Przejdź do zawartości

Bajki (La Fontaine)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean de La Fontaine
Tytuł Bajki
Wydawca Jan Noskowski
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Noskowski i inni
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BAJKI
PODŁUG
LA FONTAINE’A
Z RYSUNKAMI
GUSTAWA DORÉ.

WARSZAWA.
NAKŁAD I DRUK JANA NOSKOWSKIEGO
Ulica Mazowiecka, Nr. 11.

1876.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 8 Ноября 1875 года.




JEAN DE LA FONTAINE




ZAKŁAD TYPOGRAFICZNY JANA NOSKOWSKIEGO
w Warszawie, ulica Mazowiecka, Nr. 11.






OD TŁUMACZA.

Wyszły już ze zwyczaju długie przedmowy, jakiemi niegdyś autorowie poprzedzali swoje dzieła, bądź to w celu wyspowiadania się przed czytelnikami dla czego w tę a nie inną sukienkę myśli swoje oblekli, bądź to dla zaskarbienia łaski zoilów, których nigdy nie brakowało i nigdy brakować nie będzie, a zawsze w jednej i tej samej nadziei: pozyskania względów publiczności.
W chwili poddania niniejszego przekładu bajek La Fontaine’a pod sąd ogółu, widzę się zniewolonym zwyczaj ten wskrzesić i zająć na chwilę Czytelników tem właśnie, czem jak najmniej zatrudniaćbym ich pragnął, to jest: sobą. Ważne względy skłaniają mnie do tego.
Na niwie, z której tak obfity plon zebrał Krasicki, którą, lubo tylko dorywczo, lecz z tak świetnem powodzeniem uprawiał Trembecki a następnie Mickiewicz, trudno zaiste komukolwiek pracować z nadzieją, że zdoła pozyskać choć jeden listek z wieńców, okalających skronie tych trzech genialnych, a tak różnych od siebie bajkopisarzy. Przystępując przeto do pracy, nie łudziłem się pod tym względem żadnemi marzeniami; wiedziałem, iż przedsiębiorę zadanie wielce trudne i może przechodzące moje siły; i dla tego też, pomimo wielostronnej zachęty, abym wszystkie bez wyjątku bajki La Fontaine’a przełożył, umieściłem w niniejszym zbiorze prawie wszystkie tłumaczenia, a nawet naśladowania, dokonane przez wymienionych wyżej poetów, jakoteż kilka bajek Kniaźnina i innych pisarzy, woląc poświęcić jednolitość dzieła, aniżeli ściągnąć na siebie zarzut przeceniania sił własnych i kusić się bezpożytecznie o to, czego nie potrafiłbym osiągnąć: bowiem bajki wspomniane tak nęcą mistrzowstwem słowa, tak są powszechnie znane i tak przeszły w krew i ducha czytelników polskich, że niczyj już przekład wyrugować ich ztamtąd, ani zastąpić, ani też doścignąć nie zdoła.
Atoli, zgromadziwszy z dawniejszych przekładów około trzydziestu bajek, stanowiących rzeczywistą ozdobę naszej literatury, pozostałą, większą część pracy musiałem przyjąć na siebie; być może, iż istnieją jeszcze inne źródła, równie cenne jak tamte, lecz, mimo usilnych starań, odszukać ich nie mogłem; te zaś, z których próbowałem zaczerpnąć, wydały mi się nieodpowiedniemi. Tak naprzykład, tłumaczenie sześciu pierwszych ksiąg bajek La Fontaine’a, dokonane przez jenerała Jakubowskiego, posiada formę surową, niewyrobioną i zwroty językowe takie, jakich nawet najpobłażliwsza krytyka, przy obecnem wydoskonaleniu naszej mowy, usprawiedliwićby nie mogła.
Pozostaje mi jeszcze nadmienić o punkcie nader ważnym w pracy tego rodzaju, a mianowicie: o wierności przekładu. La Fontaine pisał bajki swoje lat temu dwieście i pisał je dla spółeczności francuzkiej: swoboda wyrażeń, powszechnie wówczas panująca, niemile dziś raziłaby ucho czytelnika. Treść niektórych bajek, pewne ich zwroty, dość często i sens moralny, ściągają się wyłącznie do narodu francuzkiego i do jego ówczesnych wyobrażeń i stosunków spółecznych; sądziłem przeto, że lepiej uczynię, gdy zamiast podawać te bajki w pierwotnej, dziś już przestarzałej i francuzkiego kroju sukience, zastosuję ich treść do pojęć tegoczesnych i nadam cechę ogólno-ludzką, a gdzie przedmiot na to zezwolił, swojską.
Przekład mój zatem, lubo nie jest tylko swobodnem naśladowaniem, nie zyska może u niektórych krytyków pochwały za wierność: jednakże, choć w żadnym może kraju autor nie potrzebuje tak dalece jak w naszym oglądać się na zdanie miejscowej krytyki, inny, wyższy wzgląd piórem mojem kierował: ten mianowicie, że jak za czasów Ezopa, tak i obecnie, każde spółeczeństwo potrzebuje apologu, zwierciadła, w którem wierny swój obraz zobaczyć może; ten to powód skłonił mnie do przekładu bajek La Fontaine’a, i ten powód również zniewolił mnie do wzmiankowanych zboczeń od oryginału; bajka bowiem, przeznaczona dla publiczności polskiej, o tyle tylko osiągnie cel swój główny: pożyteczność, o ile nie będzie tylko bladem echem obcych wyobrażeń i obyczajów.
Mniemałem zresztą, że w bajce wierność przekładu zależy na trafnem schwyceniu myśli głównej, na dokładnem zbadaniu i wyrażeniu intencyi autora; szczegóły zaś i koloryt oryginału muszą nieraz uledz pewnym zmianom, w obec wyrażonej wyżej zasady, że bajka powinna być zastosowaną do pojęć i stosunków tego spółeczeństwa, które ją czytać będzie. Starałem się przeto tłumaczyć nie wyrazy, lecz myśli, dosłowność przekładu stawiając tylko wtedy na pierwszem miejscu, gdy mi się wydało, iż dodanie lub uronienie jakiego wyrazu skrzywi i upośledzi ducha rzeczy; być może, iż przez to ściągnę na siebie zarzut, że zamiast wiernie kopiować La Fontaine’owską, nadałem jego utworom inną, a tem samem mniej wdzięczną, mniej odpowiednią, mniej gładką formę; lecz, mając do wyboru między formą i treścią, chętnie poświęcę zawsze pierwszą dla drugiej, jeśli za szczupły zasób sił moich nie pozwala obudwóm równocześnie zadość uczynić. Winienem jednakże dodać, iż przekształcenia treści, niezbędne w niniejszym przekładzie (dla wymienionych dopiero co powodów), są nieliczne i — mojem zdaniem — podrzędnego znaczenia. Czy są zaś trafne i właściwie zastosowane, wyrok o tem do łaskawych Czytelników należy.

Władysław Noskowski.



ŻYCIORYS
JANA DE LA FONTAINE.

Są pisarze, o których nigdy nie powiedziano wszystkiego, bo ich życie jest nieprzebranym skarbcem dla badacza. Do ich liczby należy La Fontaine: żaden poeta nie był tak często i przez tylu znamienitych krytyków wysławiany, a jednakże nastąpią po nas inni krytycy, inni biografowie i z równym jak my zapałem pracować będą nad życiorysem La Fontaine’a, wolni od obawy, że ich w czemkolwiek uprzedzono. La Fontaine bowiem, to odwieczny a wierny przyjaciel młodych pokoleń, którego wspomina się z nowem zawsze upodobaniem, a zawsze z jednakiem uwielbieniem.
La Fontaine urodził się 8 Lipca 1621 roku, w Château-Thierry, małem miasteczku Szampanii, gdzie jego ojciec, Karol de La Fontaine, sprawował urząd królewskiego nadzorcy wód i lasów; matka, Franciszka Pidoux, była córką sędziego z Coulommiers. Jan La Fontaine od dzieciństwa okazywał wielką słodycz charakteru, lecz był przytem ociężały, gnuśny, mało przykładał się do nauk i przez czas bardzo długi, geniusz jego nie objawił się żadnym błyskiem, żadną iskierką. Doszedłszy lat dwudziestu, przeczytał kilka dzieł treści religijnej i zdało mu się, że ma powołanie do stanu duchownego; wstąpił więc do seminaryum w Saint-Magloire, razem ze swym bratem, Klaudyuszem, który wytrwał w obranym zawodzie, podczas gdy Jan, po rocznym pobycie, opuścił seminaryum i wróciwszy do domu rodzicielskiego, rozpoczął, wzorem większej części ówczesnej młodzieży szlacheckiej, życie bezczynne i bezcelowe, zabawom tylko i rozkoszy oddane. Rodzice, pragnąc rozbudzić w nim poczucie obowiązku i zamiłowanie do pracy, nakłonili go do ożenienia, a ojciec przeznaczył go na swego następcę w urzędowaniu. La Fontaine miał wówczas dwadzieścia sześć lat, ale nie myślał jeszcze o swej przyszłości i nie przeczuwał jej wcale.
Oda poety Malherbe, którą posłyszał przypadkiem, rozbudziła w jego duszy zamiłowanie do poezyi. Z gorączkowym zapałem przeczytał wszystkie utwory Malherbe’a i zaczął go naśladować; wszelako liryzm i elegijny nastrój tego poety, byłyby talent La Fontaine’a na błędne skierowały drogi, gdyby dwaj przyjaciele przyszłego bajkopisarza, Pintrel i Maucroix, nie zachęcili go do szukania innych, doskonalszych wzorów. Wtedy to La Fontaine zwrócił się do Platona i Plutarcha, odczytywał ich dzieła w tłumaczeniach, bowiem nie umiał po grecku; zachwycał się Horacym, Wirgilim i Terencyuszem, a z autorów francuzkich upodobał sobie Marot’a, Rabelais’go, Des Periers’a, Regnier’a i Urfé’go, twórcę poematu Astrea, który to poemat do końca życia nazywał arcydziełem natchnienia i sztuki.
Związek małżeński nie sprowadził oczekiwanej zmiany w jego usposobieniu. Marya Héricart, z którą się połączył w r. 1647, była piękną i wykształconą kobietą, lecz nie posiadała stanowczości charakteru i zamiłowania do pracy, owych zalet niezbędnych i rzeczywistych, za pomocą których mogłaby była podbić i trwale przywiązać do siebie męża. Podczas gdy dnie całe trawiła na czytaniu romansów, La Fontaine szukał rozrywek poza domem, lub marzył o utworach swoich ulubionych poetów. Na majątku młodego stadła zaciężyły długi; ojciec La Fontaine’a zostawił po swojej śmierci interesa powikłane: nowe pożyczki, zaciągnięte dla zaspokojenia dawnych, stały się źródłem uciążliwych kłopotów, tak, że łatwo pojąć jakim sposobem poeta, nienawykły do oszczędności i nieumiejący dać sobie rady w życiu praktycznem, przejadł, jak sam powiada, kapitał wraz z procentami, tak dalece, że po upływie lat kilku nie miał ani procentów, ani kapitału.
W sprawowaniu urzędu nadzorcy wód i lasów, La Fontaine prawdopodobnie niewiele zadawał sobie trudu. Czynność jego ograniczała się bezwątpienia na długich przechadzkach i marzeniach w cieniu lasów lub nad brzegami szemrzących strumieni. Mamy prawo tak mniemać, gdyż wiadomo że doszedłszy późnej starości, La Fontaine jeszcze nie rozumiał wyrazów technicznych, zwykle używanych w leśnictwie. Natomiast coraz pilniej zajmował się poezyą; pisał z początku wierszyki okolicznościowe, które zyskiwały sławę w Château-Thierry, i wreszcie odważył się na komedyę: w braku pomysłu oryginalnego wziął treść z Terencyusza; zmienił nazwiska osób działających, i w tłumaczeniu odstąpił w niektórych miejscach od oryginału. Jednakże nie kusił się nawet o wystawienie swego dzieła; ogłosił je tylko drukiem, i za pomocą tej komedyi, miernej lecz dość gładkim wierszem napisanej, postawił pierwszy krok na drodze sławy. Zaczynał wówczas trzydziesty trzeci rok życia.
Wkrótce potem krewny La Fontaine’a, J. Jannart, radca królewski, przedstawił go Fouquet’owi. Nadintendent był rzeczywiście mecenasem literatury: lubił poetów i hojnie ich wynagradzał. Wśród królewskiego przepychu jakim się otaczał, ludzie tacy jak Molière, Racine, La Fontaine, byli nie dodatkiem podrzędnym, lecz pożądaną i wysoko cenioną ozdobą towarzystwa. Fouquet mianował La Fontaine’a swoim poetą nadwornym z płacą tysiąca liwrów. Wtedy to rozbudził się umysł i serce, a z niemi i drzemiący dotąd geniusz przyszłego następcy Ezopa. Natchnęła go najprzód wdzięczność: Sen w Vaux nie był tylko apoteozą Fouquet’a, lecz pierwszym objawem rzeczywistej zdolności poetyckiej La Fontaine’a; przecudna Elegia do nimf w Vaux, napisana po uwięzieniu nadintendenta, postawiła autora w rzędzie najcelniejszych mistrzów. La Fontaine był dotychczas tylko miłym i zręcznym wierszopisem: dopiero boleść po utracie opiekuna i przyjaciela podniosła go na wyżyny prawdziwej poezyi, i wspomniana elegia zawsze liczyć się będzie do arcydzieł literatury francuzkiej. Żal jego nie był powierzchownym ani krótkotrwałym: w kilka lat potem, przejeżdżając przez Amboise, zapragnął zobaczyć pokój, który był pierwszem więzieniem Fouquet’a; nie otrzymawszy pozwolenia wejścia, zatrzymał się na progu gorzko płacząc, i — jak sam powiada — dopiero z nadejściem nocy zdołano oderwać go z tego miejsca.
Gdybyśmy dawali zupełną wiarę opowiadaniom o naiwności i roztargnieniu La Fontaine’a, to trudno byłoby zrozumieć jego powodzenie wśród tylu rzeczywistych talentów, z jakich składało się otoczenie Fouquet’a. Nie przeczymy że La Fontaine, jak każdy marzyciel, był roztargnionym i łatwowiernym; ale zaszczytne przyjęcie jakiego wszędzie doznawał, jest jawnym dowodem że gdy chciał, potrafił być rozmownym, miłym i towarzyskim. Roztargnienie było dla niego puklerzem przeciw natrętom: udzielał się tylko tym, których towarzystwa pożądał; i wtedy to występował na jaw cały jego dowcip, delikatna, subtelna ironia i głęboki dar spostrzegawczy, pokryty maską dobroduszności.
Z upadkiem Fouquet’a, La Fontaine powrócił na łono życia rodzinnego, równie jak przedtem niezdolny do poświęcenia się obowiązkom męża i ojca. Miał już wówczas syna; ale to ogniwo zamiast łączyć, odstręczało go raczej od domu; bowiem nienawidził dzieci i wstręt swój przy każdej sposobności objawiał. Ten mały ludek, jak się wyraża poeta, posiada istotnie przywar niemało: dzieci — biorąc w ogóle — są natrętne, wymagające, hałaśliwe, żądne pieszczot i pochlebstwa; zresztą, były one, z natury rzeczy, współzawodnikami La Fontaine’a, który wszędzie chciał być i był rzeczywiście dzieckiem domu, dzieckiem rozpieszczonem, mającem wszystkich i wszystko na swoje rozkazy. Jego życie upłynęło w dziecięctwie; wzrósł, posiwiał i zestarzał się, nie przestawszy na chwilę być dzieckiem. Tylko z tego punktu można pojąć i sądzić La Fontaine’a; to tylko wyjaśnia i po części usprawiedliwia zaniedbanie obowiązków, zasługujące — wedle zasad ścisłej moralności — na surową naganę.
Przy takiem usposobieniu, La Fontaine z radością pochwycił sposobność opuszczenia rodziny i Château-Thierry, które to miejsce, po pobycie u Fouquet’a, wydawało mu się grobem. Jannart, wygnany rozkazem królewskim do Limoges, zawiadywał majątkiem pani Fouquet i powołał La Fontaine’a do siebie. Poeta opisał tę podróż w listach do żony, pełnych dowcipu i przeplatanych zgrabnemi wierszykami. Krótko jednak bawił w Limoges i udał się do Paryża. Odtąd przebywał kolejno w Paryżu i w Château-Thierry, to sam, to z żoną. Takie ustawiczne przejażdżki coraz bardziej wikłały jego interesa; lecz mało tem się troszczył, tembardziej, że tracił tylko swój własny majątek, bowiem posag żony był prawnie zabezpieczony. Powiedzmy także mimochodem, że nie zapomniał o swoim synu i zajmował się jego losem do czasu, w którym prokurator jeneralny, de Harlay, wspaniałomyślnie podjął się zastępować go w tej powinności.
W tym czasie rozpoczęła się znajomość La Fontaine’a z Racine’m, prawdopodobnie za pośrednictwem Molière’a, z którym La Fontaine zawiązał był ścisłe stosunki na dworze Fouquet’a. Do tego towarzystwa przyłączyli się: Boileau, wprowadzony przez Racine’a, i Chapelle, wprowadzony przez Molière’a. Chapelle, był to Anakreon wiecznie podchmielony, niezmordowany wynalazca okazyj do hulanki i zawsze walczący przeciw rozsądkowi przyjaciół, zwłaszcza pod koniec wieczerzy. Surowy Boileau napominał często biesiadników, ale bezskutecznie, a nawet pewnego razu sam uległ pokusie wśród nader zabawnych okoliczności, gdyż Chapelle spoił go podczas kazania o trzeźwości, które satyryk improwizował w ciągu biesiady. To życie hulaszcze omal że nie zakończyło się tragicznie. Podchmieliwszy sobie w Auteuil, czterej biesiadnicy postanowili utopić w Sekwanie wszystkie zawody i smutki tego życia, i byliby dokonali zamiaru, gdyby nie wniosek Molière’a, że ten czyn, odłożony do dnia następnego, będzie jeszcze bardziej bohaterski.
Dla przywrócenia jakiejkolwiek równowagi pomiędzy wydatkami i dochodami, La Fontaine jeździł dość często do Château-Thierry, aby sprzedać jakąś cząstkę swej majętności, i nieraz zabierał z sobą Boileau i Racine’a, a do nich przyłączał się Maucroix, który następnie ciągnął La Fontaine’a do Reims, gdzie następował ciąg dalszy uczt i zabaw. Nasz poeta nie pragnął niczego więcej, bowiem sam powiada:

Nad wszystkie nasze miasta Reims mi się podoba;
Jest to Francyi zarazem chwała i ozdoba.

Pani La Fontaine zniechęciła się tem życiem rozrzutnem i przestała towarzyszyć małżonkowi w wycieczkach do Paryża: rozdział nastąpił nie bez burzy, lecz przynajmniej bez procesu. Racine niejednokrotnie zachęcał swego przyjaciela do zgody; ulegając namowom, La Fontaine pojechał do Château-Thierry i wrócił w dwa dni potem, nie zobaczywszy się z żoną. «I cóż? — pytano — odwiedziłeś żonę? pogodziliście się? — Pojechałem do niej, ale była na nieszporach.» Co za naiwność! wołają biografowie, jaki rys prześliczny roztargnienia i dobroduszności! — Niestety! tego nie możemy powiedzieć. La Fontaine wiedział co czynił: przedsięwziął podróż niechętnie, dla zadośćuczynienia życzeniom przyjaciół; nie zastawszy żony w domu, odjechał co prędzej, szczęśliwy że dotrzymał słowa i uniknął zarazem niemiłej rozmowy; a powróciwszy do Paryża, odpowiedział swym doradcom wymówką dziecinną, z której śmiał się razem ze wszystkiemi.
Tak żyjąc, La Fontaine doszedł lat czterdziestu, i z wyjątkiem miernej komedyi naśladowanej z Terencyusza, jakoteż prześlicznej elegii o Fouquet’cie, nie stworzył nic takiego, coby mu nadawało godność wyższą nad miano salonowego poety. W tym czasie został dworzaninem księżnej Orleańskiej, wdowy po Gastonie, bracie Ludwika XIII. Księżna de Bouillon również zajmowała się losem poety: nakłoniła go, aby naśladował swawolne opowieści miłosne, które Ariosto i Boccacio zapożyczyli od trubadurów francuzkich. La Fontaine z zapałem usłuchał tej rady i utworzył Joconde, pierwszą ze swoich słynnych powiastek, których główną zaletą jest, że odkryły drzemiący w nim dotąd talent do apologu. Jednakże, na tę część sławy La Fontaine’a musimy rzucić zasłonę; dobroduszny poeta dziwił się wprawdzie, iż za pięć czy sześć niedorzecznych baśni obwiniano go o szerzenie niemoralności, lecz ten zarzut ma aż nadto rzeczywistą podstawę.
Ustalona sława La Fontaine’a byłaby mu niewątpliwie zjednała względy Ludwika XIV, który miernym nawet talentom nie odmawiał wsparcia i opieki; lecz lekkomyślne życie poety, a zwłaszcza wspomniany wyżej zwrot jego ku poezyi erotycznej, wpływały zarówno na niechętne usposobienie monarchy, jak i surowego Colbert’a, szafarza łask królewskich. Przyczyną tej obojętności nie mogły być stosunki, wiążące niegdyś La Fontaine’a z Fouquet’em, gdyż w tym samym czasie Pélisson, wymowny obrońca nadintendenta, był w największej łasce u dworu.
Wiedział nasz poeta o powodach niechęci króla i przedsięwziął okupić swe błędy gorliwą i poważniejszą pracą literacką. Z własnego popędu powziął zamiar pośredniego współdziałania w wychowaniu Delfina, zaczynającego wówczas nauki. Oddawna ujęty prostotą Ezopa i wdziękiem Fedra, zaczął ich naśladować; a lubo był mistrzem w sztuce opowiadania i kreślenia żywych i trafnych obrazów, nie przypuszczał wcale że może doścignąć, a nawet zaćmić swoich poprzedników. Z całą naiwnością uznawał się niższym od Fedra, co dało Fontenelle’owi powód do dowcipnego powiedzenia, że La Fontaine tak mówi «z głupoty.» Była to wszakże tylko szczera i może przesadna cześć dla imion, otoczonych aureolą ustalonej sławy. Wrodzona prostota chroniła La Fontaine’a od próżności i wzbraniała mu uznać swój talent; dopiero głos ogółu oznajmił zdumionemu poecie, że godzien jest stanąć obok najpierwszych mistrzów słowa.
Pierwszy zbiór bajek, z sześciu ksiąg złożony, ukazał się w r. 1668, pod skromnym tytułem: Bajki Ezopa, ułożone wierszem przez Jana de La Fontaine. Zbiór ten był poświęcony Delfinowi, i ta okoliczność zdradza wymienione wyżej, tajemne dążenie poety, który później, za pośrednictwem Fenelon’a, jeszcze czynniejszy brał udział w wychowaniu wnuka Ludwika XIV. Zanim wypowiemy swoje zdanie o tych nieporównanych utworach, zwracamy uwagę na dziwnie powolny rozwój talentu La Fontaine’a: ileż to lat upłynęło, zanim umysł ten dojrzał i wydawać zaczął owoce! Ileż dni przepędził poeta w lekkomyślnych zabawach i bezczynności! Dopiero gdy — jak sam powiada — przejadł procent wraz z kapitałem, gdy całą utracił ojcowiznę, wtedy dopiero duch jego ocknął się z uśpienia; możnaby powiedzieć, że w miarę znikania zasobów materyalnych, rósł i potężniał kapitał duchowy poety i ten przyniósł mu zysk największy, sławę, która sowitą za wszystkie straty była mu nagrodą.
Powiedzmy jednak, że nieprzezorność La Fontaine’a w sprawach majątkowych podsycana była przez poświęcenie przyjaciół, w które wierzył i które istotnie nie zawiodło go nigdy. Skoro ze śmiercią księżnej Orleańskiej utracił stanowisko i opiekę, natychmiast przyjęła go w swój dom pani de La Sablière, wspaniałomyślna opiekunka uczonych i literatów, których szczodrą wspierała ręką. La Fontaine do siedemdziesiątego drugiego roku życia, to jest przez lat dwadzieścia, mieszkał w pałacu pani de La Sablière, z początku jako współtowarzysz wielu innych codziennych gości, a później jako zastępca gospodyni, która, pod koniec swego życia w modlitwie szukając pociechy, rzadko kiedy ukazywała się gościom i obowiązek przyjmowania ich zdała na La Fontaine’a.
Tym więc sposobem los bajkopisarza został zapewniony; wolny od troski o jutro, domownik pani de La Sablière mógł ze swobodnym umysłem rzucić się w objęcia Poezyi, która coraz to obszerniejszy i wspanialszy widokrąg odkrywała przed jego okiem. Pierwszy zbiór bajek powitano z zapałem; zabrał się przeto do dalszej pracy i — szczęśliwszy w tem od wielu poetów — nie zeszedł z raz zajętej wyżyny. Nie same jednak bajki zatrudniały La Fontaine’a: w chwilach wytchnienia napisał kilka komedyj i romans pod tytułem: Psyche. Utwór ten podobał się publiczności, a może najbardziej samemu autorowi, który tworzył go z zamiłowaniem, jako rozrywkę po pracy najważniejszej, to jest po bajkach, do których z coraz większym powracał zapałem. Mniejszego powodzenia doznał Sen w Vaux; może pamięć o Fouquet’cie, smutne w więzieniu wiodącym życie, przeszkodziła czytelnikom powitać z zapałem utwór, będący niejako odą pochwalną upadłej wielkości. Przytem, przepych niedawno ukończonego Wersalu zaćmił blask uroczej siedziby nadintendenta, i niebawem La Fontaine obrał za przedmiot do nowego romansu opis królewskiego pałacu, osnuty na kanwie allegorycznej. Romans ten, napisany wytworną prozą i przeplatany udatnemi wierszami, ukazał się wkrótce po pierwszym zbiorze bajek. Publiczność przyklasnęła autorowi, a Molière, Corneille i Quinault przerobili to dzieło na operę, do której Lulli napisał muzykę.
Mniej szczęśliwym był La Fontaine na polu dramatycznem, lubo Furetière niewątpliwie wpada w przesadę, mówiąc, że aktorowie ograniczali się zawsze na jednem przedstawieniu komedyj La Fontaine’a, z obawy, aby na drugiem publiczność ich nie ukamienowała. Bądź co bądź, teatr, a więcej jeszcze towarzystwo aktorów, nęciły zawsze La Fontaine’a: wspomnieliśmy już o jego zażyłości z Molière’m; w latach późniejszych poeta opuszczał nieraz salon pani de La Sablière i przepędzał długie godziny u aktorki Champmeslé, tworząc do spółki z jej mężem komedye, nie wznoszące się nad poziom mierności, tak, że wątpić można, czy współpracownictwo jego było bardzo gorliwem. W jednej tylko, krótkiej komedyjce pod tytułem: Florentczyk, zawierającej parę scen godnych Molière’a, udział La Fontaine’a jest widoczny. Pomimo niepowodzeń teatralnych, bajkopisarz powziął zamiar napisania tragedyi, podobno z namowy Racine’a, który niejednokrotnie lubił zażartować z przyjaciół. Wszelako La Fontaine wczas się opamiętał i zaniechał tej pracy, wcale nieodpowiedniej rodzajowi jego talentu.
Wycieczki poetyczne La Fontaine’a poza granice apologu w niczem nie czynią ujmy jego sławie; nikną one w obec zasług bajkopisarza, który, pomimo wielu prób mniej udatnych na polu dramatu i liryki, nie przestał być godnym następcą Ezopa i jak on, po wszystkie czasy nieśmiertelnym zostanie. Bo też bajka, uszlachetniona i wydoskonalona przez La Fontaine’a, należy do najszczęśliwszych płodów ducha ludzkiego. W ciasnych ramach umiał autor zamknąć i zjednoczyć wszystkie zasoby poezyi: bajki jego przypominają epopeję nastrojem stylu; przypominają dramat odwzorowaniem charakterów i ruchliwością wprowadzonych na widownię aktorów; od liryki zapożyczają wdzięku, a pędzla od poezyi dydaktycznej. Wszystko tam tryska życiem, prostotą i swobodą; urok, pod którego wpływem tworzył poeta, udziela się i czytelnikowi. Ze wszystkich poetów jeden tylko Homer w równym stopniu posiadał też same zalety. Można bez przesady powiedzieć, że pod ręką La Fontaine’a pióro przekształca się w pędzel: nie czyta się jego bajek, lecz ogląda, jak obraz biegłą dłonią na płótno rzucony.
Nie sądźmy atoli, że La Fontaine był twórcą apologu we Francyi; na wiele wieków przedtem używali tej formy trubadurowie, czego dowód mamy w Historyi Lisa, w której zwierzęta przedstawiają ówczesne spółeczeństwo feudalne. Ale nasz poeta nie czerpał z tego źródła i nie wiedział również, że w trzynastym wieku, Marya, księżna Francyi, naśladowała Ezopa, nadając swym utworom ową cechę naiwności, którą La Fontaine podniósł i udoskonalił. Oprócz Maryi, kilku poetów współczesnych i późniejszych trudniło się naśladowaniem Ezopa, i La Fontaine, nie wiedząc o tem, kilkakrotnie zapożyczył od nich rymu i budowy wiersza. Pewną jednakże jest rzeczą iż czerpni wprost ze źródeł greckich i łacińskich; wzorami jego byli: Ezop, Fedr i Bidpaj; zaś między poetami francuzkiemi trzej tylko poprzednicy mogli mu ukazać drogę do tej doskonałości, jaką on jeden tylko osiągnął. Byli to: Blanchet, który w swej komedyi Adwokat Świętoszek, zamieścił bajkę: Kruk i Lis; Marot, który z bajki Szczur i Lew, stworzył dramacik pełen wdzięku, i Régnier, który, odmieniwszy tytuł, bajkę p. t. Koń i Wilk przerobił na dowcipną satyrę. Tych tylko trzech poetów znał La Fontaine i nie naśladował ich wcale; pomimo pewnych podobieństw, które prawdopodobnie odgadł intuicyą, był zawsze na wskróś samoistnym i oryginalnym. Ta samoistność widoczną jest nietylko w układzie treści, lecz i w formie, w nieporównanych zwrotach i wyrażeniach. Język jego jest zawsze czysty i poprawny, pomimo przestarzałych wyrazów i zwrotów, którym szczęśliwie umiał nadać nowożytne piętno i odmłodzić je niejako, odejmując im pleśń klasyczną, wytwór przesady, właściwej piętnastemu i szesnastemu stuleciu.
La Fontaine uzyskał wreszcie pozwolenie przedłożenia drugiego zbioru swych bajek Ludwikowi XIV i otrzymał na owe czasy nader zaszczytny przywilej, gdyż w pozwoleniu na druk dzieła, wydanem przez króla, pomieszczoną była i pochwała dla autora. Poeta tymczasem, przez wzgląd na swoją opiekunkę, panią de La Sablière, zaczął stateczniejsze wieść życie. Miał on przytem cel inny: pragnął zostać członkiem Akademii. Kołysany tą nadzieją, przezwyciężył tak dalece samego siebie, że napisał wiersz na cześć Colbert’a, który był głównem i namiętnem narzędziem zguby Fouquet’a. Należy jednak powiedzieć, że członkowie Akademii sami zapraszali La Fontaine’a do swego grona i wzywali go, aby swojem postępowaniem ułatwił im zadanie; bowiem wybór członka musiał być zatwierdzony przez samego króla. Stronnicy poety w Akademii byli tak dalece czynni, że po śmierci Colbert’a wybrano rzeczywiście La Fontaine’a na członka Akademii, pomimo że Boileau miał za sobą dwór cały i samego Ludwika XIV. Ale bajkopisarz nie odrazu wszedł do grona wybranych; król ani zatwierdził, ani odrzucił jego wybór; zwlekano tylko dopóty, aż zgon innego członka opróżnił drugie miejsce w uczonem zgromadzeniu i wtedy dopiero obaj poeci dopięli celu swych życzeń, lubo La Fontaine musiał czekać jeszcze przez rok cały, podczas gdy Boileau, otrzymawszy zatwierdzenie królewskie, bez żadnej zwłoki mógł zasiąść w krześle akademickiem.
Od tej chwili Akademia zajęła cały umysł i wszystkie myśli La Fontaine’a. Ciągnęło go do niej zamiłowanie literatury zarówno jak i przyjaźń kolegów; nie opuszczał żadnego posiedzenia i punktualność jego pod tym względem znaną była powszechnie. Ta okoliczność nasuwa nam pod pióro fakt nader charakterystyczny: wedle ustawy Akademii, członkowie przybywający na posiedzenie, otrzymywali od kontrolera znak obecności (jeton de présence), za który następnie kassa wypłacała honoraryum; atoli spóźniający się o minut piętnaście lub więcej, nie dostawali już znaku obecności, a więc i płacy. Pewnego dnia, La Fontaine spóźnił się; koledzy, wiedząc, że «znak obecności» jest prawie jedynym jego dochodem, podnieśli głosy, aby na ten raz pominąć surową ustawę. Ale La Fontaine oparł się temu i znaku nie przyjął. Pomimo tego, Furetière, podczas swoich zatargów z Akademią, zelżył La Fontaine’a, nazywając go «myśliwcem na znaki obecności.» Powodem nienawiści Furetièra było to, że gdy w skutek żółciowych swoich wycieczek przeciwko kolegom został wykluczony z Akademii, La Fontaine, czy to przez zwykłe roztargnienie, czy też przez poczucie obowiązku łączności z kolegami, złożył do urny głos wykluczający. Od tej pory Furetière smagał go nielitościwie w swoich broszurach, bardziej obelżywych aniżeli dowcipnych, i dobroduszny poeta wycierpiał niemało od zawziętego przeciwnika. Tej jednej tylko krzywdy w tym rodzaju doznał w ciągu całego życia.
Dopóki baczne, macierzyńskie oko pani de La Sablière czuwało nad La Fontaine’em, dopóty wiódł życie przykładne; lecz gdy szlachetna ta opiekunka oddzieliła się od świata kratą klasztorną, poeta, jak dziecko zostawione bez dozoru, zaczął używać i nadużył swobody. Książęta Vendôme zapraszali go na swoje uczty: La Fontaine, oszołomiony zbytkiem i rozkoszą, nie miał pamięci na wiek swój podeszły, niestosowny do biesiad i wybryków wszelkiego rodzaju. Nie wahamy się wspomnieć o tych słabostkach, gdyż żal szczery zgładził przewinę starca.
Ciężka choroba oznajmiła La Fontaine’owi, iż powinien przygotować się do chrześciańskiego zakończenia żywota. Błądził i grzeszył nasz bajkopisarz, lecz, pomimo licznych usterek, przechował w duszy świętą wiarę, ową nić niewidzialną, łączącą człowieka z Niebem. Przyznajemy, że La Fontaine późno, dopiero przy schyłku życia, pełnić począł obowiązki chrześcianina; ale nawrócenie jego było zupełne, natchnione tym samym świętym zapałem, jaki objawiał, gdy w młodych latach swoich zamierzał oblec sukienkę duchowną. Racine, oddawna już nawrócony z błędów młodości, czuwał nad przyjacielem podczas choroby i przyczynił się do pojednania go z Bogiem. On to przywiódł spowiednika do łoża poety, on wspomagał i pocieszał La Fontaine’a. Sędziwy poeta przyjął z rąk wikarego kościoła świętego Rocha ostatnie Sakramenta, a uniesiony pragnieniem pokuty za przeszłość, przyrzekł solennie, że jeśli łaska Boża zdrowie mu powróci, to poświęci resztę dni swoich na tworzenie dzieł treści moralnej i religijnej. Szczerem było to nawrócenie i głośnem tak dalece, że gdy w Paryżu rozeszła się wieść, iż La Fontaine zakończył życie, powszechnie mówiono, że umarł jak święty.
Pogłoski o śmierci La Fontaine’a były jednakże bezzasadne; podniósł się wkrótce z łoża boleści i dowiódł następnem swojem życiem, że szczerze wierzył i szczerą czynił pokutę. W modlitwach i skupieniu ducha przepędził ostatek żywota, zajęty jedynie zbawieniem swojej duszy.
W tymże samym czasie, kiedy La Fontaine powracał do zdrowia, pani de La Sablière kończyła dni swoje w klasztorze. Poeta musiał opuścić schronienie, w którem przez dwadzieścia dwa lat przemieszkiwał; wychodząc z pałacu, spotkał pana d’Hervart, który przybywał, aby poecie ofiarować u siebie schronienie. «Właśnie szedłem do ciebie» odparł La Fontaine. Rzadki i rzewny dowód przyjaźni z jednej, wiary w przyjaźń z drugiej strony!
W mieszkaniu margrabiego d’Hervart przepędził La Fontaine dwa ostatnie lata swego życia. Uczęszczał jeszcze na posiedzenia Akademii, ale częściej bywał w kościele: przekładał wierszem psalmy Dawida, ujął w ramy przecudownej poezyi hymn: Dies irae, a niekiedy, odzyskując natchnienie i zapał młodzieńczy, tworzył nowe bajki. W ten to sposób Fénélon używał go za współpracownika w wychowaniu księcia Burgundyi; nauczyciel i uczeń otaczali troskliwą opieką miłego starca, który prawie do końca życia nie postradał ani wrodzonej dobroduszności, ani zalet umysłowych. Dzięki tej troskliwej opiece, dzięki przyjaźni i pociechom religijnym, można o zgonie poety wyrzec:

