Strona:Maurycy Karasowski - Fryderyk Chopin t.II.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dotknięty powstając z miejsca. — „Bardzo chętnie“ — dodał Chopin.
W tej samej chwili duża ćma nocna wpadła w lampę i zgasiła światło. Chciano ją napowrót zapalić. „Nie! — zawołał Chopin — przeciwnie, pogasić wszystkie lampy, światło księżyca wystarczy mi aż nadto“.
Potem zaczął grać... całą prawie godzinę grał. Ale jak? tego niepodobna opisać. Są pewne uczucia, które doświadczać można, ale słowami opowiedzieć się niedają. Kiedy czarodziej ten powstał od instrumentu, oczy wszystkich łzami były zroszone, nawet Liszt podzielał ogólne rozrzewnienie. Pochwycił Chopina w swoje objęcia, mówiąc: „Tak mój przyjacielu, masz słuszność. Utwory takiego jak twój ducha, powinny być nietykalne; wszelkie samowolne w nich zmiany i dodatki, tylko szkodę im przynosić mogą. Ty jesteś prawdziwym poetą, a ja przy tobie partaczem!“
„O tak nie jest“ — odpowiedział Chopin z żywością — „każdy z nas ma swój odrębny rodzaj i w tem leży cała pomiędzy nami różnica. Wiesz sam doskonale, iż nikt na świecie nie zagra lepiej od ciebie Webera albo Beethovena. Proszę cię więc, zagraj Adagio Cis-moll Beethovena, lecz poważnie, tak jak ty umiesz, gdy masz po temu ochotę“.