie było nieuniknione, to przynajmniej Matuszyński nie byłby dopuścił, aby ono w tak gwałtowny sposób nastąpiło[162].
Pomimo wszystkiego, wybuch tej miny, podłożonej z taką zręcznością, nie sprowadził jeszcze pożądanego rezultatu; zachwiał nieszczęśliwym artystą, ale go jeszcze nie zdecydował. Chopin zniósł go z rezygnacyą. Cierpiący, chory, upokorzony, zaledwie z cieniem miłości w sercu, a może z pogardą nawet w duszy, myślał, iż obowiązek honoru wymaga, aby pozostał wiernie na swojem stanowisku. Katastrofa zerwania nastąpiła później, w pierwszej połowie 1847 roku. Powodem do niej było despotyczne postępowanie pani Sand z osobą trzecią (podobno z własną córką). Chopin, który swoje krzywdy umiał znosić cierpliwie, oburzył się na krzywdę cudzą, a to oburzenie stało się powodem do ostatecznego zerwania: dom Lukrecyi opuścił na zawsze!
Był to dla niego — jak sam później mawiał — „cios śmiertelny!“
Złamany moralnie, z głęboką raną w sercu, chciał się zrazu wziąć energicznie do pracy; w sztuce szukać pociechy, zapomnienia przeszłości, odzyskać równowagę umysłu, ale napróżno. Zdrowie zawiodło go zupełnie. Chopin podówczas tak silnie się rozchorował, że już zwątpiono o jego życiu. Gutmann, jeden z uczniów a oraz przyjaciel, do którego chory wyłączne miał zaufanie, oddał się całą duszą na jego usługi. Starania też Gutmanna, a choćby tylko obecność, najprzyjemniejszemi choremu były. Gdy go kto odwiedzał, a zdarzało się to często, ile że chwila każda ostatnią się być zdawała — pytał z nieśmiałością: „Gutmann jak się tam ma? — czy niebardzo zmęczony? — czy jeszcze czuwać przy mnie może? — bo tylko jego jednego mieć przy sobie pragnę“.
Z choroby tej powoli wyszedł, chociaż z cieniem prawie życia. Zmienił się tak mocno, iż go przyjaciele zaledwie poznać mogli.
W zimie z roku 1847 na 48-my, zdrowie jego uległo rozmaitym kolejom to ulg, to pogorszeń. Ponieważ pobyt w Paryżu, z powodu nieustannych agitacyj politycznych i innych moralnych przyczyn, począł mu być niemiłym, więc przyszła Chopinowi ochota udania się na jakiś czas do Anglii, gdzie go kilku znajomych i życzliwych osób od dawna już zapraszało. Wprzód jednakże postanowił wystąpić z koncertem i pożegnać tym sposobem paryską publiczność. Koncert ten miał miejsce w dniu 16 lutego 1848 r., w sali Pleyela.
Rozpoczęło go Trio Mozarta odegrane ze współudziałem skrzypka Alarda i wiolonczellisty Franchomma: potem Chopin z tym ostatnim wykonał swoją Sonatę G-moll (Op. 65), na fortepian i wiolonczellę niedawno skomponowaną, tudzież kilka drobniejszych rzeczy jako to: Etiudów, Preludyów, Mazurków i Walców. Na tym koncercie liczne grono znawców i lubowników sztuki muzycznej, po raz ostatni podziwiało czarowną grę jego[163]. Wypadki polityczne zaszłe w Paryżu w tydzień później (24 lutego), mocno umysłem Chopina wstrząsnęły. Los upadłej dynastyi Orleanów, dotknął go boleśnie, Ludwik Filip bowiem i cała jego rodzina. okazywali mu zawsze wiele życzliwości; pocieszał się jednak myślą, iż rewolucya lutowa, może wywrzeć korzystny wpływ na ogólne europejskie położenie. Więc też wbrew swemu zwyczajowi, wiele polityką się zajmował. Widząc atoli później jaki ona obrót bierze, przestał o niej mówić, aby sobie do reszty życia w Paryżu nie zatruwać.
Pod koniec marca, został przez panią H., w której gościnnym domu często dawniej bywał, zaproszonym do przepędzenia u niej wieczoru. Przez chwilę, mając jakieś złe przeczu- cie, zawahał się i namyślał, czy ma przyjąć zaproszenie, czy nie; w końcu jednakże przyrzekł swoją obecność. Na krótko przed ukazaniem się Chopina w salonie pani H., opowiadał ktoś, jak z tym mistrzem przepędzał mile w Nohant wieczory. Pewna dama utrzymywała, iż w najlepszych dziełach pani Sand wieje odcień chopinowskiego ducha, niby wspomnienie jego muzyki; jak prawie wszyscy o bujnej poetycznej fantazyi pisarze, pani Sand, nim była w połowie swej literackiej pracy, już tworzyła plany do dzieł nowych, a nieraz chcąc dłużej przy biurku pozostać, prosiła Chopina, aby podczas, gdy ona pisać będzie, w przyległym jej gabinetu salonie improwizował na fortepianie. W tem dało się słyszeć przytłumione westchnienie; jakaś dama o bladem obliczu, o czarnych niespokojnych oczach, weszła do salonu, aby zaraz usiąść na osobności. Jedna tylko gospodyni domu, śledziła niespokojnie jej ruchy. Kiedy już towarzystwo całe prawie zebrane było, o czarnych oczach kobieta powstała, a idąc chwiejnym krokiem, zbliżyła się do Chopina i podając mu rękę na pół przymkniętemi usty szepnęła „Fryderyku!“ Pierwszy dopiero raz po gwałtownem rozstaniu się z panią Sand, ona to bowiem była, ujrzał ją znowu przed sobą, z wyrazem pewnej niby skruchy na twarzy, jak gdyby pragnęła z nim na nowo się pogodzić. Śmiertelna bladość pokryła jego delikatne i wychudłe oblicze; utkwił w nią wzrok swój, skłonił jej się chłodno, odwrócił i wyszedł z salonu.
Teraz więcej jeszcze niż kiedy, począł zajmować się wyjazdem swoim do Londynu; jakoż załatwiwszy wszystkie swoje interessa, pożegnał wreszcie Chopin przyjaciół i opuścił wzburzoną politycznie stolicę nowej rzeczpospolitej francuzkiej.
Przybył do Londynu w dniu 21 kwietnia i stanął gościną na Bentinck Street pod numerem 10, u dwóch szkotek. z których jedna panna Stirling, była dawną jego uczennicą.[164] Panie te, chcąc mu uprzyjemnić pobyt w stolicy Wielkiej Brytanii, zapraszały nieustannie gości na obiady i wieczory, na których bywał Guizot i inne znakomitsze osoby; zbyteczne jednak nadskakiwanie i nadzwyczajna tych pań troskliwość o jego zdrowie, męczyło Chopina i nudziło. Z powodu szczupłości lokalu, wkrótce przeniósł się na mieszkanie pod numer 48 na Dover Street. Tu w głównym salonie miał aż trzy fortepiany[165] gdyż skoro rozeszła się wieść iż Chopin przybył do Londynu z zamiarem dłuższego w nim pobytu, wielu amatorów muzyki zgłaszało się do niego o branie lekcyi na fortepianie. Od dawna już w Anglii dzieła naszego mistrza, używały w odnośnych sferach zasłużonej popularności; znakomitsi artyści londyńscy jak Osborn, Benedict, Brinley i Sloper, którzy już mieli sposobność poznania go i słyszenia w Paryżu, witali Chopina oznakami serdecznej uprzejmości. Z drugiej strony, zapraszano go do wielu arystokratycznych towarzystw. on atoli w ogóle odmawiał, ograniczając bywanie swoje do małej bardzo liczby domów. I tak: grał raz jeden u Lady Blessington i u pani Grote; dawał poranki muzykalne u hrabiny Gainsborrough, u admirała Sartorisa, gdzie także śpiewał najznakomitszy podówczas tenorzysta Mario; u wice-hrabiny Falmouth, gdzie śpiewaczka Paulina Viardo Garcia musiała po kilkakroć powtarzać jego mazurki. W Londynie spotkał się z Stanisławem Koźmianem, z którym już raz w roku 1837 robił wspólnie wycieczkę do Anglii. Radość Chopina z tego powodu była wielką; przed dawnym przyjacielem swoim i kolegą szkolnym, wynurzał się z cierpień, boleści i zawodów doznanych. Gdy począł mówić o pani Sand i postępowaniu jej względem siebie, od gorzkich łez żalu i oburzenia powstrzymać się nie mógł. Aby tylko dłużej cieszyć się towarzystwem Koźmiana, zapragnął z nim pójść do teatru; lecz nie będąc stosownie ubranym, zaproponował mu udanie się na galeryę, a pomimo że chodzenie po schodach było dlań męczące, niewahał się jednak wejść aż na czwarte piętro, byle z nim razem Wieczór ten przepędzić[166].
Dowody gościnności z jaką wszędzie Chopina przyjmowano, błogi wpływ na jego usposobienie moralne wywierały. Biedny chory odżył nieco; w sympatycznem towarzyskiem otoczeniu, w ulubionej sztuki zajęciach, zdawał się zapominać o cierpieniach swoich. Polacy zamieszkali w Londynie, dowiedziawszy się o jego pobycie w tem mieście, postanowili znakomitego swego ziomka uczcić w sposób uroczysty. W tym celu wyprawili mu ucztę, w której ze trzydzieści osób przedniejszych członków polskiej kolonii udział wzięło. Po toastach na cześć Chopina i zasług jego w szynce wzniesionych, powstał Chopin, odzywając się w ten sposób: „Kochani moi współziomkowie, dowody waszej miłości i uznania jakie mi tu okazujecie, wzruszają mię do głębi duszy. Chciałbym wam to słowami okazać, ale niestety nieposiadam talentu oratorskiego. Lecz jeżeli łaska, proszę was, chodźcie do mnie, a na dowód mojej wdzięczności, zagram wam na fortepianie“. Grzmot oklasków był odpowiedzią na to przemówienie. Powstali wszyscy z miejsc, udając się in corpore za mistrzem do jego mieszkania.
Chopin jakkolwiek znużony, zebrał wszystkie siły swoje i grał z małemi bardzo przerwami aż do drugiej godziny po północy. Nigdy jeszcze jego Polonezy, Mazury i improwizacye, niebyły serdeczniej przyjmowane, jak od tego grona słuchaczów, stęsknionych od dawna do dźwięków muzyki narodowej.
O owym to czasie pisał Chopin do swego przyjaciela Grzymały:[167]

„Londyn, czwartek 11 maja 1848.

Najdroższe życie. — Wracam z włoskiego teatru. Jenny Lind pierwszy raz tego roku śpiewała i królowa po długiej przerwie, pierwszy także raz publiczności się pokazała. Obie wielki zrobiły efekt, — a na mnie nawet stary Wellington, siedzący pod lożą królowej, który jak pies monarchiczny, w budzie pod swoją koronowaną panią siedział.
Poznałem J. Lind; — ze swoją kartą, bardzo grzecznie najdoskonalszą stalę mi przyslała. Dobrzem siedział, więc dobrzem słyszał. Jest z niej Szwed oryginał, nie w zwyczajnem świetle, ale w jakichś polarnych zorzach. Ogromny efekt w Sonnambuli robi. Czysto i pewno nadzwyczaj śpiewa; jej piano jest tak stałe i równe jak włos.
Twój
Fryderyk“.
Pobyt w Londynie, ze względu na trudy salonowego i nauczycielskiego życia, okazał się być szkodliwym dla podminowanej nieuleczoną chorobą jego organizacyi. Ulegając prośbom panny Stirling, skłonił się do udania do Szkocyi i oto co pisał do Grzymały na kilka dni przed opuszczeniem Londynu:

„Londyn, 18 lipca 1848.

Moje życie!
Dziękuję ci za wszystkie twoje dobre słowa i za list przysłany z domu. Zdrowi z łaski Boga, ale się smucą o mnie niepotrzebnie. Ja już się smucić ani cieszyć nieumiem; — wyczułem się zupełnie, tylko wegetuję i czekam żeby się prędzej wszystko skończyło.
Jadę w przyszłym tygodniu do Szkocyi, do jakiegoś lorda Torphichen, szwagra moich Szkotek, u którego one już są około Edymburga. Pisał on do mnie list z zaprosinami, jako też lady Murray, znana tam wielka dama, która bardzo muzykę lubi. Nie liczę mnóstwa innych zaprosin ustnych z adresami, bo włóczyć się z kąta w kąt już nie mogę; także życie mi obmierzło, a przed sobą nic na końcu tego nie widzę.
Zabawię w Szkocyi do 29 sierpnia, a właśnie na 29 dałem się zaangażować do Manczesteru na wielki koncert. Mam grać dwa razy bez orkiestry i za to mi dadzą 60 funtów. Alboni także przyjedzie, lecz mnie nic do tego, — tylko usiądę i zagram. Mieszkać przez parę dni będę tam, gdzie Narkomm, u znajomych bogatych tamtejszych fabrykantów. Co potem z sobą zrobię? — niewiem. Żebym choć wiedział że tu mię w zimie choroba nie złoży!“
Twój
Fryderyk.“
Atoli chłodny i mglisty klimat szkocki, szkodliwie oddziaływał na jego zdrowie. Chopin wpadł w ciężki smutek, w zniechęcenie graniczące prawie z rozpaczą. Ślady takowego usposobienia, widoczne są w następnych listach, również do Grzymały pisanych:

„Keir, Perthshire, niedziela 1 października.
1848.
Ani poczta, ani kolej żelazna, ani
żaden powóz (nawet na spacer), ani
żadna łódź — ani na psa nawet
gwiznąć! —

Moje najdroższe życie!
W tem moment kiedym na innym papierze do ciebie pisać zaczął, przynieśli mi twój list z listem siostry.
Przynajmniej że ich cholera dotychczas ochrania, ale czemu ani słowa o sobie niepiszesz? Masz przecie pióro łatwiejsze odemnie, a ja to od tygodnia, czyli od powrotu z północnej Szkocyi (Strachur nad Loch fine) co dzień do ciebie piszę. Wiem, że masz kogoś chorego w Wersalu, — bo mi Rozaria pisała że byłeś u niej i że się spieszyłeś do chorego do Wersalu. Czy nie dziadek? niechcę pomyśleć iż to może być wnucze, albo poczciwe sąsiedztwo twoje Rohańskie. W każdym razie, wolałbym żeby ktoś, co cię niewiele obchodzi. Tutaj jeszcze o cholerze nie słychać, lecz w Londynie już zaczyna się pokazywać.
Z twoim listem w Johnston Castel (w którym mi o Soli pisałeś żeście byli na Gymnazie) — przyszedł drugi z Edynburga z uwiadomieniem, że księztwo Aleksandrowstwo Czartoryscy przybyli i radziby mię widzieć. Chociaż zmęczony, wsiadłem na kolej i zastałem ich jeszcze w Edynburgu. Księżna Marcellina taka sama dobroć jak przeszłego roku. Odżyłem cokolwiek pod ich polskim duchem, dodało mi to siły do grania w Glasgowie, gdzie kilkadziesiąt noblessy się zjechało, aby mię słyszeć. Pogoda była piękna i księstwo także z Edynburga koleją przyjechali z małym Marcelkiem, który ślicznie rośnie, — kompozycye moje umie śpiewać i dośpiewuje kiedy nie tak jak trzeba grają. Było to we środę o trzeciej, i księstwo byli tak dobrzy, że potem przyjęli zaprosiny na obiad do Johnston Castl (o 12 mil ang. z Glasgowa). Cały więc dzieli razem z niemi spędziłem. Lord i lady Murray, stary lord Torphichen o sto mil z daleka poprzyjeżdżali a nazajutrz wszyscy się księżnej Marcelliny odchwalić niemogli. Księstwo wrócili do Glasgowa, zkąd zwiedziwszy jezioro Loch Tamen, mieli wracać do Londynu a ztamtąd na ląd stały. Księżna z wielkiem sercem dużo o tobie mi mówiła i pojmuje co twoja szlachetna dusza cierpieć musi... Nieuwierzysz jak mię to tego dnia odżywiło. Ale dziś już jestem pognębiony. Chociaż z okna, przy którem do ciebie piszę, najpiękniejszy mam widok pod nosem na Stirling Castle, ów zamek przy mieście Stirling, ten sam co w Robercie Bruce, w nocy na skale, pamiętasz? Chociaż są góry, jeziora i prześliczny park — słowem jeden ze znanych bardzo pięknych widoków szkockich, — jednak ja nic tego wszystkiego nie widzę, tylko czasem, jak się mgle podoba ustąpić na parę minut słońcu, które tu jej nie wiele poradzić może. Pan tego domu zowie się Stirling, jest stryjem naszych Szkotek i naczelnikiem rodziny tego imienia. Poznałem go w Londynie: — kawaler bogaty, — cały świat angielski wojażujący po Szkocyi bywa u niego. Ma piękny i liczny zbiór obrazów, pomiędzy niemi Murilla i innych hiszpańskich malarzy. Teraz wydal kosztowne dzieło o hiszpańskiej szkole. Eiele podróżował, był na Wschodzie, — ma rozum. Dom prowadzi otwarty, zwykle trzydzieści osób na objedzie. Rozmaite sławne piękności są tutaj teraz (pani Boston parę dni temu wyjechała), dalej książęta, lordy, a tego roku więcej ich niż kiedykolwiek, bo królowa w Szkocyi była i wczoraj niespodzianie przejeżdżała obok koleją żelazną, gdyż musi być na pewien dzień w Londynie, a taka mgła panowała w dniu wyznaczonym na wyjazd morzem, że nie popłynęła tak jak przyjechała i jak ją majtkowie i processye zwykłe oczekiwały, — tylko prozaicznie z Aberdenu, w nocy koleją. Mówią, że to się musiało bardzo podobać ks. Albertowi, który choruje na morzu, gdy tymczasem królowa jako prawdziwa pani morza, nic go się nie boi (morza). Niedługo i po polsku zapomnę, po francusku z angielska mówić będę, — a po angielsku nauczę się ze szkocka i wyjdę na starego Jawurka, co pięcioma językami mówił na raz!

Jeżeli ci jeremiad nie piszę, to dla tego, że mię nie pocieszysz, boć jeden jesteś, który wiesz wszystko moje, ale że jak zacznę, tak końca niema, a zawsze jedno. Źle mówię że jedno, bo coraz ze mną pod względem przyszłości gorzej. Słabszy się czuję: nie mogę komponować, nie tyle dla braku chęci, jak dla fizycznych przeszkód, — bo się tłukę co tydzień po innej gałęzi. A cóż mam robić? Zresztą oszczędza mi to trochę grosza na zimę. Zaprosin mam mnóstwo i nie mogę nawet tam jechać, gdziebym wolał, jak naprzykład do księżnej Argyll, albo do lady Belhaven, bo już zapóźno na moje zdrowie. Całe rano aż do 2gej z południa, jestem teraz do niczego, a potem jak się ubiorę, wszystko mię żenuje i tak dyszę aż do obiadu, po którym dwie godziny trzeba siedzieć z mężczyznami u stołu i patrzeć jak piją i słuchać co mówią. Znudzony na śmierć (myśląc o czem innem niż oni, pomimo wszelkich grzeczności i interlokucyi po francusku przy owym stole) — idę do salonu, gdzie trzeba całej siły duszy żeby siebie trochę ożywić, — bo wtenczas zwykle ciekawi mię słyszeć. Potem odnosi mię po schodach mój poczciwy Daniel do sypialnego pokoju, który jak wiesz, zawsze u nich na piętrze się znajduje, — rozbiera, kładzie do łóżka, zostawia świecę i — wolno mi dyszyć, marzyć aż do rana, póki się znów to samo nie zacznie. A jak się trochę gdzieś już przyzwyczaję, tak gdzieindziej jechać trzeba, bo moje Szkotki pokoju mi nie dają tylko albo po mnie przyjeżdżają, albo mię po familii obwożą. One mię przez dobroć zaduszą, a ja im tego przez grzeczność nie odmówię.
Londyn 17 i 18 października 1848.