Zstąpił Anioł, co duszę z ciała wyswobodzi:
Zgasł wieszcz, jak gaśnie słońce, gdy wieczór nadchodzi.


Po kilku miesiącach wielkiego osłabienia, La Fontaine zakończył życie w dniu 13 Lutego 1695 roku. Szczerze opłakiwał go Racine; a Fénélon, natchniony boleścią, uczcił bajkopisarza przemową, której ostatnie wyrazy przytaczamy:
«Czytajcie go i powiedzcie, czy można znaleźć większy wdzięk w żartach Anakreona? czy Horacy przybrał moralność i filozofię w ponętniejsze ozdoby? czy Terencyusz odwzorowywał prawdziwiej i naturalniej ludzi i obyczaje? czy Wirgili wreszcie posiadał więcej rzewności i harmonii?»
Nie szukajmy innych wyrazów dla oddania czci należnej geniuszowi La Fontaine’a; w tem zaś, co dotyczy jego charakteru, objaśni nas dokument, nieznany dotąd biografom. Maucroix, dowiedziawszy się o zgonie La Fontaine’a, skreślił wyrazy następne: «Ukochany i wierny przyjacielu, La Fontaine zakończył życie. Żyliśmy z sobą w przyjaźni przez lat przeszło pięćdziesiąt, i dziękuję Bogu, że pozwolił mi dochować tę przyjaźń aż do kresu życia, bez zmiany i bez przerwy; gdyż mogę powiedzieć, że w ostatnim dniu jego żywota kochałem go tak samo jak w pierwszym. Oby Bóg przyjął go do swej łaski i udzielić raczył wieczny spoczynek jego duszy! Był to umysł szczery i niewinny: równego mu nie znałem nigdy. Nie wierzę, aby skłamał raz jeden w całem życiu.» Nie wątpimy, że prośba Maucroix została wysłuchaną i że Bóg miłosierny przyjął sędziwego wieszcza i pokutnika do swojej chwały.


PRZYPISANIE.
DO JEGO KRÓLEWSKIEJ WYSOKOŚCI
KSIĘCIA DELFINA
Miłościwy Książe,

Jeżeli w dziedzinie piśmiennictwa czyj pomysł nazwać wieszczym się godzi, to zaiste sposób, w jaki Ezop wygłaszał swoje nauki moralne. Pragnąłbym szczerze aby inne, nie moje dłonie, przyozdobiły je w szatę poezyi, skoro największy mędrzec starożytności wyrzekł, że ta ozdoba nie byłaby zbyteczną. Ośmielam się, Miłościwy Książe, przedłożyć niniejszem W. K. Mości kilka próbek w tym rodzaju. Będzie to zabawa odpowiednia młodemu wiekowi W. K. Mości. Jesteś, Mości Książe, w tych latach, w których zabawy i rozrywki dozwolone są potomkom królów; lecz winieneś zarazem skłaniać swoje myśli ku poważnej rozwadze. Jedno i drugie znajdziesz w bajkach, które zawdzięczamy Ezopowi. Są one błahe napozór, wyznaję; lecz ta lekka zasłona wiele prawd głębokich pokrywa.
Nie wątpię, Mości Książe, iż przychylnem spojrzysz okiem na rzecz tak pożyteczną a zarazem tyle powabną: czy można żądać czegoś więcej nad te dwa warunki? One to ku naukom skierowały umysł ludzki. Ezop posiadał dar niezrównany umiejętnego łączenia obu: czytanie jego utworów zasiewa nieznacznie ziarna cnoty w duszę, uczy ją poznawać siebie, a dopełnia tego niepostrzeżenie, podczas gdy człowiek mniema, iż wcale czem innem się zatrudnia. Tego samego sposobu używa ten, którego wybrało oko Monarchy na twego nauczyciela, Mości Książe. Pod jego kierownictwem nabywasz bez trudu, a raczej z przyjemnością, wszystkich wiadomości potrzebnych synowi królewskiemu. Wielkie na tem zakładamy nadzieje. Ale, mówiąc szczerze, inne względy lepszą jeszcze napełniają nas otuchą: są to, Mości Książe, te przymioty, które nasz zwycięzki monarcha przekazał tobie przy twojem narodzeniu, jest to przykład, jaki każdodziennie tobie daje. Gdy widzisz jego olbrzymie przedsięwzięcia, gdy podziwiasz spokój, z jakim patrzy na wzburzoną Europę i na jej wybiegi, których używa aby go odwieść od zamierzonych celów; gdy jednym krokiem dosięga wnętrza prowincyi, w której co chwila spotyka niezwalczone przeszkody; gdy w ciągu tygodnia podbija inną, i to w porze najnieprzyjaźniejszej do prowadzenia wojny, wówczas kiedy na dworach innych książąt panują zabawy i spoczynek; gdy zwalcza nietylko ludzi ale i żywioły, i gdy widzisz, że powróciwszy z wyprawy, w której zwyciężył jak Aleksander, rządzi swoim ludem jak August: przyznaj, Mości Książe, iż pomimo lat młodych, tak jak on tęsknisz do Sławy i z niecierpliwością oczekujesz chwili, w której będziesz mógł nazwać się jego współzawodnikiem w miłości ku tej niebiance. Na tę chwilę nie czekasz, Mości Książe: uprzedzasz ją. Świadczą o tem szlachetne porywy, żywość, zapał, dowody rozumu, odwagi i podniosłości duszy, jakie składasz co chwila. Jest to zaiste wielka radość dla naszego Monarchy, a zarazem jest to błoga nadzieja dla całego świata, patrzącego na wzrost młodej rośliny, która kiedyś ocieniać będzie tyle krajów i ludów.
Powinienbym obszerniej mówić o tym przedmiocie; ale ponieważ mój zamiar, dostarczenia rozrywki W. K. Mości, bardziej aniżeli kreślenie pochwał jest odpowiedni moim siłom, pospieszam przeto zwrócić się do bajek; a do prawd, które wyraziłem, dodam jeszcze tylko jednę, tę mianowicie, że jestem, Mości Książe, z najgłębszą czcią i szacunkiem,

Waszej Książęcej Mości
najpokorniejszym, najposłuszniejszym
i najwierniejszym sługą,


DE LA FONTAINE.



PRZEDMOWA.

Pobłażanie, z jakiem niektóre moje bajki przyjęte zostały, napełnia mnie nadzieją, że i zbiór niniejszy równej życzliwości dozna. Wprawdzie jeden z naszych mistrzów wymowy zganił zamiar przyoblekania bajek w rymy: mniemał on, że brak wszelkiej ozdoby jest właśnie ich ozdobą największą, a przytem, że pęta poezyi w połączeniu z trudnościami naszego języka, będą mnie krępować w wielu miejscach i staną na przeszkodzie zwięzłości, którą można nazwać duszą bajki, ponieważ bez tego przymiotu musi słabnąć żywość opowiadania. Zdanie takie mógł wypowiedzieć tylko człowiek wytwornego smaku; pragnąłbym jednak, aby choć trochę odeń odstąpiwszy, zechciał uwierzyć, że wdzięk lacedemoński nie jest tak zaciętym wrogiem muzy francuzkiej, aby nie mógł nigdy iść z nią ręka w rękę.
Zresztą, mój zamiar poparły przykłady, nie powiem starożytnych, bo te nie są dla mnie obowiązującemi, ale nowszych pisarzy. Po wszystkie czasy i u wszystkich ludów uprawiających niwę poezyi, bajki były i są udziałem Parnasu. Zaledwie przypisywane Ezopowi opowieści ujrzały światło dzienne, a już Sokrates uznał za rzecz stosowną odziać je w szatę Muzy. Wzmianka jaką o tem czyni Platon, jest tak powabną, że bez wahania ją zamieszczam, jako ozdobę niniejszej przedmowy. Platon powiada, że gdy Sokrates został na śmierć skazany, musiano spełnienie wyroku odłożyć z powodu nadchodzących uroczystości. W dzień ostatni, Cebes przyszedł odwiedzić filozofa. Sokrates rzekł do niego, iż kilkakrotnie otrzymał był we śnie wezwanie od Bogów, aby przed zgonem przykładał się do muzyki. Z początku nie mógł zrozumieć znaczenia tego snu, bo na cóż zda się poświęcać muzyce, gdy ona nie czyni człowieka lepszym? Widocznie więc była w tem jakaś tajemnica, jakaś rzecz nieodgadniona, tembardziej, że Bogowie nie przestawali go zachęcać. Nawet już w dniach uroczystości otrzymał we śnie ponowne zawezwanie. Zastanawiając się przeto, czegoby od niego żądali bogowie, wpadł na myśl, że między muzyką i poezyą tak ścisły istnieje związek, iż może rada Bogów dotyczyła poezyi. Niema dobrej poezyi bez harmonijności, ale niema jej także bez urojenia; a Sokrates tylko prawdę mówić umiał. Nareszcie znalazł drogę właściwą: wybrał baśnie, zawierające w sobie prawdę, co jest właśnie cechą opowieści Ezopa, i ostatnie dni swego życia poświęcił na nadanie im formy poetycznej.
Nie sam tylko Sokrates poczytywał poezyę i bajki za siostrzyce: Fedr dowiódł, ze podziela to zdanie, a doskonałość jego utworów daje nam możność sądzenia o wzmiankowanej pracy księcia filozofów. Po Fedrze, Avienus zajmował się bajkami. Wreszcie, nowożytni pisarze poszli ich śladem: widzimy tego przykłady nietylko u nas, ale i u cudzoziemców. Trzeba wyznać, że w owym czasie, kiedy nasi poeci zatrudniali się tym przedmiotem, język francuzki tak dalece różnił się od dzisiejszego, że można tych bajkopisarzy uważać za cudzoziemców. To wszystko nie odstręczyło mnie od przedsięwzięcia: przeciwnie, pochlebiałem sobie, że jeśli nie wyjdę zwycięzcą ze szranek, to przynajmniej zostanie mi chwała, iż pierwszy ukazałem tę drogę naszym poetom.
Być może, iż praca moja zrodzi w innych chęć pójścia dalej w wytkniętym kierunku. Przedmiot nie jest wcale wyczerpany i można wiele bajek, opuszczonych przezemnie, w poetyczne odziać kształty. Ja wybrałem najlepsze, to jest te, które w rozumieniu mojem były najlepszemi; może pomyliłem się w wyborze, ale nawet tym które przełożyłem, nietrudno będzie nadać inną formę; a im krótszą takowa będzie, tem większe zyska pochwały. Bądź co bądź, zyskałem prawo do względności, czy to dla tego, że śmiałość moja cel osiągnęła i że nie zboczyłem z drogi właściwej, czy też dla tego, że zachęciłem innych, aby lepiej odemnie dokonali dzieła.
Sądzę, że dostatecznie usprawiedliwiłem dążność moją i zamiary: co do wykonania, niechaj publiczność orzecze. Niema w bajkach moich wdzięku ani zwięzłości Fedra; są to przymioty, którym zadość uczynić nie potrafię. Ale nie mogąc go naśladować w tym kierunku, starałem się natomiast urozmaicić treść bardziej, aniżeli on to uczynił. Nie zamyślam przeto ganić jego dosadności: język łaciński nie wymaga więcej, a baczny czytelnik odszuka w tym autorze piętno właściwe talentowi Terencyusza. Wspaniałą jest prostota tych wielkich ludzi: ja, nie posiadając tak udoskonalonego języka jak oni, nie mogę wznieść się do tej wyżyny. Musiałem więc ten niedostatek w inny sposób zastąpić, a czyniłem to tem śmielej, że już Quintylian wyrzekł, iż nawet nadmiar ożywienia nie czyni ujmy opowieści. Nie chodzi tutaj o przytaczanie jakichkolwiek argumentów: dość, że Quintylian tak powiedział. Zastanowiłem się jednak nad tem, że gdy bajki niniejsze będą wszędzie czytane, to nie zaszkodzi, jeśli nadam im cechę nowości za pomocą pewnych wydatnych zarysów. Tego dziś powszechnie żądamy: wesołości i nowości. Nie nazywam wesołością tego, co śmiech pobudza, lecz pewien wdzięk, pewien powab nieokreślony, który można nadać nawet najpoważniejszym przedmiotom.
Wszelako, miarą udatności mojego dzieła powinna być nietyle forma, ile treść i jej użyteczność; bo w apologu znajdujemy wszystko, co stanowi rzeczywistą wartość płodów ludzkiego ducha. Jest to prawda tak niezbita, że wielu starożytnych przyznawało Sokratesowi część znaczną dzieł Ezopa, twierdząc, że z pomiędzy śmiertelników ten tylko mógł być ich twórcą, kto najwięcej miał styczności z Bogami. Nie pojmuję zaiste, dla czego Bogowie sami nie zesłali tych bajek z Nieba, i dla czego nie wyznaczyli osobnego bóstwa, któreby opiekowało się zarówno apologiem, jak poezyą i wymową. To, co tutaj wypowiadam, nie jest pozbawione zasady; ponieważ — jeśli wolno łączyć nasze pojęcia o rzeczach najświętszych z błędami bałwochwalstwa — widzimy wszędzie, że prawda przemawiała do ludzi za pośrednictwem porównań, paraboli; a parabola nie jest niczem innem, jak tylko apologiem, czyli przykładem opartym na baśni, tem łatwiej zrozumiałym i tem bardziej skutecznym, im więcej jest pospolitym i swojskim. Ktoby zażądał, abyśmy naśladowali wyłącznie samych tylko mistrzów mądrości, dla tego mamy gotowe wytłumaczenie: nie potrzeba mędrców, skoro to, czego od nas żądacie, pszczoły i mrówki zdolne są wypełnić.
Dla tych to powodów Platon, wygnawszy ze swej »rzeczypospolitej» Homera, nadał w niej Ezopowi nader zaszczytne miejsce. Pragnie on, aby niemowlęta ssały z piersi matki, wraz z mlekiem, bajki Ezopa: aby niańki opowiadały je dzieciom, ponieważ należy jak najwcześniej nabywać mądrość i cnotę. Zamiast poprawiać obyczaje, trzeba je kierować na dobrą drogę wtedy, gdy umysł jest zarówno na złe i dobre obojętny. Pytam więc, czy do osiągnięcia tego celu może cokolwiek bardziej się przyczynić, aniżeli bajki? Powiedzcie dziecku, że Crassus, wypowiedziawszy wojnę Partom, zapuścił się w ich krainę nie bacząc jak z niej wyjść zdoła, i że w skutek tego, pomimo wysileń, zginął z całem wojskiem. Powiedzcie temu samemu dziecku, że Lis i Kozioł spuścili się do studni aby zaspokoić pragnienie; że Lis wydobył się, wyłażąc po grzbiecie i rogach towarzysza jak po drabinie, a Kozioł został w studni, bo niebył tyle oględnym i roztropnym jak Lis; i że dla tego, kto rzecz jaką przedsięweźmie, powinien patrzeć końca. Zapytuję, który z tych dwóch przykładów większe na dziecku zrobi wrażenie? Zaprawdę ostatni, jako bardziej odpowiedni nierozwiniętemu umysłowi dziecka. Niechaj nikt mi nie zarzuca, że myśli dziecka są same z siebie dziecinne i że nie potrzeba karmić ich nowemi błahostkami. Te błahostki są tylko pozorne; bo w gruncie rzeczy zawierają głęboką prawdę. Jak przez określenie punktu, linii, powierzchni i za pomocą innych prawd ogólnych, dochodzimy do nauki, dozwalającej nam wymierzyć ziemię i niebo, tak samo za pomocą wniosków, których dostarczają bajki, możemy udoskonalić poglądy, poprawić obyczaje i stać się zdolnemi do wielkich czynów.
Zaleta bajek nie ogranicza się na moralności: z nich czerpiemy pojęcia o usposobieniu i przyrodzie zwierząt, a tem samem i o naszej, bowiem my sami jesteśmy streszczeniem tego, co jest złem i dobrem w stworzeniach bezrozumnych. Prometeusz, zamierzywszy stworzyć człowieka, wziął z każdego zwierzęcia cechę najgłówniejszą i z tych różnorodnych danych zestawił rodzaj ludzki; dokonał owego dzieła, które nosi nazwę Małego Świata. Tak i bajki są obrazem, w którym każdy z nas widzi się odmalowanym. Ich treść utwierdza osoby dojrzałe w wiedzy nabytej doświadczeniem, a dzieci uczy tego, co im wiedzieć należy. Albowiem dzieci, jako nieoddawna żyjące na świecie, nie znają jego mieszkańców ani samych siebie; tę niewiadomość powinno się usuwać jak najwcześniej; trzeba im wyjaśnić co jest Lew, Lis i tak dalej, i dla czego niekiedy przyrównywa się człowieka do owego Lwa lub Lisa. Tego zadania dopełniają bajki: one wpajają w młodociane umysły pierwsze o tych rzeczach pojęcia.
Przekroczyłem już zwykłe i właściwe przedmowom rozmiary, a jednakże nie zdałem jeszcze sprawy z zasady, przewodniczącej mi w wykonaniu niniejszego dzieła.
Apolog składa się z dwóch części, z których jednę możnaby nazwać duszą, a drugą ciałem. Bajka jest ciałem; duszą sens moralny. Arystoteles wyłącza z bajki ludzi i rośliny, i tylko zwierzęta wprowadzać do niej pozwala. To prawidło jest raczej dowolnem, aniżeli koniecznem, bo nie zachowywał go ani Fedr, ani Ezop, ani żaden inny bajkopisarz, podczas gdy każdy zamieszczał sens moralny jako rzecz nieodzowną. Jeżeli przeto zdarzyło mi się pominąć sens moralny, to tylko w takich miejscach, gdzie nie można go było podać bez zepsucia wdzięku całości, i gdzie sam czytelnik łatwo ten niedostatek wypełnić może. We Francyi to tylko ma wartość, co się podoba: oto prawidło główne i — rzec można — jedyne. Nie sądziłem przeto, aby grzechem było przełamanie dawnych zwyczajów, jeżeli nie można ich zastosować bez ujmy dla nichże samych. Za czasów Ezopa, tok opowiadania w bajce odznaczał się prostotą, a sens moralny stanowił niejako część oddzielną i był zamieszczany zawsze na końcu. Fedr nie poddał się temu zwyczajowi: upiększył samo opowiadanie, a sens moralny przenosił często z końca na początek. Jeżeli zaś przyjmiemy zasadę, że w ogóle umieszczanie sensu moralnego jest rzeczą niezbędną, to uchybiam tej zasadzie wtedy tylko, gdy potrzebuję trzymać się innej, niemniej ważnej, podanej przez Horacyusza. Zaleca on, aby piszący nie upierał się w walce z obranym przedmiotom i z własnym umysłem, skoro rzecz jaka przechodzi zakres jego zdolności; nigdy (jak twierdzi Horacy) nie czyni tego człowiek pragnący zyskać powodzenie: porzuca on dobrowolnie przedmioty, których należycie zużytkować nie potrafi.

.... Et quœ
Desperat tractata nitescere posse relinquit.

Tak i ja postąpiłem kilkakrotnie w kwestyi sensu moralnego, widząc, że nie mogę mieć nadziei powodzenia.
Pozostaje mi jeszcze wspomnieć o życiu Ezopa. O ile mogę sądzić, życiorys skreślony przez Planudiusa jest powszechnie poczytywany za bajeczny. Zwolennicy tego poglądu twierdzą, że autor przypisał swemu bohaterowi charakter i przygody, odpowiednie jego bajkom. Z początku uległem temu zdaniu, ale potem przekonałem się, iż nie ma ono gruntownej podstawy. Krytyka opiera się w części na zdarzeniach zachodzących pomiędzy Ksantusem i Ezopem, i znajduje w nich wiele dzieciństwa. Ale gdzież jest mędrzec, któremu nigdy nic podobnego się nie przytrafiło? Nawet życie Sokratesa nie było zawsze i wyłącznie poważnem. Mniemanie moje potwierdza ta okoliczność, że charakter Ezopa, opisany przez Planudiusa, podobny jest do tego, jaki mu nadał Plutarch w swojej Biesiadzie siedmiu Mędrców, gdzie ojca bajkopisarzy przedstawia jako człowieka niezmiernie bystrego, posiadającego dar spostrzegawczy w nader wysokim stopniu. Można na to zrobić zarzut, że i Biesiada siedmiu Mędrców jest utworem wyobraźni. Łatwą jest rzeczą powątpiewać o wszystkiem: co do mnie, nie widzę dla czegoby Plutarch w tem dziele chciał łudzić potomność, on, który wszędzie indziej jest pisarzem wiarogodnym, i każdej kreślonej przez siebie postaci właściwy charakter zostawia. Gdyby jednakże tak było, to pisząc, popełniłbym kłamstwo; oparte na zdaniu cudzem: czy mniejszą zyskam wtedy wiarę, aniżeli gdybym opierał się na swojem? Nie mógłbym bowiem zrobić nic innego, jak tylko zebrać w całość swoje własne przypuszczenia i tej całości dać tytuł: Życie Ezopa. Choćbym taką pracę odział we wszelkie cechy prawdopodobieństwa, nikt jednakże nie uzna jej za prawdę; a wybierając między dwiema baśniami, czytelnik zawsze milej witać będzie baśń Planudiusa, aniżeli moją.



ŻYCIE EZOPA
FRYGIJCZYKA.

