Strona:Maurycy Karasowski - Fryderyk Chopin t.II.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siedzącego tuż obok siebie Pixisa, zbliża się do niego, a biorąc za Chopina, klepie go poufale po ramieniu dodając: „No, daj pokój już, nieudawaj!“ Zdumiony poufałością obejścia człowieka sobie nieznanego, Pixis nie wiedział co o tem myśleć. Szczęściem nadszedł w samą porę prawdziwy Chopin, a dowiedziawszy się o co idzie, parsknął śmiechem serdecznym i wszystko załagodził[1].

Liszt często do tych samych co Chopin uczęszczając paryzkich towarzystw, bywał nie raz świadkiem owych komiczno-mimicznych przedstawień; gdy się nawet zdarzało, iż patrzył jak rozochocony Chopin własną jego osobę naśladował, przecie nietylko najmniejszego gniewu nieokazywał, lecz owszem śmiał się z tego sam serdecznie. W ogólności, pomiędzy tymi dwoma wielkimi artystami, nigdy cień nawet zazdrości lub zawiści niepostał; przeciwnie, najżyczliwsze względy przyjaźni wspólnie sobie zawsze okazywali. Zdarzyło się, iż w pewnym salonie, gdzie razem bywali, poczęto Chopina prosić, ażeby zagrał jedną z ostatnich swoich kompozycyj. Liszt przyłączywszy się do innych, nalegał na niego, by skłonił się do życzeń powszechnych. Nareszcie

  1. W. K. Wojcicki