Moje życie!
Od dnia przyjazdu do Londynu, czyli od ośmnastu dni, chory jestem. Z domu nie wychodziłem wcale, taki miałem atak kataru z bólem głowy. oddechem i wszystkiemi mojemi złemi symptomatami, Doktór codzień mię odwiedza (homeopata Dr. Mallan, którego moje panie szkockie znają: ma za sobą siostrzenicę lady Gainsborough). Wysztyftował mię tak dalece, żem mógł wczoraj grać na polskim koncercie i balu co był bardzo świetny, ale zaraz po zagraniu wróciwszy do domu, całej nocy spać nie mogłem, cierpiąc na głowę mocno, prócz kaszlu i dychawicy. Dotychczas wielkie mgły nie rozpoczęły się jeszcze, ale już rano muszę okna mimo zimna kazać otwierać, żeby trochę powietrza łyknąć. Mieszkam na St. Jamesplace No 4. gdzie już półtrzecia tygodnia choruję.
Widuję często poczciwego majora Szulczewskiego, Broadwooda, panią Erskim, która tu z panem Stirlingiem za mną przyjechała, a szczególniej księstwo Aleksandrowstwo. Adresuj do mnie listy zawsze na imię Szulczewskiego.
Teraz więc do Paryża wracać nie mogę, ale myślę wciąż jakby zrobić, żeby w nim być. Tutaj w tem mieszkaniu, które może dobre dla każdego innego zdrowego celibatera, członka parlamentu, zostać nie mogę, chociaż w pięknem miejscu i niedrogie, 41/2 gwineje na tydzień z opałem, pościelą i t. d. Mam w sąsiedztwie lorda Stuarta, który przed chwilą odemnie wyszedł, chciał bowiem się dowiedzieć, jak się mam po wczorajszym koncercie. Otóż zapewne wyprowadzę się do innego, blisko ztąd, z większymi pokojami mieszkania, gdzie będę lepiej oddychać. En tout cas, dowiedz się proszę, czy nie ma gdzie na bulwarach od rue de la Paix zacząwszy, albo rue Royale, pierwszego piętra na południe. Może ku Magdalenie, albo rue des Mathurius, aby nie Godot, ani żadnej smutnej ciasnoty; żeby i dla służącego stancyjka była. Gdyby w Squarze pod 9-tym, gdzie poczciwa pani Etienne (naprzykład Franka apartament, co nad moim był do wzięcia?). Mój teraźniejszy nie sposób na zimę zatrzymać, bo wiem z doświadczenia. Gdyby przynajmniej na tych samych schodach był dla służącego pokoik. Jabym pomimo wszystkiego został u pani Etienne, lecz nie chciałbym odprawić mojego teraźniejszego, który jeżelibym chciał albo mógł wrócić do Anglii, już świadomy rzeczy.
Na co, po co tem wszystkiem cię trudzę, nie wiem, bo mi się niczego nie chce. Ale niby powinienem o sobie myśleć; więc dopomóż mi w tej kwestyi. Nie przeklinałem nigdy nikogo, ale tak mi jest już nieznośnie teraz, że zdaje mi się, iż lżejby mi było, gdybym mógł Lukrecyę przekląć! Ale i tam cierpią zapewne, cierpią tembardziej, że się starzeją w złości!
Soli mi wieczna szkoda. Świat idzie nie po bosku teraz. Arago z orłem na piersiach reprezentuje Francyę!!! Louis Blanc tutaj nie zwraca niczyjej na siebie uwagi; Caussidiera wypchnęli gwardziści narodowi z hotelu de la Sablonnière (Leicester Square), gdzie przyszedł na table d hôte, wołając: „Vous n’êtes pas français!“ i kułakami wypędzili.
Jeżeli jakie mieszkanie znajdziesz, nie zatrzymuj bez pisania, ani dawaj congé mojemu.

Londyn, wtorek, styczeń 1849.

Moje życie!
Dziś leżę prawie cały dzień, — ale we czwartek wyjeżdżam z tego psiego o tej porze Londynu. Nocować będę z czwartku na piątek w Boulogne, a w piątek jestem w dzień Place d`Orleans, — żeby się położyć.
Mam, prócz zwyczajnych rzeczy, newralgię, — zapuchły jestem. Proszę, każ żeby prześcieradła i poduszki suche były; każ kupić szyszek. Niech pani Etienne nic nie szczędzi, aby można się ogrzać przyjechawszy. Żeby dywany były i firanki. Perrichesowi tapicerowi zaraz zapłacę, — nawet każ Pleyelowi, żeby mi byle jaki fortepian przysłał we czwartek wieczór, każ go przykryć. Każ w piątek bukiet fijołkowy kupić, aby w salonie pachniało[168]. Niech mam jeszcze trochę poezyi u siebie wracając i przechodząc przez pokój do sypialni, gdzie się pewno położę na długo.
Więc w piątek w południe jestem w Paryżu. Jeszcze dzień dłużej tutaj, a zwaryjuję. Moje Szkotki takie nudne, że niech ręka boska broni. Jak się przypięły, tak ani się oderwać. Jedna księżna Marcellina co mię przy życiu trzyma, jej rodzina i poczciwy Szulczewski.
Jeżeliby choć tymczasowo gdzieś na innych schodach był pokoik dla służącego? — a nie, to mniejsza.
Ściskam cię; każ palić, grzać i obkurzyć, — może przyjdę do siebie jeszcze!
Twój do zgonu,
Fryderyk“.
Niestety, nadzieje Chopina nie ziściły się zgoła. Wkrótce zaraz po przybyciu do Paryża doznał ogromnej, niepowetowanej straty: doktór Molin, znakomity lekarz, któremu zawdzięczał utrzymanie swego życia, zmarł nagle. Odtąd nieszczęśliwy artysta wpadł w pewien rodzaj niemej rozpaczy, czuł bowiem, iż takiego lekarza, posiadającego nieograniczone jego zaufanie, nikt już zastąpić nie jest w stanie.
W lecie otrzymał Chopin od Tytusa Woyciechowskiego list, w którym go tenże uwiadomił, że przybył do Karlsbadu na kilko-tygodniową kuracyę, a ztamtąd zamyśla się udać do Ostendy, do morskich kąpieli. Chopin pragnął z całej duszy odwiedzić w Ostendzie najdroższego swego przyjaciela, lecz opłakany stan zdrowia, nie dozwalał mu tego uczynić. Począł więc czynić gorliwe starania w ambasadzie rosyjskiej w Paryżu, aby uzyskać dla Woyciechowskiego pozwolenie przybycia do stolicy Francyi. Oto treść ostatnich dwóch piśmiennych pamiątek, jakie z tego powodu po Chopinie zostały:

„Paryż 20 sierpnia 1849.
Square d’Orléans, Rue St. Lazare No. 9.

Mój ty najdroższy!
Trzeba, żebym był tak słaby, jak jestem, żebym się z Paryża nie mógł ruszyć, kiedy ty do Ostendy przyjeżdżasz. Ale mam nadzieję, że Pan Bóg tobie dozwoli zbliżyć się do mnie. Doktorzy żadnej podróży mi nie pozwalają, — piję w pokoju pirenejskie wody, a twoja obecność byłaby mi więcej warta, jak wszystkie leki.
Twój do zgonu
Fryderyk.

Paryż 12 września 1849.

Za małom czasu miał dla wystarania się o pozwolenie na twój przyjazd tutaj; sam chodzić za tem nie mogąc, połowę dnia leżąc w łóżku, prosiłem wpływ mającego jednego przyjaciela, żeby mię wyręczył; dopiero w sobotę mam coś wiedzieć pewnego. Już chciałem do Valenciennes za granicę koleją żelazną puścić się, żeby cię uściskać, ale temu parę dni do Ville d’Avraye pod Wersalem, dojechać do mojej chrzestnej córki niepodobna mi było, i doktorzy nie pozwalają mi z Paryża wyjeżdżać. Dlatego na zimę do cieplejszego klimatu nawet nie puszczają. Moja wina, żem chory, bobym cię był w Belgii gdzieś dojechał.
Może też potrafisz się tu dostać. Nie jestem dosyć egoistą, żebym cię dla siebie samego żądał: będąc słabym, jak jestem, miałbyś parę godzin nudów i decepcyi, pomięszanych z kilkoma godzinami uciechy i poczciwego wspomnienia; a wolałbym, żeby czas, co razem spędziwy, był tylko czasem szczęścia zupełnego.
Twój na zawsze
Fryderyk“.

Ale kryzys, co miała położyć koniec jego smutnemu życiu, rozpoczęła się właściwie z chwilą opuszczenia mieszkania zajmowanego dotąd na Square d'Orléans. W końcu sierpnia przeniósł się zrazu na ulicę de Chaillot Nr. 74, a w sześć tygodni później, na Place Vendôme. Największą trudnością dla przyjaciół dopomagających mu w przeprowadzaniu, była teraz kwestya pieniężna. W ogólności Chopin mało się troszczył o pieniądze; gdy posiadał takowe, wydawał nieoględnie na wszystkie strony; wspierał chętnie i to znacznemi nawet datkami tych, którzy o pomoc go wzywali, nie zastanawiając się nad tem, zkąd weźmie, gdy sam pieniędzy zapotrzebuje. Szczęściem, posiadał szczerych i wiernych przyjaciół; jeden z nich, Franchomme, znakomity francuski wiolonczellista, wziął na siebie zadanie utrzymania równowagi w budżecie dochodów i rozchodów naszego wielkiego artysty. Było to zadanie ciężkie i niewdzięczne, bo w miarę, jak choroba Chopina się wzmagała, lekcye ustawały, nowych kompozycyi nie przybywało, dochody więc znikły zupełnie, a wydatki niepomiernie się zwiększały. Kiedy Chopin mniemał, że jeszcze posiada cokolwiek w zapasie pieniędzy, w rzeczy samej nie było już ich wcale. Przyjaciele, którym Franchomme smutny ten stan finansowy przedstawił, zaniepokoili się bardzo; do ich liczby należała także wspomniana już niejednokrotnie Miss Stirling. Dowiedziawszy się o krytycznem położeniu uwielbianego przez nią mistrza, wynalazła prosty i skuteczny środek. Nie chcąc w niczem dotknąć wrodzonego mu uczucia delikatności, Miss Stirling włożyła w kopertę 20.000 franków i oddała takową portierowi dla złożenia jej na biórku swego nauczyciela. Jeden tylko Franchomme dopuszczonym był do tajemnicy. Jakież było jego zdziwienie, gdy kilka dni później, Chopin prosi go, ażeby zechciał się postarać o fundusze dla zaspokojenia wydatków domowych. Oczywiście przyszło do objaśnień; pokazało się, iż koperta zawierająca w sobie drogocenną posyłkę, nie doszła rąk, do których była zaadresowaną. Po długim poszukiwaniu, znaleziono wreszcie za zegarem stojącym na biórku, gdzie ją portier z właściwą sobie niedbałością zatknął.
Ulica Chaillot, mało podówczas zaludniona, posiadała raczej pozór prowincyonalno-miasteczkowy, aniżeli jednej z ulic wielkiego grodu. Długi, pusty dziedziniec wiódł do domu, w którym Chopin zajmował pierwsze piętro, z pięknym bardzo widokiem na roztaczający się poniżej Paryż. Aby skrócić sobie godziny cierpień fizycznych, chory prosił nieraz odwiedzających przyjaciół, aby mu raczyli co przeczytać z książek znajdujących się w jego własnej bibliotece; najczęściej wybierał sam kilka kart z Dykcyonarza filozoficznego Woltera, cenił bowiem nadzwyczajnie skończoność formy, zwięzłość i jasność stylu tego autora, mianowicie w kwestyach, odnoszących się do filozofii i estetyki. Na krótko nawet przed śmiercią, kazał sobie jeszcze czytać wyjątki z rozdziału: Des différens gôut des peuples.
Jakkolwiek Chopin nic łudził się już wcale nadzieją wyjścia z choroby, przecie nietylko nie obawiał się śmierci, lecz owszem zdawał się jej oczekiwać z pewnym rodzajem utęsknienia. Myśl rozstania się z życiem pełnem bolesnych wspomnień, nie budziła w nim żadnego żalu. W coraz rzadszych przerwach, w których doznawał ulgi i wolniejszym był od cierpień, z niezwykłą przytomnością i spokojnością umysłu, wydawał ostatnie rozporządzenia. Pragnął być pochowanym na cmentarzu Pére-Lachaise, obok Belliniego, z którym w latach 1833-1835 bardzo się przyjaźnił.
W pierwszej połowie października, czyli zaraz po przeniesieniu się do ostatniego swojego mieszkania na Place Vendôme nr. 11, złe tak dalece się pogorszyło, że już o swojej mocy podnieść się nie mógł. Dano znać do rodziny; starsza siostra, Ludwika Jędrzejewiczowa, która już w roku 1844 pielęgnowała go podczas ciężkiej choroby i przepędziła z nim nawet kilka tygodni w Nohant, przybyła niebawem z mężem i córką z Warszawy, aby brata nie odstępować do zgonu. Ujrzawszy go, domyśliła się, że już tylko na krótki bardzo czas opieki jej potrzebować będzie. Ostatnia godzina życia, zdawała się zbliżać. Siedząc na łożu śmiertelnem, biedny męczennik czynił nadludzkie wysilenia, aby do uciśnionych płuc wciągnąć nieco powietrza. Gutmann, najsilniejszy ze wszystkich obecnych i najlepiej umiejący z chorym się obchodzić, podtrzymywał go nieustannie w ramionach swoich. W głowach łoża siedziała księżna Matcellina i jak druga siostra miłosierdzia zgadywała i spełniała najmniejsze Chopina życzenia. Niektórzy także przyjaciele biegli z pomocą, usługując w czem kto mógł i jak kto mógł; większa atoli część czuwała w przyległych do sypialni pokojach. Jeden spieszył do lekarzy lub apteki; drugi wprowadzał osoby, z któremi chory pragnął się widzieć; trzeci stał na straży przy drzwiach, aby niedopuszczać cisnących się, gdyż wielu dlatego tylko się meldowało, aby widokiem umierającego zaspokoić ciekawość swoją. Spokój duszy, z jakim Chopin oczekiwał na zbliżającą się ostatnią chwilę, wiara jego w nieograniczone miłosierdzie i sprawiedliwość Najwyższego Stwórcy wszech rzeczy, dodawała otuchy i odwagi tym nawet, których serca krajały się z bólu na widok cierpień, jakim ani ulżyć, ani zapobiedz nikt już nie był w stanie. Wzruszający bardzo widok przedstawił się oczom przytomnych, gdy Chopin podparty przez Gntmanna, podniósł się, a zdając się być zatopionym w głębokiem zamyśleniu, nagle przerwał panującą ciszę i rzekł; „Maintenant j’entre en agonie!“ (Zaczynam konać!).
Lekarz dotknął się pulsu i próbował jak zwykle w takim razie uspokoić go słowami pociechy: przeciwko temu Chopin jakby w uroczystem natchnieniu, pochodzącem z głębi duszy, powiedział: „C’est une rare faveur, que Dieu fait à l’homme en lui dévoilant l’instant où commence son agonie; cette grâce il me la fait — no me troublez pas!“ (Bóg rzadko tylko zsyła na człowieka łaskę rozpoznania chwili swego konanie; taką łaską mnie obdarzył — nie przeszkadzajcie mi!).
Potem zażądał napić się wody. Gutmann podał mu ją; zwilżywszy usta, podniósł rękę Gutmanna, pocałował ją, mówiąc: „cher ami“.
Lecz rozczulającą istotnie chwilą było zjawienie się Delfiny Potockiej. Przybyła ona 15 października w niedzielę, prosto z Nicei, zkąd ją wyrwała wiadomość o bliskiej śmierci Chopina. Kiedy go uwiadomiono; iż wierna ta jego przyjaciółka pragnie się z nim widzieć, wzruszony do głębi duszy, zawołał: „C'est donc cela que Dieu tardait tant à m’appeller à lui, il a encore voulu me laisser le plaisire de la voir!“ (To dlatego Bóg nie powołał mię dotąd do siebie, bo chciał mię jeszcze uszczęśliwić jej widokiem!). Zaledwie ukazała się przed nim, zapragnął posłyszeć jej śpiew, który na nim zawsze tak miłe wrażenie wywierał. Prośbie umierającego któż może odmówić. Przysunięto natychmiast fortepian z bocznego pokoju. Delfina Potocka, opanowawszy swoje wzruszenie i łzy cisnące się jej do oczu, poczęła śpiewać pieśń Belliniego (podobno z opery Beatrice di Tenda), ale z takiem serdecznem i bolesnem uczuciem, jak może jeszcze nigdy żadna z istot żyjących na ziemi. „O jakże to piękne! Mój Boże! Ach, jak piękne!“ powtarzał umierający w zachwyceniu. „Jeszcze, jeszcze!“ Hrabina, upadając pod brzemieniem wzruszenia, siadła znów do fortepianu i śpiewała dalej... Chopin więcej jeszcze osłabł... przestrach wszystkich ogarnął. Jakby wiedzeni jednem ważności chwili uczuciem, padli na kolana. Nikt nie śmiał słowa przemówić; jeden tylko głos Potockiej wznosił się ponad schylonemi głowami, roztaczając majestatycznie swe dźwięki, tłumiąc łzy i westchnienia obecnych tej strasznej a uroczystej chwili. Dusza Chopina na skrzydłach czarującej pieśni, zdawała się już unosić ku przestrzeniom tajemniczej nieskończoności!...
Gwałtowne rzężenie w piersiach walczącego ze śmiercią, przerwało pieśń. Odsunięto szybko fortepian; wszedł ksiądz i począł się modlić przy łożu umierającego...
Jednak ostatnia chwila jeszcze nie nadeszła. Nad ranem w poniedziałek, chory miał się lepiej. Wtedy to właśnie, jakby sam jeden tylko wiedział, kiedy być miała najwłaściwsza pora, zażądał ostatniego Namaszczenia. Aleksander Jełowicki, kapłan wielkiej pobożności, niepospolitej nauki i używający ogromnej między swymi rodakami powagi, zjawił się. Po dwakroć miał z nim poufną rozmowę. Kiedy nareszcie, wobec zgromadzonych przyjaciół, Chopin przyjął święte Sakramentu, wzywał w ciągu dnia każdego z nich do siebie, błogosławił, żegnał, Bogu polecał. Ujrzawszy dwie swoje ulubione uczennice, księżnę Marcellinę Czartoryską i Elizę Gavard, skinął, aby się do niego zbliżyły: „Vous ferez de la musique ensemble“ — rzekł — „vous penserez à moi et je vous „écouterai!“ (Będziecie wspólnie uprawiać muzykę, będziecie o mnie pamiętać, ja was słyszeć będę!) Potem zwrócił się do płaczącego Franchomma i szepnął te słowa: „Vous jouerez du Mozart en mémoire de moi!“ (Przez pamięć na mnie, będziesz grywać Mozarta).
Pomiędzy osobami, których nie dopuszczono do łoża umierającego, była niejaka M. przysłana przez panią Sand, zajętą wystawieniem nowego swego dramatu, dla dowiedzeniu się o zdrowiu Chopina. Nikt nie chciał przyjąć na siebie odpowiedzialności za naruszenie ostatnich chwil życia mistrza, wizytą tak dalece... spóźnioną, mogącą budzić w nim najdrażliwsze, najboleśniejsze wspomnienia... Postarano się panią M. odprawić jak najprędzej.
Ku końcowi dnia, Chopin miał się znów gorzej; w nocy z poniedziałku na wtorek stracił mowę i zdawał się nawet nie poznawać tych, co go otaczali. W tym stanie przebył dzień cały i dopiero około jedenastej w nocy, ukazało się niejakie polepszenie. Wtedy przystąpił do niego ksiądz Jełowicki i począł odmawiać litanię i modlitwę za umierających. Obecni odpowiadali, jeden tylko Chopin milczał. Ciężkie falowanie piersi świadczyło atoli, że żyje jeszcze. Następnie zbliżyło się do niego dwóch lekarzy; jeden z nich doktór Cruveillé, przysunął świecę do Chopina oblicza, zczerniałego prawie od duszenia się, i zapytał — czy bardzo cierpi? Po pewnem wysileniu, szepnął dosyć wyraźnie: „Plus!“...
Było to ostatnie słowo, które usta jego wydały. Jedno jeszcze ciężkie westchnienie i — zamknął oczy na wieki!
Zegary na wieżach olbrzymiego miasta, biły właśnie w tej chwili trzecią godzinę z północy, 17 października 1849 roku!
Kiedy w kilka minut później otworzono drzwi sypialni, zebrani w przyległych pokojach znajomi i przyjaciele podeszli, aby raz jeszcze ujrzeć oblicze zmarłego. Wszyscy płakali...
Ponieważ wiedziano iż zmarły, lecz mający nieśmiertelnie żyć w świecie sztuki mistrz, lubił niezmiernie kwiaty, przeto nazajutrz tyle ich naznoszono, że zwłoki jego na katafalku, dosłownie kwiatami zasypane zostały. Oblicze Chopina długiemi cierpieniami znękane i przekształcone, teraz wypiękniało, jak gdyby urok młodości na niem osiadł. Jeszcze tego samego dnia zdjęto z niego gipsową maskę.
Uwielbienie i cześć jakie stale dla geniuszu Mozarta wyznawał, spowodowało Chopina w ostatnich dniach życia do wyrażenia życzenia, aby za jego duszę tylko szczytne Requiem tego wielkiego kompozytora wykonane być mogło. Aż do roku 1849, nie wolno było kobietom brać udziału w muzyce wykonywanej w kościele Śtej Magdaleny w Paryżu; należało więc u proboszcza parafii księdza Deguerry i odpowiedniej władzy duchownéj wystarać się o uchylenie chociażby na ten tylko raz takowego zakazu. Nim to przeprowadzić się udało, upłynęło dosyć czasu i nabożeństwo żałobne mogło się dopiero odbyć w dniu 30 października. Najpierwsi artyści paryscy brali udział w wykonaniu Requiem Mozarta; partyje solowe śpiewały panie: Paulina Viardot-Garcia i Castellan, potężny zaś głos baaeowy Lablacha w Tuba mirum, sprawił niesłychane na modlących się wrażenie. Na Ofertorium, Léfébure-Wély grał na organach dwie Preludye Chopina H-mol i E-mol. Końce całuna trzymali książe Aleksander Czartoryski, Delacroix, Franchomme i Gutmann. Kiedy w tonach organu poznano dźwięki muzyki zgasłego mistrza nikt z obecnych nie mógł się wstrzymać od łez, głośne łkania towarzyszyły im do końca. Skoro trumnę zdjęto z katafalku, zagrzmiał Marsz żałobny Chopina, instrumentowany na orkiestrę umyślnie w tym celu przez Rebera. Meyerbeer, którego zresztą obrano na przewodnika całej tej smutnej uroczystości, ubolewał przed przyjaciołmi, iż niepowierzono mu zarazem instrumentowania tego dzieła, pozbawiając go tym sposobem możności złożenia tą pracą hołdu pamięci zgasłego przyjaciela.
A gdy śmiertelne szczątki Chopina spuszczono na Pére-Lachaise do grobu, wtedy posypano trumnę odrobiną tej rodzinnej ziemi, którą on przy rozstaniu się z przyjaciołmi we wsi Woli, przed laty dziewiętnastu wziął z sobą udając się na obczyznę. Przechowując ją zawsze ze czcią religijną, na krótko przed zgonem, żądał, aby nią był w grobie przysypanym.
Serce zaś swoje, to ognisko płonące zawsze czystej i świętej dla kraju miłości, co miało tyle przeboleć i schnąć z tęsknoty za nim, przekazał aby zwrócono tej ziemi, na której pierwszy raz światło dzienne ujrzał.
Rodzina stosując się do ostatniej jego woli, serce to sprowadziła do Warszawy i umieściła w kościele Śgo Krzyża.