Nie posiadamy żadnej pewnej wiadomości o narodzeniu Homera i Ezopa: zaledwie doszły nas wspomnienia o głównych przygodach ich życia. Można się temu dziwić, bowiem historya nie pomija wielu rzeczy daleko mniej ponętnych i pożytecznych. Iluż to tępicieli narodów, ilu władców bez żadnej zalety znalazło dziejopisów, którzy nam przekazali nawet najdrobniejsze szczegóły ich istnienia; a nie wiemy nic prawie o Homerze i Ezopie, to jest o dwóch ludziach, którzy najlepiej zasłużyli się potomności. Albowiem Homer jest nietylko ojcem Bogów, ale i wieszczów; co do Ezopa, sądzę, że należałoby go pomieścić w rzędzie mędrców będących chlubą Grecyi; gdyż uczył on prawdziwej mądrości, a uczył daleko kunsztowniej aniżeli ci, którzy podają jej określenia i prawidła. Napisano wprawdzie życiorysy obu tych wielkich mężów, ale większość uczonych zowie je bajecznemi, zwłaszcza życie Ezopa, skreślone przez Planudiusa. Co do mnie, nie podzielam tego zdania: Planudius żył w tych czasach, kiedy pamięć przygód Ezopa nie mogła jeszcze była wygasnąć; mniemam więc, że przekazał nam to, o czem wiedział z tradycyi. Z tej wychodząc zasady, zamierzyłem iść za Planudiusem, usuwając tylko z jego opisu niektóre zbyt błahe szczegóły.
Ezop pochodził z miasteczka frygijskiego, zwanego Amorium. Urodził się około pięćdziesiątej siódmej olimpiady, mniej więcej w dwieście lat po założeniu Rzymu. Trudno wyrzec, czy miał dziękować przyrodzie, czy żalić się na nią; obdarzywszy go bowiem rozumem niepospolitym, stworzyła go ułomnym, brzydkim, zaledwie podobnym do człowieka, a na domiar wszystkiego takim jąkałą, że prawie wcale mówić nie umiał. Przy tylu wadach fizycznych, gdyby nawet był się narodził w wolnym stanie, byłby jednak niewątpliwie został niewolnikiem. Zresztą, duch jego pozostał zawsze wolny, niezawisły od przemian losu.
Pierwszy właściciel Ezopa przeznaczył go do uprawy roli; może chciał usunąć sobie z przed oczu widok tak brzydkiego człowieka, a może nie sądził go zdolnym do innych zatrudnień. Pewnego razu, gdy ów właściciel przybył do swej posiadłości wiejskiej, jakiś kmiotek ofiarował mu figi: były one bardzo piękne i właściciel, udający się właśnie do kąpieli, rozkazał schować je, zaleciwszy swemu szafarzowi, zwanemu Agathopus, aby mu je przyniósł po powrocie z kąpieli. Przypadek zrządził, że pod ten czas Ezop wszedł za czemś do domu; zobaczywszy go, Agathopus skorzystał ze sposobności i zjadł figi wspólnie z kilkoma towarzyszami, poczem złożyli winę na Ezopa, gdyż tak się jąkał i wydawał się tak dalece głupowatym, ze mniemali iż nie będzie w stanie się usprawiedliwić. W starożytności srodze karano niewolników, a przewinienie było wielkiem na owe czasy: biedny Ezop padł do nóg swemu panu i siląc się na mowę dał do zrozumienia, że nie żąda innej łaski, jak tylko żeby wstrzymano na chwilę wykonanie wyroku. Uzyskawszy zwłokę, przyniósł letniej wody, wypił ją w przytomności swego pana, włożył palec do ust i... skutek nastąpił, a czysta woda dowiodła niewinności Ezopa. Wtedy dał na migi do zrozumienia, aby i innych zniewolono do tej samej próby. Zdumieli się wszyscy: nikt bowiem nie przypuszczał, aby Ezop był zdolny do takiego pomysłu. Agathopus i jego wspólnicy nie opierali się bynajmniej: wypili letnią wodę za przykładem Ezopa i powkładali palce do ust, ale dając baczenie, aby ich zanadto nie zagłębić. Jednakże, pomimo tej ostrożności, woda letnia podziałała jak zwykle i uwidoczniła figi, jeszcze świeże i niepozbawione zwykłej barwy. Tym sposobem Ezop ocalał, a jego oskarżyciele ponieśli karę podwójną, za łakomstwo i złośliwość. Nazajutrz, po odjeździe pana, gdy Ezop udał się do zwykłych swoich zatrudnień, jacyś zabłąkani podróżni (byli to, jak niektórzy twierdzą, kapłani Dyany) spotkawszy go, prosili w imię Jowisza, aby im wskazał drogę wiodąca do miasta. Ezop usadowił ich w cieniu dla wypoczynku, ofiarował posiłek, a następnie przeprowadził aż do miejsca, zkąd już bez zabłądzenia mogli dojść do celu podróży. Wtedy kapłani wznieśli dłonie do nieba, błagając Jowisza, aby tego szlachetnego postępku nie zostawił bez nagrody. Skoro odeszli, Ezop, znużony drogą i skwarem, zasnął i podczas snu miał widzenie, że Fortuna stanąwszy przed nim, rozwiązywała mu język i zarazem udzielała dar apologu, którego, rzec można, stał się twórcą. Przepełniony radością, zbudził się nagle: «Więc to prawda! zawołał; mogę mówić swobodnie, wymawiam wszystkie wyrazy: pług, grabie; słowem, co zechcę.» To dziwne zdarzenie było powodem, że przeszedł w ręce innego właściciela. Stało się to w sposób następujący: Niejaki Zenas, zarządca owej posiadłości, srogo wychłostać kazał jednego niewolnika za nader małe przewinienie. Ezop ujął się za pokrzywdzonym i zagroził rządcy, że uwiadomi pana o jego okrucieństwach. Zenas, aby go uprzedzić i zemścić się zarazem, pospieszył donieść właścicielowi, że Frygijczyk cudem pozyskał mowę, ale że daru tego używał na bluźnierstwa i potwarze przeciwko swemu panu. Uwierzył właściciel, i uniesiony gniewem, podarował Ezopa Zenasowi, mówiąc że może z nim zrobić, co mu się podoba. Wracając na wieś, spotkał Zenas kupca, który go zapytał, czy nie ma jakiego bydlęcia jucznego na sprzedaż. «Nie wolno mi sprzedawać zwierząt mojego pana, odparł Zenas, ale, jeśli chcesz, mogę ci sprzedać jednego z naszych niewolników.» Skoro Ezop przywołany zjawił się, rzekł kupiec: «Drwisz chyba ze mnie, jeśli sądzisz, że kupiłbym tego człowieka: toż on wygląda jak wór skórzany.» I oddalił się wpół gniewny, wpół rozśmieszony widokiem takiego potworu. Lecz Ezop przywołał go i rzekł: «Kup mnie bez obawy, bo mogę ci być przydatnym. Jeśli masz dzieci wrzaskliwe i niegrzeczne, to mój widok je uciszy: będziesz mógł straszyć je moją postacią, jak dzikiem zwierzęciem.» Ten żart spodobał się kupcowi: nabył Frygijczyka za trzy obole i rzekł śmiejąc się: «Dzięki niech będą Bogom! zrobiłem wprawdzie nieszczególny nabytek, ale i niewiele wydałem pieniędzy.»
Oprócz handlu towarami, ów kupiec trudnił się także sprzedażą niewolników: gdy wybierał się w tym celu w podróż do Efezu, rozdzielono między niewolników, wedle ich sił i wieku, przybory i zapasy podróżne, które każdy miał dźwigać przez całą drogę. Ezop prosił, aby miano wzgląd na jego wątłe siły, dodając, że jako nowoprzybyły, zasługiwał na niejakie względy. «Możesz nic nie nieść, skoro nie chcesz,» odparli towarzysze. Ubodło to Ezopa i oświadczył, że żąda przypadającej na niego części ciężaru. Pozwolono mu wybrać co zechce: wziął więc kosz z chlebem, brzemię najcięższe ze wszystkich. Myślano, że zrobił to przez głupotę; ale w porze obiadowej kosz został napoczęty, i o tyleż ciężar się zmniejszył; tak samo wieczorem i nazajutrz: dość, że po dwóch dniach Ezop niósł pusty koszyk. Wtedy uznali towarzysze rozum i dowcip Frygijczyka.
Kupiec sprzedał w Efezie wszystkich niewolników, z wyjątkiem trzech: śpiewaka, grammatyka i Ezopa, i tych poprowadził na sprzedaż do Samos. Przed wystawieniem ich na plac targowy, dał dwóm pierwszym przyzwoite, a nawet kosztowne szaty, aby zachęcić kupujących; między niemi zaś, dla dodania im świetności, postawił Ezopa, przyodzianego w prosty worek. Nadeszło kilku nabywców, między innemi filozof Ksantus. Ten zapytał śpiewaka i gramatyka, co umieją. «Wszystko,» odrzekli. Na to Ezop roześmiał się: łatwo sobie wyobrazić, jak przytem wyglądał. Planudius powiada, że o mało wszyscy nie uciekli, tak szkaradnie wśród śmiechu twarz przekrzywiał. Kupiec żądał za śpiewaka tysiąc obolów, za grammatyka trzy tysiące, a temu, ktoby jednego z nich kupił, chciał dać Ezopa w dodatku. Wysoka cena jednego i drugiego odstręczyła Ksantusa. Nie chciał wszelako wracać do domu z próżnemi rękami; uczniowie poradzili mu, aby kupił tego maleńkiego człowieczka, który śmiał się tak szkaradnie, bo mógłby służyć ludziom za zabawkę i straszydło zarazem. Ksantus dał się namówić i kupił Ezopa za sześćdziesiąt obolów. Przed przybiciem targu zapytał go, tak jak poprzednio tamtych, co umie: «Nic, odparł Ezop, bo moi towarzysze wszystko zagarnęli dla siebie.»
Ksantus miał żonę wielce wybredną, którą mało kto ująć sobie potrafił: wiedział przeto filozof, że przedstawiając jej nowego niewolnika, rozgniewać ją może i narazić się na zarzut, że chce z niej szydzić. Zamierzył przeto rzecz całą w żart obrócić i przyszedłszy do domu powiedział, że kupił młodego i cudnie pięknego niewolnika. Na tę wieść, omal że nie przyszło do bitwy między służebnicami jego żony, bo każda chciała, aby ów młodzian jej był oddany na służącego; lecz tem większe było zdumienie, skoro Ezop się ukazał. Wszystkie uciekły z krzykiem i zasłaniając oczy. Żona Ksantusa rzekła, iż przyprowadzając takie straszydło, mąż chciał chyba ją wygnać z domu; że oddawna spostrzega, iż mu się naprzykrzyła; od słowa do słowa, sprzeczka zaogniła się tak dalece, że kobieta zażądała zwrotu swego majątku, mówiąc, że powróci do rodziców. Ksantus tyle dokazał cierpliwością, a Ezop dowcipem, że ułagodzili rozgniewaną niewiastę. Przestała mówić o rozwodzie, a może przyzwyczajenie, zacierając w części brzydotę nowego niewolnika, dokonało reszty.
Pomijam wiele szczegółów, dowodzących bystrości umysłu Ezopa: są one zbyt małoznaczne, aby zasługiwały na pamięć potomnych. Przytoczę wszelako jedną próbkę jego rozsądku. Pewnego razu, Ksantus poszedł do ogrodnika, chcąc kupić nieco świeżej sałaty. Załatwiwszy tę sprawę, ogrodnik poprosił filozofa, aby mu wyjaśnił rzecz pewną, dotyczącą zarówno ogrodnictwa jak filozofii: dla czego mianowicie rośliny uprawiane z wielkim trudem, daleko są gorsze od tych, które ziemia sama wydaje bez uprawy i nawozu. Ksantus zdał wszystko na Opatrzność, jak to zwykle czynią ludzie, nie wiedzący co odpowiedzieć. Ezop roześmiał się i odprowadziwszy swego pana na stronę, poradził mu, aby rzekł ogrodnikowi, iż dla tego dał mu odpowiedź tak ogólnikową, ponieważ samo zapytanie jest zbyt błahem dla jego umysłu; lecz że zostawia mu swego niewolnika, który tę rzecz wyjaśni. Ksantus odszedł, a Ezop, pozostawszy sam z ogrodnikiem, wyjaśnił mu to zagadnienie w następujący sposób: porównał ziemię do kobiety, która, mając dzieci, zaślubiłaby człowieka, również mającego potomstwo z innej żony; otóż, taka kobieta niezawodnie znienawidzi swoich pasierbów i skąpiąc im pożywienia, oddawać wszystko będzie swoim własnym dzieciom. Tak samo i ziemia niechętnie karmi płody uprawy i pracy ludzkiej, a dobrodziejstwa swoje zachowuje dla tych, które sama wydaje; względem pierwszych jest macochą, a tkliwą matką względem drugich. Ta odpowiedź tak zadowolniła ogrodnika, że ofiarował Ezopowi wszystko co miał w ogrodzie.
Wkrótce potem filozof poróżnił się z żoną, z następującego powodu: Będąc na uczcie, odłożył na stronę rozmaite przysmaki i rzekł do Ezopa: «Zanieś to mojej pieszczotce.» Ezop spełnił polecenie w ten sposób, że oddał wszystko ulubionej suczce swojego pana. Ksantus, wróciwszy do domu, zapytał żonę, czy otrzymała jego podarunek. Nastąpiło nieporozumienie; wreszcie przywołano Ezopa. Ksantus, który szukał sposobności aby skarcić niewolnika, zapytał go, jak się wywiązał z polecenia, skoro otrzymał wyraźny rozkaz: «Zanieś te przysmaczki mojej pieszczotce.» Ezop odparł, że w jego rozumieniu tą pieszczotką nie mogła być żona, która co chwila groziła rozwodem, lecz że była to niewątpliwie suczka, która cierpliwie znosiła wszystko i nawet otrzymawszy chłostę, nie przestawała się łasić swojemu panu. Filozof, jak to mówią, zapomniał języka w gębie; ale jego małżonka rozgniewała się tak dalece, że opuściwszy dom mężowski, powróciła do swoich rodziców. Ksantus błagał, wysyłał krewnych, ale ani błagania, ani przedstawienia nie odnosiły skutku. Wtedy Ezop uciekł się do podstępu. Zakupił wielką ilość zwierzyny i wszelakich zapasów, jakoby na gody weselne, i dopóty słaniał się po mieście, dopóki nie napotkał służącego swej pani. Ten zapytał Frygijczyka, co znaczą te wszystkie przybory. Ezop odrzekł, że Ksantus, nie mogąc nakłonić żony do zgody, postanowił zaślubić inną kobietę. Skoro tylko małżonka dowiedziała się o tem, natychmiast powróciła do domu filozofa, czy to przez zazdrość, czy też przez ducha sprzeciwieństwa. Nie przebaczyła jednak niewolnikowi, który codzień nowe figle płatał swojemu panu i codzień dowcipem wykręcał się od kary, tak, że filozof nie mógł go na niczem schwytać.
Pewnego dnia, Ksantus, zamierzając wydać ucztę dla przyjaciół, zalecił Ezopowi, aby zakupił to tylko, co znajdzie najlepszego, ale nic więcej. «Nauczę cię, pomyślał Ezop, abyś dokładnie mówił czego żądasz, i nie zdawał się na rozum niewolnika.» Nakupił przeto ozorów, i kazał przyrządzić je w najrozmaitszy sposób, tak, że wszystkie potrawy składały się z samych ozorów. Goście chwalili z początku, ale w końcu sprzykrzyła im się ta jednostajność. «Wszakże rozkazałem, rzekł Ksantus, abyś kupił co jest najlepszego? — A cóż może być lepszego nad język? odparł Ezop. Jest to węzeł życia społecznego, klucz wszelkiej wiedzy, narzędzie rozumu i prawdy; z jego pomocą wznoszą się i cywilizują miasta; z jego pomocą uczymy, przekonywamy, rządzimy i spełniamy najświętszy obowiązek, to jest: chwalimy Bogów. — Kiedy tak, rzekł Ksantus, pragnący niewolnika w kłopot wprowadzić, to na jutro zakup mi to tylko, co jest najgorszego: będę miał u siebie tych samych gości i radbym urozmaicić biesiadę.»
Nazajutrz, Ezop znowu kazał zgotować potrawy z samych ozorów, twierdząc, że język jest najgorszą rzeczą w świecie: «On to, rzekł, jest ojcem wszelkich kłótni, powodem procesów, źródłem niesnasek i wojen. Jeśli jest narzędziem prawdy, to zarówno i błędu, a co gorsza, oszczerstwa i potwarzy. On burzy miasta, on do złego nakłania. On wielbi Bogów, ale i bluźni ich potędze.» Jeden z gości rzekł na to Ksantusowi, iż ten niewolnik wielce mu jest potrzebny, gdyż umie jak nikt w świecie, wystawiać na próbę cierpliwość filozofa; a gdy Ksantus okazywał niezadowolenie: «O cóż się troskasz? zagadnął Ezop. — Znajdźże mi człowieka, który się o nic nie troszczy,» odparł Ksantus.
Ezop poszedł nazajutrz na rynek, i zobaczywszy wieśniaka, który spoglądał dokoła siebie, zimny i obojętny na wszystko jak posąg, zabrał go z sobą do domu. «Oto jest, rzekł Ksantusowi, człowiek jakiego żądałeś.» Ksantus dał swojej żonie polecenie, aby nalała ciepłej wody do miednicy i umyła nogi gościowi. Wieśniak obojętnie ten dowód czci przyjął, lubo wiedział że na nią nie zasłużył; ale myślał w głębi duszy, że może jest to zwyczaj powszechny w miastach, któremu poddać się należy. Posadzono go na pierwszem miejscu przy stole: zasiadł bez ceremonii. Podczas biesiady, Ksantus bez przerwy ganił kucharza i z niczego nie był zadowolony; o potrawie słodkiej mówił, że jest przesolona, a o słonej, że zanadto słodka. Tymczasem «człowiek bez troski» puszczał jego gderanie mimo uszu i jadł za trzech. Przy końcu uczty przyniesiono ciasto, które żona Ksantusa sama upiekła: było ono wyborne, ale filozof udawał, że mu wcale nie smakuje. «Nigdy w życiu nie jadłem tak złego pieczywa, rzekł; warto spalić kucharkę, co je upiekła, bo nigdy nic porządnie nie zrobi: przygotujcie drzewo do stosu. — Poczekaj, zawołał wieśniak; pójdę po swoją żonę: jeden stos dla obu wystarczy.» To przemówienie zbiło z tropu filozofa; stracił nadzieję, aby mógł kiedykolwiek przezwyciężyć bystry umysł swego niewolnika.
Lecz Ezop nietylko przeciw swojemu panu bronił się dowcipem i bystrością umysłu. Pewnego dnia, wysłany za interesem, spotkał w drodze sędziego, który go zapytał, dokąd idzie. Ezop, czy to przez roztargnienie, czy z jakiej innej przyczyny odparł, że sam tego nie wie. Urzędnik, poczytując tę odpowiedź za dowód lekceważenia i pogardy, rozkazał zaprowadzić go do więzienia. Gdy spełniano ten rozkaz, Ezop zawołał: «Nie miałemże słuszności? Czyż mogłem wiedzieć że pójdę tam, dokąd mnie teraz wiodą?» Na te słowa, urzędnik rozkazał go uwolnić i winszował Ksantusowi, że tak rozsądnego niewolnika posiada.
Ksantus ze swej strony widział jasno, ile Ezop zaszczytu mu przynosi i dla tego nie chciał go wyzwolić. Pewnego dnia, gdy filozof ucztował ze swemi uczniami, Ezop, pełniący służbę przy biesiadzie, zauważał, że wszyscy zaczynali przebierać miarę. «Nadużycie wina, rzekł, przez trzy stopnie przechodzi: rozkoszy, odurzenia i szaleństwa.» Wyśmiano go i dalej wypróżniano kielichy. Ksantus nareszcie podchmielił sobie tak dalece, że zaczął mówić, iż całe morze wypić potrafi, a rozjątrzony śmiechem współbiesiadników, uparł się przy swojem, postawił dom swój w zakład i jako rękojmię złożył pierścień, który miał na palcu.
Nazajutrz, wytrzeźwiwszy się, Ksantus ku wielkiemu swemu zdumieniu spostrzegł, iż nie ma pierścienia, do którego wielką przywiązywał wartość. Ezop wtedy opowiedział mu, co zaszło dnia poprzedniego, i że nietylko pierścień, ale dom cały ów nieszczęsny zakład pochłonie. Zatrwożył się filozof i prosił Ezopa o radę. Ten wymyślił wybieg następujący. Gdy w dniu naznaczonym na rozstrzygnięcie zakładu, cała ludność Samos zebrała się na brzegu morskim, sądząc że będzie świadkiem zawstydzenia filozofa, i gdy ów jego uczeń, który trzymał zakład, już zawczasu cieszył się zwycięztwem, Ksantus, stanąwszy wśród zgromadzenia, odezwał się w te słowa: «Założyłem się istotnie, że wypiję całe morze co do kropli; ale nie było wcale mowy o rzekach, które doń wpływają; niechże więc ten, kto się ze mną założył, odwróci wszystkie rzeki, a wówczas spełnię, co zapowiedziałem.» Powszechnem było podziwienie nad tak mądrym wybiegiem, który wybawił Ksantusa z wielce kłopotliwego położenia. Uczeń uznał się za zwyciężonego i przeprosił swego mistrza, a ludność odprowadziła Ksantusa w tryumfie do domu.
W nagrodę, Ezop zażądał wolności. Ksantus odparł, że pora wyzwolenia go jeszcze nie nadeszła; że wszelako, jeśli Bogowie objawią swoją wolę, nie będzie się opierał; zalecił przeto Ezopowi, aby dał baczenie na pierwszą wróżbę, jaką ujrzy wyszedłszy z domu: jeżeli wróżba będzie przychylną, jeżeli naprzykład Ezop zobaczy dwie wrony odrazu, to pozyska wolność; jeżeli zaś ujrzy tylko jednę, to powinien bez szemrania pozostać nadal w dotychczasowym stanie. Ezop wyszedł natychmiast z domu i w tejże chwili spostrzegł dwie wrony siedzące na wierzchołku drzewa. Pobiegł z tą wieścią do swojego pana, lecz zanim ten nadszedł, jedna z wron odleciała. «Czy mniemasz, że mnie zawsze oszukiwać można? zawołał Ksantus do Ezopa. Hej, wychłostać zuchwalca!» Wyrok spełniono niezwłocznie; podczas gdy biedny Ezop odbierał niezasłużone cięgi, przysłano Ksantusowi zaproszenie na biesiadę: filozof przyrzekł, iż uczyni zadość wezwaniu. «Niestety! zawołał Ezop, jak to wróżby łudzą i zawodzą! Ja, com widział dwie wrony, odbieram plagi; a mój pan, co widział tylko jednę, dostaje zaproszenie na biesiadę!» To dowcipne zdanie tak się podobało Ksantusowi, że rozkazał przestać batożyć Ezopa; ale nie chciał obdarzyć go wolnością, pomimo kilkakrotnie ponawianej obietnicy.
Pewnego dnia przechadzali się obadwaj wśród starożytnych pomników, odczytując z upodobaniem umieszczone na nich napisy. Pomiędzy temi napisami Ksantus zobaczył jeden, którego nie mógł odgadnąć. Były to początkowe litery jakichś wyrazów. Filozof uznał, że ta zagadka przechodzi jego pojęcie. «Gdybym za pomocą tych liter dopomógł tobie znaleźć skarb, jaką otrzymam nagrodę?» zagadnął Ezop. Ksantus obiecał mu połowę skarbu i wolność. «Te litery, rzekł Ezop, znaczą, że o cztery kroki od tego pomnika skarb jest zakopany.» Jakoż rzeczywiście znaleźli go niebawem. Ezop żądał spełnienia obietnicy, ale filozof się wzdragał. «Nie wyzwolę cię, rzekł, dopóki mi nie wyjaśnisz znaczenia tych liter; będzie to dla mnie większym skarbem nad tem, któryśmy znaleźli. — Są to, odparł Ezop, pierwsze litery wyrazów: Skoro cofniesz się o cztery kroki i kopać będziesz, skarb pozyskasz. — Ponieważ jesteś tak bystry, rzekł Ksantus, zbłądziłbym, pozbywając się ciebie; nie łudź się przeto nadzieją, abym cię wyzwolił. — A ja, odpowiedział Ezop, oskarżę cię przed królem Dyonizyuszem, bowiem ten skarb do niego należy; litery wyryte na pomniku zaczynają, oprócz tamtych, inne jeszcze wyrazy, mające to znaczenie.» Zatrwożony filozof ponownie przyrzekł Frygijczykowi połowę skarbu, prosząc, aby nikomu nie wspomniał ani słowa o tem zdarzeniu. Ezop odparł na to, że nie poczuwa się wcale do wdzięczności, ponieważ też same litery zaczynają trzeci szereg wyrazów, tworzących zdanie następne: «Odchodząc, podzielcie między siebie skarb znaleziony.» Za powrotem do domu, Ksantus rozkazał zakuć Ezopa w kajdany i wtrącić do więzienia, z obawy, aby nie rozgłosił tajemnicy. «Niestety! zawołał Ezop, więc to w taki sposób filozofowie dopełniają przyrzeczeń? Ale czyń co zechcesz, nadejdzie pora, w której będziesz zmuszony mnie wyzwolić.»
Jakoż wkrótce spełniła się ta przepowiednia. Nadzwyczajne wydarzenie rzuciło postrach na mieszkańców miasta Samos: Orzeł porwał pierścień publiczny (była to prawdopodobnie pieczęć, którą wyciskano na uchwałach rady miejskiej) i upuścił go na płaszcz jakiemuś niewolnikowi. Wezwano Ksantusa, aby wyraził swoje zdanie w tym względzie, jako filozof i jeden z najwyższych dostojników rzeczypospolitej. Ksantus prosił o czas do namysłu i uciekł się do swojej zwykłej wyroczni, to jest: do Ezopa. «Postaw mnie przed ludem, rzekł Ezop, i dozwól, abym ja sam rzecz tę wyjaśnił; bowiem, jeżeli zgadnę, to chwała niemniej przeto spadnie na ciebie, jako na mojego pana; jeśli zaś pobłądzę, mnie tylko ganić będą.» Ksantus usłuchał tej rady i wprowadził Ezopa na trybunę. Zobaczywszy go, wszyscy parsknęli śmiechem; nikt nie przypuszczał, aby taki potwór mógł rozsądnie przemówić. Ezop rzekł, iż nie należy zwracać uwagi na kształt naczynia, lecz na napój w niem zawarty. Wtedy lud wykrzyknął, aby bez obawy wypowiedział, co myśli o zaszłem wydarzeniu. Ezop wymówił się, iż nie śmie tego uczynić. «Fortuna, rzekł, roznieciła między panem i niewolnikiem walkę o wyższość i sławę; jeśli niewolnik pobłądzi, otrzyma chłostę; okaże się mędrszym od pana, to znowu chłostę otrzyma.» Wtedy zaczęto nalegać na Ksantusa, aby go wyzwolił. Filozof długo się wzbraniał, ale rządca miasta zagroził, że wyzwoli Ezopa na mocy swego urzędu, i w końcu Ksantus musiał uledz. Wówczas Ezop oznajmił, że owo zdarzenie zwiastuje Samijczykom niewolę; że orzeł porywający pierścień, oznacza króla, który pragnie ich kraj zawojować.
Wkrótce potem Krezus, król Lidyi, wyprawił do Samos poselstwo, wzywając mieszkańców, aby się uznali jego hołdownikami; w razie odmowy groził, że orężem zmusi ich do tego. Większość była zdania, że należy się poddać. Ezop wtedy powiedział, że Fortuna dwie drogi ukazuje ludziom: jedną jest droga swobody, z początku stroma i ciernista, ale potem wygodna i miła; drugą zaś droga niewoli, z początku równa i gładka, ale potem bardzo uciążliwa. Była to dość wyraźna przestroga dla Samijczyków, i posła Krezusa odprawiono z niczem.
Krezus wyruszył na wojnę. Poseł, który był w Samos, rzekł królowi, iż trudno będzie nakłonić Samijczyków do uległości, dopóki Ezop wśród nich przebywa, bowiem wszyscy wielkie w jego rozumie pokładają zaufanie. Krezus zażądał wtedy wydania Ezopa, przyrzekając w zamian, że zostawi mieszkańców w spokoju. Naczelnicy miasta uznali ten warunek za nader korzystny, w mniemaniu, że poświęcając Ezopa, tanim kosztem okupią swobodę. Frygijczyk atoli zniewolił ich do zmiany zdania, mówiąc, że gdy wilki zawarły z owcami przymierze, owce oddały im swoje psy na zakładników, a wtedy wilki bez przeszkody podusiły owce. Ta przypowieść odniosła skutek: Samijczykowie uradzili, aby nie wydać Ezopa. Wszelako Ezop z własnej woli postanowił udać się do Krezusa, mówiąc Samijczykom, iż w ten sposób większe zdoła im oddać usługi, aniżeli gdyby pozostał w mieście.
Krezus, ujrzawszy Ezopa, zdumiał się, że tyle nędzna istota była zdolną stawiać tak wielkie przeszkody jego potędze. «Jakto? zawołał, więc to jest ów człowiek który sprawia, że Samijczykowie opierają się mojej woli?» Ezop padł do nóg królowi, mówiąc: «Pewien człowiek chwytał szarańcze; świerszcz polny wpadł mu przypadkiem w ręce. Człowiek chciał go zabić, tak jak zabijał szarańcze. «Cóż ci przewiniłem? rzekł świerszcz; nie zjadam twego zboża i żadnej nie czynię szkody; głos tylko posiadam, a głosem nie potrafię wyrządzić ci żadnej krzywdy.» Potężny królu! jestem jako ów świerszczyk: głos tylko posiadam i nie używałem go z ujmą dla ciebie.» Krezus, zdjęty podziwem i politowaniem, nietylko przebaczył Ezopowi, ale, przez wzgląd na niego, odstąpił od Samos.
W owym czasie Ezop, przebywając na dworze Krezusa, napisał bajki, które złożył w darze królowi; a wysłany następnie przez tegoż do Samos, został nader zaszczytnie przyjęty przez współobywateli. Potem zaczął podróżować po różnych krajach i obcować z mędrcami i filozofami. Wreszcie pozyskał wielkie łaski u Lycerusa, króla Babilonu. Królowie ówcześni posyłali sobie wzajemnie rozmaite zagadnienia do rozwiązywania, zobowiązując się, w razie przegranej, do płacenia pewnej znacznej kwoty. Lycerus, przy pomocy Ezopa, wygrywał zawsze i pozyskał sławę zarówno w zadawaniu zagadnień, jak i w rozwiązywaniu.
Podczas pobytu na dworze Lycerusa, Ezop ożenił się; a nie mając potomstwa, przyjął za syna pewnego młodzieńca dobrego rodu, imieniem Ennus. Ten wszelako wypłacił się swemu dobroczyńcy niewdzięcznością, za co Ezop wygnał go ze swego domu. Ennus, uniesiony żądzą zemsty, sfałszował listy, świadczące, jakoby Ezop był w porozumieniu z królami, ubiegającemi się o wygranę przeciw Lycerusowi. Król, spojrzawszy na podpisy i pieczęcie, nie szukał innych dowodów winy i przywoławszy oficera swej straży, Hermippusa, rozkazał mu zgładzić natychmiast Ezopa ze świata. Hermippus, będący przyjacielem Frygijczyka, ocalił mu życie; ukrył go bowiem w grobowcu i żywił przez czas długi. Tymczasem, gdy wieść o śmierci Ezopa rozeszła się, król Egiptu, Nectenabo, przesłał Lycerusowi zagadnienie, w nadziei, że tą razą go zwycięży. Zażądał mianowicie, aby Lycerus przysłał mu budowniczych, którzyby umieli wystawić wieżę w powietrzu, a razem z niemi takiego człowieka, który wszelkie zagadnienia rozwiązywać potrafi. Lycerus, przeczytawszy listy, wezwał do narady najmędrszych ludzi ze swego kraju, ale nikt nie wiedział, co począć; wtedy Hermippus, zobaczywszy że król żałuje śmierci Ezopa, wyznał, jakim sposobem go ocalił. Na wezwanie Lycerusa, Ezop wrócił do dworu, dowiódł swej niewinności i przebaczył Ennusowi. Przeczytawszy zaś list króla Egiptu, roześmiał się i poradził Lycerusowi, aby uwiadomił swego współzawodnika, iż z nadejściem wiosny przyśle mu to, czego żądał. Lycerus zwrócił Ezopowi majątek i wydał mu Ennusa, aby z nim postąpił wedle swojej woli. Ezop przyjął winowajcę jak syna: za całą karę zalecił mu, aby szanował Bogów i króla, był strasznym dla wrogów a wyrozumiałym i ludzkim dla wszystkich; aby niewiele mówił i wypędzał od siebie plotkarzy, nie tracił odwagi w nieszczęściu, był dbałym o jutro, bo lepiej po śmierci zbogacić nieprzyjaciół, niżeli być za życia ciężarem przyjaciołom; zwłaszcza zaś, aby nikomu nie zazdrościł szczęścia i cnoty, bo tem krzywdziłby siebie samego. Dobroć i przestrogi Ezopa przeszyły, jakoby grot śmiertelny, serce Ennusa: bowiem wkrótce potem zakończył życie.
Powróćmy do żądań króla Nectenabo. Ezop schwytał młode orły i dokonał rzeczy, zaiste trudnej do uwierzenia: wyuczył je unosić w powietrze koszyki, z których każdy mieścił w sobie małe dziecię. Gdy wiosna nadeszła, odjechał do Egiptu z tym całym taborem, wzbudzając wszędzie podziw i oczekiwanie. Nectenabo, który jedynie ze względu na pogłoskę o śmierci Ezopa posłał owo zagadnienie, powitał go z nietajonem zdumieniem i zapytał, czyli przywiózł ze sobą budowniczych i człowieka, odpowiadającego na wszelkie zapytania. Ezop odrzekł, że tym człowiekiem jest on sam, a budowniczych okaże królowi na miejscu przeznaczonem do budowy. Udali się zatem na pole i Ezop wypuścił swoje orły, które porwawszy koszyki z dziećmi, uniosły je w górę, a dzieci tymczasem wołały, aby im dano wapna, kamieni i drzewa. «Królu, rzekł wówczas Ezop, oto są robotnicy: dostarczże im materyału do budowy.» Nectenabo uznał, że jest zwyciężonym, ale wnet zagadnął Ezopa: «Mam tu w Egipcie klacze, które dostają źrebiąt, słysząc rżenie koni w Babilonie; jakże mi to wyjaśnisz?» Ezop odłożył odpowiedź do dnia następnego, i wróciwszy do swego mieszkania, rozkazał dzieciom, aby złapały kota i bijąc go, chodziły po ulicach miasta. Egipcyanie czcili te zwierzęta jako bóstwa; zgorszeni przeto widokiem chłostanego kota, wyrwali go z rąk dzieci i zanieśli skargę do króla. Wezwano natychmiast Ezopa do dworu. «Czy nie wiesz, rzekł Nectenabo, że kot jest bogiem naszym? Jak śmiałeś tak z nim postąpić? — Skarciłem go za przestępstwo, jakiego się dopuścił względem Lycerusa, odparł Ezop, bo dzisiejszej nocy zadusił mu ulubionego koguta, który wybornie swojem pianiem zwiastował godziny. — Jesteś kłamcą, król zawołał; jakimże sposobem kot mógłby przez jednę noc przebyć tak daleką drogę? — A jakimże sposobem, podchwycił Ezop, twoje klacze mogą z tak daleka słyszeć rżenie naszych koni?»
Nectenabo, nie dając jeszcze za wygranę, sprowadził z Heliopolis kilku uczonych, biegłych w sztuce zadawania zagadek i wydał dla nich ucztę, na którą i Frygijczyka zaprosił. Podczas biesiady, uczeni przedkładali Ezopowi różne zagadnienia, a między innemi następujące: «Stoi wielka świątynia, wsparta na kolumnie, którą miast dwanaście otacza, każde z tych miast posiada trzydzieści filarów, dokoła których chodzą jedna za drugą dwie niewiasty: pierwsza w białej a druga w czarnej szacie. — W naszym kraju daje się dzieciom takie zagadki, odparł Ezop. Świat jest świątynią, rok kolumną, miesiące miastami a filary dniami, dokoła których kolejno Dzień i Noc krążą.»
Nazajutrz, Nectenabo zawezwał do siebie wszystkich swoich powierników. «Zdołacież spokojnie przenieść, rzekł, aby potwór, ledwie na miano człowieka zasługujący, przechylał zwycięztwo na stronę Lycerusa i mnie wstydem okrywał?» Jeden z dworzan dał wówczas radę następną: zażądać od Ezopa, aby powiedział rzecz taką, o której nigdy nie słyszeli. Ezop napisał rewers, mocą którego Nectenabo zeznawał, że jest winien dwa tysiące talentów Lycerusowi, i zapieczętowawszy, wręczył rewers królowi. Zanim tenże otworzył pismo, dworzanie wyrzekli, że rzecz w niem zawarta jest im znaną. Nectenabo odpieczętował i przeczytawszy, zawołał: «To kłamstwo bezczelne! biorę was wszystkich na świadków. — W samej rzeczy, potwierdzili dworzanie, nie słyszeliśmy nigdy o tym długu. — A więc spełniłem wasze żądanie,» rzek Ezop. Wtedy Nectenabo przyznał Lycerusowi zwycięztwo i hojnie obdarzywszy Ezopa, odesłał go do Babilonu.
Zdaje się, że ten pobyt w Egipcie dał niektórym pisarzom powód do mniemania, jakoby Ezop był tamże niewolnikiem wspólnie ze słynną Rhodope, która swoim kosztem wystawiła jednę z trzech istniejących piramid; dzieło to słusznie wzbudza podziw podróżników, bowiem piramida Rhodopy, lubo najmniejsza, jest wszelako najkunsztowniej zbudowaną.
Ezop, za powrotem do Babilonu, został powitany przez Lycerusa z oznakami najżywszej radości i przyjaźni: monarcha wystawił pomnik swemu ulubieńcowi. Atoli Frygijczyk, trawiony żądzą wiedzy, wyrzekł się wszystkich zaszczytów i opuścił Lycerusa, udając się do Grecyi, którą jeszcze raz w życiu pragnął odwiedzić. Z żalem pożegnał go Lycerus, związawszy przysięgą, iż powróci i przy jego boku reszty dni swoich dokona.
Ezop, zwiedzając miasta Grecyi, zatrzymał się i w Delfach. Delfijczycy chętnie słuchali jego przypowieści, lecz nie składali mu żadnych oznak poszanowania. Urażony tem lekceważeniem, Ezop przyrównał ich do drągów pływających po wodzie: zdaleka wydają się czemś nadzwyczajnem, a zblizka przekonywamy się, że to jedno nic. Tę przypowieść drogo zapłacił. Delfijczycy, lękając się aby nie ośmieszył ich przed światem, znienawidzili Ezopa i przez zemstę postanowili odjąć mu życie. W tym celu ukryli między jego rzeczy czarę ofiarną ze świątyni, aby tym sposobem dowieść mu kradzieży i świętokradztwa, i na śmierć skazać.
Zaledwie Ezop opuścił Delfy drogą wiodącą do Focydy, gdy dogonili go Delfijczycy, oskarżając o kradzież naczynia; Ezop przysięgą upewniał o swojej niewinności, ale Delfijczycy, nie zważając na to, przetrzęśli jego rzeczy i, jak łatwo się domyśleć, znaleźli czarę. Daremne były zaklęcia Ezopa: obciążonego kajdanami, jak nikczemnego zbrodniarza, odprowadzono napowrót do Delf i wtrącono do więzienia; poczem zapadł wyrok, skazujący go na strącenie ze skały. Napróżno bronił się zwykłym swoim orężem; Delfijczykowie szydzili z jego przypowieści.
«Żaba, mówił Ezop, zaprosiła szczura w odwiedziny. Aby mu dopomódz w podróży przez fale, przywiązała go sobie do nogi. Dostawszy się na wodę, chciała pociągnąć szczura na dno, aby go utopić i pożreć. Nieszczęsny szczur bronił się z całej siły; podczas gdy się szamotał na powierzchni wody, zoczył go ptak drapieżny; wpadł nań z góry, porwał razem z żabą, która nie miała czasu się odczepić, i zjadł oboje. Okrutni Delfijczycy! i mnie pomści ktoś potężniejszy od was: zginę, ale i wy zginiecie.»
Gdy go wiedziono na miejsce kaźni, zdołał się wymknąć i schronić do kaplicy, poświęconej Apollinowi. Wyrwali go ztamtąd Delfijczycy. «Gwałcicie to święte schronienie, rzekł; podajecie za powód, że to nie jest świątynia, tylko mała kapliczka; ale przyjdzie czas, kiedy wasza złośliwość nie znajdzie i w świątyniach bezpiecznego schronienia. Doświadczycie tego samego, czego doświadczył ów orzeł, co pomimo prośb jelonka, porwał z jego gniazda zająca, który tam szukał ocalenia. Nawet na łonie Jowisza potomstwo orła odniosło karę za ten postępek.» Nie wzruszyło to Delfijczyków, i wyrok został spełniony.
Wkrótce po śmierci Ezopa, morowe powietrze nawiedziło Delfy. Mieszkańcy udali się do wyroczni, zapytując, jakim sposobem mogliby przebłagać gniew Bogów. Wyrocznia rzekła, iż powinni zgładzić swoją zbrodnię, oddając cześć cieniom Ezopa. Natychmiast wzniesiono mu pomnik. Lecz nietylko Bogowie potępili ten czyn niegodny: ludzie również pomścili zgon mędrca. Cała Grecya wysłała urzędników dla zbadania tej sprawy, i przestępcy ponieśli surową, lecz zasłużoną karę.





DO
JEGO KRÓLEWSKIEJ WYSOKOŚCI
KSIĘCIA DELFINA.

Bohaterów Ezopa chcę opiewać dzieje;
Bajeczne są, a przecież prawda z nich jaśnieje,
I pod lekką zasłoną czczej napozór treści,
Zbawienna i głęboka nauka się mieści.
Wszystkim istotom ludzkiej użyczając mowy,
Tchnąłem w swe dzieło ogień Prometeuszowy;

A jeśli czyn tak śmiały naganę obudzi,
Powiem, żem użył zwierząt, aby kształcić ludzi.
Książe, wielkiego Króla potomku dostojny!
Gdy zwycięzkie Rodzica nęcą ciebie wojny,
Gdy pragniesz, przyszły władco potężnej krainy,
Rozpamiętywać przodków bohaterskie czyny,
Niech inny, udolniejszy głos drogę ci wskaże,
Jak dla Cnoty i Chwały budować ołtarze.
Skromniejszy w żądzach, takiej nie szukałem sławy;
Podaję ci naukę pod szatą zabawy:
Choćbym celu nie dopiął, chluba mi zostanie,
Żem najpierwszy tak trudne przedsięwziął zadanie.





KSIĘGA PIERWSZA.


BAJKA  I.
KONIK POLNY I MRÓWKA.

Niepomny jutra, płochy i swawolny,
Przez cało lato śpiewał Konik polny.
Lecz przyszła zima, śniegi, zawieruchy,
Gorzko zapłakał biedaczek.
«Gdybyż choć jaki robaczek,
Gdyby choć skrzydełko muchy
Wpadło mi w łapki... miałbym bal nielada!»

To myśląc, głodny, zbiera sił ostatki,
Idzie do Mrówki sąsiadki
I tak powiada:
«Pożycz mi, proszę, kilka ziarn żyta;
Da Bóg doczekać przyszłego zbioru,
Oddam z procentem: słowo honoru!»
Lecz Mrówka skąpa i nieużyta
(Jest to najmniejsza jej wada)
Pyta sąsiada:
«Cóżeś porabiał przez lato,
Gdy żebrzesz w zimowej porze?
— Śpiewałem sobie. — Więc za to,
Tańcujże teraz, nieboże!»






KONIK POLNY I MRÓWKA.


BAJKA  II.
KRUK I LIS.

Bywa często zwiedzionym,
Kto lubi być chwalonym.
Kruk miał w pysku ser ogromny:
Lis niby skromny
Przyszedł do niego i rzekł: «Miły bracie,
Nie mogę się nacieszyć, kiedy patrzę na cię.
Cóż to za oczy!
Ich blask aż mroczy!

Czyż można dostać
Takową postać?
A pióra jakie!
Lśniące, jednakie;
A jeśli nie jestem w błędzie,
Pewnie i głos śliczny będzie.»
Więc Kruk w kantaty: skoro pysk rozdziawił,
Ser wypadł, Lis go porwał i Kruka zostawił.

Krasicki.






BAJKA  III.
ŻABA NADĘTA.

Powtórzę wam, co Ezop powiedział dla Greków,
Bo świat zawsze jednaki, mimo zmiany wieków.
Widząc rosłego Wołu jedna Żabka mała,
Koniecznie zrównać wielkością mu chciała.
Więc się jak mogła nadęła, podniosła,
I pyta swoich, czy już go dorosła?
«A! gdzież tam, jeszcze daleko!»
Wszyscy jej rzeką.


«No, a teraz? — Żadnego podobieństwa niema.
— No, a teraz? — O! jeszcze daleko jesteście.»
Więc kiedy coraz bardziej się nadyma,
Pękła nareszcie.

Codzień widzimy podobne przykłady:
Ten i ów dmie się, nos w górę zadziera,
Mieszka w pałacach, wydaje biesiady,
A potem — nieraz w szpitalu umiera.

***






BAJKA  IV.
DWA MUŁY.

Drogą wśród lasu, ociężałym krokiem,
Szły objuczone dwa Muły.
Jeden niósł wory z obrokiem,
Drugi z pieniędzmi szkatuły.
Dumny, że złoto dźwiga na swym grzbiecie,
Chociaż się srodze umęczył,
Nie przystałby za nic w świecie
By go kolega wyręczył.

Wtem, z głębi lasu, zbójców gromada
Na Muła wpada
I do pieniędzy! Muł wierzga i bryka,
Lecz wkrótce, mimo walecznej obrony,
Upadł, śmiertelnym ciosem ugodzony.
«Dla czegoż — jęknął — los ten mnie spotyka?
Takąż mych zasług nagrodę odbieram?
Ten, z worem owsa, swobodnie umyka,
A ja umieram!
— Braciszku, rzekł kolega, nieraz tak się zdarza
Tym, co wysokie piastują godności:
Gdybyś był służył, jak ja, u młynarza,
I ty dotychczas miałbyś całe kości.»






DWA MUŁY.


BAJKA  V.
PIES I WILK.

Jeden bardzo mizerny Wilk, skóra i kości,
Myszkując po zamrozkach, kiedy w łapy dmucha,
Zdybie przypadkiem Brysia jegomości,
Bernardyńskiego karku, sędziowskiego brzucha;
Szerść na nim błyszczy gdyby szmelcowana,
Podgardle tłuste, zwisłe do kolana.
«A! witaj, panie kumie! witaj, panie Brychu!
Już od lat kopy o was ni widu, ni słychu.

Wtedyś mały był kundlik: ale kto nie z postem,
Prędko zmienia figurę! Jakże służy zdrowie?
— Niczego, «Brysio odpowie
I za grzeczność kiwnął chwostem.
«Oj! oj!... niczego! widać ze wzrostu i tuszy!
Co to za łeb, mój Boże! choć walić obuchem!
A kark jaki! a brzuch jaki!
Brzuch! niech mnie porwą sobaki
Jeżeli, uczciwszy uszy,
Wieprza widziałem kiedy z takim brzuchem!
— Żartuj zdrów, kumie Wilku; lecz, mówiąc bez żartu,
Jeśli chcesz, możesz sobie równie wypchać boki...
— A to jak, kiedyś łaskaw? — Ot tak: bez odwłoki,
Bory i nory oddawszy czartu,
I łajdackich po polu wyrzekłszy się świstań,
Idź między ludzi — i na służbę przystań!
— Lecz w tej służbie co robić? Wilk znowu zapyta.
— Co robić?... dziecko jesteś! Służba wyśmienita:
Ot, jedno z drugiem, nic a nic!
Dziedzińca pilnować granic,
Przybycie gości szczekaniem ogłosić,
Na dziada warknąć, żyda potarmosić,
Panom pochlebiać ukłonem,
Sługom wachlować ogonem;
A za toż, bracie, niczego nie braknie:
Od panów, paniątek, dziewek,
Okruszyn, kostek, polewek,
Słowem, czego dusza łaknie.»

Pies mówił, a Wilk słuchał uchem, gębą, nosem,
Nie stracił słówka; połknął dyskurs cały,
I nad smacznej przyszłości medytując losem,
Już obiecane wietrzył specyały.
Wtem patrzy... «A to co? — Gdzież? — Ot tu, na karku?
— Eh, błazeństwo!... — Cóż przecie? — Oto, widzisz, troszkę
Przyczesano... bo na noc kładą mi obróżkę,
Ażebym lepiej pilnował folwarku!
— Czy tak? pięknąś wiadomość schował na ostatku!...
— I cóż, Wilku, nie idziesz? — Co to, to nie, bratku!
Lepszy w wolności kąsek ladajaki,
Niźli w niewoli przysmaki.»
Rzekł, i drapnąwszy co miał skoku w łapie,
Aż dotąd drapie.

Mickiewicz.






BAJKA  VI.
PRZYMIERZE ZE LWEM.

Owca, Koza, Jałówka, trzy przemądre głowy,
Zawarły z Lwem sąsiadem kontrakt tej osnowy:
Że odtąd, na rzecz spółki trudniąc się obławą,
Każdy wspólnik do zysków jednakie ma prawo.
Wkrótce potem, w sieć Kozy sarna się złowiła.
Wierna umowie, po swych towarzyszy
Koza natychmiast posyła.
Przybyli. Lew jegomość, wśród ogólnej ciszy,

Policzył na pazurach i rzekł: «Jest nas czworo
I wszyscy równą część biorą;
A więc się dzielmy.» Rozćwiertował sarnę
I rzecze znowu: «Pierwszą część zagarnę
Jako Lew i wasz prezes; a z równą zasługą,
Prawem najmocniejszego zabieram i drugą.
Część trzecią mi zapewnia męztwo znane w świecie;
A czwartą... jeżeli chcecie,
Bierzcie; lecz przestrzedz was muszę,
Że kto jej dotknie, wnet wyzionie duszę.»






BAJKA  VII.
JOWISZ, LUDZIE I ZWIERZĘTA.

Niegdyś Jowisz obwieścił taki rozkaz światu:
«Niech u podnóża mego majestatu
Stanie wszelakie stworzenie:
Ktoby z jakowej pobudki
Upośledzonym czuł się na postaci,
Niechaj śmiało, bez ogródki
Wyjawi swe żądanie, a błąd wnet odmienię.
Przystąp, Małpo; mów pierwsza: ze zwierzęcej braci

Komu zazdrościsz urody?
— Ja? rzecze Małpa, alboż mam powody
Narzekać na swoje losy?
Niech raczej Słoń długonosy
Albo Osioł długouchy
Rozwodzą skargi; bowiem moją postać
Niejeden człowiek pewnie chciałby dostać.»
Wtem Osioł, ciężkie Słonia przedrwiwając ruchy:
«Cóż to za łapy! rzecze, co za uszy!
A cielsko jakie! nazwałbym się osłem,
Gdybym zapragnął takim być potworem.»
Już myślał Jowisz, że Słoń się obruszy;
Bynajmniej. «Jam jest pięknych kształtów wzorem,
Rzecze; bo choć to niby zanadto wyrosłem,
Jednak przecie Wieloryb większy jest odemnie.»

Przyszła kolej na ludzi. Gdy jęli wzajemnie
Bliźnich odkrywać brzydoty,
A własne wychwalać cnoty,
Dopieroż śmiał się Jowisz!... «Przestańcie! zawoła,
Bo nikt was już od zwierząt rozróżnić nie zdoła,
Skoro każdy, jak widzę, umie być w potrzebie
Ostrowidzem dla drugich, a Kretem dla siebie.»






BAJKA  VIII.
JASKÓŁKA I PTASZKI.

Niejeden, co za rozum płacił zagranicą,
Wraca tak, jak wyjechał: z pustą mózgownicą;
Lecz bywają wyjątki. Jaskółeczka mała
W swych dalekich wędrówkach wiele skorzystała:
Lepszym niż Kogut była zwiastunem pogody,
A o dowcip ze Szpakiem mogła iść w zawody.
Otóż, na wiosnę, widząc, że konopne siemię
Rzuca kmieć pełną garścią w pooraną ziemię,

Rzekła do małych ptasząt: «Brzydka rzecz się dzieje;
Czy widzicie? ta ręka zgubę waszą sieje.
Z tych ziarnek wyrosną siatki,
Matnie, stryczki i wędzidła,
Słowem, różne zdradne sidła
Na was i na wasze dziatki;
Dostaniecie się do klatki
Lub, co gorsza, na patelnię!
Jeśli chcecie ujść zagłady,
Posłuchajcie mojej rady:
Do pracy się weźcie dzielnie
I te ziarna, źródło złego,
Wyjedzcie co do jednego.»
Ale ptaszęta Jaskółkę wyśmiały:
«Mamy innych ziarn do syta,
Nikt cię o radę nie pyta.»
Gdy pola zazieleniały,
Jaskółka rzekła: «Jeżeli żyć chcecie,
To bez zwłoki, na wyścigi,
Wyrwijcie wszystkie łodygi.
— Ot, stara! nie wie co plecie,
Wrzasnęły ptaszki; wyrywać konopie!
Zbrakłoby na to dziobów w całej Europie.»
Nadeszło lato; Jaskółka znów prawi:
«Już praca was nie wybawi:
Złe ziarno rychły plon dało;
Lecz zważcie na mą przestrogę:
Przez jesień i zimę całą

Chroniąc się zdrady człowieka,
Wsie omijajcie zdaleka,
Albo się wybierzcie w drogę
Pospołu z innemi ptaki.
Ale wam siły nie staje
Powietrzne przerzynać szlaki,
I wzbiwszy się po nad chmury
Podążać w odległe kraje;
Więc ukryjcie się w gniazda, w niedostępne góry,
Gdzie was żadna zasadzka dosięgnąć nie zdoła;
Inaczej, poginiecie.» Gwar powstał dokoła;
Ptaszęta, rozjątrzone Jaskółki radami,
Zaczęły jeżyć piórka, wygrażać dzióbkami:
Ledwie z duszą uciekła. Tak Kassandry głosu
Nie chcieli niegdyś słuchać niebaczni Trojanie:
W nagrodę śmierć zyskali, więzy i wygnanie.
I ptaszki podobnego doświadczyły losu;
Bo niejeden, bezpieczne rzuciwszy ukrycie,
Postradał wolność lub życie.






JASKÓŁKA I PTASZKI.


BAJKA  IX.
DWA SZCZURY.

Szczur miejski, frant nielada,
Wielki smakosz, hulaka,
Spotkał Szczura-wieśniaka,
Swego niegdyś sąsiada.

Prostak na wiejskim chlebie
Zaznał biedy do syta;

A więc mieszczuch go wita
I zaprasza do siebie.

Stawia srebrne nakrycie
Na tureckim dywanie;
Jedzą Szczury śniadanie:
To mi raj, to mi życie!

Wtem, u drzwi klamki brzękły:
Gospodarz, pełen trwogi,
Hop ze stołu i w nogi,
W ślad za nim gość wylękły.

Ucichło. Szczury w radę;
Mieszczuch wyjrzał z pod stoła:
«Chodź, sąsiedzie, zawoła,
Kończmy naszą biesiadę.

— Bóg zapłać, — wieśniak na to;
Jutro przyjdziesz waść do mnie:
Obaczysz, żyję skromnie,
Mieszkam w norze pod chatą;

Lecz milszy mi kęs mały
Prostej, wieśniaczej strawy,
Niż wśród ciągłej obawy
Twe królewskie specyały!»






DWA SZCZURY.


BAJKA  X.
WILK I BARANEK.

Racya mocniejszego zawsze lepszą bywa;
Zaraz wam tego dowiodę.
Gdzie bieży krynica żywa,
Poszło Jagniątko chlipać sobie wodę.
Wilk tam naczczo nadszedłszy, szukając napaści,
Rzekł do baraniego syna:
«A któżto ośmielił waści,
Że się tak ważysz mącić mój napitek?

Nie ujdzie ci bezkarnie tak bezecna wina.»
Baranek odpowiada, drżąc z bojaźni wszystek:
«Ach, panie dobrodzieju! racz sądzić w tej sprawie
Łaskawie.
Obacz, że niżej ciebie, niżej stojąc zdroju,
Nie mogę mącić pańskiego napoju.
— Co! jeszcze mi zadajesz kłamstwo w żywe oczy?
Poczekaj, języku smoczy;
Przed rokiem zelżyłeś mnie paskudnemi słowy.
— Ja zaś? jeszczem i na to poprzysiądz gotowy
Że mnie zeszłego roku nie było na świecie.
— Czy ty, czy twój brat, czy który twój krewny,
Dość, że tego jestem pewny,
Że wy mi sławę szarpiecie;
Wy, pasterze i z waszą archandryą całą
Szczekacie na mnie, gdzie tylko możecie:
Muszę tedy wziąść zemstę okazałą.»
Po tej skończonej perorze,
Capes jak swego i zębami porze.

Trembecki.






WILK I BARANEK.


BAJKA  XI.
CZŁOWIEK, ZWIERCIADŁA I POTOK.
DO KSIĘCIA DE LA ROCHEFOUCAULD.

Człek szpetny, lecz jak Narcyz w sobie zakochany,
Winił zwierciadła, że wskazują krzywo;
I żyjąc w ciągłym obłędzie,
Twierdził, że nawet ulubieniec Dyany

Miał postać mniej urodziwą.
By go wyleczyć, los usłużny, wszędzie
Stawiał przed jego oczy, próżnością zamglone,
Niemych doradców kobiecego wdzięku.
W którąkolwiek spojrzał stronę,
W każdem miejscu, w każdem ręku,
Na ścianach, stołach, stolikach,
W szczotkach, wachlarzach, grzebykach,
Nawet na dnie tabakierek,
Pełno luster i lusterek.
Więc srodze dotknięty w pysze
I niemiłego pragnąc ujść widoku,
Ukrył się w leśne zacisze;
Lecz raz, stanąwszy nad brzegiem potoku,
Znów twarz swą zoczył w przezroczystej fali,
Jeszcze bardziej, niż w lustrach, szpetną i obrzydłą.
Dąsa się zatem i żali,
Że go czcze zwodzi mamidło,
Ucieka... lecz powraca; bo potok uroczy
Więzi mu serce i oczy.

Co to znaczy? spytacie. W dwóch słowach wymienię:
Zwierciadłami są ludzie; nie chcemy dać wiary,
Widząc w nich własne przywary,
Dopóki nie przekona nas potok: sumienie.






BAJKA  XII.
SMOK O STU GŁOWACH I SMOK
O STU OGONACH.

Nad cesarskich, wynosił Turcyi wojowników
Wysłaniec Padyszacha przy niemieckim dworze.
«Nasz Cesarz, przerwał Niemiec, takich ma lenników,
Że każdy wielką armię utrzymywać może.
— Wiem, liczne wojska wasze i liczni wodzowie,
Rozsądny Turek odpowie,
Lecz gdzie większa potęga, wnet tego dowiodę,
Gdy powiem, jak szczególną miałem raz przygodę.

Błądząc samotny w ustroni,
Spojrzę, aliści za mną Smok stugłowy goni;
Krew zastyga mi w żyłach, wylękły uchodzę,
Gdy wtem płotek mizerny wstrzymał Smoka w drodze;
Próżno przejść usiłował: każdy łeb potworu
Do osobnego cisnąc się otworu,
Utknął pośród gałęzi. Ledwiem pozbył trwogi,
Alić niebezpieczeństwo zagraża mi nowe.
Przyczołgał się Smok drugi: jednę tylko głowę,
Ale sto miał ogonów; ten nie zmylił drogi:
Przeszła głowa przez otwór, przeszło cielsko całe,
A za cielskiem ogony przemknęły się snadnie.
Dla tego to, nad wasze hufce okazałe
Wojsko Sułtana wolę, bo jeden niem władnie.»






BAJKA  XIII.
OSIOŁ I ZŁODZIEJE.

Jest to prawda oczywista,
Że gdzie się dwóch pokłóci, tam trzeci skorzysta.
Otóż tej prawdy, jak dawna wieść niesie,
Doświadczyli na sobie dwaj niecni obwiesie.
Ukradli Osła. Gratka to nielada;
Lecz jak podzielić Osła na dwie części?
Bo ten chciał sprzedać, ten nie chciał; ztąd zwada,
I od słów przyszło do pięści.

Na ich wrzask trzeci rabuś z gęstwiny nadchodzi;
Wtem, mignęło mu w oku coś nakształt kopyta.
Spojrzy: w zaroślach zwierz samopas brodzi.
Więc zakrada się zcicha, za wędzidło chwyta,
I gdy tamci się czubią, on z Osłem tymczasem
Zniknął za lasem.






OSIOŁ I ZŁODZIEJE.


BAJKA  XIV.
SIMONIDES.

Jest kędyś, w dziełach pewnego poety,
Maksyma nader prawdziwa,
Że człowiek, wielbiąc Bogów i kobiety,
Korzyść odnosi. Ja zgadzam się na to:
Umysł niewieści pochwała zjednywa,
I nieraz miłość bywa jej zapłatą.
Jak zaś swym chwalcom wdzięczni są Bogowie,
Simonidesa przykład niech odpowie.