ROZDZIAŁ VI.
Chopin jako człowiek i jako nauczyciel.


Tyle w poprzednich rozdziałach poczyniliśmy wskazówek dotyczących osobistego charakteru Chopina, że W tym względzie nie wiele już pozostaje nam do powiedzenia.
Jako człowiek, był wzorowym synem, przywiązanym bratem, wiernym przyjacielem. Powierzchowność jego tak była we wszystkich szczegółach swoich zgodną, harmonijną, że zdawała się nie potrzebować najmniejszego tłumaczenia. Ciemne (piwne) jego oczy, raczej były dowcipne aniżeli marzące[169]; łagodny uśmiech nigdy gorzkim lub szyderczym niebywał. Zachwycającą była przezrocza delikatność jego cery; włosy miał blond (cendré), jak jedwab miękkie, obfite i ślniące; nos rzymski z lekka zgięty, ruchy wykwintne, obejście tak dalece pańskie, że mimowolnie czułeś w nim jakąś niepospolitą osobę. Dźwięk głosu jego miły był i najczęściej cichy, niby przytłumiony. Wzrost posiadał średni, drobną i wątłą budowę; w ogólności Chopin podobnym był do swojej matki.
„Umysł miał wesoły a serce tęskne“ — powiedział trafnie ktoś z jego przyjaciół, bo w stosunkach z ludźmi, w rozmowie, chciał i umiał zniewalać wesołością; w uczuciach zaś posiadał tę rzewność i miękkość, co pociąga i za serca ujmuje. W codziennych stosunkach z innymi był tak uprzejmy i miły, tak dobrze wychowany, że nawet rozdrażnione nerwy, nawet cierpienia fizyczne, nawet antypatye, które jak wszyscy ludzie nerwowi, miewał często i od pierwszego razu, nie brały góry nad wykwintną uprzejmością obejścia. W uczuciach swoich dziwnie zamknięty, bojąc się ażeby ich nie poniewierać pokazując, nie śmiały, ludziom jednak udzielać się lubił, bez ich towarzystwa żyć nie mógł. W Paryżu przebywał codziennie w kilku domach, albo też wybierał jeden przynajmniej, z kolei co wieczór inny; miał dla siebie otwartych od dwudziestu do trzydziestu salonów, które umiał zabawić, zachwycać swoją osobą. Wyrwać Chopina ze sfery tych nadskakiwań i pieszczot, skazać go na życie jednostajna i w równej mierze pracowite — jego, pieszczocha księżniczek, hrabianek, było to pozbawić go warunków do egzystencyi mu niezbędnych.
Dumy posiadał tyle, ile potrzeba koniecznie, aby ludzie osobę jego cenili; swoją wartość artystyczną znał, ale jej nie przeceniał, a cudzą rad uznawał, przytem poczucie koleżeństwa w sztuce wysoko miał w sobie rozwinięte. Następujące zdarzenie najlepsze da o tem pojęcie.
Juliusz Schulhoff przybywszy jako młody i zupełnie nieznany artysta do Paryża. dowiedział się, iż cierpiący podówczas i nie łatwo z tego powodu przystępny Chopin, miał razu jednego zwiedzieć fabrykę fortepianów Mercier’a[170], dla przekonania się o wartości nowego wynalazku w celach transpozycyi dokonanego. Było to w roku 1844. Schnlhoff postanowił korzystać z tej okazyi dla osobistego poznania sławnego mistrza i niebawem znalazł się pomiędzy kilku osobami oczekującemi na jego przybycie. Wkrótce zjawił się Chopin w towarzystwie jednego ze swoich współziomków. W stosownej chwili, pewna z obecnych dam przedstawiła mu Schulhoffa. Kiedy tenże zapytał Chopina czy może przed nim coś zagrać, nudzony i zmuszany przez dyletantów wszelkiego rodzaju, tudzież kandydatów na artystów różnego wieku do słuchania podobnych popisów, Chopin skinął niechętnie głową na znak przyzwolenia. Schulhoff zasiadł do instrumentu, o który Chopin oparł się niedbale plecami. Ale podczas pierwszego zaraz preludiowania, odwrócił się twarzą do grającego. Schulhoff skomponował był właśnie swoje Allegro brillante en form de Sonate (Op. l), i takowe grać począł. Chopin, na którego oblicze wystąpił pewien rodzaj zdziwienia, coraz więcej przysuwał się do klawiatury, śledząc z zajęciem wykończoną i poetyczną grę młodego Czecha, nieszczędząc mu oznak zadowolenia. Kiedy Schulhoff skończył granie, Chopin podał mu rękę do uścisku, mówiąc: „Vous ètes un vrai artiste — un collêgue!“ W dniu następnym, gdy Schulhoff składając mistrzowi wizytę, prosił go o pozwolenie dedykowania sobie granego wczoraj utworu, tenże rozczulony takim dowodem uwielbienia i szacunku w przytomności kilku dam wyrzekł: „Je suis trés flatté de l’honneur que vous me faites“.
Przywykły od młodości do bywania w najlepszych towarzystwach, w najpierwszych domach, Chopin nabrał upodobania do elegancyi i komfortu. Lubił otaczać się drobnemi przedmiotami zbytku, lubił mieć wytworne meble, piękne dywany, kosztowne konsole, etażerki świecące mnóstwem pamiątkowych drobiazgów. Wiemy już jak przyjmował u siebie rodaków z kraju odwiedzających go w Paryżu. Czasami w domu swoim urządzał także dla przyjaciół istne lukullusowe kolacye. W takim razie bogate i do wyższych sfer arystokratycznych należące jego uczennice, miały sobie za obowiązek posyłać mu w tym celu kolejno najkosztowniejsze porcelanowe na kilkanaście osób nakrycia. Gdy pewnego razu przyszła kolej na żonę ambassadora austryackiego, pani ta posłała mu serwis, który atoli wydał się Chopinowi zbyt skromnym, nie odpowiednim jego w tym względzie życzeniu. Poleciwszy więc służbie która go przyniosła odnieść z podziękowaniem napowrót, sam udał się zaraz do jednego z pierwszych magazynów porcelany i zakupił najwspanialszy i najdroższy serwis jaki tam znalazł.
Ubierał się zawsze wytwornie, w suknie robione u najlepszych krawców paryskich; zaniedbanie bowiem w stroju u innych raziło go, swojemu zaś poświęcał szczególną na dobór barw i kroju troskliwość. Powiadają, że kiedy miał grać publicznie koncert, najprzód zamawiał u różnych krawców kilka fraków; przymierzał je po kolei i każdemu zawsze miał coś do zarzucenia. W ostatniej chwili brał najczęściej frak ucznia swego Gutmanna, który mu był za przestronny i w tym wychodził na estradę.
Dla biednych współrodaków, w pierwszych mianowicie latach pobytu we Francyi zostających bez utrzymania, był zawsze gotowym z pomocą; wspierał ich czem mógł, pieniędzmi, ubraniem. Jak dzieckiem jeszcze będąc rozpoczął zawód artystyczny od grania koncertu na ubogich, tak zakończył go takim samym uczynkiem w Londynie. Ta nawet gotowość niesienia zawsze pomocy nieszczęśliwym, poróżniła go z Karolem Lipińskim. Znakomity ten skrzypek przybywszy do Paryża 1835 roku, dał tam kilka koncertów, na które biegły tłumy publiczności. Gdy prośbie Chopina aby z nim wspólnie grał na biednych współrodaków, Lipiński odmówił, — wtedy Chopin uburzony, zerwał z nim wszelkie stosunki przyjaźni i nigdy ma tego darować nie mógł.
Na bazarach w hotelu Lambert, urządzanych w celu przyjścia w pomoc nędzą dotkniętym, Chopin zakupywał drobnostki za kilka set, za tysiące nawet franków. Szlachetność jego w tym względzie nie znała granic. W ogólności pieniądze cenił o tyle, o ile mógł je wydawać na swoje upodobania; myśl o zbieraniu ich na przyszłość, jak to mówią „na czarną godzinę“, nie powstała mu nigdy w głowie. Więc też nic dziwnego, iż umierając, nietylko że nie zostawił żadnego majątku, lecz jedynie same długi. Na pokrycie znacznych kosztów pogrzebu, przyjaciele jego złożyli pomiędzy sobą dobrowolna składkę, wystarczającą także na wystawienie odpowiedniego dla zmarłego mistrza na cmentarzu Péte-Lachaise pomnika[171], dla zaspokojenia zaś osobistych Chopina długów, postanowiono wszystkie po nim ruchomości wystawić na sprzedaż publiczną. Miss Stirling zakupiła umeblowanie dwóch salonów wraz z pamiątkami tamże się znajdującemi, któremi on za życia otaczać się lubił i urządziła u siebie w Szkocyi, pewien rodzaj Chopinowskiego muzeum. Pomiędzy innemi, znajdował się tam portret wielkiego artysty malowany przez przyjaciela jego Ary Schäffera; fortepian Pleyela, na którym Chopin zwykle grywał; filiżanka z serwskiej porcelany z napisem: „Offert pra Louie Philippe a Frédéric Chopin 1839;“ przepyszna i kunsztownie inkrustowana szkatułka podarowana przez Rotschilda; zbiór wszystkich wycinków z gazet francuskich i angielskich opisujących ostatnie chwile życia Chopina, albo poświęcających mu pełne hołdu i uznania pośmiertne wspomnienia, oprawne przez Miss Stirling w jedną książkę wraz z wizerunkiem grobowego pomnika; dalej nakrycia, dywany, fotele, poduszki, po większej części wyrabiane na kanwie rękami jego uczennic i rozmaite inne drobniejsze zbytku przedmioty. Umierając, zacna Szkotka przekazała testamentem, aby te wszystkie pamiątki oddać siostrze Chopina. Jakoż w roku 1858 nadeszły do Warszawy wraz z funduszem 2000 franków, przeznaczonym na pokrycie kosztów transportu i złożone zostały u pani Izabelli Barcińskiej, mieszkającej podówczas w pałacu Andrzeja Zamoyskiego, przy zbiegu ulic Nowego Świata i Krakowskiego Przedmieścia. W dniu 19 września 1863 roku, wszystkie te drogocenne pamiątki, wraz z własnoręcznemi listami Chopina pisywanemi przez ciąg całego życia do rodziny, tudzież innemi rzeczami należącemi do państwa Barcińskich, zniszczone zostały![172].
Lecz nie tyle zniszczenie pamiątek, raczej zatrata owych listów, bolesną nam być powinna, bo w nich był zawarty najdokładniejszy duchowy Chopina wizerunek. Wszystkie marzenia i aspiracye jego, doznane radości, zawody, rozczarowania, gorycze codziennej walki życia, tęsknota, miłość i poszanowanie dla wielkich spraw tego świata, dla ziemi na której się urodził i młodzieńcze swoje lata prze pędził, wszystko to dziwnie nie raz pięknym a dosadnym językiem kreślił. Szczególniej listy pisywane w epoce najpomyślniejszej i najświetniejszej jego artystycznych powodzeń w Paryżu, niesłychanie ciekawemi i zajmującemi były. Swoboda umysłu, puszczała wodze wrodzonego Chopinowi dowcipu, tryskającego z pod jego pióra, niby kaskada różnobarwnemi tęczy kolorami. Nikt od niego nie umiał trafniej oceniać i charakteryzować znakomitszych ludzi w sztukach, umiejętnościach lub polityce, a z którymi okoliczności zetknąć mu się dozwalały. W jednym pociągu jego pióra, więcej było nie raz prawdy i trafności sądu, aniżeli w setnych najstaranniej wystylizowanych komentarzach, ile że sąd ten pochodził z wewnętrznych, genialnej duszy jego wrażeń i poufnie tylko najbliższym swoim był udzielany.
W ogólności Chopin listów pisywać nie lubił; z wyjątkiem najpoufniejszych przyjaciół, potrzeba było szczególniejszego zbiegu okoliczności, aby obcy ludzie jaki taki list od niego otrzymać mogli. Tylko z rodziną zachowywał nieprzerwaną korespondencyę, która jednak od 1838 r. stawała się także coraz rzadszą. Powodem do tego głównym, była nielegalność stosunków z panią Sand, a przytem i choroba także. Nie śmiał on, znając surowe zasady moralności rodzicielskiego domu, donosić o sposobie, w jaki życie urządził, wolał pokrywać to milczeniem; ztąd przebijał widocznie w listach jego pewien ambaras, kłopot, zacierający ową szczerość poufnych zwierzeń, jakiemi wszystkie poprzednie listy tak wybitnie się odznaczały.
Zabawną to było rzeczą — powiada Liszt — być świadkiem zafrasowania jego, gdy otrzymał pisemne zaproszenie na objad, którego nie mógł lub nie miał ochoty przyjąć; wolał w takim razie iść przez kilka albo kilkanaście ulic i sam się ustnie wytłumaczyć, aniżeli piśmienną dawać odpowiedź.
Wraz z listami, lubił od czasu do czasu posyłać siostrom i siostrzenicom w podarunku rozmaite cacka, tudzież inne przedmioty modne francuskiego przemysłu. Cieszył się naprzód jak dziecko, myślą sprawienia im niespodzianki. Ale i on także cenił każdy dowód pamięci i przywiązania swej familii. Dzień, w którym list z Warszawy odebrał, był dlań jakby świątecznym. Nie dzielił z nikim swojej radości, lecz w domowem zaciszu poświęcał go wspomnieniom i pamięci ukochanych osób. Wszelkie upominki z domu rodzicielskiego odebrane, starannie przechowywał; najdrobniejsza od swoich otrzymana pamiątka, była mu drogą, nikomu jej nie dawał i nie lubił, kiedy ją brano do ręki dla obejrzenia.
W stosunkach osobistych, Chopin wylany dla przyjaciół, gotów dla nich zawsze do każdej przysługi, względem obcych, zachowywał się dosyć zimno i odpornie. Jeżeli spostrzegł, iż ktoś dlatego tylko znajomość z nim zabiera, lub zaprasza go do siebie, aby się mógł tem pochwalić, albo popisywać, umiał Chopin wnet takiej próżności koniec położyć. Pewien bogacz, co zaprosił go dlatego głównie na objad, aby później grą swoją gości mu zabawił, gdy zbyt natarczywie na niego nalegał, aby koniecznie zasiadł do fortepianu, Chopin wymawiając się, odpowiedział: „Ach panie, ja tak mało jadłem!“
A jednak, gdy miał przekonanie, iż gra jego może komu być istotnie przyjemną, jeżeli nią mógł wyświadczyć innym przysługę, wtedy daleki od myśli drożenia się nią, szczodrą ręką sypał skarby muzyki swojej. Znany historyk Louis Blanc, opisując śmierć Godfryda Cavaignac'a, bratanka sławnego generała, opowiada[173]: „iż krótko przed zgonem, chory wyraził chęć posłyszenia jeszcze raz muzyki. Louis Blanc znał osobiście Chopina, więc oświadczył, że pójdzie go zaraz odszukać i przyprowadzi, jeżeli tylko lekarz nie ma nic przeciwko temu. Gdy nawet sama pani Cavaignac dołączyła prośbę swoją, aby to jak najprędzej stać się mogło, Louis Blanc pobiegł do artysty, oświadczył o co idzie, a ten natychmiast oddał się pod jego rozkazy. Zaprowadził Chopina do komnaty, gdzie stał lichy fortepian. Gdy tenże grać począł, niebawem dało się słyszeć głośne łkanie. Godfryd w uniesieniu rozczulenia, które go ożywiło siłą niepożytą, uniósł się na łożu boleści z twarzą łzami zalaną. Zmięszany Chopin grać przestał. Pani Cavaignac schylona ku synowi, utkwiła w nim wzrok pytający pełen obawy. Chory siląc się na okazanie spokojności, uśmiechnął się i słabym głosem zawołał: „Niczego się nie obawiaj matko! To nic. Ach! Cóż to za piękna rzecz, ta muzyka, tak pojęta i oddana!“ [174].
Przejęty silnie od dzieciństwa zasadami religijnemi i z przekonania przywiązany do katolicyzmu, nigdy jednak przedmiotu tego zaczepiać nie lubił, dla siebie wiarę swoją chował. W dyskusyach o polityce, literaturze, mało także zazwyczaj brał udziału, przysłuchiwał się chętnie, lecz z osobistem zdaniem nikomu się nie narzucał. Tylko gdy dotknięto ukochanej mu sztuki, gdy ją zaczepiono, wtedy otwarcie występował do boju. Wyznawca romantyzmu, w walce o zapewnienie mu tryumfu, mianowicie w pierwszych latach pobytu swojego w Paryżu, dał niezłomne dowody silnych, wypróbowanych i wytrwałych na wszystko zasad, dowodzących szczerego w tym względzie przekonania.
Najgłówniejszymi przedstawicielami nowych w sztuce zasad i niejako naczelnikami szkoły romantycznej w dziedzinie muzyki, byli podówczas w Paryżu Berlioz i Liszt, najzdolniejsi, najzuchwalsi i najwytrwalsi ze wszystkich młodych ludzi, staczających walkę z klasycyzmem. Niebawem (1832 roku) i Chopin, przywykły już w ojczystym kraju do tej szermierki, przystąpił do nich i był jednym z tych, co najwięcej łożyli usiłowania, ażeby równie z niewolniczych starego stylu powijaków się wyzwolić, jaki szarlatanizm z pogardą odeprzeć. Gdy spostrzegł jednakże, iż wielu, z którymi szedł, niedosyć godnie postęp przedstawiali, niedosyć szczerze mu służyli, więcej dbając o wyzyskiwanie sztuki na korzyść własną, wtedy odsuwał się, zrywał wszelkie z nimi stosunki. Szczególniej wstręt w nim wzbudzała przesada, a nietylko nie znosił jej w muzyce, lecz i w malarstwie także. Naprzykład dzieła Michała Anioła przejmowały go dreszczem grozy; Rubensa cierpieć nie mógł, co więcej, dla prac jednego z poufalszych swoich przyjaciół, dla sławnego kolorysty Delacroix, był zawsze chłodnym, jednego nawet słowa uznania nie miał dla nich. Tamten znowu przeciwnie, wielbił i zachwycał się muzyką Chopina, przekładając ją nad wszystkie inne. Dziwna rzecz: najoryginalniejszy i najśmielszy duch poetyczny w sferach świata muzycznego, pozostał zimnym i obojętnym dla olśniewających świetnością farb utworów, jednego z najpierwszych mistrzów francuskiej szkoły!
Dla powodzenia dzieł własnych, Chopin nigdy nie uciekał się do sztucznych sposobów; w tym względzie zwykł był mawiać: „iż nie wątpi, że własna ich wewnętrzna wartość, dostatecznem jest ich zaleceniem, mniejsza zaś o to, czy je uznanie dziś, czy jutro spotka“. Nadzwyczajna troskliwość i staranność, z jaką pracował nad wykończeniem każdej swojej kompozycyi, była mu niejako tarczą przeciwko pociskom powierzchownej krytyki, zasadzającej głównie swoje zadanie na wyszukiwaniu błędów lub niedostatków w dziełach wystawionych na jej pastwę. Niejedną pracę Chopin wrzucił do kosza, uważając ją za niegodną wychodzenia na świat pod jego imieniem; chociaż wielu kompozytorów byłoby dumnych, z możności położenia swojego na jej drukowanej karcie.
Pomiędzy arcydziełami muzycznemi, Chopin uznawał przedewszystkiem to, co odpowiadało naturze i wymaganiom jego ducha, a w ocenieniu utworów największych nawet mistrzów, nie kierował się żadną naprzód ułożoną teoryą, ani też nie powtarzał oklepanych frazesów uświęconych zwyczajem lub opinią powszechną. Wychowany i wykształcony na mistrzach niemieckich, muzykę niemiecką najwyżej cenił. Händel, Gluck, Bach, Haydn i Mozart, byli dla niego ideałami doskonałości. Jakkolwiek korzył się przed potęgą geniuszu Beethovena, przecie namiętne, rozpaczliwe wybuchy uczuć tego tytana muzyki, jego kolosalnych form kontury, mniej były mu sympatyczne, aniżeli pełne słodyczy i nieporównanego wdzięku melodyjne pomysły Mozarta, ujęte zawsze w idealnej doskonałości formy. W połowie trzeciego dziesiątka bieżącego stulecia, dzieła Schuberta, a mianowicie jego pieśni, poczęły już zwracać uwagę publiczności paryskiej. Wzorem wszystkich nieuprzedzonych muzyków, Chopin zachwycał się pięknością i bogactwem melodyjnem tego, mało cenionego za życia kompozytora: zarzucał mu tylko, iż fantazyi swojej nie umiał zawsze utrzymać w należytych granicach i rozwlekłością osłabiał często rozkosz powstającą z ich słuchania.
W pierwszych czasach pobytu Chopina w Paryżu, kiedy poczęto go już wyróżniać z pośród tłumu artystów muzycznych, dziwne o pochodzeniu jego wieści krążyły. Jedni uważali go za Niemca, inni, których francuskie brzmienie nazwiska w błąd wprowadzało, mieli go za Francuza. Chopin przy każdej sposobności protestował silnie przeciwko temu i z dumą oświadczał wszystkim, iż jest Polakiem. „Każdy jego czyn, każde zresztą słowo, było najjawniejszym narodowości polskiej objawem. Okazywał on to nietylko ofiarnością, nietylko dobrowolnem dzieleniem losu z wspólnikami, ale i wyborem przyjaciół, pierwszeństwem okazywanem uczniom i uczennicom rodaczkom, stroniąc przytem od próżnej słów szermierki i czczych rozpraw o miłości rzeczy swojskich. Lubo przez ojca pochodzenia francuskiego, lubo władał dosyć biegle tym językiem, jednak wybitniej od niejednego Polaka odrębnością swoją narodową się odróżniał. Jak czerpał swe natchnienie z pieśni ludu, tak lubił naśladować zwroty mowy jego, a w chwilach wesołości, rubaszną prostotę jego doskonale udawał. W kółkach poufnych, mianowicie gdy dusze słuchaczy po jego grze na smutniejszą nastrojone były nutę, rozpogadzał zasępione czoła, udając mowę chłopską Mazurów albo Krakowiaków. Język polski miłował i cenił wyżej nad wszystkie inne. W rozmowie z cudzoziemcami, ilekroć rozprawiano o zaletach języków nowożytnych i porównywano względną ich wartość, pod niebiosa wynosił język macierzysty, nie mogąc się nachwalić jego dźwięczności, sławiąc dosadność, bogactwo i obrazowość jego wyrażeń, tudzież pieszczotliwość połączoną z męzką siłą i dzielnością[175].
Do charakterystyki wewnętrznego usposobienia Chopina, musimy tu jeszcze dodać, iż był w wysokim stopniu przesądnym; siódemki, trzynastki znosić nie mógł; w poniedziałki i piątki, nigdy nic ważniejszego nie rozpoczynał, gdyż miał przekonanie, podzielane zresztą przez wielką liczbę naszych współziomków, iż to są dnie nieszczęśliwe, feralne, w których nic pomyślnego udać się nie może.
Od czasu, jak Chopin przestał występować z publicznemi koncertami, głównem jego zajęciem obok kompozycyi, było dawanie lekcyj na fortepianie. Stanowisko, jakie sobie zdobył w świecie muzycznym, tudzież w najpierwszych salonach paryskich, uczyniło go upragnionym i pożądanym przewodnikiem w nauce gry na instrumencie; mianowicie kobiety, należące do sfer arystokratycznych, miały sobie za obowiązek brania lekcyj tylko od Chopina. Pomiędzy uczennicami rodaczkami odznaczały się: Księżna Marcellina z Radziwiłłów Czartoryska, hr. Delfina Potocka z domu Komarówna i siostra jej ks. Beauvau, hr. Paulina Platerówna, hr. Czosnowska, pani Rosengart-Zaleska, Emilia Hofmanówna, bar. Bronicka, panna Konstancya Dorville, urodzona w Warszawie, córka profesora języka francuskiego, i kilka innych. Z uczennic obcego pochodzenia, należy nam wymienić: bar. C. Rothschild, panią Kalergis z domu hr. Nesselrode, później Muchanowowę, panny Emmę i Laurę Harsford, pannę Karolinę Hartmann, pannę Meara później Dubois, Irlandkę, pannę J. W. Stirling, pannę Elizę Gavard, hr. Angoult, ks. Souzzo, hr. Appony, ks. Czerniszew, bar. Est, pannę Caraman, pannę Maberly, hr. Perthuis, z której rodziną Chopin był bardzo zaprzyjaźniony, hr. Lobau, hr. Fürstenstein, wreszcie pannę Müller, którą obdarzał szczególną swoją życzliwością i ofiarował jej Allegro de Concert Op. 46 i t. p.
Uczeń zgłaszający się do Chopina, musiał posiadać mechanizm do pewnego stopnia rozwinięty, jednak pod jego kierunkiem, każdy poczynał od Clementi’ego Gradus ad Parnassum. Posiadając dużo wrodzonej wyrozumiałości, nie łatwo zniechęcał się niepojętnością uczniów. W późniejszych dopiero czasach, gdy nerwy jego skutkiem wzmagającej się choroby doszły do wysokiego stopnia rozdrażnienia, gniewali go zaniedbujący się uczniowie. Wtedy bywały chwile, że latały po powietrzu kartki kajetów muzycznych, a o uszy ucznia obijały się cierpkie słowa niezadowolenia. Wtedy ta słaba ręka na pozór, kruszyła ołówki, uderzała silnie o instrument. Ale wybuch gniewu trwał tylko moment; łza w oczach ofiary, gniew mistrza natychmiast uśmierzała, a dobre jego serce szukało sposobu wynagrodzenia wyrządzonej krzywdy[176].
Niezmierna czułość jego nerwów, stawała się powodem, iż w uderzeniu w klawisze, dopuszczał siłę nierównie mniejszą od tej, która u innych fortepianistów, szczególniej u Liszta, była w zwyczaju. Ztąd to pierwsze lekcye stawały się dla uczniów Chopina istnemi męczarniami. Sam posiadał palce swoje w grze zawsze wyciągnięte poziomo, któremi więcej zdawał się głaskać, niż uderzać w klawisze. Pomimo to, w potrzebie umiał wydobywać z instrumentu tony silne, jędrne i mylą się bardzo ci wszyscy, co przypuszczają, że gra jego była zawsze miękką, delikatną. Później, gdy brakło mu już sił fizycznych do oddawania ustępów energiczniejszych, oczywiście nie był w stanie potężniejszego brzmienia tonów wydobywać, lecz w młodości znajdowała się siła i ogień w grze, gdzie tego zachodziła potrzeba, lubo ich nigdy nie nadużywał.
Dla osiągnienia delikatnego i miękkiego uderzenia, Chopin posiadał własny system egzercytowania gamm, począwszy od piano aż do fortissimo, od legato do staccato i to z akcentowaniem co drugi, trzeci, albo czwarty ton. Nie ulega wątpliwości, iż taka metoda, musiała zapewniać palcom ogromną swobodę, niezawisłość i równość w dotykaniu czyli uderzaniu w klawisze. To też każde uderzenie aksamitnych palców Chopina, posiadało czarujący urok, jemu tylko właściwy, a każdy ton — pisze jeden z jego uczniów[177] — był produktem najwyszukańszego smaku. Ozdoby i upiększenia jego, przypominały najprzeźroczystsze filgranowe przedmioty, najdelikatniejsze wyroby brabanckich koronek. Dla siebie grywał zwykle tylko Bacha; nuty tego kompozytora leżały zawsze na pulpicie jego instrumentu. Zapytany razu jednego przez Lenza, czy dużo się egzercytuje przed daniem koncertu? Chopin odpowiedział: „Ach, jest to dla mnie chwila straszna; nie cierpię występować publicznie. Lecz cóż czynić, muszę czasami; to należy do mojego zawodu. Na dwa tygodnie przed koncertem zamykam się w domu i gram tylko Bacha. Oto całe moje przygotowanie; kompozycyj moich nie egzercytuje wcale“.
Odrębną jemu tylko właściwą cechą gry, było tempo rubato. Chopin utrzymywał bas w spokojnej i jednostajnej miarze taktu, podczas gdy prawa ręka swobodnie z taktem igrać się zdawała, zbliżając się doń i oddalając naprzemian. „Lewa ręka — mawiał — ma być niejako kapellmistrzem; ani na chwilę zachwiać się nie powinna“. Liszt tak opisuje ten Chopina sposób grania ad libitum: „On pierwszy w wykonywaniu swoich utworów, umiał przedziwnie uwydatniać ten właśnie rodzaj falowania melodyi, przelewając ja niby czółenko gibkie po nad grzmiącą tonią. W rękopismach oznaczał to nazwą tempo rubato, niby miarą czasu odkradaną, podrywaną a giętką i omdlewającą zarazem — słowem chwiejną, na wzór płomienia podającego się powiewom. W następstwie zaniechał zamieszczać to objaśnienie w przekonaniu: że przy jakiej takiej przenikliwości, każdy z łatwością sam już trafi do tej raz na zawsze ustanowionej przez niego nieregularnej reguły. Z tego wypada, że wszystkie bez wyjątku kompozycye Chopina, wykonywać należy owym kołysanym wybitnie trybem, którego tajemnicy niepodobna prawie pochwycić tym, którzy samego mistrza grającego często nie słyszeli. Owszem — uczniom nawet swoim z wielką pilnością sposób grania ten zalecał, a zwłaszcza też ziomkom, którym osobliwie życzył sobie go przekazać“.
Dopóki Chopin był zdrów i silny, grywał na instrumentach Erarda. Od czasu jednak, gdy przyjaciel jego Kamill Pleyel, ofiarował mu w prezencie fortepian swego wyrobu, zalecający się metalicznym dźwiękiem i lekkością klawiatury, przestał grywać na instrumentach z innych fabryk pochodzących, bardzo rzadko w tym celu ich używał. Dlatego też, w domach, w których miał zamiar uroczyściej z grą wystąpić, starał się zawsze, aby tam zastał albo swój własny, albo przynajmniej inny, lecz koniecznie pleyelowski fortepian. „Quand je suis mal disposé — mawiał Chopin — je joue sur un piano d`Erard et j'y trouve facilement un son fait. Mais quand je me sens en verve et assez fort, pour trouver mon propre son à moi, il me faut un piano de Pleyel“.
Wielka liczba osób zgłaszająca się do Chopina o lekcye, a nieposiadająca odpowiednich do muzyki zdolności, uczyniła go trudnym i oględnym w przyjmowaniu uczniów. Ale gdzie widział szczerą chęć i prawdziwy talent, tam gotów był zawsze udzielać swojej pomocy.
Z uczniów największe zdolności okazujących, był młody Filtsch, Węgier z urodzenia; Chopin wiele sobie po nim obiecywał. Zbyt wczesna śmierć zabierając tego młodzieńca ze świata, najboleśniejsze na mistrzu uczyniła wrażenie. Była to w istocie dla Chopina strata ogromna, niepowetowana. O Filtschu miał w pewnem towarzystwie Liszt powiedzieć: „Skoro ten mały rozpocznie podróże swoje artystyczne po Europie, ja mój kram zamknę“. Drugim ulubionym uczniem naszego mistrza był Gutmann. Imponował on siłą fizyczną, a pomimo to, Chopin, świadczy Lenz, wynosił go pod niebiosa i wysławiał jako tego, który najlepiej wnikał W intencye kompozytorskie Chopina. Do lepszych uczniów należeli jeszcze: Gunsberg, młody izraelita, zmarły zbyt wcześnie w Pau z choroby piersiowej, Teleffsen Norwegczyk, Jerzy Mathias, obecnie profesor W Konserwatoryum paryskiem, Karol Mikuli, dyrektor Towarzystwa muzycznego we Lwowie, Kazimierz Werenik, warszawianin, zmarły 1859 roku w Petersburgu, Ludwik Makomaski, Napoleon Orda, wreszcie Gustaw Schumann, bardzo wysoko ceniony w Berlinie fortepianista.
Dla młodych artystów z Polski przybywających, Chopin był zawsze niezmiernie uprzejmy i gotowy do wszelkich dla nich przysług. To nawet stało się powodem, iż wielu bawiących tylko czas jakiś w Paryżu, chcąc nadać sobie większą powagę i wziętość, mieniło się być uczniami jego, chociaż on ich wcale nie znal i nie widział. A gdy się zapytywano Chopina, czy ten lub ów był istotnie jego uczniem, odpowiadał: „nie znam go, nie dawałem mu nigdy lekcyj; lecz jeżeli biedakowi potrzeba uchodzić za mojego ucznia, dajcie mu pokój, niech nim będzie“.
Dodajmy jeszcze na koniec, że Chopin sumiennie pojmował i spełniał zawsze swoje nauczycielskie obowiązki. Lekcyj nie dawał więcej jak cztery lub pięć dziennie, przez wzgląd na swoje zdrowie; ale tych nie opuszczał, chyba w razie, gdy kto ze znajomych lub przyjaciół z Polski go odwiedził, albo w przypadku choroby. Dla wielkich odległości mieszkań, zmuszonym był w początkach pobytu w Paryżu najmować sobie kabrjolet; później, gdy skutkiem utraty zdrowia dochody zmniejszać się poczęły, nie mógł sobie tego już pozwalać, więc posyłano po niego powozy. W ostatnich latach, uczniowie i uczennice do jego mieszkania przychodzili na lekcye. Wreszcie, gdy już tak dalece upadł na siłach, że z trudnością tylko mógł siedzieć, w ten sposób udzielał nauki, że w czasie lekcyi leżał na sofie mając przed sobą pianino, przy drugim zaś instrumencie opodal, siedział uczeń i grał co należało. Skoro miejsce jakie źle, lub nie po myśli jego wykonanem zostało, unosił się na sofie, wskazał jak powinno być odegrane i znów się pokładał[178].
Studya swoje i uwagi nad naturą gry fortepianowej, owoce długoletnich doświadczeń i spostrzeżeń uczynionych na polu nauczycielstwa, zamyślał Chopin złożyć w teoretycznem dziele; wspomina nawet o niem w jednym z listów do Fontany. Lecz niewiele tylko arkuszy Méthode des méthodes (tak bowiem to dzieło nazywał) napisawszy, w przystępie jakiegoś upadku na duchu i zwątpienia, krótko przed śmiercią, zniszczył go — spalił!