Raz, za sowitą nagrodę,
Na cześć Atlety zaczął pisać odę;
Lecz o czem pisać? Próżno w mózgu szpera:
Bowiem ojcem bohatera
Był kmieć prosty, a on sam, prócz siły ramienia,
Nie posiadał przymiotów, godnych uwielbienia.
Więc Simonides, po długim namyśle,
Rzecz swą rozpoczął Atlety pochwałą:
Opisał wiernie i ściśle
Jego zwycięztwa; gdy zaś tych nie stało,
A wierszy było zamało,
Wezwał na pomoc Polluksa z Kastorem.
W długiej, ognistej przemowie
Wskazał, że obaj ci bohaterowie
Są wiekopomnym dla Szermierzy wzorem,
Wyliczył wszystkie ich dzieła,
Słowem, pochwała nieśmiertelnych braci
Większe pół ody zajęła.
Atleta, przeczytawszy, namarszczył się srodze,
Wreszcie trzecią część kwoty obiecanej płaci.
«Tyle ci daję, rzekł, ile znachodzę
W twoich wierszach dla siebie sławy i korzyści;
A resztę niechaj Kastor i Polluks uiści.
Wiem wszakże, iż poetę ugościć należy;
Bądź więc u mnie na wieczerzy:
Zaprosiłem wesołych biesiadników grono,
Podochocimy sobie.» Choć z miną skwaszoną,
Poeta jednak przyjął zaproszenie,

Bo żal mu było, jak sadzę,
Stracić zarazem ucztę i pieniądze.
Poszedł więc: krążą puhary,
Leją się wina strumienie,
Brzmi pieśń wesoła i ochocze gwary,
Gdy wtem niewolnik znać daje
Iż dwaj podróżni, u biesiadnych progów,
Czekają wieszcza w nader pilnej sprawie.
Pospiesza Simonides i w obcych poznaje
Tych, których wierszem swym uczcił, Półbogów.
«Przyjm dziękczynienie, rzekli doń łaskawie,
I uchodź z miejsc tych, bo za małą chwilę
Dom cały runie.» Wieszcz usłuchał rady,
I wnet, zachwiane w swej sile,
Wstrzęsły się gmachu posady:
Padł filar; za nim pułap, pozbawion podpory,
Zwalił się na stół godowy
I na strwożonych biesiadników głowy.
Wpośród popłochu, Jowisz, w gniewie skory,
Mszcząc się za krzywdę Poety,
Zgniótł belką nogi Atlety;
Z gości żaden nie uszedł bez sińców i guzów,
Szczęsny jednak, że życie ocalił z pod gruzów.
Sława stugębna całe to zdarzenie
Wkrótce po Grecyi rozniosła;
Cudem nazwano wieszcza ocalenie,
A ztąd dlań korzyść urosła,
Albowiem od owej pory

Kochanka Bogów zyskał sobie miano,
I wszystkie jego utwory
Chwalono i przepłacano.

Umieją swych czcicieli wynagradzać Nieba;
Lecz, jak widzimy z powieści,
Nietylko Bogów, i wieszczów też trzeba
Mieć w poważaniu i cześci;
Bierzmy przykład z Olimpu: ten, każdego czasu
Był opiekunem i bratem Parnasu.






BAJKA  XV.
ŚMIERĆ I CZŁOWIEK NIESZCZĘŚLIWY.

«Przybądź, o Smierci, wołał Człek w niedoli;
Przybądź, przecudna, niebiańska istoto!
Niech mnie twa ręka od cierpień wyzwoli.»
Więc Śmierć pospiesza z ochotą,
Staje w progu. «Co widzę? krzyknie Nieszczęśliwy,
Jakiż to upiór straszliwy!
Nie chcę umierać! przychodzisz daremnie:
Precz, blada maro! oddal się odemnie!»

Mecenas mawiał: «Lepiej być kaleką,
Chorym i ślepym, niż postradać życie.»
Pomnijcie na to, wy, co się skarżycie
Na los przeciwny. Kiedy Śmierć daleko,
Chcecie umrzeć; gdy przyjdzie, wnet, wybladli z trwogi:
«Blada maro! wołacie, nie wchodź w nasze progi!»






BAJKA  XVI.
DRWAL I ŚMIERĆ.

Obarczony starości i chrustu brzemieniem,
Drwal ubogi stękając wlókł się do swej chaty.
Ustał wreszcie od trudu i z gorzkiem westchnieniem,
Ciężar z ramion zrzuciwszy, narzekać zaczyna:
«Kiedyż za swą niedolę doczekam zapłaty?
Kiedyż biedy ostatnia nadejdzie godzina?
Jak długo żyję na świecie,
Jeszczem nie zaznał nic, okrom zgryzoty:

Zamało chleba, zawiele roboty;
To żona chora, to wierzyciel gniecie,
To grad, to pożar, lub oboje razem,
Gnębią podatki, czynsze, kwaterunek...»
Zapłakał; i znękany swych nieszczęść obrazem,
Śmierci wzywa na ratunek.
Śmierć, posłuszna, nadchodzi. «Czego chcesz, człowiecze?
— Ot... zmęczyłem się troszkę, drwal zmięszany rzecze,
I chrustu dźwignąć nie mogę...
Pomóż, jeżeli łaska, bo mi pilno w drogę.»






DRWAL I ŚMIERĆ.


BAJKA  XVII.
DWIE KOCHANKI.

Człek podżyły, szpakowaty,
Lecz bogaty,
Z nudów, czyli też z dziwactwa,
Chciał zaciągnąć się do bractwa
Żałujących po niewczasie;
Lub, innemi mówiąc słowy,
Myślał się żenić. Lecz był w ambarasie:
Bo wszystkie panny, rozwódki i wdowy

Chciały dla niego żyć, albo umierać.
Co tu począć? jak wybierać?
Wiedział on, że Ewy dziatwa
Ma serduszka bardzo czułe
Na siwiznę i szkatułę;
Więc dobrze trafić, rzecz wcale niełatwa.
Najwięcej sercem jego zawładnęły
Dwie wdówki: jedna, nieco podstarzała,
Lecz z wielką sztuką naprawiać umiała
To, co lata jej odjęły;
Druga, świeża jak jagoda,
Piękna i młoda.
Codzień obiedwie, niby dla igraszki,
Z przypruszonej śniegiem czaszki,
Wśród śmiechów i pustoty, włosy wyrywały:
Młoda skrzętnie chwytała każdy włosek biały,
Stara zaś każdy czarny; tak, że w czas niedługi
Szpak wyłysiał i pojął powód tej przysługi.
«Dzięki wam, rzecze; więcej zyskałem niż tracę;
A za naukę, nauką odpłacę:
Chciałybyście mnie widzieć, każda swoim trybem,
Jedna, mężem-młokosem, druga, mężem-grzybem;
Więc bądźcie zdrowe, moje piękne panie,
Bo łysy umrze w kawalerskim stanie.»






BAJKA  XVIII.
BOCIAN I LIS.

Nie wiem z jakowej przyczyny,
Bocian do Lisa przybył w odwiedziny.
Lis skąpiec właśnie siedział przy obiedzie.
«Oto gość! chytrze powiada,
W porę przychodzisz, sąsiedzie;
Możeś głodny? czem chata bogata, tem rada.»
To rzekłszy, leje na płaskie talerze

Rzadką polewkę, i gościa częstuje.
Ale Bocian napróżno do jadła się bierze
I w swój talerz, jak dzięcioł, długim dziobem kuje:
Nie wykuł ani kropli. Lis żłopie co siły,
Żałując, że gość luby nie ma apetytu.
«Nie głodnym, rzecze Bocian; lecz, sąsiedzie miły,
Jutro, jeżeli łaska, przyjdź na obiad do mnie.»
Lis machnął kitą: «Zbyt wiele zaszczytu
(Rzecze, mrużąc oczki skromnie),
Stawię się niezawodnie.» Pościł przez dzień cały,
I, obiadowej doczekawszy pory,
Nadchodzi, wielce zgłodniały.
Bocian stawia dwa gąsiory
Z szyją długą i wązką. «Jedz, Lisie, powiada,
Proszę: czem chata bogata, tem rada.»
I sam w gąsiorze długim dziobem tonie,
Smaczno zajada; Lis ślinkę połyka,
Wietrzy jakieś miłe wonie,
Sięga łapą, ostrzy zęby,
Lecz napróżno mordę wtyka:
Szyja długa, ciasne wręby,
Ni ugryść, ni zmoczyć gęby;
Szkło tylko liże i skrobie,
A Bocian dziobie i dziobie.
Wydziobał wszystko. «Mój luby sąsiedzie,
Rzecze, jak widzę, nie jesz: czyś nie chory?»
Zrozumiał Lis; i naczczo, chociaż po obiedzie,
Stropiony i zawstydzony

Jak gdyby kurze dał się złapać w szpony,
Zemknął do nory.

Chytre Lisy! pomnijcie, że do czasu sztuka:
Znajdzie się w końcu Bocian, który was oszuka.






BAJKA  XIX.
DZIECIĘ I NAUCZYCIEL.

Mały chłopaczek, bawiąc się nad rzeką,
Wpadł w wodę; szczęściem, wierzba rosła niedaleko:
Chwycił za gałąź i ile miał mocy
Zaczyna krzyczeć: «Ratunku! pomocy!
Gwałtu, utonę!»
Przypadek zdarzył, że w tę samą stronę
Szedł Nauczyciel; zbliża się powoli,

Staje u brzega
I tonącego spostrzega.
«Ach! rzecze, swawolnicy, ileż to niedoli,
Ile zmartwień rodzicom i łez przyczyniacie!
Ten z figlów rękę złamie, ten karku nadkręci,
A biedna matka płacze po dziecka utracie!
Na nic zgoła nie macie względu ni pamięci!
Ciągle was trzeba tylko chronić od przygody,
Darmozjady, wartogłowy!»
Wygadawszy się wreszcie, dobył chłopca z wody.

Hojnie Bóg gadułami uposażył ziemię.
To szybkojęzyczne plemię,
Pojąc się własnemi słowy,
Na każdym kroku myśli tylko o tem,
Aby swej nudnej wymowy
Sążniste składać dowody.
Najprzód, mój bracie, wydobądź mię z wody,
A kazanie powiesz potem.






BAJKA  XX.
KOGUT I PERŁA.

Kogut znalazł na śmietnisku
Perłę o cudnym połysku.
Zapiał, zdobycz w dziób zabiera
I niesie do Jubilera.
«Patrz, błyszczy jak ranna rosa:
Lecz, nad tę perłę wspaniałą,
Jedno drobne ziarnko prosa
Bardziejby mi się przydało.»


Człowiek, jakich wiele znacie,
Wziął w spadku po literacie
Rękopism. Długo rozważa,
W końcu idzie do księgarza.
«Patrz, wszak dzieło znakomite:
Lecz, nad mądre te szpargały,
Dwa lub trzy talarki bite
Bardziejby mi się przydały.»






BAJKA  XXI.
SZERSZENIE I PSZCZOŁY.

Dzieło świadczy o twórcy. Słuchajcie bajeczki:

Do miodu w pustym ulu, rościł sobie prawa
Rój Pszczół i rój Szerszeni. Ztąd swary i sprzeczki;
W końcu, na wyrok Osy zgodziły się strony.
Lecz jak osądzić? Zawikłana sprawa:
Świadkowie zeznawali, że ul opuszczony

Był lat kilka siedzibą istotek skrzydlatych,
Brzęczących, podługowatych,
Słowem, do Pszczół podobnych. Adwokat Szerszeni
Dowiódł, że jego klienci
W też same cechy są uposażeni
Od najdawniejszej pamięci.
Osa, w kłopocie, przyzywa do śledztwa
Mrówki z sąsiedztwa.
Te rzekły, że rój dawnych ula posiadaczy
Cały był czarno-żółtawy;
Lecz adwokat Szerszeni dowiódł, że dla sprawy
To zeznanie nic nie znaczy,
Bo klient jego każdy, z dziada i pradziada
Tęż samą barwę posiada.
«Już od pół roku nasz proces się wlecze,
(Mądry Pszczół adwokat rzecze;)
Szkoda miodu i słów próżnych,
Kosztów i opłat przeróżnych.
Na co tyle korowodów?
Skoro prześwietny sąd żąda dowodów,
Wnoszę, aby przerwano dalsze dochodzenie:
Natomiast, niechaj Pszczoły i Szerszenie
Wezmą się do roboty; wówczas sąd zobaczy,
Kto umie plastry budować,
Miód z kwiatów zbierać i chować,
I przedmiot sporny Pszczołom przyznać raczy.»
Na takowe orzeczenie
Jęły się burzyć Szerszenie

I nie chciały pracować. Osa, bez zachodu,
Pszczołom oddała cały zapas miodu.

Gdybyż zawsze tym trybem sądzono procesa!
Lepszy zdrowy rozsądek, niźli rzymskie prawo:
Na rozterkach pęcznieje palestrantów kiesa,
A wychudli pieniacze kończą gdzieś pod ławą.






BAJKA  XXII.
DĄB I TRZCINA.

«Żal mi ciebie, niebogo, mówił Dąb do Trzciny;
Wszakżećto lada ciężar drobniutkiej ptaszyny,
Lada wietrzyk, co muśnie stawu gładkie wody,
Źdźbła twoje chyli ku ziemi.
Mnie, Wiąz i Buk zazdroszczą siły i urody,
Bo prawie chmur dosięgam konary swojemi,
I stawiąc wichrom nieugięte czoło,
Jako opoka stoję niewzruszony.

Więc też, bezpieczne wśród mojego cienia,
Krzewy i kwiaty rosną naokoło;
Nie skąpiłbym i tobie ojcowskiej ochrony,
Lecz sadowisz się zwykle w pobliżu strumienia,
Na stawach, gdzie swą władzę wicher rozpościera
A moje nie sięgną dłonie.
— Twa litość, rzecze Trzcina, jak widzę, jest szczera;
Bądź jednak bez obawy. Gdy wicher zawieje,
Równie jak ty, a może lepiej się obronię:
Burza mnie zegnie, ale nie połamie.
Wiem, że złych losów koleje
Zwalczało dotąd twe potężne ramię;
Ale czekajmy końca.» Wtem wicher się zrywa,
Ze stref północnych burza nadciąga straszliwa:
Dąb stoi niezachwiany, Trzcina się kołysze.
Uszła zguby; a olbrzym, co mniemał w swej pysze,
Ze stopą sięga Piekieł, a głową Niebiosów,
Padł wkrótce od zdwojonych uraganu ciosów.


KONIEC KSIĘGI PIERWSZEJ.

DĄB I TRZCINA.

KSIĘGA DRUGA.


BAJKA  I.
KRYTYCY.

Gdyby do mej kolebki boska Kalliopa
Złożyła wieszczy zapał, natchnień dar proroczy,
Nie zaniechałbym przeto wielbić kłamstw Ezopa:
Ze zmyśleniem poezya chętnie się jednoczy.
Lecz mój polot w skromniejszym obrębie się mieści:
W nową szatę oblekam mędrców przypowieści,
Szczęśliwy, gdy mój przykład, wśród poetów grona
Zbudzi pióro, co lepiej pracy tej dokona.

Mogę jednakże z własną wystąpić pochwałą:
Na mój rozkaz zwierzęta pozyskały mowę;
Jak czarodziej, w przyrodę tchnąłem życie nowe.
«Bajarzu, powie krytyk, rozprawiasz zbyt śmiało
O kilku baśniach, skleconych dla dzieci.
— Znawco, więc może prawda zyska twoje względy?
Może podniosły styl oklaski wznieci?
Posłuchaj: «Przez lat dziesięć, Achiwów zapędy
Wstrzymywali Trojanie, nużąc swoich wrogów,
Którzy, mimo stu zwycięztw i pomocy Bogów,
Pomimo Hektora zgonu,
Nie mogli zdobyć murów Ilionu;
Aż wreszcie, zbudowany z Minerwy porady,
Koń drewniany dokonał Trojanów zagłady
I srogą zakończył wojnę,
Ukrywszy w swem olbrzymiem wnętrzu Diomeda,
Ulissesa, Ajaksa, Greków roty zbrojne...»
— Już dosyć! woła chórem krytyków czereda;
Ten koń ciosany z drzewa, ci pogromcy Troi,
To są bajki wierutne, kłamliwsze sto razy
Od urojeń Ezopa; przytem, bez urazy,
Styl bohaterski tobie wcale nie przystoi.
— Więc zniżmy nastrój lutni. «Zazdrością dręczona,
Amarylla tęskniła do swego Filona;
U nóg jej legł pies wierny, łez świadek jedyny,
A opodal na błoniu pasły się owieczki.
Zoczył ją Kleant, błądząc nad brzegami rzeczki,
I zcicha odchyliwszy gałązki olszyny,

Przybliżył się i słuchał. Lekkie wiatru tchnienia
Do Niebios unosiły pasterki westchnienia...»
— Stój! woła krytyk; stój, mości poeto!
Popraw te rymy, przerób wiersze oba;
Pomnij, że pierwszą poezyi zaletą
Jest piękna forma, niezbędna ozdoba,
Co zręcznie kryje wszelkie wady treści.
— Nieznośny znawco, przestańże raz przecie!
Czyliż mi nie dasz dokończyć powieści?
Nie sądź, żem próżny i zarozumiały,
Ale to widzę, że nikt w całym świecie
Twojej nie zyska pochwały.»

Czyńmy swoje, pomimo nagan i przytyków,
Bo nic nie zadowolni wybrednych krytyków.






BAJKA  II.
RADA SZCZURÓW.

Attyla kotów, Gryzosław krwiożerczy,
Straszne wśród szczurów czynił spustoszenia.
Gdzie spojrzeć, stoją mary lub mogiła sterczy,
A niedobitki szczurzego plemienia
Siedząc jak trusie w norach, aby ujść przed zgubą,
Marły z głodu i ze strachu.
Lecz raz, gdy z Minetką lubą
Kot zakochany igrał gdzieś na dachu,


RADA SZCZURÓW.

Szczury, przeciwko wspólnemu wrogowi,
Walną naradę zwołały.
Prezes sejmu, Myszomir w bojach posiwiały,
Radził, dzwonek do szyi uwiązać Kotowi,
Ażeby szczury, dźwiękiem ostrzeżone,
Miały czas zmykać, każdy w swoją stronę.
Sejm, tak dowcipnym zdumion wynalazkiem,
Mowę prezesa nagrodził oklaskiem;
Lecz wnet ostygły zapały,
Skoro Myszomir spytał, kto dzwonek przywiąże.
«Jam stary, rzecze jeden, za Kotem nie zdążę.
— Ja w męztwie nie szukam chwały,
Rzekł drugi. — Ja za wszystkich mam nadstawiać skóry?
Nie głupim,» rzecze trzeci. Słowem, mądre szczury,
Sejm zakończywszy na próżnej gawędzie,
Z kwitkiem do nor wróciły. Chciejcie przyznać sami:
Czy tak nie dzieje się wszędzie,
Nietylko między szczurami?






BAJKA  III.
WILK, LIS I MAŁPA.

Żwawy napastnik obrotnego łgarza
Wilk niegdyś Lisa o kradzież pomówił.
«Łebskiego, rzecze, mam z ciebie szafarza:
Całą zwierzynę, com tylko nałowił,
Ty mi wywlokłeś, złodzieju! Znam ja cię,
Mój bracie!
Wiesz ty, czem to u nas pachnie?»
Zgrzytnie pan szary, i ogonem machnie.

Lis jemu na to: «W tej kniei, o Wilku!
Nie byłem, rzecze, już od niedziel kilku;
Nie byłem, jak jestem żywy,
Jakem poczciwy!
— Poczciwyś! tak jest: widziałemci nieraz,
Jakeś kradł na poczciwość; ukradłeś i teraz.»
Na tę ich sprzeczkę Małpa nadchodzi.
«Niechże nas ona pogodzi,
Lis rzecze; niech nam pozwoli ucha.»
Stało się: Małpa usiądzie i słucha.
Wilk tedy najprzód induktę wywodzi:
«Wiadomo całemu światu,
Jakiego Lis jest warsztatu;
Jak się układa, jak liże,
Jak chytrze oczyma strzyże,
Jak łże, a gdzie jeno wpadnie,
Kradnie.
Co tylko miałem zwierzyny,
Zginęła: któż złodziej inny?
On tu przebywał w lesie;
On ukradł, on niech odniesie.»
Zaczem Lis, rudym zwijając ogonem,
Replikę dawać jął cygańskim tonem:
«Potwarz i żywa napaść!
Niech promień słońca nie świeci
Na mnie i na moje dzieci!
Gotówem wskróś ziemi zapaść,
Jeśli wiem, jeśli w tym lesie,

Od trzech tygodni bez mała,
Noga ma czasem postała.
Skóry mej łotrowi chce się!
Chce być nademną podobnie tyranem,
Jako nad owym niewinnym baranem!»
Gdy swą skończyli wymowę,
Małpa im zdanie takowe
Dała: «Ty, Wilku, zda mi się,
Wpierasz i szukasz napaści;
A ty, jak widzę, łżesz, Lisie,
Złodziej jest z waści.»

Kniaźnin.






BAJKA  IV.
DWA BYKI I ŻABA.

Nad brzegiem stawu, na łące,
Zoczywszy dwa Byki młode,
Ostremi rogi walczące
O swoich Krówek urodę,
Żaba gorzko wzdychała. Sąsiadka nadbiega:
«Powiedz, zapyta, co ci tak dolega?
— Czyliż nie widzisz, Żaba na to rzecze,
Że ten bój naszą zakończy się szkodą?

Byk zwyciężony ze wstydem uciecze,
Schroni się w w bagna, gdzie pod mętną wodą,
Zdala od swarów i wojny,
Wiodłyśmy żywot spokojny;
Tam, gryząc twarde sitowie,
Deptać nam będzie po głowie
I ze szczętem wygniecie.» Zgadła co do joty:
Zwalczony szermierz skrył się między trzciny,
I brodząc w bagnie, zdusił w pół godziny
Dwie kopy żabiej hołoty.

Tak zwykle bywa: czubią się magnaci,
A biedak grzywny zapłaci.






BAJKA  V.
NIETOPERZ I DWIE ŁASICE.

Nietoperz, bystro lecąc wśród wieczornej ciszy,
Wpadł na oślep do gniazda jejmości Łasicy.
«Mam cię! wrzaśnie zacięta przeciwniczka myszy,
Mam cię, potworze dwulicy!
Może nie jesteś myszą? Daremne wykręty:
Znam ja was, rodzie przeklęty,
I dlatego, waszmości schrustam na wieczerzę.

— To potwarz, jako żywo! Nietoperz odpowie:
Wasza Wielkość za kogo innego mnie bierze;
Proszę przypatrzeć się mojej budowie:
Czy choć jedna mysz obrzydła
Ma takie skrzydła?
Jam ptakiem: niech żyją ptaki!»
Na tak jawne ptasiego jestestwa oznaki
Łasica wolno puszcza Nietoperza;
Lecz wkrótce roztrzepaniec znów czołem uderza
W gniazdo innej Łasicy, która bój zacięty
Wiodła oddawna z wszystkiemi ptaszęty.
«A tuś mi, ptaszku! krzyknie; mów waść: jakiem prawem
Do mojej wdzierasz się chaty?
Jesteś ptakiem, więc zginiesz, potworze skrzydlaty!
— Ach, mościa dobrodziejko, chciej okiem łaskawem
Rozważyć swą pomyłkę, Nietoperz odpowie;
Wasza Wielkość za kogo innego mnie bierze;
Proszę przypatrzeć się mojej budowie:
Czy mam pióra albo pierze?
Myszą jestem: niech zginie chytre Kotów plemię!
Niech żyją myszy siostrzyce!»
Tak więc Nietoperz, chytry i niebity w ciemię,
Dwa razy uszedł śmierci i odrwił Łasice.

Ileż to Nietoperzy w człowieczej postaci
Woła: niech żyje szlachta! górą demokraci!






BAJKA  VI.
PTAK ZRANIONY STRZAŁĄ.

Wartkim strzały polotnej ugodzony ciosem,
Ptak nieszczęsny, konając, płakał nad swym losem:
«Ludzie! my wam broń w rękę podajemy sami!
Z naszych skrzydeł rwanemi wzmacniacie piórami
Grot morderczy, co świszcząc wśród powietrznych szlaków,
Bieży jak błyskawica, jako grom uderza.
Lecz nie szydźcie, okrutni, z doli nędznych ptaków;

I wam dłoń Przeznaczenia równy los wymierza.
Nie zbraknie strzał na ziemi, rodzie Kainowy:
Dostarcza ich pół świata dla drugiej połowy.»






BAJKA  VII.
DWIE SUKI.

Pewna Suka, nie wiedząc, gdzie podziać szczenięta,
Z płaczem (jako przystało na troskliwą matkę)
Póty błagała Sukę, swą sąsiadkę,
Aż zacna psina, miłosierdziem zdjęta,
Własne jej na czas jakiś oddała mieszkanie.
Wraca wreszcie. «Ach, cóż się z memi dziećmi stanie!
(Jęknęła Suka, lejąc łzy obłudy;)
To pędractwo ledwie chodzi:

Pozwól mi jeszcze miesiąc; Bóg ci to nagrodzi.»
W miesiąc, znowu powraca właścicielka budy:
Wtem, cała psiarnia zajadła,
Szczerząc zęby i pazury,
Na swą dobrodziejkę wpadła.
«Wypędź mnie, jeśli możesz, wrzaśnie chytra Suka,
Ale ci radzę, pilnuj swojej skóry,
Bo dziatwa mi podrosła, i bronić mnie będzie.»

Jakaż z tej bajki nauka?
Niech raz przy twem ognisku obłudnik zasiędzie,
A oplątany jego podstępami,
Ani się opamiętasz, jak pójdziesz z torbami.






BAJKA  VIII.
ORLICA I JELONEK.

Głodna Orlica ścigała Królika.
Nieborak, pędząc do jamy,
Jelonka w drodze spotyka.
«Schroń się do mnie, cny sąsiedzie,
Rzekł owad; przecie nie od dziś się znamy,
A ja przyjaciół nie opuszczam w biedzie.»
Niezbyt bezpieczne było to ukrycie,
Ale trudnoż przebierać, gdy idzie o życie;

Więc Królik wpadł do nory i przytulił uszy,
A wtem Orlica, ostre sposobiąc pazury,
Uderza z góry.
«Królowo ptaków! niech mój głos cię wzruszy,
Rzecze Jelonek; nie gub mi sąsiada:
To mój kum i przyjaciel; miej wzgląd na nas obu,
Bo gdy on życie postrada,
Ja za nim pójdę do grobu.»
Lecz któż z rabusiem wygrał kiedy sprawę?
Owad, trącony skrzydłem, upadł na murawę
Omdlały, ledwie żywy; a Orlica chciwa,
Królika w szpony porywa.
Jelonek, rozżalony, zemstę poprzysięga;
Dąży w górę szybkim lotem,
Pod niebytność Orlicy gniazda jej dosięga
I wszystkie jaja gruchocze na szczęty.
Dopieroż Ptak za powrotem
W skargi, groźby i lamenty!
Lamenty, groźby, skargi, na nic się nie zdały:
Niszczyciel znikł bez śladu. Orlica, w rok potem,
Wije gniazdo na szczycie niedostępnej skały,
Znosi jaja: Jelonek, mszcząc zgon towarzysza,
Znów je tłucze. Pół roku, wraz z matką strapioną,
Echa żałosne płakały.
Wreszcie Orlica wzywa pomocy Jowisza,
Składa mu jaja na łono,
Pewna, że z pod takiej straży
Wziąść ich nikt się nie odważy.

Nikt ich też nie wziął: lecz, w zemście zajadły,
Jelonek zcicha się skrada
I Jowiszowi na kolanie siada.
Bożek się wzdrygnął i otrząsnął szatę:
Jaja na ziemię upadły.
Orlica, zoczywszy stratę,
W płacz i w krzyk: zagroziła, że Olimp porzuci,
Że dziękuje za służbę, na puszczy osiędzie,
Jeśli tego zuchwalstwa Jowisz nie ukróci.
Bożek umilkł: któż kiedy sługę swą przegadał?
Lecz, żal jej mając na względzie,
Wezwał Jelonka i sprawę wybadał.
Wtedy to wyszedł na jaw niecny czyn Orlicy;
Zganił ją cały Olimp. Lecz gdy przeciwnicy
Niechcieli się pogodzić, Jowisz rzekł te słowa:
«Odtąd, Orły nieść będą jaja w takiej porze,
Gdy Jelonek, zimowe zalegając łoże,
Przed światłem słońca, w ziemię, jako kret się chowa.»






BAJKA  IX.
LEW I MUCHA.

«Idźże precz, ty śmierdziucho, urodzona z kału!»
Temi słowy Lew Muchę zburczał niepomału,
Co koło niego brzęczała;
Ta mu też wojnę wydała:
«A cóż to? że więc jesteś królewska osoba,
Przeto już ci się ma godzić
Każdemu po głowie chodzić?
Wiedz, że ja żubra pędzę, gdzie mi się podoba,


LEW I MUCHA.

Choć jest silniejszy od ciebie.»
Rzekłszy, bziknęła, niby trąbiąc ku potrzebie,
A potem, odleciawszy dla rozpędu w górę,
Paf go w szyję między kłaki!
Lwisko się rzuca jak waryat jaki,
Drapie, szarpie własną skórę,
Z ciężkiej złości piany toczy,
Ryczy, iskrzą mu się oczy.
Słysząc ten ryk, truchleją po dolinach trzody,
Drżą nawet leśne narody;
A te powszechne rozruchy
Były sprawą jednej Muchy,
Która Lwa to w łeb, to w pysk, to go coraz liźnie
Po uszach i po słabiźnie,
Nakoniec mu w nozdrze włazi,
Czem go najsrożej obrazi.
Już się też Lew natenczas rozjadł bez pamięci:
Ledwie się jadem nie spali,
Ogonem się w żebra wali,
Pazurami w nozdrzu kręci;
Zmordował się, zjuszył, spocił,
Aż się nakoniec wywrócił.
Mucha, rada, że wieczna pokryła ją sława,
Jak do potyczki grała, cofanie przygrawa;
A gdy chwałą zwycięztwa zaślepiona leci,
Wpada do pajęczej sieci.

Ta rzecz nas może tej prawdy nauczyć,

Że czasem nieprzyjaciel, co się słabym zdaje,
Może nam wiele dokuczyć.
I to także poznać daje,
Że, komu się zdarzyło Ocean przepłynąć,
Może na Dunajcu zginąć.

Trembecki.






BAJKA  X.
CZŁOWIEK I DWA OSŁY.

Przez lasy, błonia, piaski, góry i wądoły,
Człowiek dwa długouche prowadził rumaki.
Jeden niósł lekkie gąbki, więc kroczył wesoły;
Drugi, na bat nie zważał i wlókł się powoli,
Bowiem dźwigał ciężkie paki,
Pełne soli.
Tak we trzech idąc, o słońca zachodzie
Nad brzegiem rzeki u brodu stanęli.

Bród był płytki; lecz Człowiek, nie żądny kąpieli,
Dosiadł Osła z gąbkami i zmierzył ku wodzie,
A Osła z ładunkiem soli
Pognał przodem. Aliści, czy to ze swawoli,
Czy z jakiej innej przyczyny,
Osioł w bok skoczył, w sam środek głębiny
Wpadł i zniknął pod wodą. Lecz nie zginął wcale:
Wszystką sól wkrótce roztopiły fale;
Więc, od ciężaru zwolniony,
Raźno łeb wychylił z wody,
I bez przeszkody
Dopłynął przeciwnej strony.
Tym zachęcony przykładem,
Osioł z gąbkami poszedł jego śladem:
Skoczył w toń, i po samą zanurzył się szyję;
Wnet pije gąbka wodę, Człek i Osioł pije:
Obadwaj mieli zadość. Lecz gąbka pęcznieje,
Chciwie połyka ciecz zdradną,
I ciążąc coraz bardziej, obu ciągnie na dno.
Już Człowiek traci ratunku nadzieję,
Oburącz za kark dzierży głupie zwierzę,
I widząc blizką śmierć, szepcze pacierze.

Wyciągnął go ktoś z wody. Kto? nie mówi powieść;
Lecz ów Człowiek zobaczył, że nie wszyscy mogą
Z równym skutkiem, jednaką postępować drogą:
Tego właśnie chciałem dowieść.






BAJKA  XI.
SZCZUR I LEW.

Nie gardźmy nikim; bądźmy dla słabszych obroną:
Nieraz pomoc maluczkich przydać nam się może.
Tę prawdę, tysiącznemi przykłady stwierdzoną,
Natychmiast w bajce wyłożę.

Raz, Szczurek młody i niedoświadczony,
Wyskoczył niebacznie z nory,
Lwu prosto w szpony.

Monarcha zwierząt, do litości skory,
Nie chcąc się znęcać nad istotką małą,
Wybaczył płochość i darował życie,
Jako na króla przystało.
W kilka dni potem, wyszedłszy na łowy,
Wpadł Lew do sieci zastawionej skrycie;
Ryknął: zadrżały góry i parowy;
Lecz nie mógł się wywikłać. Szczur nadbiega zdala,
Zdradliwej sieci ogniwa
Ostremi zęby przerywa,
I króla puszczy od zguby ocala.

Gniew i siła nikogo nie zbliżą do mety:
Cierpliwość i wytrwałość, to mędrca zalety.






SZCZUR I LEW.


BAJKA  XII.
GOŁĄB I MRÓWKA.

Gołąbek, spoczywając na strumyka brzegu,
Gasił pragnienie w jasnych wód krysztale.
Wtem zoczył Mrówkę, którą modre fale
W bystrym unosiły biegu.
Więc ptaszyna litościwa
Źdźbło trawki zielonej zrywa,
Rzuca na wodę, i Mrówka z powodzi
Cało uchodzi.

Wynagrodziły tę litość Niebiosy:
Szedł tamtędy człek jakiś, obdarty i bosy,
Z łukiem, napiętym do strzału.
Spostrzegł Gołąbka: skrada się pomału,
Już łyka ślinkę, już, pewien wieczerzy,
W niewinną ptaszynę mierzy,
Gdy Mrówka, chytre niwecząc zamysły,
Srodze ukłuła go w piętę.
Człek krzyknął, Gołąb frunął; łowy przedsięwzięte
I nadzieje wieczerzy, jako bańka prysły;
Napróżno chciwem okiem w ślad za zbiegiem goni:
I Gołąb trudna zdobycz, gdy Mrówka go broni.






BAJKA  XIII.
ASTROLOG.

Astrolog wpadł do studni. Ktoś mu na to rzecze:
«O nierozsądny człowiecze!
Widzisz przed sobą ledwie na trzy kroki,
A z gwiazd chcesz boskie zgadywać wyroki?»

To zdarzenie dla wielu może być nauką:
Nieraz, błahą wróżbitów omamieni sztuką,

Wierzą ludzie, że można Niebiosów potędze
Wydrzeć przyszłość i czytać w Przeznaczenia księdze.
Czczy to umysł, co rzeczy zakrytych docieka,
Bo sam Stwórca wie tylko o losach człowieka.

Wróćmy do Astrologa, który mimo chęci
Zimnej użył kąpieli. Niech jego przypadek
Tym pozostanie w pamięci,
Co suszą mózg nad treścią odwiecznych zagadek,
I nie widzą, jałowe piastując marzenia,
Że grozi im utrata życia albo mienia.






BAJKA  XIV.
ZAJĄC I ŻABA.

Szarak, co nieraz bywał w kłopotach i trwogach,
Nie tracąc serca póki czuł się rączy,
Teraz podupadł na nogach,
Poczuł, że się źle z nim skończy.
Więc jęknął z głębi serca: «Ach! niemasz pod słońcem
Lichszego powołania, jak zostać Zającem!
Co mię w dzień pies, lis, konik, kania,
I wrona,

Nawet i ona,
Jak chce tak gania!
A w noc, gdy drzemię, oko się nie zmruża,
Bo lada komar bzyknie przez siatki pajęcze,
Wnet drży me serce zajęcze,
Tchórząc tchórzliwiej od tchórza.
Zbrzydło mi życie, co jest wiecznym niepokojem:
Postanowiłem dziś je skończyć samobojem.
Żegnaj więc miedzo, lat mych wiośnianych kolebko!
Wy, kochanki młodości, kapusto i rzepko,
Pożegnalnemi łzami dozwólcie się skropić!
Oznajmuję wszem w obec, że idę się topić!»
Tak z płaczem gdy do stawu zwraca kroki słabe,
Po drodze stąpił na Żabę.
Ta mu, jak raca, drgnąwszy z pod nóg szusła
I z góry na łeb w staw plusła.
A Zając rzekł do siebie: «Niech nikt nie narzeka
Że jest tchórzem, bo cały świat na tchórzu stoi:
Każdy ma swoją żabę, co przed nim ucieka,
I swojego zająca, którego się boi.»

Mickiewicz.






ZAJĄC I ŻABA.


BAJKA  XV.
KOGUT I LIS.

Kogut, bywalec i wyjadacz stary,
Siedział na drzewie. Chytry Lis nadchodzi:
«Braciszku, rzecze, skończmy nasze swary;
Niech się raz przecie Kogut z Lisem zgodzi.
— Chcesz zgody? szczerze? — Ach! szczerze:
Wieczne ślubuję przymierze
Z tobą i z całym narodem kogucim;
Krwiożerczych tchórzów zuchwalstwo ukrócim,

Ja od was kanie i sępy odstraszę,
Niecne jastrzębie w ścisłe wezmę kluby,
Ale tymczasem, o Kogucie luby,
Znijdź z drzewa: niechaj pojednanie nasze
Uścisk braterski uwieńczy;
A za twą całość Lis honorem ręczy.
— Ach, Lisie! odparł Kogut, jakaż dla mnie radość,
Że mogę ciebie nazwać bratem i kolegą!
Twemu żądaniu wnet uczynię zadość,
Bo oto widzę, charty tutaj biegą:
Założę się, że tak spieszą,
Aby nam hasło pokoju zwiastować.
Zejdę więc, i będziemy mogli całą rzeszą
Serdecznie się wycałować.
— Bywaj zdrów, Lis mu na to; mam daleką drogę
I dłużej czekać nie mogę;
Więc kiedyindziej, mój braciszku miły,
Dokończę tej ważnej sprawy.»
Rzekłszy, wziął nogi za pas, czmychnął, co miał siły,
I znikł w tumanie kurzawy.
A Kogut śmiał się z Lisa. Nielada to sztuka,
Gdy kto oszusta oszuka.






BAJKA  XVI.
KRUK UDAJĄCY ORŁA.

Widząc, jak Orzeł porywał barany,
Kruk, choć mniej silny, ale rabuś znany,
Chciał królewskiego ptaka naśladować.
Nuż krążyć dokoła stada,
Nuż podglądać i myszkować.
A był tam baran nielada;
Z rodu tych, co szły niegdyś Bogom na daniny:
Wielki, jak ciołak półroczny,

Tłusty, jak połeć słoniny.
Więc Kruk żarłoczny,
Chciwe zwróciwszy nań oko:
«Nie wiem, rzecze, zkąd wziąłeś tak wspaniałą tuszę,
Lecz to wiem, że dziś jeszcze schrustać ciebie muszę.»
I na wzór Orła wzbiwszy się wysoko,
Jak kamień z góry spada na barana;
Ale baran to nie ser; łapami obiema
Szarpie, dźwiga: ani rusz! A wełna splątana
Jakby broda Polifema,
Tak mu uwikłała szpony,
Że uwiązł w runie, jako ryba w sieci.
Przybiegł pasterz, wziął Kruka: srodze zawstydzony
Poszedł rabuś do klatki na zabawkę dzieci.

I między ludźmi nieinaczej bywa,
Skoro łotrzyk chce łotra oceniać się miarą:
Bąk pajęczynę przerywa,
A mucha pada ofiarą.






BAJKA  XVII.
PAW I JUNONA.

Paw skarżył się Junonie: «Wszechwładna Bogini!
Nakłoń ucho i rozważ moje słuszne żale:
Głos, co mi przypadł w udziale,
Wszystkich mię ptaków pośmiewiskiem czyni;
Czemuż słowik, gdy ziemię noc pokryje głucha,
Tak cudnie śpiewa, że przed jego głosem
Gaj cały milknie i słucha?
— Jak śmiesz nad swoim ubolewać losem?

Z gniewem Junona odpowie;
Czyliż nie nosisz korony na głowie?
Czyliż twej giętkiej szyi nie okala
Pierze wzorzyste i lśniące?
A twój ogon, jak tęcza, jak dyamentów fala,
Czyż nie odbija cudnych barw tysiące?
Zdajesz się posypany kamieńmi drogiemi;
Słowem, równego sobie nie znajdziesz na ziemi.
I ty skargi podnosisz? Niebios wola święta
Równo rozdziela dary pomiędzy zwierzęta:
Sokół otrzymał lekkość; orzeł, ostre szpony;
Szpak, przebiegłość; a słowik, godność króla wiosny.
Każdy ze swego losu jest zadowolony,
Ty jeden tylko sarkasz, bogaczu zazdrosny.
Poskrom chciwość; lub taką zyskasz skarg odpłatę,
Że tę, którą się chełpisz, odbiorę ci szatę.»






PAW I JUNONA.


BAJKA  XVIII.
KOTKA PRZEMIENIONA W KOBIETĘ.

Człowiek miał Kotkę, miluchne stworzenie,
Zwinną, lekką, jak śnieg białą;
Więc też kochał ją szalenie:
Gdy zamiauczała, to mu się zdawało,
Że słowika słyszy pienie;
Same widział w niej przymioty,
Same wdzięki, same cnoty;

Słowem, tak się rozmiłował,
Że już na piękne waryował:
Bogów przyzywał i składał ofiary,
Jęczał i płakał, wzdychał bez ustanku,
Aż przez łzy, prośby, zaklęcia i czary
Zyskał to, czego pragnął: pewnego poranku
Jowisz piękną Koteczkę w kobietę przemienił,
A zaślepiony Człek, w tę samą chwilę
Z nią się ożenił.
Koteczka wdzięczy się mile,
Mąż już nie pomni, czem była przed chwilką,
A widząc tylko
Urok i powab niewieści,
Całuje, ściska i pieści.
Nagle, wśród ciszy,
Rozległ się chrobot: «Mężu! myszy, myszy!»
I wnet żoneczka skacze na podłogę,
Dalejże gonić niebogę!
Ale spóźniła się trochę,
I mysz zawczasu umknęła.
Jednak, po chwili, znów stworzenie płoche
Wyłazi z dziury.
Kobieta uszkiem strzygnęła,
I wyciągnąwszy palce, jak pazury,
Dalej do dzieła!
Schwytała biedną. Próżno mąż zaklinał,
Prosił, błagał, napominał,
I innych niewiast wskazywał przykłady:

Nigdy nie mogła pozbyć się tej wady,
I za lada szelestem, wierna swej naturze,
Czatowała na myszy w kociej pozyturze.

Napróżno człowiek łudzi się i mami,
Że prośbą albo groźbą nałóg czyj ukróci;
Nałóg jest jako natręt: wypędzisz go drzwiami,
Natychmiast oknem powróci.






BAJKA  XIX.
LEW I OSIOŁ.

Kiedy dmie głupi, śmiech wzgardą zyska.
Wziął raz Lew Osła do stanowiska
I okrył liściem,
Żeby za przyjściem
Zwierzęta go nie poznały,
A gdy ryknie, uciekały.
A Lew je miał brać wówczas utajony.
Co miał czynić, nauczony,

Jak jął śpiewać po swojemu,
Taki dał połów Lwu obżartemu,
Iż mu za to podziękował.
«I masz za co, rzekł Osioł, bom ja sam polował.
— Żebyś nie był tak głupi, nie byłbyś zuchwały,
Rzekł zwierz wspaniały.
Zażyłem cię dlatego, iż jesteś straszydło,
Skryłem postać obrzydłą;
A żeś jest hardy, z tego teraz wniosłem,
Iż Osioł, choć z Lwem, przecie zawsze Osłem.»

Krasicki.






BAJKA  XX.
TESTAMENT.

Ezop, wsławiony przygody licznemi,
Był wyrocznią greckiej ziemi;
Bo więcej pono miał oleju w głowie,
Niż wszyscy filozofowie
I cały Areopag. Może tego dowieść
Następująca opowieść.


Człek bogaty i już stary
Miał trzy córki, młode, ładne,
Lecz szpeciły je przywary
W każdej inne, a szkaradne.
Jedna stroić się lubiła
I kosztowne zmieniać szaty,
Druga, skąpa, wciąż liczyła
Tylko grosze i dukaty,
A trzecia — rzecz nad pojęcie! —
Trzecia... piła na frasunek.
Stary zmarł, i w testamencie
Taki położył warunek:
«Córkom mienie zapisuję;
Każda trzecią część dostanie.
Ale przytem nakazuję
I o matce mieć staranie;
Nakaz ten mając na względzie,
Każda, gdy już mieć nie będzie
Spadku, niechaj matce wtedy
Spłaci trzecią część swej schedy.»
Gdy testament ogłoszono,
Cały lud wielce się zdumiał;
Nie dziw: i sam Solon pono
Tych słów byłby nie zrozumiał.
«To testament! niech go kaci!...
(Wykrzyknęli adwokaci;)
Gdy córka swą część postrada,
Jakże matkę spłacić zdoła?»

Radzą więc, lecz trudna rada:
Gryzą palce i trą czoła,
Suszą mózgi; rzecz daremna!
Więc, obtarłszy z potu lice,
Wygłosili rzecz takową:
«Ta zawiłość zbyt jest ciemna;
Muru nie przebijem głową:
Zatem, wszystkie trzy siostrzyce
Niech przystąpią do podziału,
Poczem każda, na rzecz wdowy,
Akt podpisze, tej osnowy:
Że matce, od kapitału
Wypłacać będzie procenta
Do ostatniego obola,
Zanim się wyjaśni święta
Ojca nieboszczyka wola.»
Tak skończywszy trudną sprawę,
Dzielić spadek rozpoczęto:
Złotą do biesiad zastawę,
Z pradziada winem nietkniętą,
Zamurowaną piwnicę,
Obszerne sady, winnice,
I kucharzy-niewolników,
I szafarki i kluczników,
Czyli, najkrótszemi słowy,
Wszystkie łakomstwa przybory
Zamieszczono w pierwszym dziale.
W drugim: pałac marmurowy,

Drogi sprzęt, wykwintne sale,
I klejnoty i bisiory,
Pokojówki i modniarki,
Szwaczki, praczki i hafciarki.
W trzecim: stajnie i stodoły,
Pola, łąki, wozy, pługi,
Rącze konie, tuczne woły
I parobków szereg długi.
Chwali się ze swego dzieła
Mądrych adwokatów rada,
Bowiem każda z sióstr to wzięła,
Co do smaku jej przypada.
«Ateńczycy! Ezop rzecze,
Czyliż nikt z was nie przenika
Tajnych celów nieboszczyka?
Czyliż żaden nie dociecze,
Jaka była jego wola?
Testamentu ceniąc władzę,
Tak rozdzielić spadek radzę:
Skąpej oddajcie bisiory,
Łakomej, łąki i pola,
Strojnisi, pełne gąsiory.
Zanim jedno minie lato,
Sprzykrzy im się taka scheda,
I każda z nich, ręczę za to,
Cały swój dział wkrótce sprzeda;
Zatem już go mieć nie będzie,
I matka swą część posiędzie.

Córki zaś, choć mają wady,
Lecz mają posag i wdzięki;
I zalotników gromady
Będą pożądać ich ręki.
Wyjdą za mąż piękne panie,
A gdy mąż majątek złowi,
Testatora warunkowi
We wszystkiem zadość się stanie,
Bo już żadna córka wtedy
Mieć nie będzie swojej schedy.»
Skończył Ezop, a wśród tłumu
Ktoś się ozwał temi słowy:
«Ten człek więcej ma rozumu
Niż wszystkie ateńskie głowy.»




KONIEC KSIĘGI DRUGIEJ.
KSIĘGA TRZECIA.


BAJKA  I.
MŁYNARZ, SYN JEGO I OSIOŁ.

Nie wiem, gdziem ja to czytał, ale mniejsza o to.
Miał jeden Młynarz Osła: tak zmęczył robotą,
Iż nie wiedząc, co robić,
Wolał sprzedać, niż dobić.
Woła Syna wyrostka, co go w domu chował,
I rzecze: «Żeby się nasz Osioł nie zmordował
W długiej drogi przeciągu,
Zanieśmy go na drągu.»

Dźwiga stary i stęka, chłopiec jeszcze gorzej.
Im szli dalej, im szli sporzej,
Tem srożej trud uciemiężał,
Tem bardziej im Osioł ciężał.
Gdy to postrzegli,
Ludzie się zbiegli;
Śmiechy się wzniosły:
«Wzdyć to trzy osły!
A ten najmniej, co na drągu.»
Niekontent Młynarz z zaciągu,
Rozumu się poradził,
Syna na Osła wsadził.
Aż pierwszy, co napotkał, nuż się gniewać o to.
«Ty na Ośle, niecnoto,
Rzekli do chłopca: a stary pieszo?»
Więc do kijów gdy się spieszą,
Aby ich złość nie uniosła,
Zsadził Syna, wsiadł na Osła.
Przechodziły dziewczęta; mówi jedna drugiej:
«Patrz, biedny chłopiec! jak do wysługi
Ten stary go używa.
Dziecię z pracy omdlewa,
A dziad niemiłosierny,
Choć dzieciuch tak mizerny,
Pieszo go iść przymusza.»
To starego gdy wzrusza,
Wsadził chłopca za siebie.
Że dogodził potrzebie,


MŁYNARZ, SYN JEGO I OSIOŁ.

Jedzie, kontent z wynalazku.
Ledwo co wyjechał z lasku,
Znowu krzyk: «Jacy to głupi!
A kto od nich Osła kupi?
Podróżą go udręczą,
Ciężarem go zamęczą,
Chyba skórę przedadzą.
— Nie źle oni coś radzą,
(Rzekł Młynarz) chociaż i łają.»
Więc z Synem z Osła zsiadają.
Aż znowu mówią przechodnie:
«A któż to widział, aby wygodnie
Osioł szedł wolno, a Młynarz za nim?
Wybacz, bracie, że cię ganim;
Każdy z ciebie śmiać się będzie,
Jak się nie poprawisz w błędzie.
— Nie poprawię, rzekł Młynarz; dość przymówek zniosłem;
Chciałem wszystkim dogodzić, i w tem byłem osłem.
Odtąd, czy kto pochwali, czy mnie będzie winił,
Nie będę nic dbał o to; co chcę, będę czynił.»
Co rzekł, to się ziściło,
I dobrze mu z tem było.

Krasicki.






BAJKA  II.
CZŁONKI I ŻOŁĄDEK.

Członki, gardząc przyrody prawem i porządkiem,
Powaśniły się z żołądkiem.
«Próżniaku! rzekły; żarłoku, ladaco!
Żyjesz i tyjesz naszą ciężką pracą:
Dla twojej tylko wygody
Znosimy skwary i chłody,
I omdlewamy od znoju
Goniąc sił naszych ostatkiem,

Aby jadła lub napoju
Tobie nie zbrakło przypadkiem.
Dość tego! chcemy spocząć; niech się waszeć dowie,
Że tylko z naszej łaski byłeś darmozjadem:
Odtąd, za twoim przykładem,
Będziem żyć i próżnować, jak wielcy panowie.»
Jak rzekły, tak zrobiły. «Jeść!» Żołądek woła;
Lecz nogi nie chcą chodzić, nic brać nie chcą ręce:
«Idź i weź sam! — krzyknęły — leniuchu bez czoła!»
Jakiż był koniec? Po głodowej męce
Żołądek osłabł i członki niebawem
Zwisły bezsilne. Wtedy w płacz i w żale:
Poznały, że niewolno pomiatać zuchwale
Odwiecznem natury prawem,
I że ów, co go zwały mianem darmozjada,
Najwięcej do wspólnego dobra się przykłada.

Tak niegdyś w Rzymie, lud roznamiętniony
Szemrał na Senat; i w niebacznym gniewie,
Grożąc, że w obce przesiedli się strony,
Opuścił miasto. Rokoszu zarzewie
Już miało w płomień wybuchnąć straszliwy,
Alić Menenius stanął wpośród ludu
I skarg wysłuchał. «Sędzio sprawiedliwy!
(Rzekli przywódcy) my płacim daniny,
My znosim ciężar wojennego trudu,
A naszą pracą Senat się panoszy,
Ma skarb, ma władzę i wszystkie godziny

Spędza w próżniactwie, zbytkach i rozkoszy.»
Wtedy mądry Menenius przedstawił ludowi,
Że jest podobny członkom, Senat żołądkowi;
I przez tę, w przypowieści zawartą przestrogę,
Obłąkanym ukazał obowiązku drogę.






BAJKA  III.
WILK PASTERZEM.

Wilk głodny, chciwy, srogi, słowem: gębą całą
Wilk od szponów do pyska, lecz drażliwej skóry
(Bo mu nieraz psie plemię boków nadszarpało),
Powziął zamiar, zbójeckiej wyrzec się natury,
I jak lis, chwytać zdobycz podstępem i zdradą.
Gdy więc owce na błoniu pasły się gromadą,
Łotr Wilk ostrożnie do pagórka zmierza,
Kędy leżało odzienie pasterza:

Wdziewa sukmanę, bierze laskę w szpony,
Wreszcie, na oczy
Kapelusz tłoczy.
Westchnął tylko, że w piśmie nie był zbyt uczony;
Bo mu genialna myśl przyszła do głowy,
Przylepić na grzbiet kartkę z temi słowy:
«Jam jest Wiluś, tej trzody pasterz i obrońca.»
Tymczasem, Wiluś prawdziwy
Spał jak zabity; pies legł gdzieś w pokrzywy,
Owce drzemały. «Nieźle się obłowię,
Wilk pomyślał; lecz bądźmyż pasterzem do końca:
Człowieka poznać po mowie,
A więc, przemówmy.» Wnet rozdziawia paszczę,
I jak wrzaśnie!... aż echo zagrało w dąbrowie;
Ocknął się pasterz, pies skoczył jak z procy:
Hajże na wilka! Ten pałką go głaszcze,
Ten zębem szarpie; zdrajca, zaplątany
W poły sukmany,
Nie mógł się bronić i uległ przemocy.

Wilk niechaj wilkiem, lis lisem zostanie:
Ktokolwiek obcej pożycza postaci,
Najczęściej takie przebranie
Gorzko przypłaci.






WILK PASTERZEM.


BAJKA  IV.
ŻABY PROSZĄCE O KRÓLA.

Naprzykrzyły się Żabom odwieczne przesądy,
Równość demokratyczna i Żab bratnie rządy,
Więc w prośby do Jowisza: «Króla, króla chcemy!»
Spadł z nieba Król pożądany,
Wielce dogodny, bo głuchy i niemy,
Słowem, prosty kloc drewniany.
Lecz gdy spadł z pluskiem strasznym i gromu łoskotem,
Wiernych poddanych rzadkiem obryzgując błotem,

Motłoch żabi, zdjęty trwogą,
Dalejże nurka pod wodę!
Żaby stare, Żaby młode
Uciekają, kędy mogą;
Całe żabie pokolenie
Włazi w dziury, między trzciny,
Między trawy i korzenie
Olchy, wierzby i łoziny.
Ucichło. Kloc bez ruchu na wodzie spoczywa.
«Powstań, ludu! — starszyzna odzywa się żabia:
Zbierz ducha, tłuszczo lękliwa!
Trzeba przecie zobaczyć, co nasz Król porabia.»
Więc jedna, nieco śmielsza, zbliża się powoli;
Za nią druga i trzecia; wreszcie, całą zgrają
Królowi na kark wsiadają.
Skaczą, depczą, harcują i w płochej swawoli
Rozliczne czynią bezprawia,
A Król cierpi i milczy i ani się ruszy.
«Jowiszu! wrzasną Żaby, toć to kloc bez duszy!
Chcemy Króla żywego, nie jakąś tam kłodę!»
Jowisz, powolny prośbie, zsyła im Żurawia.
Ten, srogo władzy swojej oznajmił początek:
Bowiem dziób ostry zanurzywszy w wodę,
Szpera i łowi, połyka, zajada
I czyni z Żab i Żabiątek
Straszliwą rzeź niewiniątek.
Żaby w skargi: «Gwałtu! zdrada!
Precz z ciemięzcą! precz z tyranem!»


ŻABY PROSZĄCE O KRÓLA.

A Jowisz na to: «Milcz, niesforny tłumie!
Skoro wzgardziłeś w nierozsądnej dumie
Prostaczym pradziadów stanem,
Skoro władcy dobrego nie umiałeś cenić,
Znośże swą dolę w pokorze
I pomnij, że łatwo może
Los zły na gorszy się zmienić!»






BAJKA  V.
LIS I KOZIEŁ.

Już był w ogródku, już witał się z gąską,
Kiedy skok robiąc wpadł w beczkę wkopaną,
Gdzie wodę zbierano;
Ani pomyśleć o wyskoczeniu.
Chociaż wody nie było i nawet nie grzązko:
Studnia na półczwarta łokcia,
Za wysokie progi
Na lisie nogi;

Zrąb tak gładki, że nigdzie nie wścibić paznokcia.
Postaw się teraz w tego Lisa położeniu!
Inny zwierz pewno załamałby łapy
I bił się w chrapy,
Wołając gromu, ażeby go dobił:
Nasz Lis takich głupstw nie robił;
Wie, że rozpaczać, jest to zło przydawać do zła.
Zawsze maca w koło zębem,
A patrzy w górę. Jakoż wkrótce ujrzał Kozła,
Stojącego tuż nad zrębem
I patrzącego z ciekawością w studnię.
Lis wnet spuścił pysk na dno, udając że pije;
Cmoka mocno, głośno chłepce
I tak sam do siebie szepce:
«Oto mi woda! Takiej nie piłem jak żyję!
Smak lodu, a czysta cudnie!
Chce mi się całemu spłukać,
Ale mi ją szkoda zbrukać,
Szkoda!
Bo co też to za woda!»
Kozieł, który tam właśnie przyszedł wody szukać:
«Ej! krzyknął z góry, ej, ty ryży kudła,
Wara od źródła!»
I hop w dół. Lis mu na kark, a z karku na rogi,
A z rogów na drąg — i w nogi.

Mickiewicz.






BAJKA  VI.
ORLICA, MACIORA I KOTKA.

Stał w lesie dąb wypróchniały;
Trzy matki, pod jego cieniem,
Ze swem młodem pokoleniem
Mieszkały.
Maciora u podnóża, Kotka wśród konarów,
Orlica na samym szczycie.
W miłej zgodzie sąsiedzkiej spływało im życie,
Bez skarg wzajemnych, bez sprzeczek i swarów,

Gdy chytra Kotka spokój zakłóciła.
Wdrapawszy się na drzewo, Orlicę przyzywa
I rzecze: «Sąsiadko miła!
Czeka nas dola straszliwa:
Musimy umrzeć; bo przecież zgon dziatek
Śmiertelnym ciosem godzi w serce matek.
Czy widzisz, jak tam, w dole, Maciora przeklęta
Pod korzeniami drzewa jamę ryje zdradną?
Wkrótce stary dąb runie, i twoje pisklęta,
I moje biedne kotki, wszystkie razem padną
Pod zębem sprosnego zwierza.
Nie sądź, że mnie jakoweś przywidzenie mami:
Pilnuj się, bądź ostrożna, czuwaj, bo źle z nami.»
Nastraszywszy Orlicę, do stóp drzewa zmierza,
Gdzie Maciora igrała ze swoją gromadką.
«Smutna wiadomość, kochana sąsiadko,
(Chytra Kotka rzecze zcicha;)
Nie odchodź nigdzie, czuwaj nad rodziną,
Bowiem Orlica na twe dziatki czyha:
Gdy się oddalisz, niechybnie poginą.
Tylkoż cię proszę, nie zdradź tajemnicy,
Bo mi strach gniewu Orlicy.»
Tak kłamstwem trwogę rozsiawszy dokoła,
Uchodzi na bok i czeka, co będzie.
Maciora i Orlica, choć dziatwa jeść woła,
Nie śmią ruszyć się krokiem, wierząc w swym obłędzie,
Jedna, że jej potomstwo Ptak pochwyci zdradnie,
Druga, że lada chwila stary dąb upadnie.

Więc dniem i nocą czuwając na straży,
Czekały, co los wydarzy,
Niepomne, że ze wszystkich obaw i kłopotów,
Najprzód śmierci głodowej unikać należy.
Głód też dokonał zguby matek i młodzieży,
Ku niezmiernej radości wygłodniałych Kotów.

Czegóż chytrość nie dopnie słowy oszczerczemi!
Piekło, na zgubę ludzi, tysiącem klęsk włada;
Lecz ja mniemam, że plagą najsroższą na ziemi
Jest fałsz, obłuda i zdrada.






BAJKA  VII.
PIJAK I JEGO ŻONA.

Gdy zdrożna wada nałogiem się stanie,
Wstyd ani postrach jej nie wykorzeni.
Przykładem stwierdzę to zdanie.

Człek pewien, z krzywdą zdrowia i kieszeni
Czci Bachusowej składając dowody,
Codziennie topił swój rozum w butelce;

Więc raz, gdy wrócił z gospody
Spity jak nieboszczyk Bela,
Żona, sfrasowana wielce,
Trumnę w piwnicy całunem zaściela
I na dwa spusty zamyka opoja.
Skoro wytrzeźwiał, patrzy wkoło siebie:
Mary, gromnice, kir... jak na pogrzebie.
«Cóż to? zawoła, czyżby żona moja
Została wdową?»
Wtedy kobieta, w milczeniu głębokiem,
Udając postać grobową,
Powolnym zbliża się krokiem
I mężulkowi podaje śniadanie,
Samego chyba godne Lucypera.
Osłupiał, oczy przeciera,
I wierząc, że w piekielne dostał się otchłanie:
«Kto jesteś?» pyta żony. «Jam sługą Szatana:
Jeść daję tym, co Piekłu przypadli w udziale.»
A mąż jej na to: «Ach, moja kochana,
A pić nie dajesz im wcale?»