ROZDZIAŁ VII.
Chopin jako kompozytor. — Jego dzieła.

Jako kompozytor, w sferze sztuki muzycznej, Chopin zajmuje odrębne a wielkiego znaczenia stanowisko. Ograniczając się do jednego tylko instrumentu, zdaniem kompetentnych sędziów, okazał się on nie tylko wykształconym artystą, lecz zarazem prawdziwym poetą, którego utwory na polu literatury fortepianowej taki wpływ wywarły, jak Heinego w poezyi. Umieli oni obydwa w drobnej formie, przedstawiać skończone a głębokie uczuć obrazy, z tą jednak różnicą, iż wrodzony sceptycyzm i sarkazm Heinego, działa na duszę ujemnie, rozkładowo, podczas kiedy pełna szczytnej harmonii natura Chopina, w miniaturowych nawet formach swojej twórczości, upływa dodatnio. zbawiennie, uspakajająco.
„Za dni naszych (mówi słusznie Liszt), nadtośmy nawykli tych jedynie za wielkich kompozytorów uważać, którzy co najmniej kilka oper, kilka oratorjów i symfonij stworzyli; zkądinąd znowu zdaje się nam: że kompozytor uzdolniony jest do wszystkiego, a czasem nawet więcej niż do wszystkiego! Pojęcie to, mimo swego rozpowszechnienia, bardzo wątłą ma zasadę. Nie myślę ja uwłaczać sławie, która zwycięzką stopą wkroczyła w zakres epopei lub dramatu; radbym tylko: żeby w dziedzinie muzyki, co do wartości, bez względu na rozmiary, te same obowiązywały prawa którym podlegają inne sztuki piękne. Tak w malarstwie naprzykład, obraz nie więcej dwadzieścia cali czworobocznych duży, jeśli to jest Widzenie Eziechela Rafaelowskie, lub Cmentarz Ruysdala, nie wart-że sto razy więcej, jak ogromne niejedno płótno, niechby nawet Rubensa lub Tintoretta? W literaturze, Béranger, mniej-ze przeto jest poetą, że myśl swoją w lekkiej wyśpiewał formie? Petrarka, czyliż nieśmiertelności swojej nie zawdzięcza Sonetom; o jego zaś klassycznej Afryce, czyż dziś komu co wiadomo? Z tych względów, nie ulega wątpliwości, że i w muzyce, prędzej czy później, zniknąć muszą przesądy, które dotąd nie tyle uwzględniają sposoby i stopień potęgi wypowiedzenia myśli, ile środki do tego użyte, tak, że pierwszy lepszy kompozytor, przedniejsze dziś miejsce trzyma przed Franciszkiem Schubertem dla tego, że jest autorem gładkich mniej więcej melodyi, wciągniętych w partytury oper zaledwie zasługujących na wspomnienie. „Przesądy podobne, muszą znikać pomału, w miarę jak w sztuce muzycznej, talenta wszelkiego rodzaju i kierunku, należycie ocenianemi będą, bez względu na szerokość form, na jakość środków, jakiemi poetyczne uczucia swoje wyrażają
Za dalekoby nas zawiodło, gdybyśmy chcieli wszystkie Chopina utwory, których wykaz ułożony podług liczebnej kolei a załączony na końcu niniejszego dzieła, szczegółowo rozbierać, bo musielibyśmy osobną chyba książkę napisać. Wystarczy zdaniem naszem, jeżeli rzucając na takowe ogólny pogląd, poświęcimy więcej nieco uwagi na te mianowicie kompozycye, w których geniusz naszego artysty, najwydatniej nam się objawia. Przedewszystkiem, uważamy za rzecz ważną i konieczną, zastanowić się nad epoką, W której Chopin począł tworzyć swoje dzieła, bo tym sposobem zdołamy właściwie ich wewnętrzną a istotną charakterystykę i wartość ocenić.
Epoka ta poczynając się od Kongresu Wiedeńskiego, odznaczała się regulowaniem politycznych stosunków międzynarodowych, wzburzonych do gruntu długiemi a nieustannemi wojnami. Nastała więc pozorna w Europie cisza, ludzie pełną piersią oddychać poczęli, budując wszędzie na gruzach ogólnego zniszczenia, nowy porządek rzeczy. To spowodowało ich do bliższego rozpatrzenia i ocenienia własnych zasobów; poczęto je oczyszczać z obcych wpływów i naleciałości. Na polu historyi, filozofii, sztuk, powstał ruch, jakiego przedtem nigdy nie widziano; pojawił się szereg uczonych, poetów, artystów, zwracających na siebie ogólną ludzkości uwagę, którą dotąd poświęcano jedynie dyplomatom albo wojownikom. Młodzież przestawszy biedz pod sztandary wojskowe, z zapałem właściwym sobie poczęła szukać odznaczenia i sławy w naukach, poezyi, literaturze i sztukach pięknych[179].
U nas w Polsce, mniej więcej to samo się działo. Naród wycieńczony wojnami napoleońskiemi, krzątał się gorliwie około zagojenia ciężkich ran, wskrzeszenia oświaty, literatury, sztuk. Zrozumiano, że z ustanowieniem nowego politycznego i socyalnego porządku rzeczy, literatura tak jak to już w Niemczech i innych krajach nastąpiło, powinna w życiu ludu, w tradycyach przeszłości szukać dla siebie soków żywotnych; że narodowość poezyi zasadza się na wypowiedzeniu uczuć, pojęć i dążeń całego społeczeństwa, że wreszcie klassyczna forma nie da się pogodzić z narodową treści odrębnością. Za przykładem kilku gorliwych zbieraczy pieśni, podań i przysłów ludu polskiego, poczęto zajmować się przekładem takich-że skarbów innych narodów. Nowe pojęcia estetyczne i nowy kierunek poetyczny, miały u nas jednego tylko przedstawiciela w ówczesnym świecie literacko-naukowym, — w Kaźmirzu Brodzińskim. Jako professor literatury polskiej w uniwersytecie warszawskim i członek Towarzystwa Przyjaciół Nauk, nie mógł on występować wprost przeciw zasadom wyznawanym przez swoich uczonych kolegów do szkoły klassyków należących, lecz unikając walki z nimi, poprzestawał na wygłaszaniu z katedry i przez rozprawy umieszczane w czasopismach naukowych, nowych pojęć estetycznych na Kancie i Schillerze opartych, tudzież na objaśnianiu zarówno dziejów literatury polskiej, jak i teoryi poezyi na podstawie zasad szkoły romantycznej. Wkrótce potem, grono utalentowanej młodzieży stanęło pod jego sztandarem; rozpoczęła się walka tak nazwanych romantyków z klassykami; walka zawzięta, podniecająca namiętnie umysły. Z jednej strony stanęli do niej wyznawcy dawnych w literaturze zasad, z drugiej młodzież gorącego ducha, jak: Bohdan Zaleski, Seweryn Goszczyński, Antoni Malczewski, Stefan Witwicki, Maurycy Gosławski, później Słowacki i Zygmunt Krasiński. Największy z naszych poetów Mickiewicz, wsparty wpływem Lelewela i Brodzińskiego, stanąwszy na czele romantycznej szkoły i krusząc przestarzałe formy klassycyzmu, najwięcej się przyczynił do utrwalenia zwycięztwa nowej poezyi, pojmującej swój stosunek do ogółu społeczności.
Otóż Chopin znalazł się właśnie w najgorętszej epoce tej walki, gdy poczuł w sobie potrzebę działalności twórczej na polu sztuki muzycznej. Żyjąc pośród młodzieży owianej silnie duchem Bajronizmu, rozmiłowanej w poezyi ludowej i wprowadzającej ją na widownie literatury, on sam także w pieśniach ludu, szukał wzorów na wypowiedzenie natchnień swoich, szukał form, aby melodyom sielskim nadać wyższe artystyczne znaczenie, aby je utrwalić na zawsze w dziedzinie sztuki muzycznej. I w samej rzeczy, udało mu się to najzupełniej. On lepiej od innych narodowych kompozytorów, z powodu iż posługuje się środkami przystępniejszemi, może cudzoziemcom dać wyobrażenie o tem natchnieniu oryginalnem, smętnem, a tak wybitnie rodzimem, własnem, które jest cechą poezyi polskiej, bo tem samem natchnieniem ożywiona i przejęta jest jego muzyka, będąca zarazem uzupełnieniem i tłumaczem tej poezyi. „To też w historyi naszego porozbiorowego życia“ — powiada Stanisław Tarnowski — „ma ona swoje wielkie znaczenie i wielką zasługę, a reprezentuje go tak chlubnie, że sobie i nam zjednała sławę i prawo obywatelstwa w państwie muzyki, któregośmy przed nią nie mieli: jest w swoich warunkach, odbiciem i wyrazem tego samego ducha, który wydał naszą poezyę.“ Dalej znakomity professor uniwersytetu Jagiellońskiego w tej sprawie pisze jeszcze co następuje[180]:
„Kiedy wojna była skończona, a Cezar wygnany, kiedy wszystkie ściany zawieszone były portretami Wellingtona i Blüchera z podpisem Salvatoribus mundi, mówi Musset w swojej poetycznie tak pięknej a psychologicznie tak bystrej diagnozie choroby wieku (Confessions d’un enfant du siécle Chap. 11.), wtedy na tych wszystkich gruzach zasiadło młode pokolenie posępne i zamyślone. Każde z tych dzieci miało w sobie tę krew gorącą, która się lała strugami po całym świecie, każde marzyło o śniegach Moskwy i piaskach Egiptu, każde miało w głowie cały świat marzeń, myśli i pragnień, a teraz gdzie spojrzeli w niebo czy na ziemię, wszystko było puste; ludzie dojrzali wątpili o wszystkiem, ludzie młodzi zaprzeczali wszystko, poeci opiewali rozpacz. Straszna beznadziejności jak morowe zaraza, zaczęła grasować po świecie.”
Tak tłumaczy poeta francuski współczesną sobie chorobliwą generacyę w swoim kraju i samego siebie; a jeżeli tam stosunki umysłowe i polityczne, o wiele przecie lepsze, wydały takie pokolenie posępne i chorobliwe, o ileż więcej usprawiedliwieni byli ci u nas, u których smutek przechodził w chorobliwą melancholię, a nadzieja w mistycyzm. Sama natura czulsza i miększa usposobiała ich łatwo do tego, a położenie ze wszystkich najsmutniejsze, najbardziej oddalone od tego co być powinno, dopomagało wrodzonej skłonności i rozwijało organizmy do zbytku czułe i drażliwe, skazane na to, żeby nigdy nie były w stałej i zupełnej równowadze. Owszem, możnaby raczej dziwić się, że ich nie było więcej, i że nie doszły do większej goryczy i zwątpienia.
I pośród takiego to prądu ducha, zjawia się Chopin obdarzony od natury organizacyą niezmiernie wrażliwą, delikatną, i rozpoczyna swój zawod artystyczny, kompozytorski. Jakże on mógł wesołą i szczęśliwą pieśń nucić, gdy smutek i tęsknota całego ówczesnego młodego pokolenia udzielała się duszy jego, wsiąkała w nią stopniowo, aby już pozostać na resztę życia? W pierwszych płodach jego muzy, spostrzegamy dosyć często jasne i pogodne myśli, będące zwierciadłem swobody jego umysłu, lecz w nich nawet, pośród słodyczy niewinnego uśmiechu, nie jedną już tęskną łzę dopatrzyć można.
Do rzędu takich, przedewszystkiem należy Rondo, jako dzieło pierwsze (Opus 1.), ofiarowane pani Linde, w układzie na 2 i 4 ręce, a wydane w Warszawie u Brzeziny w r. 1825. Jest ono najwidoczniejszym obrazem owego stanu duszy Chopina, przemawiającej do nas pogodną melodyą, jasną, żadnym dyssonansem nie zamąconą harmonią. W miarę atoli, jak duch jego twórczy się rozwijał, mężniał, a talent stawał się więcej niezależnym, samodzielnym, dzieła jego oblekały się właśnie owym kolorytem, przez współczesną mu generacyę do poezyi narodowej wniesionym. W Rondzie tem, przypomina nam się Hummel; lecz któryż z młodych artystów stawiających pierwsze kroki na polu kompozycyi muzycznej, nie ulega wpływom szkół i stylów, pod naciskiem których przychodzi mu talent swój rozwijać. Właśnie ciekawą jest tutaj rzeczą śledzić rozwój talentu Chopina, gdyż prawdę mówiąc, oprócz jednego Hummla, żaden z większych ówczesnych kompozytorów i wirtuozów, nie zdołał zakuć go w poddaństwo swoje. Nawet Hummlowi krótko tylko hołdował. Przyjął od niego system passażowania, co oprócz Ronda spotykamy jeszcze lubo coraz rzadziej, w innych pierwotnych Chopina dziełach jako to: w Polonezie na fortepian i wiolonczellę (Op. 3), w Sonacie C-moll (Op. 4) ofiarowanej Elsnerowi i w Triu (Op. 8), chociaż w wyborze głównych muzycznych pomysłów, w sposobie ich opracowania, przebija już widoczna cecha Chopina indywidualności. Za to w swoich Waryacyach z Don Juana, wyzwolił się prawie zupełnie z obcego wpływu i uwydatnił stanowczo oryginalność swojego twórczego geniuszu. Robert Schumann w roku 1831, a więc zaraz po wydaniu ich przez Haslingera, w czasopismie przez siebie redagowanem pod tytułem Allgemeine Musikalische Zeitung, wystąpił z gorącem tych Waryacyi uznaniem, wzywając wszystkich do odkrycia i skłonienia głowy przed nową, wschodzącą niespodzianie na horyzont sztuki muzycznej, gwiazdą. Imię autora było mu dotąd nieznanem, lecz zdziwiony wewnętrzną wartością i oryginalnością dzieła oznaczonego dopiero cyfrą 2-gą, szczególniej zastanawiając się nad Adagiem i Finałem, zawołał w zachwyceniu: „toż tu z każdego taktu geniusz wygląda!“
Tak w tem dziele, jako w Fantazyi z polskich pieśni i Krakowiaku, Chopin objawił nowość, śmiałość i niezależność twórczą nietylko w formie pomysłów melodyjnych, ale także technicznego ich opracowania, co od razu zjednało mu naczelne miejsce pomiędzy wszystkimi ówczesnymi kompozytorami. W nim łączy się młodzieńcza wytworność z uczuciem, wdzięk z energią, tęsknota z nadzieją i to w tak obszernym zakresie, iż zdaje się, jakoby źródło natchnień jego poetycznych, było nie wyczerpane. W samej rzeczy, bogactwo idei jest u niego tak wielkie, że nie powtarza nigdy głównego motywu, aby go nie ozdobić arabeską, lub też nowem harmonizowaniem nie upięknić. Bezwątpienia, pierwsze dzieła Chopina, są niejako objawem ówczesnych ogólnie muzykalnych tendencyi; musiał on się trzymać znanych, tradycyjnych form, aby się dostać do świątyni, w której zasiadali najwięksi mistrze gry fortepianowej. Lecz pomimo to, jakże już wiele nowych rzeczy świadczących o potędze jego twórczego talentu, miał on wnieść do tych form stężałych! Jego poetyczna fantazya, wciskała się głębiej, aniżeli to było w zwyczaju pomiędzy fortepianowymi kompozytorami; dążyła nieustannie do: „utworzenia sobie nowego świata“, pisał w liście do Elsnera. Chopin pośród gościńców gotowych, przez innych utorowanych, budował własną drogę i kroczył nią śmiało, nie w celu aby się wydać oryginalniejszym od innych, lecz z powodu: iż właśnie ta niezwykła oryginalność jego pomysłów, mimowiednie zmuszała go do tego.
W młodzieńczych latach swoich miał przekonanie, że dla każdej większej kompozycyi fortepianowej, należało mu uciekać się do pomocy orkiestry; później raz jeszcze tylko użył jej do Poloneza (Op. 22), którego główne zarysy utworzone zostały jeszcze w gnieździe rodzinnem, potem zaś zupełnie jej zaniechał. We władaniu materyałem orkiestrowym, widać u Chopina pewną nieśmiałość, pochodzącą może z braku umiejętnego rozporządzania naturą specyalnych instrumentów. Jedna wiolonczella ze wszystkich najwięcej go nęciła, najmocniej jego sympatyę sobie zyskała. Smętny jej dźwięk dziwnie harmonizował z własną jego naturą. Na wiolonczellę oprócz Poloneza (Op. 3), ułożył z Franchommem Duet z motywów Roberta Djabła, dzieło niepoślednich zalet, lecz duchowi mody poświęcone, następnie pod koniec życia Sonatę (Op. 65), której pierwsza część szeroko zarysowana, wspaniale i mistrzowsko pod względem tematycznym przeprowadzona, rzadkiej piękności cechami się odznacza.
Do rzędu dzieł układanych z towarzyszeniem orkiestry, wraz z wspomnionym już wyżej Polonezem, należą: Waryacye z Don Juana, Fantazya z polskich pieśni; Krakowiak, tudzież dwa Koncerta Op. 11 i 21. Ostatni utwór napisany w tonacyi F-moll, którego Larghetto jest jednym z najpoetyczniejszych ustępów, jakie istnieją w dziedzinie muzyki fortepianowej i często przez Chopina jako osobna całość grywanem, dwa razy autor instrumentować na orkiestrę musiał. Opuściwszy ostatecznie Warszawę, wszystkie orkiestrowe głosy gdzieś w drodze zagubił. Nim wziął się powtórnie do napisania nowego instrumentalnego akompaniamentu, upłynęło dosyć czasu i to nam tłumaczy, dlaczego ten Koncert, lubo wcześniej od Koncertu E-moll skomponowany, nosi przecie nazwę drugiego i w katalogu późniejszą znacznie cyfrą Op. 21 jest oznaczony. Jeżeli teraz do dzieł powyższych dodamy jeszcze Mazurki Op. 6 i 7, trzy Nocturna Op. 9, większa część Etiudów Op. 10 utworzonych jeszcze w Warszawie, więc pochodzących z młodzieńczej Chopina epoki, doprawdy zdumiewać się potrzeba nad bogactwem melodyi, harmonii, rytmów i modulacyj w nich się zawierających. Kiedy inni początkujący kompozytorowie, mniej lub więcej starają się naśladować pewne wzory, tutaj wszystko jest nowe, nad podziw oryginalne. Mimowiednie jest Chopin już założycielem nowej fortepianowej szkoły, która następnie tak wydatnie odróżniać się miała od wszystkich dotąd znanych i uprawianych. On ma zasługę, iż pierwszy wprowadził do tych dzieł owe passażowanie łamanych akordów (gebrohenen Accord Paasagen), dawniej używane tylko w położeniu ścieśnionem, rozprzestrzeniając, rozrzucając śmiało takowe po całej niemal klawiaturze. Tej nowości zawdzięczamy mnóstwo zajmujących odmian figuracyjnych, znajdujących się w Etiudach i Koncertach. Drugą osobliwością w kompozycyach naszego mistrza, jest właściwy mu rozkład odległości czyli interwałów, szczególniej tercyi ponad wyższą oktawę: powstaje ztąd dziwnie piękne brzmienie akordowe. tak często u niego napotykane. Akordy w rozrzuconej harmonii znachodzą się już nierzadko w kompozycyach fortepianowych M. Webera; może być, iż to spowodowało Chopina do dalszego posunięcia się w tej kwestyi, lecz co stanowi główną jego cechę, to wyzyskiwanie zmniejszenia szczególniej akordów septymowych. Na jedną jeszcze nowość musimy zwrócić uwagę: widzimy ją w Etiudzie As-dur numeru 10. Z harmonii zwyczajnego septymowego akordu, wychodzi nagle melodya na podstawie akordu kwart-sekstowego, czego dotąd żaden fortepianista nie śmiał uczynić, a co sprawia dziwnie czarowny efekt. Podobnego użyli później Schumann (Romance Fis-dur) i Mendelssohn (Lieder ohne Worte, zeszyt 2 Nr. 1); w nowszych zaś czasach, Wagner posługuje się często tą modulacyą w operach swoich.
I z takim to duchowym dobytkiem, wyjechał Chopin z ojczystego kraju na obczyznę. On sam nie domyślał się nawet jego rzeczywistej wartości i znaczenia. A jeżeli przypuścimy, iż talent twórczy naszego wielkiego artysty, rozwinął się później jeszcze nauką i doświadczeniem, to przecie ze względu na natchnienie, nie był nigdy świetniejszym i samodzielniejszym, jak w tych oto dopiero wspomnianych dziełach.
W miarę, jak one poczęły wychodzić w Niemczech z druku, krytyka, oparta na rutynowej tradycyi gry fortepianowej, uderzyła na alarm, wzywając do powstania przeciwko zuchwałemu nowatorowi. Element narodowy, cechujący wszystkie prawie dzieła naszego artysty, nadający im jeden jeszcze wdzięk więcej, przyprowadzał recenzentów berlińskich do wściekłości. Na ich czele Rellstab, redaktor muzycznego czasopisma Iris im Gebiete der Tonkunst, głosił, iż Chopina kompozycye, nie wyłączając nawet Koncertów, są tylko dobre do podarcia! (Compositionen nur zum Zerreissen gut). Schumann, co pierwszy z małą garstką olśnionych talentem młodego kompozytora, stanął w jego obronie, porównywa dowcipnie niefortunnych owych recenzentów, do legitymistycznego księcia Modeny, co nie chciał uznać Ludwika Filipa za króla Francuzów dlatego, iż tron, na którym zasiadał, powstał z łaski rewolucyi. Chopin nie pytał wprawdzie nikogo, ani też błagał o uznanie; był on kompozytorem z łaski bożej, ale właśnie to tak gniewało krytyków, gdyż mieli przekonanie, że bez ich uznania nikt nie mógł być wielkim artystą. Z owej umiej garstki pierwotnych wielbicieli Chopina, uformowała się później gmina, gmina ta następnie urosła do rozmiarów tak olbrzymich, że dzisiaj obejmuje cały świat muzykalny.
Pomiędzy dziełami na sam fortepian komponowanemi, Sonaty Chopina zajmują poważniejsze miejsce. Pierwsza z nich, wydana jako Opus 4, ujętą jest w formę klasyczną, lubo kompozytor nie może nas przekonać, aby jego uczucie w takiej formie swobodnie rozwijać się mogło. Najwięcej jeszcze zalet posiada część trzecia, ale i ona nawet nie zaspakaja nas w zupełności; jest w niej coś wymuszonego, wbrew zwyczajowi Chopina — naciąganego, ku czemu zapewne rytm 5/4 taktu niemało się przyczynia. Wyżej bez porównania stoi od niej Sonata B-moll (Op. 35). Bojaźliwość, jaką nacechowany jest pierwszy temat, stanowi szczęśliwy kontrast z tryskającym obfitością śpiewu drugim motywem, a zaś Marsz żałobny, zawierający się w tem dziele, mógł tylko stworzyć ten, w którego duszy odbiła się echem boleść i żałoba całej społeczności. Marsz ten wykonywany przez orkiestry, doszedł dzisiaj do nadzwyczajnej w świecie popularności. Sonata H-moll (Op. 58), pod względem uczucia najwięcej namiętna, z powodu świetnej swojej ornamentyki, wdzięczną jest do popisów koncertowych. W pierwszej części brak poniekąd jedności, brak spokoju w tematycznym ruchu; dopiero poczyna się on od miejsca, gdy wchodzi cudnej piękności kantilena D-dur. Ale jakże się temu dziwić, skoro bogactwo pomysłów jest w tej Sonacie tak obficie nagromadzone, że kompozytor z trudnością tylko zachować może w ich szafowania pewną miarę; najwidoczniej to czuć w Adagiu.