BAJKA  VIII.
PAJĄK I PODAGRA.

Gdy Pająk i Podagra, dwie plagi ludzkości,
Przyszły na świat za sprawą Djabła jegomości,
Rzekł im Belzebub: «Dzieci moje lube!
Jam was wypieścił ludziom na zagubę;
Więc rozpatrzcie się po świecie:
Gdzie mieszkać chcecie?
Oto widzicie skromne, wiejskie chatki,
Oto pałace, sterczące w Niebiosy,

A oto dwa węzełki: wybierajcie, dziatki,
Albo ciągnijcie na losy.
— Ja, rzekł Pająk, żyć nie chcę pod wieśniaczym dachem.»
A natomiast Podagra, ujrzawszy z przestrachem,
Że od doktorów pańskie roją się komnaty,
Zdąża z pośpiechem do ubogiej chaty
I włazi kmiotkowi w nogę,
Mówiąc: «Tutaj wygodnie rozgościć się mogę,
Na złość Hipokratesowi;
Bo choć lekarzy w miastach pełno wszędzie,
Żaden w lepiance szukać mnie nie będzie.»
Pająk tymczasem w pałac się sadowi,
Snuje sieci, muchy łowi;
Niedługa radość: szczotka pokojówki
Całą robotę zgarnęła.
Pająk, wygnany z kryjówki,
Znowu bierze się do dzieła,
Nową przędzie pajęczynę
I znów szczotka ją przerywa.
Co dzień, niemal co godzinę
Naprawia wątłe ogniwa,
Daremne trudy: szczotka wciąż w robocie.
Idzie więc do Podagry. Ta już ledwie żywa,
Sarka i płacze na swą straszną dolę.
Kmiotek ją wodził o chłodzie i słocie,
Po drwa do lasu, albo z pługiem w pole,
Bo słyszał, że chcąc pozbyć się choroby,
Trzeba ją dręczyć wszelkiemi sposoby.

«Już dłużej nie wytrzymam, Podagra powiada;
Zamieńmy się, braciszku.» Pająk, rad z zamiany,
Do brudnej chaty się wkrada,
Przyozdabia swą przędzą zadymione ściany:
Tutaj, żadna mu szczotka roboty nie zmiata.
Podagra zaś pospiesza w mieszkanie prałata,
Przykuwa go do łóżka: troskliwe doktory
Nie szczędzą skutecznej rady,
Dają plastry i okłady;
Lecz za dobą mija doba,
Coraz gorzej ma się chory,
A coraz lepiej choroba.
Tak więc, zmieniwszy podział swej władzy nad światem,
I Pająk i Podagra dobrze wyszły na tem.






BAJKA  IX.
WILK I BOCIAN.

Wilki słyną z żarłoctwa. Przez tę brzydką wadę
Wilk pewien omal życia nie postradał;
Bo gdy łakomo zajadał
Ukradzioną gdzieś biesiadę,
Kość uwięzła mu w gardle. Dusi się i krztusi,
Wreszcie bez tchu, bez głosu, upadł na murawę,
Czując, że wnet umrzeć musi.
Zesłały mu ratunek Bogi zbyt łaskawe:

Spostrzegł Bociana; więc znakiem go wzywa,
Roztwiera paszczę: Bocian kość dobywa,
Poczem, za zręczność i pracę,
Żąda zapłaty. «Wnet ja ci zapłacę!
Krzyknie Wilk; czy ci nie dość, Bocianie zuchwały,
Żeś szyję z mojej paszczy wyciągnął swobodnie?
Wiedz, że Wilk srogo karci niewdzięczności zbrodnię:
Radzę ci przeto, uchodź, pókiś cały.»






BAJKA  X.
LEW POKONANY PRZEZ CZŁOWIEKA.

Przed arcydziełem pewnego malarza
Ciekawa gawiedź tłumnie się cisnęła,
Nie szczędząc pochwał (rzadko się to zdarza)
I dla twórcy i dla dzieła.
Powodem uwielbienia treść obrazu była.
Widząc, jak nad lwem człowiek odnosi zwycięztwo,
Każdy wołał: «Oto siła!
Oto dzielność! oto męztwo!

Nie masz w świecie nad człowieka!»
Wtem, Lew zjawił się zdaleka
I przechwałkom kres położył.
«Pomnijcie, rzekł, iż człowiek obraz ten utworzył,
I z urojonych zwycięztw nie szukajcie chwały;
Bo lwy, nie potrzebując z prawdą się rozminąć,
Mogłyby słuszniej od was z dzielności zasłynąć,
Gdyby malować umiały.»






BAJKA  XI.
LIS I WINOGRONA.

Lis pewien, łgarz i filut, wychudły, zgłodniały,
Zobaczył winogrona, rosnące wysoko.
Owoc, przejrzystą okryty powłoką,
Zdał się Lisowi dojrzały;
Więc rad z uczty, wytężył swoją chudą postać,
Skoczył, sięgnął, lecz nie mógł do jagód się dostać.
Wprędce przeto zaniechał daremnych podskoków,
I rzekł: «Kwaśne, zielone, dobre dla żarłoków.»


LIS I WINOGRONA.


BAJKA  XII.
KUCHARZ I ŁĄBĘDŹ.

W wielkim ogrodzie, na stawie,
Z Gęsią Łabędź żył pospołu;
Ten, przeznaczony ku pańskiej zabawie,
Tamta, do stołu.
Razem się w wodzie pluskały,
Albo płynęły w zawody,
Zazdroszcząc sobie, mimo powierzchownej zgody,
I łakoci z rąk pana i mniemanej chwały.

Pewnego razu, Kucharz podchmielony,
Mając zgotować wieczerzę,
Łabędzia za Gąskę bierze,
Ciągnie do kuchni; Ptak, wielce strwożony,
Widząc, że mu śmierć zagraża,
Jął się użalać przecudnemi tony.
Ten śpiew łabędzi wytrzeźwił Kucharza.
«Hola! zawoła, działajmy ostrożnie!
Niechajże Bogi mnie strzegą,
Ażebym piewcę takiego
Upiekł na rożnie!
Zaiste, gardła podciąć się nie godzi
Ptakowi, co go tak wdzięcznie używa!»

W złej doli, mowa pochlebna i tkliwa
Często pomoże, a nigdy nie szkodzi.






BAJKA  XIII.
WILKI I OWCE.

Po długich latach walk i nienawiści,
Wilki z Owcami zapragnęły zgody.
Pokój jednakie zapewniał korzyści
Dla stron obudwu; bo choć owcze trzody
Były gnębione wilczemi pazury,
Za to w napastników skóry
Odziewali się pasterze.
Stanęło zatem przymierze:

Na wniosek pełnomocników
Wilki dały wilczęta jako zakładników,
Owce, wierne kundysy. Traktat odczytano,
Przyjęto i podpisano.
Lecz wkrótce, kiedy w Wilków wzrosły wilczki młode,
Głód zwyciężył skrupuły, przysięgi i zgodę.
Więc w nocy, gdy pasterze używali wczasu,
Wilki wpadły zdradziecko do Owiec w zagrodę
I porwawszy jagnięta, uciekły do lasu.
Tymczasem piesków, co spokojnie spały
Ufając traktatów treści,
Ich stróże, starzy Wilcy, rozdarli w kawały:
Oto i koniec powieści.

Zgoda dobrą jest rzeczą; lecz powiedzmy szczerze:
Na co zda się ze zdrajcą zawierać przymierze?
Nie pióro, ale oręż i waleczne ramię
Niech pisze pokój z wrogiem, co przysięgi łamie.






WILKI I OWCE.


BAJKA  XIV.
LEW STARY.

Płakał Lew stary, widząc, że kiedy śmierć blizka,
On, niegdyś wszechwładca puszczy,
Stał się celem pośmiewiska
Trwożliwej wprzódy, a dziś hardej tłuszczy,
Co pastwiąc się nad starcem, zdwajała bezkarnie
Króla swojego męczarnie.
Przybiegł Wilk, szarpnął zębem; Koń trącił Lwa nogą;
Bawół rogiem uderzył, a w ich ślad czerń podła

Deptała, gryzła i bodła.
Znękany Lew w milczeniu znosił krzywdę srogą;
Alić, kiedy przykładem innych ośmielony,
Głupi Osioł kopytem zmierzył weń zuchwałem,
Jęknął z bólem: «O hańbo! szczerze umrzeć chciałem;
Lecz po dwakroć umieram, od ciebie zelżony.»






BAJKA  XV.
SŁOWIK I JASKÓŁKA.

Z nudów, czy też ze zwyczaju
Rzuciwszy miejskie poddasze,
Jaskółka, wędrowne ptaszę,
Spoczęła w gaju,
Gdzie skromny Słowik zawodził swe pieśni.
«Czemu, rzecze Jaskółka, przez tak długie lata
Stronisz od świata?
Któż cię tu słucha? tylko ptacy leśni,

Albo kmieć jaki. Porzuć tę pustynię:
Leć ze mną w miasto; tam głos twój wspaniały
Należne zyska pochwały
I w całym świecie zasłynie.
W tym lesie — strach pomyśleć! — możesz zginąć snadnie:
Chytry Kot, znany z rozlicznych bezprawi,
Kiedykolwiek na cię wpadnie,
Porwie i zdławi.
— Znam Kota, odparł Słowik; wiem, że się tu kręci:
Lecz, mimo twej przestrogi, miasto mnie nie znęci.
Niema tam chłodnych gajów i kwiecistych błoni,
A kotów stokroć więcej, niż w wiejskiej ustroni.»






SŁOWIK I JASKÓŁKA.


BAJKA  XVI.
ŻONA UPARTA.

Teraz tyle samobójstw, że czyhają straże
Nad rzeką. Niechno człowiek się pokaże
Co na afisze nie patrzy
I od korzenników bladszy,
Niedbale utrzewiczony
I źle urękawiczniony:
Myślą, że się chce topić; a więc, pełni zgrozy,
Ratują go od śmierci, a wiodą do kozy.

Taki to jakiś, po Sekwany brzegu
Biegł przeciw wody. Żandarm zatrzymał go w biegu,
I urzędownie pyta o powody
Tego biegu przeciw wody.
«Nieszczęście! woła biedak, pomocy! ratunku!
Żona mi utonęła; żona, iż tak rzekę,
Wpadła mi w rzekę.
A na to Żandarm mu rzecze:
«O, praw hydrauliki nieświadom człowiecze!
Szukasz utopionego ciała w złym kierunku;
Ono z góry w dół płynie wedle praw przyrody,
A ty za żoną biegniesz przeciw wody?
— Boć to ciało, rzekł szukacz, było w życiu dziwne,
Zawżdy wszystkiemu przeciwne:
I domyślać się mam pewne powody,
Że popłynęło z rzeką przeciw wody.»

Mickiewicz.






BAJKA  XVII.
SZCZUR I ŁASICA.

Trzy dni przebywszy bez jadła,
Głodna nad miarę
I chuda jak trzaska,
Na strych się wkradła
Przez wązką szparę
Jejmościanka Łaska.
W bród tam jeść było: mąki pełne wory,
Różne wędliny,

Szynki, ozory,
Połcie słoniny
I faski masła.
Gryząc takowe specyały
Przez tydzień cały,
Łasica srodze się spasła.
Wtem łoskot jakiś rozległ się na dachu.
Więc Łaska w strachu
Biegnie do szpary,
Chce umknąć: próżne zapędy!
«Cóż to? zawoła, wszakże weszłam tędy,
A wyjść nie mogę!» Widząc to, Szczur stary
Rzekł jej: «Daremnie się kusisz:
Chudą tu przyszłaś, chudą odejść musisz.
Mógłbym rzec wiele o podobnych tobie:
Lecz gdy zamilczę, pono lepiej zrobię.»






KOT I SZCZUR STARY.


BAJKA  XVIII.
KOT I SZCZUR STARY.

Czytałem kiedyś bajkę; ale gdzie? nie pomnę.
Było Kocisko ogromne,
Ostremi zbrojne pazury,
Cerber prawdziwy i zdrajca bez czoła,
Chytry, drapieżny; na milę dokoła
Znały go myszy i szczury.
Nad wszelakie wynalazki,
Nad półapki, samotrzaski

I nad zatrute łakocie,
Dotkliwsze mysiej hołocie
Wyrządzał psoty
Ten Kot nad koty.
Widząc, że płochliwa rzesza
Choć głodna, lecz zdjęta trwogą,
Nie śmie z nory stąpić nogą,
Hultaj z pułapu się zwiesza
Głową na dół, a pazury
Zaczepił za jakieś sznury.
Myszy w śmiech z Kota:
Pewnie kogo zadrapnął, w kuchni zrobił szkodę,
Skradł ser lub pieczeń, i za to, w nagrodę,
Wisi niecnota.
«Ha! łotrze, przyszła kreska i na ciebie!
Będziemy tańczyć na twoim pogrzebie!»
Tak szydząc, śmielsze z dziur się wychylają,
Biegną, wracają,
Wreszcie całą zgrają
Skaczą na środek. Wtem... bęc! pękły sznury,
Wisielec ożył!... i z góry
Jak piorun na myszy spada,
Szarpie zębem, łapą goni,
Chwyta, dusi i zajada.
«To fraszka, rzecze, znam ja sztuk niemało;
Od moich figlów nic was nie uchroni:
Zginiecie wszystkie.» Jak rzekł, tak się stało.
Wkrótce znów myszki odrwił Kot przebiegły:

Ubielił się, w mąkę schował
I tak na zdobycz czatował.
Płoche stworzenia zdrady nie spostrzegły;
Szczur tylko, co na wojnie gdzieś ogon postradał,
(Stary szperacz, chleb z pieca niejednego jadał)
Patrzy i czeka;
Wreszcie, zdaleka
Tak do Kota się odzywa:
«Znam cię ziółko, żeś pokrzywa;
Widzę ja, co się tu święci,
I twoja biała postać wcale mnie nie znęci.
Bądź sobie mąką: ja głód cierpieć wolę,
Lecz nie dam się wywieść w pole;
A zatem, do zobaczenia!»
I to rzekłszy, czmychnął gładko.

Miał ten Szczur rozum: wiedział z doświadczenia,
Że bezpieczeństwa ostrożność jest matką.





KONIEC KSIĘGI TRZECIEJ.
KSIĘGA CZWARTA.


BAJKA  I.
LEW ZAKOCHANY.
DO PANNY DE SÉVIGNÉ.

Onego czasu, kiedy to zwierzęta
Po ludzku mówić umiały,
Chciał się z człowiekiem bratać lew zuchwały
I z rąk cór Ewy brać hymenu pęta,

Mieniąc się godnym ludzkiej parenteli
Po mieczu i po kądzieli.
Czemu nie? wówczas każdy lew mógł przecie
Z nami o lepszą iść śmiało:
Miał rozum, męztwo, a przytem, na grzbiecie
Grzywę wspaniałą.
Otóż, Lew pewien jaśnie oświecony
Ujrzał pasterkę na kwiecistej łące
I wnet, wyznając afekta gorące,
Chciał ją zaszczycić mianem swojej żony.
Ojciec dziewicy chętnie byłby gotów
Wziąść lada chłystka za zięcia,
Byle się pozbyć zalotów
Zakochanego zwierzęcia.
Dać? szkoda córki; nie dać? strach nielada:
Przeciw Lwu opór daremny;
A dziewica (któż serce kobiety wybada?)
Mogła, na przekór ojcu, zawrzeć ślub tajemny:
Bo każde dziewczę (choć się przyznać nie chce),
Mile po serduszku łechce
Wzrost wspaniały, gęsta mina,
Bystre oko, męztwo, siła,
Bujny wąsik i czupryna.
Więc córeczka lwy lubiła,
Ceniąc wszystkie te przymioty;
Ojciec zaś nie miał ochoty
Wręcz rozprawić się z kochankiem
I zakończyć Lwa zaloty


LEW ZAKOCHANY.

Grochowym wiankiem.
Rzekł zatem: «Chętnie powierzę
Jedyne dziecię twej pieczy;
Lecz strach mi, wyznaję szczerze,
Że ją twój pazur skaleczy
Przy nieostrożnej zabawie,
Lub ząb draśnie w pocałunku.
Jednego przeto warunku
Zechciej dopełnić łaskawie:
Niech ci pazury obetną,
Kły ostrem zgładzą żelazem,
A zyskasz postać mniej szpetną
I czułość żony zarazem;
Bo skoro trwogę ukoi,
Która dziś serce jej dręczy,
Ten dowód miłości twojej
Tkliwą pieszczotą odwdzięczy.»
Uwierzył Lew, miłosnym szałem zaślepiony:
W jednej chwili postradał zęby i pazury,
I został, jak forteca, gdy zburzą jej mury,
Niezdolny do napaści, ani do obrony.
A wtem zażarte wypadły brytany:
Uległ po krótkim oporze.

O miłości! kto dźwiga twe złote kajdany,
Ten na zawsze z rozsądkiem pożegnać się może.






BAJKA  II.
PASTERZ I MORZE.

Ponad skały i rzeczki
Pędził Pasterz owieczki;
Gdy zeszło zorze,
A ujrzał Morze,
Jak wspaniałe, dostojne,
Jak w zaciszu spokojne,
Jak się lśniły po wodzie
Blaski słońca przy wschodzie,


PASTERZ I MORZE.

Zakochał się w żywiole.
Więc rzekł: «Płynąć ja wolę,
Niż się tułać po ziemi
Z owieczkami mojemi.»
Sprzedał je więc i z stratą.
A za to
Nakupował daktylów, na okręt zgromadził.
Płynął Morzem; a gdy go wiatr przeciwny zdradził,
W złą chwilę
Stracił okręt i daktyle.
Więc do owiec nieborak: a gdy je pasł znowu,
Zoczył Morze. Wspomniawszy na korzyść z obłowu
Rzekł, kłaniając się nizko raz, drugi i trzeci:
«Mówię to i z przysięgą powtarzam waszeci:
Bądź jeszcze pozorniejsze,
Bądź jeszcze spokojniejsze,
Lśnij się, jak chcesz, w pogodzie,
W zachodzie i we wschodzie;
Wiem ja, co cię łagodzi,
Wiem ja, o co tu chodzi:
Chciałoby się daktylów?... nie uda się sztuka.
Panie Morze! ostrożny, kto się raz oszuka.»

Krasicki.






BAJKA  III.
MUCHA I MRÓWKA.

Ze skrzętną Mrówką Mucha spór wiodła:
«Ty, co po ziemi pełzasz nikczemnie,
Jak śmiesz, istoto nędzna i podła,
Wyższą się mienić nademnie?
Wszak ja w Jowisza mieszkam świątyni,
Z arcykapłanem siadam do stołu:
Gdy bogom ofiarę czyni,
Jem i piję z nim pospołu.

Ty, w pocie czoła, do swej zagrody
Przez pół dnia wleczesz maleńkie ziarno,
I gryząc z głodu zdobycz tak marną,
Mniemasz królewskie spożywać gody.
Przyznaj, że miłość własna cię mami:
Ja chyżem skrzydłem walczę z wichrami,
Ja, kiedy zechcę, to się sadowię
Na książąt i królów głowie,
A strój, co każdej kobiety
Wzmaga wdzięki i zalety,
Muszką się zowie.
— Płoche to słowa, Mrówka odpowiada;
Nie pomnisz, widzę, jaki los cię czeka:
Wszakże i złodziej nieraz do świątyń się wkrada,
Aż go w końcu dosięgnie mściwa dłoń człowieka.
Przechwalasz się, że królom brzęczysz nad uszami:
Ale taki sam zaszczyt i osłów nie mija.
Jak brzydkim płazem, tak człek gardzi wami,
Zewsząd wygania, zabija,
I sposoby wszelakiemi
Usiłuje ród wasz cały
Zgładzić z tej ziemi.
Przestań się chełpić: już kres niedaleki
I życia twego i mniemanej chwały.
Gdy tchnienie zimy lodem zetnie rzeki,
Kiedy śniegu całun biały
Zdrętwiałą przykryje ziemię,
Wtedy całe twoje plemię

Chłodem i głodem zwalczone,
Zginie, jak giną próżniacy.
Ja zaś, w owocach swej pracy
Znajdę od nędzy obronę,
I podczas zimowej pory
Nie doznam głodu ni słoty.
Ale dość na tem: wracam do roboty;
Mego śpichrza i komory
Nie zapełnią puste słowa:
Idę ziarn szukać. Bądź zdrowa!»






BAJKA  IV.
PAN I OGRODNIK.

Jakiś niby z waszecia, objął kiedyś w spadku
Wiejską zagrodę, pole i ogród w dodatku,
Skromny sad kmiecy; lecz mu się zdawało,
Że to ogród jakich mało:
Więc żywopłotem otoczył go wszędy,
Warzywa zasadził w grzędy,
Szczepił jabłonie i gruszki,
A dla Małgosi, na wianki,

Był krzak jaśminu, trochę macierzanki
I koło dróżki
Róża kwitnąca.
Wtem, licho wniosło zająca.
Wkradł się pomiędzy zagony
Gość nieproszony,
Młode listki skubał z rzepy,
Zjadał sałatę, kapustę,
Z kory poogryzał szczepy
I wszelką czynił rozpustę.
Tropił Ogrodnik i ścigał natręta;
Lecz, gdy mu wreszcie konceptu nie stało,
Przed Jaśnie Pana wytoczył rzecz całą.
«Ten rabuś, rzecze, ta bestya przeklęta
Już mi kością w gardle stoi;
Jak wąż umyka z pod kija,
Wszystkie zasadzki omija
I kamienia się nie boi:
Istny djabeł, nie zając! — Skończą się te psoty,
Odrzekł Jaśnie Pan łaskawie;
Djabeł nie djabeł, ja mu łaźnię sprawię:
Niechno mój Doskocz weźmie go w obroty,
Zje licha szarak, jeśli się wywinie.
Jutro ciebie nawiedzę: zrobim polowanie
I kot, co tyle zbroił, tobie się dostanie.»
Jakoż przybył nazajutrz w porannej godzinie,
Za nim sług cała zgraja, dojeżdżacze, charty.
«Trzeba coś zjeść, Pan rzecze; głodnym nie na żarty:

Zając może poczekać. Wszakże masz kurczęta?
A o koniach i ludziach niech też waść pamięta.
Panienko, prosim bliżej! Jakże ci na imię?
Małgosia?... Bardzo ładnie; a kiedyż wesele?
Siądźże tu, przy mnie; porzuć ceregiele:
A jak z serduszkiem? może jeszcze drzymie?»
I bez skrupułu ściska białe dłonie,
Chwali urodę,
Głaszcze pod brodę;
Małgosi wstyd pali skronie,
Płacze, broni się i dąsa.
A ojciec głową potrząsa.
W kuchni tymczasem tartas jak we młynie:
Praży się, smaży i piecze.
Drew zbrakło: szczepy z sadu płoną na kominie.
«Śliczne, widzę, masz szynki, poczciwy człowiecze.
— Niech służą Jaśnie Panu. — Dziękuję ci szczerze
I szarakiem odpłacę miły upominek:
Warte szynki zająca, a zając wart szynek;
Niech je zaraz Walenty do dworu zabierze.»
Dano wreszcie śniadanie: Pan za trzech zajada,
Pije zdrowie Małgosi, ojca jegomości,
A na dziedzińcu hula służalców gromada,
Chrupią owies rumaki, charty gryzą kości.
«Na koń!» Pan krzyknął; i myśliwców rzesza
Z wrzaskiem i śmiechem do sadu pospiesza.
Hajże za kotem tędy i owędy:
Tratują krzewy i grzędy.

«Płot rozrąbać! Pan woła: Utorować drogę!
Przecież przez płot na koniu wyjechać nie mogę!»
Jękły ostre siekiery: kot, w kapuście skryty,
Zobaczył otwór; więc, nie tracąc czasu,
Wziął nogi za pas i drapnął jak zmyty
Prosto do lasu.
Puszczono charty: za chartami z tyłu
Pobiegł Pan i dojeżdżacze.
Gracz szarak jak piłka skacze,
Wyprzedził czeredę całą
I zniknął gdzieś w kłębach pyłu.
Nie wiem, co się dalej stało;
Ale Ogrodnik został sam wśród sadu
I łamiąc ręce, oblicza swe straty:
Przepadły grzędy warzyw i sałaty,
Dyń, ogórków ani śladu;
Złamane drzewka, żywopłot wycięty,
Słowem, straszliwe pustkowie.
Więc rzekł, boleścią przejęty:
«Ot, jak się bawią panowie!
W jedną godzinę zniszczyli mnie więcej,
Niżeli tysiąc zajęcy!»

Z równemi sobie jeżeli masz zwadę,
Własnym rozumem zwalczaj przeciwnika;
Bo gdy mocniejszych poprosisz o radę,
Czeka cię los Ogrodnika.






BAJKA  V.
OSIOŁ I PIESEK.

Dobrze to dawne powiada przysłowie,
Że koń nie skoczy nad siły.
Jeśli niebiosa komu odmówiły
Wdzięku w postaci, układności w mowie,
Ten zgrabnym i dowcipnym nigdy nie zostanie.
Szukać, czego Bóg nie dał, daremne staranie:
Człek wtedy, zamiast pieszczot, śmiech zyska niewieści,
I wyjdzie na zalotach, jak Osioł z powieści,

Co zazdroszcząc Pieskowi, chciał go naśladować,
I jak on, swego pana głaskać i całować.
«Bodaj to psem być! mówił sam do siebie;
Jak się to licho z państwem pobratało!
Jak się to spasło na próżniaczym chlebie!
A ja tymczasem, za swą pracę całą
Mam garstkę siana i plag, co się zmieści.
Zkąd Psu ta łaska? Ot, łapę podaje;
Wielka mi sztuka!... A pan za to pieści,
Pani całuje i daje przysmaki.
Dalipan, dziwne zwyczaje!
Ja, com nie pies, lecz Osioł, i nie ladajaki,
Do łask pańskich tem większe prawo rościć mogę.»
Tak myśląc, i dowcipem własnym zachwycony,
Skoczył do pana, podniósł zabłoconą nogę
I kopytem po twarzy głaskać go zaczyna,
Czule przytem oślemi przemawiając tony.
«Tfu! w imię Ojca i Syna!
Co to ma znaczyć?» pan woła zdumiony;
«Hej, kija!» Wnet parobków zbiegła się gromada,
Ten Osła batem kropi, ów drągiem okłada:
Srodze zbity powrócił do swojej roboty,
I na tem się skończyły Osiołka zaloty.






BAJKA  VI.
WALKA ŁASIC ZE SZCZURAMI.

Plemię Łasic, jak wiecie,
Od lat przeszło tysiąca
Spokój Szczurów zamąca.
Nie stałoby na świecie
Dzielnych rycerzy onych,
Myszeidą wsławionych
Twarogusów, Szperkasów
I Parmezanidasów,

Gdyby nie to, że nory
Z wąziutkiemi otwory
Jako tako ich chronią
Przed łasiczą pogonią.
Lecz, gdy pewnego lata
Był urodzaj na Szczury,
Król ich, mężnej natury,
Zebrał z całego świata
Hufce liczne i zbrojne,
I podążył na wojnę.
Walecznych Łasic rzesza
Przeciw wrogom pospiesza,
I wszczęła się rozprawa,
Wielce sroga i krwawa.
Z równym zapałem pono
Z obudwu stron walczono:
Tysiące mężnych padły;
Niejeden Szczur zajadły
Wieczną okrył się chwałą;
Ale płoche zwycięztwo
Hufcom Łasic sprzyjało.
Daremne było męztwo
Gryzandra, Schabowicza,
Słonino-Lizowicza
I innych pułkowników,
Co okryci kurzawą
Biegali w lewo, w prawo
I wśród groźnych okrzyków

Wiedli szeregi swoje
Na ostateczne boje:
Dzielne Łasic attaki
Zniosły wszelkie zapory,
I Szczury nieboraki
Jęły zmykać do nory.
Udało się hołocie
Unieść życie i zdrowie,
Lecz w bezładnym odwrocie
Wyginęli wodzowie;
Bowiem każdy na grzbiecie
Dźwigał różne rupiecie
Jako znak dostojeństwa,
I broń — dla bezpieczeństwa.
Na te stroje i zbroje
Ciasne Szczurów podwoje!
Więc z wodzów mało który
Mógł się zmieścić do dziury;
Krwawą cierpiąc pokutę
Za tchórzostwo i butę,
Legli na bojowisku:
To im strój przyniósł w zysku.






BAJKA  VII.
DELFIN I MAŁPA.

Był to, jak mówią, od wieków
Zwyczaj u Greków,
Że dla rozrywki w morskiej podróży,
Brali z sobą na okręta
Małpy i różne zwierzęta.
Raz, okręt taki, wśród burzy,
W pobliżu Aten uderzył o skały.


DELFIN I MAŁPA.

Zatonął; lecz delfiny pląsające w fali,
Rozbitkom ratunek dały.
Nic dziwnego: wszak Pliniusz te zwierzęta chwali
I powiada najwyraźniej,
Że z ludźmi żyją w najszczerszej przyjaźni;
A gdy Pliniusz tak powiada,
Na słowo wierzyć wypada.
Otóż w popłochu, jeden Delfin młody,
Więc nierozważny, dobył Małpę z wody:
Złudzon pozorem, za człeka ją bierze,
Na swój grzbiet dumnie sadowi
I dźwigając głupie zwierzę
Zaczął płynąć ku brzegowi.
Wtem, pyta: «Powiedz, o luba istoto,
Czy z Aten jesteś? — Znają mnie tam wszędzie,
Odrzecze Małpa, i mogę z ochotą
Dopomódz ci w każdym względzie:
Może chcesz wygrać proces w trybunale?
Mam tam krewnych na urzędzie;
Wiedz, że mojej rodzinie przypadły w udziale
Wszystkie zaszczyty: cała miejska rada
Z mych braci, wujów i stryjów się składa;
Nawet i ja do rządów mięszam się potrosze.
— Dzięki ci, rzecze Delfin; lecz powiedz mi, proszę:
A Pireus? nie znam go, lecz słyszałem wiele...
— Co, poczciwy Pireus? myśmy przyjaciele,
Przerwie Małpa; dziś nawet z obiadem mnie czeka.»
Pomylił się zwierz głupi w kłamliwym zapędzie

I wziął nazwę przystani za imię człowieka.