W ogólności Sonaty, jako wymagające ze względów formalnych ściślejszego opracowania, nie dają nam skończonego i dokładnego pojęcia o talencie twórczym Chopina. Chcieć i módz, są to rzeczy niezawsze z sobą idące w parze. Wola sama tutaj nie wystarcza, do tego potrzebne są inne jeszcze warunki, które z naturą Chopina, skłonną przeważnie do romantyzmu, nie zawsze się zgadzały. Więc wszędzie, gdzie tylko on wkraczał w dziedzinę klasycyzmu, tam myśl jego traciła właściwą sobie swobodę polotu; tryskająca werwą fantazya, szamotała się w walce z krępującemi ją form więzami.
Gdzie talent Chopina w całym blasku jaśnieje, to w formach tanecznych, ze szczególnem zamiłowaniem przez niego uprawianych: w Mazurach, Polonezach, Walcach, w Krakowiaku, Tarantelli i Bollerze. Tańcom tym on pierwszy dopiero nadał kształty i wdzięk prawdziwie idealny.
Z pomiędzy wielkiej liczby Mazurków, trudno zdecydować, któremu przyznać palmę pierwszeństwa. Narodowy ten taniec, o rytmie jednostajnym, ubogim i jak się zdawało pospolitym, gdy Chopin dotknął go czarodziejską ręką, podniósł się do godności poetycznej, o jakiej dotąd żadnemu z muzyków polskich się nie śniło. Mówiliśmy już poprzednio, z jakiem zajęciem przysłuchiwał i poił się tą pieśnią ludową, jak ją sobie przyswajał; oczyściwszy następnie rytm ze wszystkiego, co mogło być w nim trywialnem, gminnem, zatrzymał istotę rodzimego, narodowego ducha, opromienił poezyą własnej fantazyi i — oto powstał śliczny wieniec owych Mazurków wesołych lub smętnych, śmiejących się lub plączących. Wszystkie one nacechowane są mniej więcej uczuciem tęsknoty, będącej zresztą dominującem tłem usposobienia całej wspólnej Chopinowi generacyi.
Do najcharakterystyczniejszych pod względem rytmiczności, a piętnem melancholii opromienionych, należą: Op. 7 Nra 2 i 3, Op. 17 Nra 1 i 2, Op. 24 Nr. 2, Op. 30 Nr. 3, Op. 33 Nr. 4. Do najstaranniej pod względem kontrapunktycznym opracowanych, a jednak pełnych poetycznego uroku, zaliczamy: Op. 24 Nr. 4, Op. 50 Nr. 3 i Op. 63 Nr. 3. Największe przecie wrażenie czynią na nas te z Mazurków, w których kompozytor łączy z rytmem tanecznym pozornie wesołym, bezgraniczne prawie uczucie tęsknoty i rozpaczy. Typem ich jest z Opus 56 Nr. 2. Słuchając ich, mimowolnie powstaje pytanie, ażali ten, co je tworzył, nie używał wesołości za rodzaj narkotyku dla odurzenia siebie, aby następnie w tem głębszą jeszcze popaść żałobę i tęsknotę?
O początku Poloneza, krążą u nas rozmaite podania ludowe; — przytaczany z nich jedno:
Gdy po wygaśnięciu dynastyi Jagiellońskiej, Henryk Andegaweński, syn Katarzyny Medycyjskiej, co później panował na tronie francuskim pod imieniem Henryka III, został obrany 1573 roku królem polskim, przybył do Krakowa i przyjmował uroczyście na zamku przedniejszych przedstawicieli narodu, wtedy wszyscy, prowadząc za ręce małżonki swoje, defilowali przed nim, idąc poważnie krokiem miarowym, do taktu muzyce. Później, przy każdym obiorze na tron obcych książąt, zwyczaj ten się powtarzał, aż pomału, zamienił się w taniec polskim zwany, trwający w Europie szczególniej na dworach monarszych, aż do dnia dzisiejszego. W posuwistych ruchach Poloneza, jest wiele powagi i coś nawet rycerskiego, a w swych splotach, skrętach, odbijaniach, jak zauważano, był niejako odźwierciadlaniem publicznego gwarnego i ruchliwego życia dawnej szlachty polskiej. Tańczono Poloneza przy szabli, karabelą zwanej.
Pierwszy książe Michał Ogiński, a po nim Kurpiński, nadali Polonezom przez siebie komponowanym, pewien kształt artystyczny; następnie inni, obcy nawet, jak Beethoven, Schubert, Weber, Spohr i t. d., podnieśli takowe w sztuce muzycznej, czyniąc z nich dzieła, mogące służyć wirtuozom do popisów koncertowych. Aż nareszcie Chopin odział je bogatą idealnej poezyi szatą, niby gronostajowym płaszczem królewskim.
Polonezy jego można podzielić na dwie grupy: w pierwszej przeważają rytmy marcyalne, w drugiej zaś, właściwe Chopinowi uczucia melancholicznego marzenia; chociaż w obydwóch, pierwiastek szczero polski, głównym zawsze jest ich elementem. Do pierwszej grupy zaliczamy Polonezy A-dur (Op. 40 Nr. 1), Fis-moll (Op. 44) i As-dur (Op. 53). Pod względem charakterystyki narodowej, a przytem prostoty formy, Polonezowi A-dur nie wahamy się dać pierwszeństwa nad wszystkiemi innemi. Kraszewski tak o nim mówi: „Jest w tym tańcu coś tak poruszającego, tak elektryzującego, że kto się nie poczuje nim wstrząśniętym do głębi, nie ma w sobie kropli krwi polskiej. Jest to poemat przeszłości, butny, porywający, szorstki, a niesłychanie poetyczny. Ze wszystkich Polonezów Chopina, ten może najjaśniej przemawia do serca. Jest w nim pieśń wojenna, pochód weselny, coś pijanego i dumnego, a coś zarazem tak szlachetnego i wielkiego, że dzisiejsze pokolenie czuje się upokorzone i drobne, gdy go słucha. Mimo raźności i wesela... w końcu łzą skończyć go potrzeba“.
Najwznioślejszym i najśmielszym w poetyczne pomysły, jest Polonez Fis-moll, ofiarowany księżnie Beanvau. Główny temat, pełen ponurej barwy i hardego ducha, niespodzianie przerywa intermezzo, mazurkowego stylu. Cudowny efekt sprawia marzycielskie zakończenie tego ustępu: na długo wytrzymywanem cis prawej ręki, odzywa się, jak gdyby skarżąc, półton d, spadający ciężkim forszlagiem, dla podjęcia na nowo w lewej ręce energicznego tematu i rozprowadzenia go aż do najmożliwszego pianissimo.
Polonez As-dur, poważny, majestatyczny, zaliczamy do najświetniejszych dzieł Chopina. Jednej nocy siedząc sam w pokoju, grał dosyć długo dopiero co ukończony ten utwór. Chopin powstał z ciężkiej choroby, nerwy więc jego były jeszcze bardzo rozdrażnione. Zatopionemu całą duszą w swoje dzieło, nagle wydało się, iż drzwi rozwarły się na rozcież i wszedł niemi orszak marsowatych w strojach staroświeckich polskich postaci, dam w robronach i karnetach, a wszystko to zaczęło przed nim przeciągać poważnie, jak żeby tańcowało przy jego muzyce. I to go taką przejęło trwogą, że uciekł drugiemi drzwiami i już tej nocy do siebie nie wrócił, nie z obawy widm i strachów, lecz z obawy, aby się przywidzenie i hallucynacye nie powtórzyły[181]. Cóż dziwnego, że dzieło to zrobiło takie wrażenie na mistrzu, kiedy jego charakter wspaniały, pełen energii i majestatu tak jest uderzający, że nikt bez pewnego wzruszenia słuchać go nie może. Środkowa część, czyli niby Trio w tonie E-dur, wzrastając crescendo w figurze basowej, zdaje się istotnie zwiastować nadchodzące coraz bliżej szeregi zbrojnych rycerzy, albo tętent rumaków biegnących oświetloną blaskiem księżyca przestrzenią i unoszących ponurych i straszliwych jeźdzców swoich, pośród chrzęstu zbroi i brzęków mieczy, w jakieś tajemnicze sfery nieskończoności!... Utwór ten, jest najpiękniejszym kwiatem romantycznej Chopina fantazyi.
Drugą grupę wypełniają Polonezy Cis-moll i Es-moll (Op. 26], jako też C-moll (Op. 40 Nr. 2), wraz z trzema wydanemi przez Fontanę: B-moll, B-dur i F-moll (Op. 71). Szczególną subtelnością uczucia, odznaczają się dwa najpierw wymienione, a Dessauerowi ofiarowane. Pochodzą one z epoki, gdy twórca ich stał na szczycie wielkości kompozytorskiej, gdy duch jego opanował zupełnie formę najodpowiedniejszą swojej naturze. Mianowicie pierwszy Polonez Cis-moll, odznacza się nietylko nieporównanie szlachetną melodyą, lecz owe tak dumnie pomyślane naczelne tematy, rozpoczynające dzieło, zawierają w sobie rzadką siłę charakteru. Podczas, gdy pierwszy temat imponuje nam dumnym rytmicznym zapędem, łagodzonym czasami erotycznej pieśni motywem, łączy się z nim drugi temat, z dziwnym uporem przygniata wszelki objaw namiętnego uczucia ognistemi błyskawicami passażów prawej ręki, aż w końcu połączywszy się z główną Des-dur melodyą, uspokaja w słodkiej i niczem już niezamąconej harmonii, wzburzone miłości uczucie. Drugi zaś Polonez Es-moll, przedstawia nam obraz tak strasznej a tajemniczej grozy, tak ponuremi dźwięki do naszej duszy przemawia, tak okropne cierpień rozwija skargi, że do skreślenia ich, pióro nasze, czujemy, jest za słabe...
Pośrednie miejsce pomiędzy temi dwiema grupami, zajmuje Polonez fantastyczny (Polonaise-Fantaisie Op. 61). Przedstawia on koleje walk z losem, zakończone wspaniałym hymnem tryumfu.
Walce (Op. 18, 34, 42, 64, 69 i 70), raz z powodu swojej tanecznej formy, a potem z łatwości technicznej, dostępnej dla ogółu grających, największą w świecie międzynarodowym muzykalnym cieszą się popularnością. Pod względem sztuki, mniej od innych dzieł naszego mistrza zawierają w sobie rzeczy nowych a zajmujących. Atoli, chociaż gdzieniegdzie kontury rytmów tanecznych w nich się zacierają, tyle natomiast przebija z nich naturalnego wdzięku, tak świetnym zewnętrznym błyszczą blaskiem, iż śmiało można powiedzieć, że nikt z kompozytorów współczesnych takiemi salonowemi Walcami pochlubić się nie może. Do najpiękniejszych zaliczamy Walce A-moll i Cis-moll, bo z nich wieje tak właściwe Chopinowi melancholiczne uczucie.
Najoryginalszemi jego utworami są: Ballady i Scherza. Ballady Op. 23, 38, 47 i 52, zawierają w sobie tyle nowych rzeczy, mianowicie co do formy, że przez czas dosyć długi, krytycy niewiedzieli do jakiej kategoryi dzieł muzycznych zaliczać je należało. Niektórzy z nich, uważali takowe za pewien rodzaj Ronda, inni — a ci byli najbliżsi prawdy, za poetyczne opowiadania, za powieści, ku czemu podział nut na takty 6/4 i 6/8, szczególniej szczęśliwie do tego użytym został. Sam Chopin w czasie bytności swojej w Lipsku, zagadnięty przez Schumanna o znaczeniu Ballad, oświadczył, iż tej nazwy poetyczne utwory Mickiewicza, na ten pomysł go naprowadziły.
Pierwsza z nich w tonacyi G-moll (Op. 23), a, zarazem najwięcej upowszechniona, płonie ogniem dzikiej namiętności, podczas gdy druga i trzecia, zalecają się przeciwnie, piętnem idyllicznego charakteru. W czwartej Balladzie, kompozytor nagromadził tyle technicznych trudności, że to stało się główną przeszkodą do jej pomiędzy grającymi upowszechnienia. Krytyka niemiecka, z małemi bardzo wyjątkami, zapalczywie powstawała zrazu na te dzieła, zaprzeczając im wszelkich zalet. Ale później pomiarkowawszy się, pogodziła z niemi, zwłaszcza, że ani Chopin, ani ogół publiczności muzykalnej, nic sobie z jej wyroków nie robili. Prawda, że potrzeba być nie tylko wybornym wirtuozem, lecz zarazem głęboko czującym muzykiem, ażeby módz należycie wyrazić i uwydatnić wszystkie owe melodyjne, rytmiczne i harmonijne piękności, jakiemi się Ballady w wysokim stopniu zalecają.
To samo prawie co o Balladach, da się powiedzieć o Scherzach: przed Chopinem, nie istniały one wcale, a przynajmniej nie istniały jako dzieła niezależne, same w sobie skończone. On pierwszy dopiero, wprowadził jako takie do literatury fortepianowej, zaprawiwszy werwą humoru, humoru istnie Szekspirowskiego. Scherzo B-moll (Op. 31), cieszące się największym rozgłosem, w pierwszym zaraz temacie, wydaje się nieco ponuro, lecz nie wpadając jednak w melancholię, równa się prawie pod względem piękności, z pełnym wyrazu melodyjnym pomysłem w tonie A-dur. Ażeby należycie ocenić bogactwo passażów fortepianowych, tudzież śmiałość twórczego geniuszu Chopina, potrzeba wziąć na uwagę stan ogólny ówczesnej na tym instrumencie techniki i metody komponowania. Nietylko to Scherzo ale i trzy następne, są pod względem stylu fortepianowego tak nowe i tak świeże, iż można śmiało powiedzieć, że wyprzedziły czas swego ukazania się o jakie lat trzydzieści. Scherzo B-moll, H-moll i Cis-moll, mają jeszcze nad to coś demonicznego, dramatycznego w sobie, tylko czwarte E-dur, przedstawia pełne łagodności i niewysłowionej słodyczy oblicze.
Oceniając Scherza ze strony rytmicznej, widzimy w nich więcej swobody ducha, więcej śmiałości w wyrażaniu uczuć, aniżeli to ma miejsce w Mazurkach i Polonezach. Szeroko zaś nakreślone melodye środkowych tematów, tak piękne i tyle naturalnego wdzięku posiadające przekonywają nas, iż ta właśnie forma muzyczna wewnątrz: szlachetna, ciepłem poezyi promienną, zewnątrz: stanowcza, śmiała, zuchwała nawet, najlepiej przedstawia właściwości indywidualnego Chopina charakteru.
Do wzorów gotowych, które on spotkał na drodze początkowego swojego kompozytorskiego zawodu, należą Nocturna. Field pierwszy jest ich twórcą. Ale kiedy u niego Nocturn jest słodką i tkliwą pieśnią miłości, nuconą w ogrodzie. przy blasku księżyca, przez kochanka pewnego wzajemności; u Chopina pieśń ta, przybiera charakter tęsknego, namiętnego, niezaspokojonego pragnienia, połączonego ze skargą i żalem głębokim. Element dramatyczny wprowadzony do Nocturnów Chopina, nasuwa naszej wyobraźni zachwyconej dźwiękami tej muzyki, nie ogród osrebrzony promieniami księżycowego blasku, lecz błyszczące ostre szczyty gór, tudzież przepaście, jakiegoś nieznanego a tajemniczego krajobrazu. A jakież w nich bogactwo harmonijnych modulacyi, na które dotąd żaden z kompozytorów fortepianowych odważyć się nie śmiał! Pod tym względem, genialna twórczość naszego mistrza, jest prawdziwie zdumiewającą.
Do najszacowniejszych, zaliczamy Nocturn o tempie doppio movimento (Op. 15 nr. 2); pełen słodyczy Des-dur (Op. 27) aż do rozrzutności najdelikatniejszemi fioriturami ozdobiony; dalej G-moll (Op. 37), w którym akordowe tony przypominające formułę kościelną, zdają się nieść pociechę i napomnienie duszy, pogrążonej w głębokim żalu i na krawędzi ponuro rozwartego grobu stojącej. W Nocturnie (Op. 37 nr. 2), znajduje się ustęp środkowy (Mittelsatz), tak wzniośle piękny, o tak szczytnej i głębokiem uczuciem nacechowanej pieśni, że nie można go słuchać, aby nie uledz jakiemuś błogiemu rozrzewnieniu. Jest to bezwątpienia najśliczniejsza melodya, jaką Chopin kiedykolwiek stworzył. Nocturn C-moll (Op. 48 nr. 1), stylem oddalający się znacznie od tego rodzaju kreacyi, imponuje jednak potężnemi środkowego ustępu akordami. Oznaczony numerem 72, a pochodzący z roku 1827, nosi widocznie cechę młodzieńczej epoki kompozytora.
Kiedy Nocturny Chopina poczęły się na świecie pokazywać, znów krytycy rzucili się na takowe z zawziętością godną lepszej sprawy, krzycząc, że naśladuje Fielda, że z niego czerpie, tylko że jasne pomysły nauczyciela (bo miano Chopina za ucznia jego), mąci i zaciera dziwacznemi a rażącemi harmonii kombinacyami (?!) Chopin jak już wiemy, pisał w jednym z listów swoich o wiedeńczykach: „uczonych i czułych ująłem.“ Zdaje się, iż owi recenzenci, do żadnej z tych dwóch kategoryi publiczności nie należeli.
Preludya (Op. 28 i 45), równie jako cztery Impromptus (Op. 29, 36, 51 i 66), charakterem swoim po części skłaniają się ku Nocturnom, szczególniej bogate w modulacye Cis-moll, niestety mało upowszechnione, tudzież Preludium Des-dur (Op 28 nr. 15) i Impromptu Fis-dur (Op. 36), z cudownie pięknym motywem środkowym w tonacyi Cis-noll. Dzieła oznaczone Op. 29 i 51, wkraczają już w sferę Etiudów. Preludia (Op. 28 Nr. 1, 3, 8, 16, 19 i 23) są raczej szkicami pobieżnie rzuconemi, w których kompozytor pomimo szczupłych bardzo ram, niezmiernie zajmujące i cenne obrazki nam przedstawił; kilka z nich, a mianowicie: E-moll i H-moll, są istnemi drogocennemi perłami i wystarczają, aby imię swojego twórcy, jako prawdziwego poety, pozostało nieśmiertelnem na horyzoncie sztuki muzycznej.
Oddzielne i właściwe sobie w szeregu kreacyi Chopina zajmuje miejsce Kołysanka (Berceuse Op. 57). Marzycielska natura jego w tej tak skromnej, jednostajnej i monotonnej formie muzycznej, rozwinęła wieniec obrazków miniaturowego wprawdzie kształtu, lecz mimo to, zachwycających naiwnym wdziękiem swoim.
W ogólności, twórczość Chopina była doraźną, cudowną. Wynajdywał motywa nie szukając ich, bez trudu, bez mozołu. Skoro tylko zasiadł do fortepianu, natchnienie było zazwyczaj gotowe jak na zawołanie. Najpiękniejsze melodye wytryskiwały mu z pod palców, a raczej z duszy, której one były tylko tłumaczami, niby kwiaty w najpełniejszym rozkwicie. Czasami, na przechadzce nucił sobie; myśli jedna za drugą po głowie mu się przesuwały; wtedy śpiesznie wracał do domu, aby je wygrać i utrwalić na papierze. Lecz wtedy także poczynała się praca najmozolniejsza, najcięższa jaką kiedykolwiek widzieć się zdarzało. Był to szereg wysileń, wątpliwości i zżymań, by pochwycić na nowo, przypomnieć sobie jakiś szczegół utworzonego przedtem motywu. To co od razu ułożył, potem przy pisaniu zbyt drobnostkowo rozbierał lub ozdabiał, a niemożność przypomnienia sobie pomysłów w kształcie pierwotnym, niejednokrotnie do rozpaczy go doprowadzała. Pani George Sand, będąc częstym świadkiem tej walki samym z sobą, powiada, iż wtedy Chopin zamykał się w swoim pokoju na dzień cały, przepisywał i kreślił, aby nazajutrz to samo czynić z wytrwałością niesłychaną. Czasem kilka tygodni mozolił się nad jedną stronnicą, na to tylko, aby wrócić do pierwotnego pomysłu. Ależ za to, jak subtelne wykończenie artystyczne cechowało wszystkie jego dzieła!
W tem równie należy szukać tajemnicy, dla czego, pomimo nadzwyczajnej łatwości do tworzenia melodyi, tak mało stosunkowo napisał dzieł i tak rzadko je w świat puszczał. Porównywając ilość utworów w ciągu ostatnich lat kilku napisanych w Warszawie, z ilością dokonaną na obczyźnie, różnica ta będzie uderzającą, zwłaszcza, jeżeli weźmiemy na uwagę część ich orkiestrową, którą od czasu opuszczenia rodzinnego miasta, zupełnie zarzucił.
W dwóch zeszytach dzieł pośmiertnych Chopina, wydanych u Schlesingera w Berlinie i Gebethnera i Wolffa w Warszawie przez Fontaną, a zawierających: Fantaisie-Impromptu Op. 66, cztery Mazurki Op. 67, cztery Mazurki Op. 68, dwa Walce Op. 69, trzy Walce Op. 70, trzy Polonezy Op. 71, Nocturne, Marche funébre, trzy Ecossaises Op. 72, Rondo na 2 fortepiany Op. 73 i 16 polskich pieśni Op. 74; — dzieła powiększej części skreślone jeszcze w Warszawie, jakkolwiek godne nosić imię swojego twórcy, przecie nie przedstawiają zbyt wysokiej muzykalnej wartości. Sam zresztą Chopin, o ile nam wiadomo, miał także przekonanie, a nawet życzył sobie, aby po jego śmierci mogły być zniszczone. Jednakże Mazurki G-dur (Op. 67) i F-moll (Op. 68), zasługują na wyszczególnienie. Ostatni, senza-fine, skomponowany r. 1849 na krótko przed śmiercią, jest smutny, bardzo smutny, jak smutnem i bolesnem było w końcu życie jego. Ale nucąc ten śpiew łabędzi, jakby w tęsknocie za pieśnią rodzinną, na której szczęśliwe lata jego młodości wykołysane zostały, dowiódł, iż w ostatniej nawet godzinie życia pozostał wierny muzyce narodowej, wierny wspomnieniom swojego kraju!
Pieśni polskie w liczbie 16, Chopin tworzył bez żadnej artystycznej pretensyi, tworzył dla siebie, z niechcenia, wzruszony jedynie pięknością wierszy współecznych mu poetów. W taki to sposób powstały one w przeciągu czasu od 1824 do 1844 roku. Wiele z nich zaginęło, bo chwilę spisywania kompozytor odkładał pomimo próśb i nalegań przyjaciół; wiele śpiewanych jest dotąd w kraju, lubo o pochodzeniu ich nikt już dzisiaj nic pewnego powiedzieć nie może, a tylko na domysł autorstwo ich Chopinowi przypisywane bywa; do liczby takich, należy popularna niegdyś piosnka o Maju.
Są to skromne kwiatki, wyrosłe z ziarn ojczystej poezyi, na tkliwą Chopina duszę rzucone.

KONIEC.



WYKAZ DZIEŁ
CHOPINA
wydanych przez pierwotnych nakładców.

a) Dzieła oznaczone bieżącą biczbą porządkową (Opus), za życia autora wydane.
Opus Tytuł dzieła Wydawca
1.  Premier Rondeau (C-moll), pour le piano. Dédié à Mme. de Linde
Brzezina à Varsovie.
Schlesinger à Berlin.
2.  La ci carem la mano. (B-dur), varié pour le piano, avec accomp. d’Orchestre. Dédié à Mr. T. Woyciechowski Heslinger à Vienne.
3.  Introduction et Polonaise brillante (C-dur), pour piano et violoncelle.
Dédiées à Mr. Joseph Merk.
Mechetti à Vienne.
4.  Sonate (C-moll), pour le piano. Dédiée à Mr. Joseph Elsner Heslinger à Vienne.
Opus Tytuł dzieła Wydawca
5.  Rondeau à la Mazur (F-dur), pour le piano. Dédié à Mlle, la Comtesse Alexandrine de Moriolles.
Brzezina à Varsovie.
Hofmeister à Leipzig.
6.  Quarte Mazurkas (Fis-moll, Cis-moll, E-dur, Es-moll), pour le piano. Dédiées à Mlle, la Comtesse Pauline Plater Kistner à Leipzig.
7.  Cinq Marurkas (B-dur, A-moll, F-moll, As-dur, C-dur). Dédiées à Mr. Johns dtto
8.  Premier Trio (G-moll), pour piano, violon et violoncelle. Dédié à Mr. le Prince Antoine Radziwiłł dtto
9.  Trois Nocturnes (B-moll, Es-dur, H-dur). Dédié à Mme. Camille Playel. dtto
10.  Douze Grande Etudes (C-dur, A-moll, E-dur, Cis-moll, Ges-dur, Es-moll, C-dur, F-dur, F-moll, As-dur, Es-dur, C-moll). Dédiées à Mr. Fr. Liszt. dtto
11.  Grand Concerto (E-moll), pour le piano avec orchestre. Dédié à Mr. Fr. Kalkbrenner dtto
12.  Variations brillantes (B-dur) pour le piano sur le Rondeau favori de Ludovic de Hérold: „Jevends des Scapulaires“. Dédiées à Mlle. Emma Horsford. Breitkopf et Härtel
à Leipzig.
Opus Tytuł dzieła Wydawca
13.  Grande Fantaisie (A-dur), pour le piano, sur des airs polonais, avec orchestre. Dédiées à Mr. J. P. Pixis Kistner à Leipzig.
14.  Krakowiak, grand rondeau de Concert (F-dur), pour le piano, avec orchestre. Dédiées à Mme. la Princesse Adam Czartoryska dtto
15.  Tris Nocturnes (F-dur, Fis-dur G-moll), pourl le piano. Dédiés à Mr. Fred. Hiller. Breitkopf et Härtel
à Leipzig.
16.  Rondeau (Es-dur), pour le piano. Dédié à Mlle. Caroline Hartmann dtto
17.  Quatre Mazurkas (B-dur, E-mol, As-dur, A-moll). Dédiées à Mme. Lina Freppa dtto
18.  Grande Valse brillante (Es-dur). Dédiées à Mlle. Laura Horsford dtto
19.  Boléro (C-dur). Dédié à Mme. la Comtesse E. de Flauhault Peters à Leipzig.
20.  Premier Scherzo (H-moll). Dédié à Mr. T. Albrecht. Breitkopf et Härtel
à Leipzig.
21.  Second Concerto (F-moll) avec orchestre. Dédié à Mme. la Comtesse Delphine Potocka dtto
22.  Grande Polonaise brillante (Es-dur), precédée d’un Andante spianato avec orchestre. Dédiée à Mme. la Baron d’Est dtto
Opus Tytuł dzieła Wydawca
23.  Ballade (G-moll). Dédiée à Mr. le Baron de Stockhausen Breitkopf et Härtel
à Leipzig.
24.  Quarte Mazurkas (G-moll, C-dur, As-dur, B-moll). Dédiées à Mr. le Comte de Perthuis dtto
25.  Douze Etudes (As dur, F-moll, F-dur, A-moll, E-moll, Gis-moll, Cis-moll, Des-dur, Ges-dur, H-moll, A-moll, C-moll). Dédiées à Mme. la Comtesse d’Agoult dtto
26.  Deux Polonaises (Cis-moll, Es-moll). Dédiées à Mr. J. Dessauer dtto
27.  Deux Nocturnes (Cis-moll, Des-dur). Dédiés à Mme. la Comtesse d’Appony dtto
28.  Vingt quatre Préludes. Dédiés à Mr. J. C. Kessler dtto
29.  Impromptu (As-dur). Dédié à Mlle. la Comtesse de Lobau dtto
30.  Quatre Mazurkas (C-moll, H-moll, Des-dur, Cis-moll) dtto
31.  Deuxième Dcherzo (B-moll). Dédié à Mlle. la Comtesse Adèle de Fürstenstein dtto
32.  Deux Nocturnes (H-dur, As-dur). Dédiés à Mme. la Baronne de Billing Schlesinger à Berlin.
33.  Quatre Mazurkas (Gis-moll,
Opus Tytuł dzieła Wydawca
D-dur, C-dur, H-moll). Dédiées à Mlle. la Comtesse Mostowska Breitkopf et Härtel
à Leipzig.
34.  Trois Valses brillantes (As-dur, A-moll, F-dur) dtto
35.  Sonate (B-moll), avec une Marche funèbre dtto
36.  Deuxième Impromptu (Fis-dur) dtto
37.  Deux Nocturnes (G-moll, G-dur) dtto
38.  Deuxième Ballade (F-dur). Dédiée à Mr. Robert Schumann dtto
39.  Troisième Scherzo (Cis-moll). Dédié à Mr. A. Gutmann dtto
40.  Deux Polonaises (A-dur, C-moll). Dédiées à Mr. J. Fontana dtto
41.  Quatre mazurkas (Cis-moll, E-moll, H-dur, As-dur). Dédiées à Mr. E. Witwicki dtto
42.  Valse (As-dur) dtto
43.  Tarantelle (As-dur). Dédiée à Mr. Auguste Gathy Szubert et Comp.
à Leipzig.
44.  Polonaise (Fis-moll). Dédiée à Mme. la Princesse Charles de Beauvan Spina à Vienne.
45.  Prelude (Cis-moll). Dédiée à Mlle. la Princesse Elisabeth Czernicheff dtto
46.  Allegro de Concert (A-dur). Dédié à Mlle. F. Müller Breitkopf et Härtel
à Leipzig.
47.  Troisième Ballade (As-dur).
Opus Tytuł dzieła Wydawca
Dédiée à Mlle. P. de Noailles Breitkopf et Härtel
à Leipzig.
48.  Deux Nocturnes (C-moll, Fis-moll). Dédiés à Mlle. L. Duperré dtto
49.  Fantaisie (F-moll). Dédiée à Mme. la Princesse C. de Souzzo dtto
50.  Trois Mazurkas (G-dur, As-dur, Cis-moll). Dédiées à Mr. Léon Szmitkowski Spina à Vienne.
51.  Allegro vivace. Troisième Impromptu (Ges-dur). Dédié à Mme. la Comtesse Esterházy Hofmeister à Leipzig.
52.  Quatrième Ballade (F-moll). Dédiée à Mme. la Baronne C. de Rothschild Breitkopf et Härtel
à Leipzig.
53.  Huitième Polonaise (As-dur). Dédiée à Mr. A. Leo dtto
54.  Scherzo No. 4 (E-dur). Dédiée à Mlle. J. de Caraman dtto
55.  Deux Nocturnes (F-moll, Es-dur). Dédiés à Mlle. J. W. Stirling dtto
56.  Trois Mazurkas (A-moll, As-dur, Fis-moll). Dédiés à Mlle. C. Maberly dtto
57.  Berceuse (Des-dur). Dédiée à Mlle Elise Gavard dtto
58.  Sonate (H-moll). Dédiée à Mme la Comtesse E. de Perthuis dtto
Opus Tytuł dzieła Wydawca
59.  Trois Mazurkas (A-moll, As-dur, Fis-moll) Friedländer à Berlin.
60.  Barcarolle (Fis-dur). Dédiée à Mme. la Baronne de Stockhausen Breitkopf et Härtel
à Leipzig.
61.  Polonaise-Fantaisie (As-dur). Dédiée à Mme A. Veyret dtto
62.  Deux Nocturnes (H-dur E-dur). Dédiés à Mlle. R. de Könneritz dtto
63.  Trois Mazurkas (H-dur, F-moll, Cis-moll). Dédiées à Mme. la Comtesse L. Czosnowska dtto
64.  Trois Valses (Des-dur, Cis-moll, As-dur). No. 1. Dédiée à Mme. la Comtesse Potocka. No. 2. Dédiée à Mme. la Baronne de Rothschild. No. 3. Dédiée à Mme. la Baronne Bronicka dtto
65.  Sonate (G-moll), pour piano et violoncelle. Dédiée à Mr. A. Franchomme dtto





b) Dzieła pośmiertne.
Opus Tytuł dzieła Wydawca
66.  Fantaisie-Impromptu (Cis-moll) Schlesinger à Berlin.
67. Quatre Mazurkas (G-dur, skomponowany w roku 1835; G-moll, 1849; A-moll, 1846) dtto
68. Quatre Mazurkas (C-dur, 1830; A-moll, 1827; F-dur, 1830; F-moll, 1849) dtto
69. Deux Valses (F-moll, 1836; H-moll, 1829) dtto
70. Trois Valses (Ges-dur, 1835; F-moll, 1843; Des-dur, 1830) dtto
71. Trois Polonaises (D-moll, 1827; B-dur, 1828; F-moll, 1829) dtto
72. Nocturne (E-moll), 1827. Marche funèbre (C-moll, 1829) et trois Écossaises (D-dur, G-dur, Des-dur, 1830) dtto
73. Rondeau (C-dur), pour deux Pianos, 1828) dtto
74. Szesnaście polskich pieśnie do słów: Witwickiego, Mickiewicza, Zaleskiego i Krasińskiego
1. Życzenie (G-dur), Stefana Witwickiego
2. Wiosna (G-moll), tegoż.
Schlesinger w Berlinie, Gebethner i Wolff w Warszawie.
Opus Tytuł dzieła Wydawca
3. Smutna rzeka (Fis-moll), tegoż.
4. Hulanka (c-dur), tegoż.
5. Gdzie lubi (A-dur), tegoż.
6. Precz z moich oczu (F-moll), Adama Mickiewicza.
7. Poseł (D-dur), Stefana Witwickiego.
8. Śliczny chłopiec (D-dur), Bohdana Zaleskiego
9. Melodja (G-dur), Zygmunta Krasińskiego.
10. Wojak (As-dur), Stefana Witwickiego.
11. Dwojaki koniec (D-moll), Bohdana Zaleskiego.
12. Moja pieszczotka (Ges-dur), Adama Mickiewicza.
13. Niema czego trzeba (A-moll), Bohdana Zaleskiego.
14. Pierścień (Es-dur), Stefana Witwickiego.
15. Narzeczony (C-moll), tegoż.
16. Piosenka litewska (F-dur), Aleksandra Osińskiego, przekład z pieśni ludu.





c) Dzieła bez numeru porządkowego (Opus).
Opus Tytuł dzieła Wydawca
Trois Nouvelles Etudes (F-moll, As-dur, Des-dur), extraites de la Méhtode des méthodes Schlesinger à Berlin.
Grand Duo Concertant (E-dur), pour piano et violoncelle sur des thémes de Robert de Diable par F. Chopin et A. Franchomme dtto
Mazurka (A-moll) Schott à Mayence.
Variations (E-dur), sur un air national allemand Haslinger à Vienne.
Variations (E-dur), dans l’Hexaméron: Morceau de Concert. Grandes Variations de bravoure sur la Marche des Puritains de Bellini, composées pour le Concert de Mme. la Princesse Belgioioso au bénéfice des pauvres par M. M. Liszt, Thalberg, Pixis, H. Herz, Czerny et Chopin dtto
Mazurka (A-moll), Dédiée à Emile Gaillard Bote et Bock à Berlin.
Polonaise (Gis-moll). Dédiée à Mme. Dupont Schott à Mayence.
Valse (E-moll) dtto
Deux Valses mélancoliques (F-moll, H-moll), écrites
Opus Tytuł dzieła Wydawca
sur l’album de Mme la Comtesse P. 1844 J. Wildt à Cracovie.
Polonez Pożegnalny (B-moll), 1826 r., ofiarowany Wilhelmowi Kolbergowi Kleczyński Jan, (w dodatku do czasopisma pod tytułem: Echo Muzyczne), w Warszawie.
Souvenir de Paganini (A-dur) dtto
Walc (E-dur), 1829 r. dtto
La Reine des Songes, parols de George Sand Journal de Mosique N° 8. 1876 à Paris


Pierwszy zupełny zbiór dzieł Chopina, wydali z upoważnienia rodziny jego. Gebethner i Wolf w Warszawie roku 1864.








    wykonywała pod jego kierunkiem Symfonie Beethovena, zjednał jej uwielbienie całego muzykalnego świata. Habeneck zmarł 8 lutego 1849 r.

  1. Pamiętniki Fryderyka hr. Skarbka.
  2. Pamiętniki tegoż.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakuje orzeczenia.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Prawidłowy rok urodzenia to rok 1810.
  5. Często Pawełek w towarzystwie swojego guwernera hr. de Moriolles, wstępował po Fryderyka, aby z nim jechać na spacer, albo go zabrać z sobą do Belwederu. Zatrzymujący się przed mieszkaniem profesorstwa Chopinów powóz zaprzężony w cztery konie na sposób rossyjski, zwracał wtedy na siebie uwagę przechodniów.
  6. Wyszedł później w Warszawie, lecz bez imienia autora.
  7. Cmentarz Powązkowski K. W. Wójcickiego.
  8. Wspomnienie Szopena przez Józefa Sikorskiego.
  9. Wilhelm Kołobrzeg Kolberg, rzeczywisty radca stanu, inspektor i członek Zarządu XI Okręgu komunikacyi, prezes Kollegium kościelnego gminy Ewangelicko-Augsburgskiej warszawskiej, zmarł 4 czerwca 1877 r.
  10. Kaźmirz Władysław Wójcicki.
  11. Chopin lubił zwykle improwizować po ciemku, najczęściej w nocy; kiedy wzrok jego żadnej nie miał dystrakcyi, wówczas zatapiał się całą duszą w motyw obrany i snuł z niego niewysłowionej poetyczności obrazy.
  12. Józef Sikorski. Wspomnienie Szopena.
  13. Fontana Julian, fortepianista i kompozytor, urodzony w Warszawie 1810 r., kształcił się w muzyce wspólnie z Chopinem pod kierunkiem Elsnera. W roku 1830 wstąpił do wojska, gdzie wkrótce dosłużył się stopnia oficera artyleryi. Po upadku powstania, opuścił kraj i udał do Fruncyi. Następnie wyjechał do Ameryki; po kilkoletnim tamże pobycie, przybył 1850 r. po raz drugi do Paryża, gdzie zmarł 1870 r. Jako przyjaciel od lat dziecinnych Fryderyka, bywał częstym bardzo gościem w domu jego rodziców: wiedział więc dobrze kiedy jaka kompozycya przez niego utworzoną została. Zatem wszystko, co później podał w przedmowie do wydawnictwa dzieł pośmiertnych Chopina, zasługuje na wiarę. Oprócz wielu własnych drobniejszych kompozycyj, wydawanych różnemi czasy w Paryżu, jako to: Walców, Etudiów, Kaprysów, Fantazyj itp., ogłosił w Londynie: Polish national melodies; Kilka uwag nad pisownią polską (w Lipsku 1866 roku); Astronomia ludowa (w Poznaniu 1869).
  14. M. A. Szulc: Fryderyk Chopin i jego utwory muzyczne. Poznań 1873.
  15. Echo Muzyczne nr. 18 za r. 1880.
  16. Wyszło w zbiorze dzieł pośmiertnych, wydanych przez Fontanę jako opus 73.
  17. Ernemann nauczyciel muzyki; Bucholtz fabrykant fortepianów w Warszawie.
  18. Józef Kalasanty Jędrzejewicz profesor, później szwagier Fr. Chopina, ur. 1803, zm. 1853.
  19. Wojciech Sowiński, fortepianista, kompozytor i literat, zmarł w Paryżu 2 marca 1881 r.
  20. 16 września 1828 r.
  21. W znaczeniu artystycznem: alluzya do opery, którą miał słyszeć.
  22. Alluzya do śpiewaczek warszawskich, opuszczających nieraz to, co przez kompozytora w roli jest napisane.
  23. Bucholtz był podówczas najlepszym w Warszawie fabrykantom fortepianów.
  24. Fryderyk roztrzepany jak zwykle, rzadko w którym liście podaje dokładną datę, czasem nawet z r. 1829 robi 1828 itp. Od podróży do Berlina, nie wiele się w tym względzie poprawił.
  25. Wykrzyknik ten odnosi się do siostry jego Izabelli, zamężnej Barcińskiej.
  26. Haslinger właściciel magazynu nut i wydawca.
  27. Jak sobie zapewne czytelnicy przypominają, Chopin posłał mu poprzednio do druku Waryacye „La ci darem la mano“ Op. 2 i Sonatę Op. 4.
  28. Schuppanzigh Ignacy, znakomity skrzypek, później dyrektor orkiestry w nadwornym teatrze, zmarł 1830 r. Jego wieczory kwartetowe, na których wykonywał ostatnie Kwartety Beethovena, wielkie miały powodzenie.
  29. Würfel Wilhelm, Czech rodem, nauczyciel fortepianu przez jakiś czas w konserwatorym warszawskiem, od roku 1826 był w Wiedniu kapellmejstrem Kaerthnerthor’skiego teatru. Zmarł 1832 r.
  30. Mayseder Józef, jeden z najznakomitszych ówczesnych skrzypków.
  31. Panna Veltheim Karolina, nadworna śpiewaczka króla saskiego, pomiędzy r. 1821 a 1840 uchodziła za znamienitą śpiewaczkę koloraturową; była przytem bardzo muzykalną i grała pięknie na fortepianie.
  32. Na improwizacyę.
  33. Gyrowetz fortepianista i kompozytor. Lachner, Kreutzer Konrad, cenieni bardzo w Wiedniu dyrektorowie i kompozytorowie oper.
  34. Nidecki Tomasz, jeden z najlepszych uczniów konserwatoryum warszawskiego, wysłany był 1822 r. kosztem rządu do Wiednia, dla dalszego w muzyce kształcenia. Następnie zajmował miejsce kapellmistrza w Leopoldsztadzkim teatrze, od roku zaś 1841, przeniósł się do Warszawy dla objęcia takiej samej posady przy teatrach rządowych. Zmarł 1852 roku.
  35. Od roku 1828 do 1848, Bäuerle Adolf wydawał w Wiedniu gazetę pod tytułem: „Wiener Theaterzeitung“. Był-to ostry i surowy krytyk, artyści obawiali się jego pióra. Bäuerle jest także autorem wielu sztuk dramatycznych, pomiędzy innemi jego „Fałszywa Catalani,“ cieszyła się nadzwyczajnem na wszystkich scenach powodzeniem.
  36. Blehetka Leopoldina ur. w Wiedniu 15 listopada 1811 roku, uczennica Czarnego i Moschelesa, uchodziła w swoim czasie za wyborną fortepianistkę; mnóstwo też koncertów dawała w Niemczech, doznając wszędzie powodzenia.
  37. Pixis Fryderyk Wilhelm, urodzony w Mannheimie 1786 r., sławny skrzypek, następnie dyrektor konserwatoryum w Pradze, zmarł tamże 1842 r.
  38. W czasopiśmie czeskiem Dalibor nr. 6 za rok 1879, dr. O. Hostiński w artykule o Chopinie ww Pradze podaje nutę Mazurka, oto jego brzmienie:

    Oto śpiewkę polskich błoni,
    Przyjmie z naszej dłoni.
    Bo to znane jest przed światem,
    Że Czech z dawna Lecha bratem.

    Gdy się Czechów dziecię ziębi,
    Gdy ich obcy gnębi,
    Blaskiem zysków się nie łudzisz,
    I zwątpiały naród budzisz.

    Przyjm więc mężu czułe dzięki,
    Z uściśnieniem ręki.
    Niech cię uczci Czeskiej ziemie,
    Nadwiślańskich słowian plemie.

    W Pradze d. 23 sierpnia 1829 Ignacy Maciejowski.

  39. Klengel August Aleksander ur. w Dreznie 29 stycznia 1783 roku, mając lat 12 wieku, słynął już w Niemczech jako niepospolity na fortepianie wirtuoz. W roku 1816 został mianowany pierwszym organistą przy katedralnym kościele w Dreznie. Jako kontrapunkcista, nie miał równego sobie rywala. Zmarł 22 listopada 1852 r.
  40. Fritsche był autorem kilku udatnych komedyi, grywanych niegdyś z powodzeniem w Wiedniu, Pradze i Dreznie.
  41. Nie napisał go; widocznie spieszył do domu, woląc wszystko ustnie swoim opowiedzieć.
  42. Devrient Karol grający główną rolę, był synowcem wielkim Ludwika Devrienta i najstarszym z trzech sławnych braci artystów dramatycznych niemieckich.
  43. W dniu tym grano dopiero pierwszy raz Fausta Iszą część w Dreznie na nadwornym teatrze. Ludwik Tieck przerobił go i skrócił na scenę.
  44. Wyjątki z dzieła Liszta, podajemy w tłomaczeniu Felicyana Faleńskiego.
  45. Pod tym tytułem wydawał Haslinger w Wiedniu dzieła znakomitszych fortepianistów.
  46. Pechwell Antoanetta, zamężna Pesadori, ur. 6 marca 1799, um. 20 września 1834, już w 10 roku życia występując w koncertach z grą na fortepianie, doznawała świetnego przyjęcia. Wykształcona wszechstronnie, była później ozdobą towarzyskiego i artystycznego świata w Dreznie.
  47. Adagio z Koncertu E-moll, Op. 11.
  48. Właściciel księgarni i składu nut w Warszawie.
  49. Wyrażenie to, widocznie stosuje się do ks. Radziwiłła, który zapraszając Fryderyka do Berlina, miał zdawało się, zamiar dopomódz mu materyalnie do odbycia w celach naukowych podróży.
  50. Listy te, na dwa lata przed śmiercią swoją przypadłą 25 marca 1879 roku, udzielił nam uprzejmie sam Tytus Woyciechowski. Ze czcią prawdziwie religijną przechowywał on te pamiątki mające dla niego podwójną wartość: jako spuścizna po najdroższym, najserdeczniejszym przyjacielu i po genialnym artyście.
  51. Duszek Jan Ludwik, urodzony 1761 roku w Czesławie w Czechach, znakomity fortepianista i kompozytor, był nauczycielem ks. Ludwika. Ferdynanda Pruskiego. Książe zginął w bitwie pod Saalfeldem 1806 roku.
  52. Mimowolnie przychodzi na myśl orkiestra umieszczona niewidzialne przez Wagnera w Bayreucie 1876 r., podczas wykonywania cyklu Nibelungów. Tak, tak: „Originnl, fahr’hin in deiner Pracht.“ (Goethe, Faust II część).
  53. Polonez ten wyszedł w zbiorze dzieł pośmiertnych Chopina jako Opus 7l.
  54. Grande Fantaisie sur des airs polonais, Op. 13.
  55. Kurpiński Karol, dyrektor opery polskiéj i kompozytor wielu oper narodowych ur. 1785 um. 1857 w Warszawie.
  56. Pod Kopciuszkiem była kawiarnia, w któréj zwykle przesiadywali literaci.
  57. Koncert ten odbył się w teatrze dnia 17 marca 1830 roku; program jego był następujący:
    Część pierwsza.
    1. Uwertura Elsnera z opery Leszek Biały.
    2. Allegro z Koncertu F-mol, skomponowane i wykonane na fortepianie przez Chopina.
    3. Divertissement na waltornię, komponowane i wykonane przez Goernera.
    4. Adagio i Rondo z koncertu F-moll, skomp. i wyk. przez Chopina.
    Część druga.
    1. Uwertura Kurpińskiego z opery Cecylia Piaseczyńska.
    2. Waryacye Paera, odśpiewane przez panią Meierowę.
    3. Pot-pourri z pieśni polskich, kompozycyi Chopina i przez tegoż wykonane.
  58. Nowakowski Józef, fortepianista i kompozytor; kolega studjów muzycznych Chopina, ur. 1800, zmarł w Warszawie 1865 r.
  59. Bielawski Józef, dzielny bardzo skrzypek, professor Konserwatoryum, zakończył życie w 1837 r.
  60. Najmłodszéj siostry Fryderyka.
  61. Filipeus generał, był intendentem dworu W. Ks. Konstantego.
  62. Soliva, rodem Włoch, był od 1821 roku nauczycielem śpiewu w Konserwatoryum warszawskiem. P0 zamknięciu tego instytutu w 1832, przeniósł się najprzód do Petersburga, a następnie do Paryża, gdzie umarł 1851 roku. Soliva skomponował opery: la Testa di bronzo, Elena e Malvina i wiele pomniejszych do śpiewu utworów.
  63. Kurpińskiego zato, że wystawiał wciąż na teatrze same opery Rossiniego, przezywano podówczas powszechnie rossinistą.
  64. „Cecylii Piaseczyńskiéj“, opery Kurpińskiego.
  65. Minasowicz Dyonizy ur. 1792 w Warszawie i umarły 1849 r., wysoki urzędnik i poeta zarazem, był najlepszym tłomaczem dzieł Schillera. On także przełożył wzorowo na polski język Preciozę, Otella i Niemę z Portici.
  66. Krogulski Józef uczeń Elsnera, założyciel chóru Pijarskiego, zdolny kompozytor muzyki kościelnéj, zmarł 1842 r.
  67. Sonntag Henrietta, jedna z najsławniejszych śpiewaczek swojego czasu, wyszedłszy za mąż za hrabiego Rossi, posła sardyńskiego przy dworze pruskim w Berlinie, opuściła w roku 1830 scenę, występując już tylko publicznie jako śpiewaczka koncertowa. Skutkiem nieszczęść wszelkiego rodzaju, zmuszona powtórnie rozpocząć karyerę sceniczną, pośród największych tryumfów w Europie i Ameryce, zmarła nagle na cholerę 5 maja 1854 r. w Meksyku.
  68. Czytelnicy nie będą się zapewne dziwić zajęciu Fryderyka wystąpieniem tej młodej śpiewaczki, gdy im powiemy, iż ona to właśnie jest tym ideałem, o którym w jednym z poprzednich listów pisał. O niej myślał, gdy komponował Adagio do E-moll Koncertu; ona sercem jego zawładnąwszy, stała się powodem owej tęsknoty i troski, o której czasami wspomina; dla niej zresztą stracił chęć do wyjazdu z Warszawy. Konstancya Gładkowska w rok 1832, wyszła za mąż i opuściła scenę narodową.
  69. Panna Wołków, koleżanka studyów naukowych Gładkowskiej, także w roku 1836 wyszedłszy za mąż z wielkim żalem publiczności zachwyconej zawsze jej występami, porzuciła zawód teatralny.
  70. General Rożniecki, prezes ówczesny dyrekcyi rządowej teatru.
  71. Mowa tu o pannie Aleksandrze de Moriolles, córce guwernera, o którym wyżej było wspomniane. Fryderyk ofiarował jej swoje Rondo à la Mazur Op. 5, wydane w Warszawie u Brzeziny.
  72. Orłowski Antoni, urodzony w Warszawie 1811 r., współkolega Chopina, później dyrektor opery w Rouen, zmarł tamże 1861 r.
  73. Chopin nie wiedział wtedy, to znakomity ten skrzypek i kompozytor, nie grał sam wcale na fortepianie; ztąd to jego fortepianowe utwory są tak trudne i niepraktyczne w palcowaniu.
  74. Czterej ostatni, cenieni w Warszawie amatorowie muzyki; szczególniej Molsdorf i Kaczyński jako wiolonczeliści, uchodzili za bardzo utalentowanych ludzi.
  75. Gładkowska i Wołkówna były kształcono na śpiewaczki kosztem rządu, ztąd zależność ich od ministerstwa spraw wewnętrznych.
  76. Od roku 1827 do 1831, a zatem w ciągu lat czterech, raz tylko w sali Gesellschafts Concerten w Wiedniu, wykonano C-moll Symfonię Beethovena. (Geschichte des Concertwesen in Wien. G. Hanslicka).
  77. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brakuje odnośnika do przypisu
  78. Schnabel Józef Ignacy, urodzony w Naumburgu na Szląsku 1767, umarł 1831 r. Jako dyrektor i kompozytor muzyki kościelnej, Schnabel w Wrocławiu wielce był cenionym.
  79. Pani Dobrzycka była damą dworu (Oberhofmeisterin) księżniczki saskiej Augusty.
  80. Listu tego wszystkim nie czytać, żeby nie myślano żem spyszniał. (Przypisek Chopina).
  81. Znakomity medyk i nadworny lekarz cesarsko-austryacki.
  82. Małżonka ambassadora Ces. Ros.
  83. Pani Cibini, córka Leopolda Kozelucha, będącego po śmierci Mozarta nadwornym c. k. koncertmeistrem, uchodziła za dobrą pianistkę: następnie była pierwszą damą dworu cesarzowéj Anny Maryi.
  84. Lafont, znakomity niegdyś skrzypek urodzony w Paryżu 1781, zmarł 1839 r.
  85. Slawik Józef, urodził się w Ginczy w Czechach 1806 roku, gdzie ojciec jego był nauczycielem szkoły publicznéj. Kosztem hrabiego Wrbna uczył się grać na skrzypcach w pragskiem konserwatorium, pod kierunkiem Pixisa. Wielkiego talentu i ogromnych nadziei ten wirtuoz zmarł w Peszcie 1833 roku na nerwową gorączkę w chwili właśnie, gdy rozpoczął artystyczną podróż na większą skalę po Europie.
  86. Merk Józef, znakomity wiolonczellista urodzony w Wiedniu 1795, zmarł tamże 1852 roku.
  87. Mechetti, Diabelli, Artaria, właściciele magazynów nut i nakładcy.
  88. Alluzya do kompozycyi Chopina, które Haslinger pragnął wydać, lecz nie miał ochoty za takowe płacić.
  89. Jan Matuszyński, kolega szkolny Fryderyka i najpoufniejszych jego zwierzeń powiernik, urodził się 9 grudnia 1809 roku w Warszewie. Skończywszy nauki w Liceum, wszedł następnie do uniwersytetu na wydział lekarski. Po trzech letnich kursach, w roku 1830 otrzymał posadę lekarza pułkowego w 5 pułku strzelców konnych. W cztery lata późniéj, doktoryzował się w Tübindze. Zyskawszy stopień cum laude peracta examina i patent doktora medycyny i chirurgii, udał się do Paryża, napisawszy wprzód rozprawę o Kołtunie Nadwiślańskim. Matuszyński większą część wolnego od nauk czasu, przepędzał zwykle w domu rodziców Fryderyka, zabawiając się z nim wspólnie muzyką, grał bowiem na flecie i to tak biegle, iż w dziesiątym roku życia, wystąpił w publicznym koncercie, danym na cel dobroczynny, o czem ówczesne gazety pochlebnie o młodziutkim fleciście wspominały. Późniéj, z powodu cierpień piersiowych nabytych skutkiem trudów wojennych, Matuszyński musiał stopniowo wyrzec się grywania na tym ulubionym przez siebie instrumencie. Jako wyborny medyk, posiadający ogromny zapas gruntownéj nauki, zwrócił niebawem po przybyciu do Paryża na siebie oczy wielu tamtejszych uczonych znakomitości skutkiem czego, otrzymał posadę professora w l'Ecole de Médicine. Dumny z takowego zaszczytu, poświęcił się z zapałem wykładowi medycyny, nieszczędząc sił i zdrowia; to też wpadł w nieuleczone suchoty i zmarł 20 kwietnia 1842 roku. (Szczegóły niniejsze wraz z listami Chopina, udzielił nam łaskawie brat Jana, Leopold Matuszyński, obecnie reżyser opéry polskiej w Warszawie.)
  90. W pobliżu kolumny króla Zygmunta istniało Konserwatoryum Warszawskie, a w niem mieszkała panna Gładkowska jako pensyjonarka.
  91. Siostry swoje, Fryderyk często swojemi kochanemi dziećmi nazywał.
  92. Heinefetter Sabina ur. w Moguncyi 1805, rozpoczęła swoją artystyczną karyerę od grywania po ulicach na arfie. Pewien amator muzyki, zajął się jej wykształceniem. Najświetniejsza jej epoka jako śpiewaczki dramatycznej, poczyna się od roku 1827. W dziesięć lat później opuściła scenę.
  93. Magnusia — Dominika Magnuszewskiego; Reinszmidka — Józefa Reinschmitta, współkolegów Chopina.
  94. List ten kreślony na dwóch luźnych kartkach, załączony był do listu przysłanego do rodziców, który nie znajdował się w kollekcyi i zapieczętowany kroplą laku; przy adresie zaś, Fryderyk uczynił dopisek do sióstr: „Prosi się o nienaruszenie herbu i zaleca się nie być ciekawemi jak stare baby!“
  95. Stadler Maksymilian Abbé, ur. 4 sierpnia 1748 w Melk w niższej Austryi, grał znakomicie na fortepianie i organach. Jego kompozycye religijne, a pomiędzy niemi Oratorium: Das befreite Jerusalem i chóry do tragedyi Collin’sa Polixena, w swoim czasie były powodem w Wiedniu ogromnego entuzjazmu. Pod koniec życia Stadler zajmował się wiele pisaniem o cztuce, historyi i umiejętności; zmarł 8 listopada 1833 r.
  96. Dwóch było Czernych w Wiedniu: Karol i Józef. Karol znany powszechnie fortepianista i kompozytor, urodzony 21 lutego 1791 w Wiedniu, zostawił przeszło 900 dzieł na fortepian rozmaitego rodzaju, najwięcej przeróbek z oper, symfonii i t. p.
    Czerny Józef urodzony w Czechach, a imiennik tylko pierwszego, był także fortepianistą, przytem nakładcą i właścicielem magazynu nut muzycznych.
  97. List ten i poprzedni pisany do Matuszyńskiego, drukowano w Ruchu Muzycznym za rok 1857.
  98. Kandler Franciszek Ksawery, ur. 1792, wysoki znawca muzyki i pisarz, zmarł na cholerę 26 września 1831 roku.
  99. Alluzya do koncertu, którego pomimo kilko-miesięcznego w Wiedniu pobytu, jeszcze dać nie mógł.
  100. Z Kumelskim Chopin zamierzał razem z Wiednia wyjechać.
  101. Adolf Fryderyk Hesse, ur. w Wrocławiu 1809, zmarły tamże 1863, uczeń Köhlera, był jednym z najznakomitszych europejskich organistów.
  102. Wiadomo, iż Chopin ofiarowal Merkowi swoje dzieło Op. 3, Introduction et Polonaise brillant pour piano et Violoncelle.
  103. Norblin Piotr, urodzony w Warszawie 1781 r., był pierwszym wiolenczellistą Wielkiej Opery i nauczycielem w Konserwatoryum paryzkiem; umarł 1852 r.
  104. Cicimara mówił, że nie ma w Wiedniu nikogo, coby tak dobrze akompaniował jak ja. Pomyślałem sobie: Wiem o tem doskonale. (Cicho!) (Przypisek Chopina).
  105. Pierścień ten otrzymał Chopin za granie na eolimelodikonie w roku 1825. (Obaczyć Rozdział III).
  106. Lindpaintner ze Stuttgardu dyrektor i kompozytor wielu oper; Bärmann, pierwszy podówczas w Niemczech wirtuoz na klarnecie; Berg, kompozytor i nauczyciel muzyki; Schnuke Gottfried, znakomity waltornista; Stunz, kapellmeister.
  107. Elsner w r. 1818 napisał operę pod tytułem Łokietek.
  108. Cherubini ur. we Florencyi 8 września 1760 r., zmarły 5 marca 1842 w Paryżu, był podówczas dyrektorem Konserwatoryum paryzkiego. Jako kompozytor dramatyczny, zajmuje jedno z pierwszych miejsc pomiędzy najznakomitszymi mistrzami naszego wieku. Lesueur, równie wysoko w swoim czasie ceniony kompozytor wielu oper i professor w Konserwatoryum, urodził się w Drucat-Plessiel 1763, zmarł 6 października 1837 r.
  109. Baillot, Reicha: pierwszy ur. 1771 w Passy pod Paryżem, um. 1842, był jednym z największych skrzypków w naszych czasach; uchodzi on za założyciela francukiej szkoły skrzypcowej. Reicha ur. w Pradze 1770, um. 1836, nauczyciel kompozycyi w Konserwatoryum paryzkiem, był autorem wielu instrumentalnych i teatralnych dzieł, w swoim czasie wysoko cenionych.
  110. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; Chopin nie napisał Koncertu w tej tonacji, a Kalkbrennerowi zadedykował Koncert e-moll.
  111. Aleksandra Rembielińskiego, kolegi studyów Chopina. (Obacz Rozdział III części I).
  112. Szarlatan, opera Kurpińskiego.
  113. Mowa tu o Pixisie Janie Piotrze, fortepianiście i kompozytorze, urodzonym w r. 1788 w Münheimie, młodszym bracie dyrektora Konserwatoryum pragskiego.
  114. Listy późniejszej daty, nadsyłane niekiedy z Paryża do Woyciechowskiego, jak nas tenże zapewniał, niestety zaginęły, z wyjątkiem dwóch małych, które jako ostatnie piśmienne relikwie po Chopinie, bo na krótko przed jego zgonem kreślone, w właściwem miejscu załączymy.
  115. Obaczyć „Aus Morchelles Leben“. Leipzig, 1872 r.
  116. Jest to Mazurek Nr. 1 Op. 7.
  117. Pierwowzór tego listu (bez daty), przechowuje w swoim zbiorze autografów, znakomity nasz poeta Teofil Lenartowicz, — otrzymanie zaś takowego, zawdzięczamy uprzejmemu pośrednictwu niewygasłej pamięci Władysława hr. Tarnowskiego.
  118. Nie wiadomo nam, o jakiej recenzyi i o których mazurach mówi tu Elsner. Niemieccy krytycy w „Allgemeine Musik Zeitung“ z roku 1833, bardzo tylko powierzchownie o mazurach op. 6 Chopina wspominają. Widocznie, była to dla nich nowość, którą nie wiedzieli jak sądzić i co o niej myśleć. Za to Rellstab, w Nr. 28 pisma swojego „Iris“ za rok 1834, zdając sprawę z mazurów op. 7, nie ma dosyć słów na potępienie ich twórcy. Najpewniej Elsner ma tu na myśli recenzenta z „Neue Zeitschrift für Musik“ Roberta Schumanna, wyrażającego się zawsze o kompozycyach Chopina z najwyższemu uwielbieniem.
  119. Stosuje się to zapewne do Sonaty C-moll op. 4, ofiarowanej Elsnerowi.
  120. List ten drukowany był w numerze 31 Ruchu Muzycznego za rok 1858.
  121. Habeneck Franciszek Antoni, ur. w Meziéres 1-go czerwca 1781 r., uczeń Balllota, znakomity skrzypek i kompozytor kilku oper, następnie dyrektor wielkiej opery, zasłużył się przedewszystkiem na polu muzyki symfonicznej. Sposób, w jaki orkiestra Konserwatoryum
  122. Hr. Delfina Potocka zmarła w Paryżu w kwietniu 1877 roku.
  123. Ries ur. 1784 w Bonn, był uczniem Beethovena i kompozytorem wielu rozmaitego rodzaju dzieł muzycznych. Zmarł 13 stycznia 1838 r.
  124. Mendelssohn's Briefe. II-ga część, str. 296.
  125. Ferdynand Hiller, urodzony 1811 r. w Frankfurcie nad Menem, jest obecnie kapellmistrzem w Kolonii.
  126. Panofka Henryk, urodzony 1808 roku w Wrocławiu, był w swoim czasie cenionym skrzypkiem i korrespondentem wielu pism muzycznych.
  127. Paweł, młodszy brat Feliksa.
  128. Eleonora Ziemięcka.
  129. Ballada 2-go F-dur, Op. 38.
  130. Schumana dedykował jej swoją G-moll Sonatę, Mendelssohn zaś ośm listów, wyszłych u Grunowa 1871 r.
  131. La Nuit d’octobre.
  132. Lord Dudley Coutts Stuart, zmarł w Sztokholmie na cholerę, podczas pełnienia missyi dyplomatycznej, 17-go listopada 1854 roku.
  133. Winniśmy tu jeszcze dodać, iż otrzymanie tych listów, zawdzięczamy łaskawej uprzejmości obecnej ich właścicielce, pani Joannie Lilpopowej w Warszawie.
  134. Matuszyńskiego.
  135. Księżniczce Elżbiecie dedykował właśnie Preludium, o którem mowa.
  136. A. Leo, paryski finansista, zaprzyjaźniony ściśle z Chopinem, oddawał mu często przysługi pieniężne, pośrednicząc pomiędzy nakładcami. Jemu też Chopin ofiarował Poloneza (As-dur) op. 53. W niniejszych listach, pisząc Leo, nazywa go zwykle Leonem.
  137. Wydając naprzykład 2 Impromptu op. 36 Chopina, Wessel zatytułował: Agrements au salon (!).
  138. Zapewne mowa tu o Allegro de Concert op. 46 i Nocturnach op. 48.
  139. Histoire de ma vie. Tom XIII, rozdział 6 i 7. Paryż l855.
  140. Nr. 15, Des-dur.
  141. Nr. 6, H-moll.
  142. Ojciec Schlesingera miał w Berlinie magazyn nut, który do dnia dzisiejszego istnieje.
  143. Wolf Edward, urodzony w Warszawie 1814 roku, uczeń Elsnera i Würfla; osiadły od 1835 w Paryżu, używał tamże wysokiej wziętości jako fortepianista i kompozytor. Duety, które z nim wspólnie komponowali: Beriot, Vieuxtemps i Batta, uczyniły imię jego w świecie muzykalnym bardzo popularne. Zmarł 16 paźdz. 1880 r.
  144. Kwestya z Preludyami nie jest może dosyć jasną dla czytelników: otóż pospieszam dodać, iż Chopin oryginalny rękopis odstąpił Pleyelowi z prawem drukowania we Francyi i Anglii; przepisany zaś przez Fontane dla Probsta, z prawem drukowania w Niemczech tylko.
  145. Prawdopodobnie, był to testament Fryderyka, przed wyjazdem z Paryża na Majorkę sporządzony.
  146. Troisième Scherzo Cis-moll. Op. 39, — ofiarowane Gutmanowi.
  147. Fontana poprzednio mieszkał rue Tronehet 5, przeniósł się ztamtąd na rue de la Chaussée d’Antin Nr 26.
  148. Adolf Nourrit, najznakomitszy podówczas tenorzysts francuzki, urodzony 3 marca 1802 w Montpellier, wyskoczył oknem na bruk w Neapolu 8 marca 1839 roku i zabił się na miejscu. Powodem samobójstwa miała być melancholia, w którą wpadł od czasu, gdy Duprez począł w jego rolach występować. Widząc iż publiczność mniej go już oklaskuje jak dawniej, życie stało mu się ciężarem.
  149. Dessauer Józef, negocyant osiadły w Pradze czeskiej, lecz zarazem wykształcony muzyk i kompozytor, ułatwiał naszemu mistrzowi wydawanie dzieł jego w Wiedniu. Chopin żyjąc z nim w przyjacielskich wielce stosunkach, ofiarował mu dwa Polonezy Cis-moll i E-moll op. 26.
  150. Dwóch braci Escudier wydawało podówczas w Paryżu gazetę muzyczną; prawdopodobnie Album, o którem mowa, dołączany był jako nadzwyczajny do niego dodatek. Chopin dał im w tym celu Walca swojej kompozycyi.
  151. Mazurki te ofiarowane Stefanowi Witwickiemu, wyszły jako Opus 41.
  152. Zapewne Op. 47.
  153. Zapewne Allegro de Concert Op. 46.
  154. 3me Ballade Op. 47, 2 Nocturnes Op. 48, Polonaise Op. 44.
  155. Także H. de Balzac, w dziele swojem „Un homme d’affaire“ (Edition Michel Lévy, tom 19, stronnica 21 powiada: „il est donné du même talent, que Chopin la pianiste posséde à un si haut degré pour contrefaire les gens, il représenta le personnage à l’instant avec une effrayante véerite“.
  156. W. K. Wojcicki
  157. O zdarzeniu tem, Chopin sam pisał w jednym z listów do rodziców.
  158. Obaczyć jej Dernières Pages.
  159. A. This, prawnik polski i wysoki urzędnik, ur. 1804, zmarły w Paryżu 1846, prócz mnóstwa rozpraw o niepospolitej prawniczej wartości, drukowanych w czasopismach krajowych i zagranicznych, wydał oddzielnie: „Dernier mot sur le pouvoir social“ (Paryż 1836); „Code civil de l'Empire do Russie“ (tamże 1841); „Precis des notions historiquec sur la formation du corps des lois russes“ (Petersburg 1843).
  160. „Kilka słów o Chopinie“ przez Stanisława Tarnowskiego. (Przegląd Polski, Zeszyt XI, miesiąc maj 1871.)
  161. „Histoire de ma vie“ tom XIII.
  162. Fontana Julian, który także mógłby być w tej sprawie obu stronom być użytecznym, nie znajdował się w Paryżu, przebywał bowiem w Ameryce.
  163. Niemożna powiedzieć, aby Chopin naprzykrzał się publiczności swojemi koncertami; od 1834 do 1848 roku, czyli w przeciągu lat czternastu, dał tylko w Paryżu przy współudziale pani Viardot Garcii i Franchomma jeden publiczny koncert, mianowicie w dniu 21 lutego 1842 r. Wykonał na nim dzieła następujące:
    Troisiéme Ballad (As-dur); 3 Mazurkas (As-dur, H-dur, A-moll); 3 Etudes (As-dur, F-moll, C-moll); Prélude (Des-dur); Impromptu (Ges-dur); Nocturne (Des-dur).
    Ponieważ koncert ten, w sali Pleyela nierównie korzystniejsze wywarł na słuchaczach wrażenie, aniżeli poprzedni, dany w teatrze opery włoskiej, to więc zachęciło Chopina do urządzania co roku prawie małych, prywatnego charakteru posiedzeń muzycznych, na których on sam tylko grywał, a bilety po 20 franków, rozbierali pomiędzy sobą jedynie najbliżsi znajomi i wielbiciele jego talentu.
  164. Chopin ofiarował jej dwa Nocturna Op. 55.
  165. Pleyela, Erarda i Broadwooda.
  166. Szczegóły powyższe, odnoszące się do pobytu Chopina w Londynie, udzielone nam zastały łaskawie przez samego dostojnego prezesa Towarzystwa przyjaciół nauk w Poznaniu.
  167. Oryginały tych listów, znajdują się w zbiorze innych pamiątek po Chopinie, będących własnością Ks. Marceliny Czartoryskiej. Uprzejmości tej dostojnej pani, zawdzięczamy możność drukowania ich tutaj.
  168. Kwiaty, o ile możności fijołki, Chopin musiał zawsze mieć w pokoju.
  169. Dlaczego Liszt w dziele swojem pisze kilkakrotnie, iż Chopin miał oczy błękitne („blaues Angen“)? — pozostanie dla nas niepojętą zagadką.
  170. Fabryka ta już nie istnieje.
  171. Komitet umyślnie w tym celu ustanowiony, składający się z pp. hr. Perthuis, Gavarda (ojca), Alberta bankiera, Franchomma, a na którego czele stanął Delacroix; mniemał, iż postąpi najstosowniej, gdy wykonanie pomnika powiemy Clesingerowi, głośnemu podówczas rzeźbiarzowi, ożenionemu z córką pani Sand. Pomnik ten niestety. nie zadowolnił nikogo: po takim jak Clesinger artyście, miano prawo spodziewać się czegoś lepszego.
  172. Jeden tylko fortepian Pleyela ocalał, gdyż znajdował się natenczas na wsi u wnuczki Chopina pani Ciechomskiej; w jego miejsce zaginął instrument Buchholtza, powiernik i tłumacz młodzieńczych muzykalnych natchnień naszego artysty, na którym on przed opuszczeniem Warszawy grywał.
  173. „Histoire de la Révolution de 1848“. T. II.
  174. Obacz dzieło M. A. Schulca, pod tytułem: „Fryderyk Chopin“ i t. d.
  175. M. A. Szulc, tamże.
  176. St. Tarnowski.
  177. Lenz, w dziełku swojem pod tytułem: „Die grossen Pianoforte-Virtuosen unserer Zeit aus persönlicher Bekantschaft“.
  178. Kleczyński.
  179. Sikorski Józef. „Wspomnienie Chopina”.
  180. „Kilka słów o Chopinie.“
  181. St. Tarnowski.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maurycy Karasowski.