Takich ludzi pełno wszędzie:
Któż z nas owych kłamców nie zna,
Co dla omamienia gminu
Pocztą jeżdżą do Londynu
A okrętem aż do Drezna?
Chiny, Peru, Egipt, Chili,
Wszystko znają, wszędzie byli;
A nie wiedzą ani słowa,
Gdzie Kraków lub Częstochowa.

Delfin spojrzał zdziwiony i zaśmiał się szczerze:
Lecz widząc, że uwiedzion człowieczą postawą,
Wyciągnął z morza tylko bezrozumne zwierzę,
Dał nurka, strącił Małpę i popłynął żwawo
Naprawić swą pomyłkę i ratować ludzi,
Klnąc się, że już go nigdy czczy pozór nie złudzi.






BAJKA  VIII.
BOŻEK DREWNIANY.

Stał posąg Bożka w poganina domu:
Nie dopomagał, nie szkodził nikomu,
Bo był drewniany; więc martwy i głuchy.
Poganin czcił go wszakże, nie tracąc otuchy,
Iż Bóstwo, za rozliczne wierności dowody,
Nie poskąpi mu nagrody.
Bo też codziennie, bez miary,
Sypał dary i ofiary:

Codzień kadzidłem dymiły trójnogi;
Codzień, strojny w wonne kwiecie
I ze złoconemi rogi,
Szedł baran lub wół na jatki;
Słowem, żaden Bałwan w świecie
Tak nie opływał w dostatki.
Choć człowiek nieraz pustki miał w kalecie,
Choć nieraz burza zniszczyła mu plony,
Bez skargi znosił głód, niedolę, trudy,
Byle Bożek uwielbiony
Część swą dostawał jak wprzódy.
Widząc wreszcie, że posąg próśb jego nie słucha,
Człek nabrał ducha,
Rozbił Bożyszcze — i znalazł w niem złoto.
«Precz z moich progów, rzecze, o marna istoto!
Gdym tobie niósł daniny, cóż zyskałem na tem?
Gdym cię strzaskał, skarb dajesz. O Bożku zwodniczy!
Jesteś wiernym obrazem bezrozumnej dziczy,
Co głucha na głos prawdy, korzy się przed batem.»






BAJKA  IX.
DUDEK.

Źle ten czyni, kto cudzą rzecz sobie przyswoił.
W pióra się pawie Dudek ustroił
I w tej postawie
Wszedł między pawie.
Poznały zdrajcy świeże rozboje:
Postradał cudze i stracił swoje.
Z tej więc pobudki
Wrócił, gdzie dudki;

A te w śmiech z niego:
«Chciałeś cudzego?
Dobrze ci tak, i nikt cię żałować nie może:
Kiedyś stworzon na dudka, bądź dudkiem nieboże.»






BAJKA  X.
WIELBŁĄD I WIOSŁA PŁYNĄCE PO MORZU.

Człowiek, co pierwszy zobaczył wielbłąda,
Uciekł ze strachem.
Drugi się zbliżył; trzeci już pożąda
Mieć go pod dachem:
Zrobił więc uzdę i okiełznał zwierzę.
Tak nieraz trwoga przejmuje człowieka,
Kiedy nagle i zdaleka
Przedmiot nieznany spostrzeże;

A potem drwi z obawy, skoro ujrzy blizko
Owo, wprzód groźne zjawisko.
Tę prawdę przykład następny okaże.
Nad brzegiem morza postawiono straże:
Te, zobaczywszy w oddali
Że coś płynie wpośród fali,
Rzekły, iż to jest okręt; potem się zdawało
Że to są łódki ogromne;
Z łódek czółenko zrobiło się skromne;
Z czółenka skrzynia; a za chwilę małą
Straże ujrzały, iż to były wiosła,
Które do brzegu morska fala niosła.

Niejeden, co świat łudzi układnem obliczem,
W dali zdaje się wielkim, a zblizka jest niczem.






BAJKA  XI.
SZCZUR I ŻABA.

Kto pod kim dołki kopie, sam w nie często wpada.
Ale morał na potem; a teraz, poprostu
Powiem bajeczkę.
Szczur, żarłok nielada,
Co nigdy nie znał adwentu ni postu,
Pulchny, jak pączek w zapusty,
Gruby i tłusty,
Siedział nad brzegiem kałuży.

«Dzieńdobry, kumie! jakże zdrowie służy?
(Zawoła Żaba wychylona z wody)
Dziś u mnie gody:
Raczże mię nawiedzić, proszę;
Bezpiecznie ze mną płynąc wśród topieli
Poznasz rozkosze
Chłodnej kąpieli,
Zobaczysz nieznane kraje,
Nasze rządy i zwyczaje;
Zdziwią się kiedyś wnuki i prawnuki
Ogromem twojej nauki,
Gdy im o żabach zaczniesz prawić cuda,
Mądrze i gładko jak z księgi.
— Nie wiem, Szczur rzecze, jak się podróż uda:
Żal mi biesiady, lecz szczerze ci powiem,
Że ze mnie pływak nie tęgi.
— To fraszka! przerwie Żaba; przywiążmy sitowiem
Twoją nogę do mojej: ja żwawo popłynę
I ciebie ciągnąć będę; pójdzie nam, jak z płatka.»
Stało się. Jejmość Żaba skacze na głębinę
I łyka ślinkę, myśląc: «Mam cię!... to mi gratka!
To mi kąsek!...» I postać rzuciwszy układną,
Daje nurka i gościa chce pociągnąć na dno,
Łamiąc prawo narodów i święte przysięgi.
Broni się Szczur, jak może; zemsty Bogów wzywa:
Drwi z niego Żaba zdradliwa
I szydzi z Bogów potęgi.
Wtem, jastrząb, co nad wodą zataczał swe kręgi,

Zobaczył biedne stworzenie:
Wpadł nań, i ostremi szpony
Chwycił Szczura, z nim Żabę, wielce ucieszony
Że na obiad odrazu zdobył dwie pieczenie.

Chytrze knowany zamysł niezawsze się ziści:
Często przeciwko zdrajcy obraca się zdrada,
I zamiast niecnej korzyści
Hańba i kara nań spada.






BAJKA  XII.
POSELSTWO ZWIERZĄT
DO ALEKSANDRA MACEDOŃSKIEGO.

Ta bajka, nie wiem dla jakich powodów,
U starożytnych słynęła narodów.
Treść jej opowiem jasno i dokładnie,
A sens moralny niech czytelnik zgadnie.

Stugębna sława rozgłosiła w świecie,
Że jakieś Jowisza dziecię,

Jakiś król macedoński, co na całą ziemię
Zwycięzkie nałożył pęta,
Rozkazał, aby wszelkie tejże ziemi plemię,
Ludzie i wszystkie zwierzęta,
Ryby, owady i ptaki,
Nawet płazy i robaki,
Słowem, co żyje, przybyło bez zwłoki
W grecką krainę,
Złożyć mu hołd i daninę.
Na tę wieść, strach wielkooki
Przejął, żyjące wśród miłej swobody,
Leśne, powietrzne i wodne narody.
Był to cios niespodziany, grom z jasnego nieba:
Lecz gdzie nie można skoczyć, tam podleźć potrzeba;
Zatem wszystkie zwierzęta zeszły się na puszczy.
Słoń, wybrany prezesem, zagaił obrady:
«Mówcie, rzekł, mili bracia, druhowie, sąsiady!
Niech każdy po kolei swe zdanie wyłuszczy.»
Więc ten i ów, chcąc płynną zajaśnieć wymową,
Zabierał słowo;
Lecz krótko przemowy trwały:
Przyjęto wszystkie wnioski i uchwały,
Bo wszyscy z góry już wiedzieli o tem,
Że muszą, pomimo chęci,
Pójść z pokłonem i ze złotem.
Więc Małpę zgodnie na posła wybrano,
A dla pamięci,
Co miała rzec, napisano.

Z haraczem za to największy był skweres:
Zkąd wziąść pieniędzy, gdy niema intraty?...
Wtem, jakiś bankier bogaty,
Widząc, że dobry trafia się interes,
Wydobył z biedy stroskane zwierzęta
I ile chciały, pożyczył;
Tylko czterdzieste procenta
Z góry odliczył,
A w zamian, pod przymusem płatne osobistym,
Przyjął od zwierząt weksle na pożyczkę całą;
Że zaś miał rękojmi mało,
A chciał w tej sprawie być czystym,
Więc wziął, tytułem wieczystej dzierżawy,
Lasy i pola, pastwiska i stawy.
Zyskawszy z trudem nieodzowne złoto,
Słoń radził, aby pociągnąć na losy,
Kto poniesie ciężkie trzosy;
Ale ten urząd przyjęli z ochotą
Wielbłąd z Koniem i Muł z Osłem.
Ruszyli więc do stolicy
Wraz z Małpą-posłem;
Wtem, w odludnej okolicy,
Lew o spojrzeniu wyniosłem
Zaszedł im drogę.
«To traf! rzecze; dziś właśnie podróż rozpocząłem,
Lecz mi nudno samemu; więc pójdziemy społem.
Zyskacie na tem: wy mnie, ja wam dopomogę.
Chciałem sam nieść dań swoją, ale powiem szczerze

Iż najmniejszego ciężaru nie znoszę;
Niechaj więc każdy potrosze
Złota odemnie zabierze;
Was to nie strudzi, a mnie będzie lepiej
Walczyć, gdy nas kto zaczepi.»
Lwu dać odprawę, niebardzo bezpiecznie.
Więc (chociaż z miną skwaszoną)
Przyjęto go bardzo grzecznie,
Ciężar na cztery części rozdzielono,
I w dalszą drogę ruszyli posłowie,
Lwa w duszy klnąc, co się zowie.
Lew zaś, żyjąc wygodnie kosztem towarzyszy,
Nie słyszał, lub udawał, ze skarg ich nie słyszy;
I gdy tamtym głód doskwierał,
On kąski co najlepsze, jako król, zabierał.
Przybyli wreszcie na błonie
Różnobarwnym strojne kwiatem:
Istny raj! zimą i latem
Pasły się tam w licznem gronie
Owce hoże i dorodne:
Gaik dostarczał im cienia;
Napoju, kryształ strumienia;
Chłodu, wietrzyki łagodne;
Słowem, w tej cudnej ustroni
Szczęście mieszkało i zdrowie.
Stanąwszy tam, Lew rzecze: «Szlachetni posłowie!
Słabo mi... mam gorączkę... czuję ogień w skroni...
Nie mogę iść... żegnajcie, mili przyjaciele!

Może tu na mą słabość znajdę jakie ziele
Lub inne skuteczne leki.
Wy zaś, nie tracąc czasu, idźcie swoją drogą;
Lecz zwróćcie moje skarby: przydać mi się mogą
Na doktorów i apteki.»
Wyładowano trzosy; Lew radośnie woła:
«Co widzę, o Bogowie! wszak moje pieniądze
Zrodziły córki!... i jeśli nie błądzę,
Nikt ich od matek odróżnić nie zdoła!
Wszystko do mnie należy: i matki i dziatki.»
Jakoż zabrał, co było. Zmięszani skarbnicy
Spakowali swe manatki
I umknęli cichaczem. Mówią, że w stolicy
Przed potomka Jowisza wywiedli rzecz całą,
Skarżąc się na Lwa swawolę.

Ale na cóż to się zdało?
Wszak nigdy kruk krukowi oka nie wykole.






BAJKA  XIII.
ZEMSTA KONIA NAD JELENIEM.

Wiecie zapewne, że dawnemi czasy,
Gdy człek wiódł żywot tułaczy,
Działo się wcale inaczej:
Siedzibą koni w on czas były lasy;
Więc też nieznano siodeł, chomąt, szorów,
Powozów na resorach, bryczek bez resorów,
Tak samo, jak nie znano balów i bankietów,

Szampana, trufli, pasztetów,
I wielu rzeczy, których nie wymienię.
W tych czasach tedy, ku ludzkiej korzyści,
Zaszło następne zdarzenie:
Z bystrym Jeleniem Koń żył w nienawiści;
I żądny zemsty, ścigał czas niemały
Płochliwego przeciwnika
Przez lasy, błonia i skały,
Lecz nie mógł go dopędzić. Wtem, człeka spotyka:
«Znam twoją zręczność, rzecze, udziel mi pomocy.»
Człek go okiełznał, dosiadł i gnał bez wytchnienia
Od poranku aż do nocy,
Póki nie złowił Jelenia.
«Dziękuję ci, rzekł Rumak; bywaj zdrów, człowiecze:
Puść mnie, wracam do lasu. — Hola, czekaj bratku!
Poznałem twe przymioty (człowiek mu odrzecze);
W lesie bieda, a u mnie żyć będziesz w dostatku:
Dam ci pełen żłób owsa, ściółki wyżej brzucha,
I jakie zechcesz wygody.»
Ujrzał Koń, iż dla zemsty pozbył się swobody:
Już było po niewczasie. Człowiek próśb nie słucha,
Wiedzie zdobycz do stajni: i od owej chwili,
Koń został człowieka sługą.

Niecne rachuby często los omyli:
Rozkosz zemsty trwa niedługo,
A gdy przeminie, człek spostrzega z trwogą,
Że ją zapłacił zbyt drogo.






BAJKA  XIV.
LIS I GŁOWA GIPSOWA.

Wielcy bywają nieraz jak zapustne maski:
Gmin bałwochwalczy, do uniesień skory,
Lubi uwielbiać hucznemi oklaski
Nicość, w błyszczące odzianą pozory.
Osioł, jak widzi, tak o wszystkiem sądzi;
A Lis przezorny bada, śledzi, szpera,
I przez to w zdaniu nie błądzi.
Oto przykład: Zobaczył głowę bohatera

Ulaną z gipsu; więc krąży dokoła,
Bacznie ogląda i woła:
«Śliczna robota i głowa nielada;
Tylko mózgu niema wcale!»

Niejeden mędrcem mieni się zuchwale,
A taką głowę posiada.






BAJKA  XV.
KOZA, KÓZKA I WILK.

Sąsiadka Koza, ta, co to rozwódka,
Z rodu Ostrorożanka, a tak rześka czołem,
Że umie łeb na łeb rozmówić się z wołem,
I nie da lada wilku brać się do podbródka,
Wczoraj, w las idąc zbierać na domu potrzebę
Rokitę czy lipią skórkę,
Na gospodarstwie zostawiła córkę,

Której jest na imię Bebe.
A że młodym osobom pod niebytność matki
Rozliczne grożą przypadki,
Nakazuje dziecku srogo:
«Nie ruszać mi za próg nogą
I nie przyjmować nikogo — nikogo.
Jest tu Wilk w okolicy: mam go w podejrzeniu,
Że zamyśla o czem brzydkiem;
Pilnujże drzwi, aż wrócę i dam znak kopytkiem,
Wołając cię po imieniu:
Bebe! Lepiej, że zgrzeszym ostrożności zbytkiem,
Niż gdyby miała kiedy być przysłowiem trzodzie,
Mądra Koza po szkodzie.»
O Wilku mówiono w izbie,
A Wilk tuż siedział na przyzbie;
Podsłuchał. Matka z domu a on wnet do córki,
Stuk i puk we drzwi komórki.
Wilk zwykle wyciem łaje albo grozi:
Lecz gdy prosić ma potrzebę,
Nieźle udaje śpiew kozi;
Więc jako mógł najkoziej odezwał się: «Bebe!
Otwórz!» A Kózka na to: «Przepraszam, nie można;
Mamy nie masz, jestem sama!»
On znowu: «Bebe, otwórz, to, ja mama!»
Na to znów Kózka ostrożna:
«Głos wprawdzie matczyn; ale czyś ty matka,
Jak mogę wiedzieć, gdy zamknięta klatka?
Podejdźże tu, i przez to pod progiem korytko,

Pokaż mi na znak kopytko.»
Wilk odszedł, klnąc Bebe i mać jej bardzo brzydko.

Ta bajka jest po całym świecie znana z treści:
Lecz, żeby ją dać poznać polskiej płci niewieściej,
Udawajmy, że wzięta z francuzkiej powieści.

Mickiewicz.






BAJKA  XVI.
WILK, MATKA i DZIECIĘ.

Tamten Wilk, choć ze wstydem, ale uszedł cało.
Gorzej złapał się inny. Wilkom dla przestrogi
Opowiem, jak się to stało:

Kmieć pewien mieszkał zdala ode drogi.
Więc Wilk zaszedł tam w dzień biały
I czekał okazyjki, schowany za płotem.
W dziedzińcu owce leżały pokotem,

Gdakały kury, cielęta skakały:
Ale cóż Wilkowi po tem?
Wejść nie śmiał; czekał długo, więc był zły, bo głodny.
Wtem, dziecko zapłakało. Na takie przypadki
Mają sposób niezawodny
Wszystkie piastunki i matki:
Straszyć wilkiem. Więc matka zagraża malcowi:
«Nie płacz, bo jak wilk przyjdzie, co owieczki łowi,
Powiem mu, niech cię zabierze!»
Uwierzyło głupie zwierzę:
Ostrzy więc zęby i czeka połowu.
Alić, zaledwie jedna przeszła chwilka,
Matka odzywa się znowu:
«No, nie płacz; jeśli przyjdzie, zabijemy wilka.
— A to co? wrzaśnie zjadacz baraniego rodu:
Oto macie babskie słowo!
Raz plecie to, drugi owo,
A ja słucham jak cielę i umieram z głodu.
Dam ja tobie!... dożyję przecie tej pociechy,
Że twój malec do lasu przyjdzie na orzechy!...»
Wtem, słysząc wilcze odgłosy,
Wybiegli parobcy z chaty,
Zbrojni w cepy, widły, kosy,
A z niemi brytan kudłaty;
Wilk w nogi, brytan za nim: «Czekaj, bratku!...
Mów: z jakiego to przypadku
Waszmość dobrodziej
Nasz dom nachodzi?»

Wilk powiedział, co słyszał. «Jakto! matka woła,
Ty chciałeś, łotrze bez czoła,
Syna mi porwać? Alboż mam go na to,
Aby się dostał w twą paszczę przeklętą?»
Zabito Wilka; głowę mu odcięto
I zawieszono na wrotach przed chatą,
A wkoło napisano: «Tak bywa na świecie
Wilkom, co wierzą matce, gdy straszy swe dziecię.»






WILK, MATKA I DZIECIĘ..


BAJKA  XVII.
ZDANIE SOKRATESA.

Dom budował Sokrates: nie uszedł nagany.
Każdy mu udzielał rady
Nieproszony, niepytany,
Każdy rozliczne wynajdywał wady
I wścibiał swoje trzy grosze.
Jeden klął się Jowiszem, że ozdób zamało;
Drugi, że trzeba rozkład odmienić potrosze;
Trzeci, że drzwi za wązkie; a wszystkim się zdało,

Że nazbyt ciasne komnaty
Godne są nie pałacu, lecz wieśniaczej chaty.
Toż dom dla filozofa! Nizki, szczupły, mały,
Niema się gdzie obrócić! A mędrzec odpowie:
«Sprawcie, o wielcy Bogowie,
Aby mógł, chociaż ciasny, zapełnić się cały
Przyjaciółmi prawdziwemi!»

Godne mędrca są te słowa.
Któż kiedy prawą przyjaźń znalazł na tej ziemi?
Wielu ją zaprzysięga, mało kto dochowa.
Nazbyt powszedniem jest w świecie jej miano,
A cnota... prawie nieznaną.






BAJKA  XVIII.
STARZEC I JEGO SYNOWIE.

Bez jedności i zgody nic się nie ostoi:
Każdą w świecie potęgę kruszy rozdwojenie.

«Żegnam was, mówił Starzec, o synowie moi!
Wzywają mnie do siebie ojców naszych cienie;
Lecz, nim przejdę wieczności tajemnicze progi,
Chcę wam jeszcze ostatniej udzielić przestrogi.
Oto pęk strzał: próbujcie, który z was go złamie;

A co te strzały znaczą, później wam wyłożę.»
Ujął wiązkę syn starszy i wytężył ramię;
Lecz gdy mimo wysileń złamać jej nie może,
Oddał braciom. Ci także kuszą się daremnie:
Nie prysła ani jedna strzała w całym pęku.
«Bezsilni! rzecze Starzec, bierzcie przykład ze mnie!»
Uśmiechnęły się dzieci. On w stygnącem ręku
Snop rozwiązał i łamiąc po kolei strzały:
«Patrzcie, rzekł, jam znękany, stary i schorzały;
Lecz, gdy swą moc straciła wiązka rozdzielona,
To, co wam trudnem było, moja dłoń dokona.
Dzieci moje! to skutki zgody i niezgody:
Tem się wznoszą lub giną rodziny, narody;
Więc kochajcie się zawsze, o synowie mili!
Ta myśl będzie osłodą mej ostatniej chwili.»
Płacząc przyrzekły dzieci iść za ojca radą;
Wówczas Starzec uśmiechem twarz rozjaśnił bladą,
W drżącej ręce połączył swoich synów dłonie
I Bogu ducha oddał. Wnet po Starca zgonie
Synowie, rozpatrując swe prawa dziedziczne,
Trafili na kłopoty i sprawy rozliczne:
Tu wierzyciel wieś zajął, tam sąsiad pozywa;
Lecz póki między braćmi przyjaźni ogniwa
Trwały nienaruszone, dopóty, wesoło
Wierzycielom i pozwom mogli stawić czoło.
Szczęśliwi, gdyby ojcu dochowali słowa!
Ale prysła niebawem ich zgoda chwilowa:
Nad krwi związki silniejsza, chciwość braci dzieli:

Czcza duma, niecna zawiść, zauszników rady
Spór wzmogły, a w ślad za tem, roje wierzycieli
Znów spadły na zwaśnionych. Więc w działy, w układy:
Trudny układ bez zgody. Więc proces się wszczyna
Z dłużnikiem, z wierzycielem, z bratem i z sąsiadem;
Wór palestry obfita napełnia danina,
Pozwy, koszta, wyroki, kary lecą gradem,
A bracia, żądzy zysku pełni i zawiści,
Dla złudnych poświęcają rzetelne korzyści.
Każdy, co miał, utracił. Wtedy zrozumieli,
Co znaczą owe strzały, gdy je kto rozdzieli.






BAJKA  XIX.
NIEDOWIAREK I WYROCZNIA.

Szalony ten, kto mniema, że niebo oszuka.
Słuchajcie: w bajce nauka.

Że liznął trochę wiedzy z filozofa księgi,
Poganin, pełen chytrości i dumy,
Sądził, iż wszystkie w świecie zjadł rozumy;
I chcąc się z Bogów natrząsać potęgi,
W Delficką zaszedł świątynię.

Zwykle półmędrek niedowiarkiem bywa.
Stanąwszy w progu, hardo się odzywa:
«Powiedz, ty, co wiesz wszystko, wielki Apollinie:
Istota w mojej dłoni martwa jest, czy żywa?»
A trzymał wróbla, w podstępnym zamiarze,
Iż jeśli martwym nazwą go wyrocznie,
Wtedy żywego okaże;
Gdy rzekną że jest żywy, zdusi go niezwłocznie;
Słowem, tak czyli owak, Bożkowi fałsz zada.
Odgadł Apollo chytrość bezbożnika:
«Żywy czy martwy, rzecze, na nic twoja zdrada;
Puść wróbla: wzrok mój głębię duszy twej przenika,
A przeto, nie chciej z Bóstwa drwić w niebacznej dumie,
Bo ten, co bystro widzi, bystro karać umie.»






BAJKA  XX.
SKĄPIEC.

Cóż po skarbach, gdy człowiek, zdjęty skąpstwa szałem,
Nie użył ich ni razu w swojem życiu całem,
I mrze z głodu, rachując grosze i dukaty?
Tam, w niebie, każdy nędzarz jest, jak on, bogaty;
A skąpcy tu, na świecie, żyją jak hołysze.
Aby tej prawdy czytelnikom dowieść,
Krótką, lecz trafną przypowieść


SKĄPIEC.

W ślad za Ezopem opiszę.
Pewien Skąpiec, zebrawszy grosiwa niemało,
Czekał, by zeń korzystać, na powtórne życie.
Nie on złoto, lecz złoto jego posiadało;
W ziemię zakopał je skrycie,
A z niem i serce; lecz w ciągłej obawie,
O skarbie myślał we śnie i na jawie;
Każdej nocy, pełen trwogi,
Tajnemi drogi
Szedł go odwiedzać, kamień podejmował,
Dobywał złoto, rachował, całował,
I nasycony tym lubym widokiem
Znów, pokryjomu,
Wracał do domu.
Ale przed złodzieja okiem
Nic się długo nie ukrywa,
Choćbyś zamknął na trzy spusty.
Pewnego ranka Skąpiec, skoro świt, przybywa,
Patrzy... dół pusty.
A więc w rozpaczy
Szlocha, rwie włosy
I klnie niebiosy.
Nadchodzi sąsiad. «Kumie, co to znaczy?
— Skarb mi skradziono! — Gdzie? — Tu, z tego dołu.
— A któż to widział, pieniądz trzymać w ziemi?
Mając go w domu, mógłbyś bez mozołu
Brać, ile zechcesz. — Brać? dłońmi własnemi
Brać i wydawać?... trwonić me dukaty?

Jam ich ledwie śmiał dotknąć! — Więc na cóż te żale?
Rzekł sąsiad: jeśliś skarbu nie używał wcale,
Żadnej nie doznałeś straty:
Nakładź w ten dół kamieni — a łatwo, jak sądzę,
Będziesz mógł w siebie wmówić, że znów masz pieniądze.






BAJKA  XXI.
OKO PAŃSKIE.

Wyprzedził ogarów sfory,
I wymknąwszy się obławie,
Rączy Jeleń, bez tchu prawie
Wpadł między woły, do jakiejś obory.
«Bracia! zawoła, ocalcie mi życie:
Już nóg nie czuję, a psy tuż, tuż blizko;
Tę pomoc, jakem Jeleń, odpłacę sowicie:
Pokażę wam, gdzie w lesie najlepsze pastwisko,

Gdzie najczystsza krynica, gdzie chłód w letnie skwary,
I, żem wdzięczny, wszelkiemi sposoby dowiodę.
— Nie bardzoć tu bezpiecznie, rzekł jeden wół stary,
Lecz skoro chcesz, nieboże, wleź tam, za przegrodę;
My ciebie nie zdradzimy.» Jeleń wpadł do kąta,
Przyczaił się, odetchnął. O wieczornej porze
Weszli z sianem parobcy, ekonom się krząta,
Gwar, zakręt, hałas w oborze,
Chodzą, biegają, każdy wgląda wszędzie,
A nikt nie zoczył Jelenia.
Więc już pewny ocalenia
Szepcze: «Gdy noc zapadnie, wtedy, w bystrym pędzie,
Umknę bezpiecznie do lasu,
A wam, bracia, dziękuję. — Nie ciesz się zawczasu,
Rzekł stary wół; za chwilę nasz pan tu przybędzie:
Jeśli ciebie nie dostrzeże,
Wtedy, żeś ocalony, dopiero uwierzę;
Bo on tak bystro patrzy, jakby miał sto oczu.»
Wchodzi pan: «Czemu jarzma tak bez ładu leżą?
Zebrać natychmiast, złożyć na uboczu.
Ściółkę potrzeba dać świeżą:
Przynieście słomy. Czemu paszy mało?
Hej, żwawo! włożyć siana za drabiny.
Wszak już mówiłem, że te pajęczyny
Uprzątnąćby się przydało!»
Tak wydając rozkazy, pilnując porządku,
Dostrzegł, że w ciemnym zakątku
Ukrył się jakiś zwierz obcy.


OKO PAŃSKIE.

«Wszakci to Jeleń!» woła. Nadbiegli parobcy
Z nożami i widłami: rżną, rąbią, i kolą;
Zapłakał biedny Jeleń nad swoją niedolą,
I padł martwy wśród krzyków wesołej gawiedzi,
A potem, wespół z panem, zjedli go sąsiedzi.

W bajkach Fedra czytamy tę prawdę głęboką:
«Najbystrzej wszystko widzi właściciela oko.»
Czyli, jak polskie przysłowie nas uczy:
Oko pańskie konia tuczy.






BAJKA  XXII.
ROLNIK, SKOWRONEK I JEGO PISKLĘTA.

Sam sobie dopomagaj, Bóg ci dopomoże.
Jak trafnem jest to przysłowie,
Bajka Ezopa niechaj wam odpowie.

Skowronki zwykle o wiosennej porze
Ścielą gniazdeczka w zbóż gęstej murawie.
Jeden z nich, młody i żwawy,
Wpośród pieśni i zabawy


ROLNIK, SKOWRONEK I JEGO PISKLĘTA.

Zapomniał prawie
Iść za przykładem doświadczonych matek,
I uwić gniazdko dla dziatek.
Zabrał się wreszcie do dzieła
I, jak powinność wskazywała święta,
Karmił i pieścił swe małe pisklęta.
Tymczasem wiosna minęła,
Złocistym kłosem już błyszczało zboże,
A dziatwa jeszcze słaba i latać nie może.
Więc Skowronek w kłopocie, gdy nadszedł czas żniwa,
Tak do piskląt się odzywa:
«Lube dziateczki! ja na żer polecę:
Zostańcież tutaj na boskiej opiece,
I zważcie pilnie, gdy Rolnik w te strony
Nadejdzie z synem oglądać swe plony;
Wedle tego co powie o zbożu i żniwie,
Zostaniemy tu jeszcze, lub ujdziem szczęśliwie.»
Gdy Skowronek odleciał, po niedługiej chwili
Nadchodzi Rolnik z synem i tak rzecze:
«Już kłos dojrzały ku ziemi się chyli;
Kto żniwo zwlecze, temu plon uciecze:
Proś więc sąsiadów, niech jutro, na łanie,
Każdy nam z sierpem do pomocy stanie.»
Wraca Skowronek: dziatwa we łzach tonie.
«Pan rzekł, wołają, że jutro o świcie,
Sąsiedzi przyjdą żąć na tym zagonie.»
Skowronek na to: «Próżno się trwożycie;
Jeśli tylko tak mówił, to żniwa nie zacznie,

I my możemy zostać. Lecz zważajcie bacznie
Na to, co powie jutro. Teraz, lube dzieci,
Najedzcie się i śpijcie, bo już noc zapada.»
Błysnął świt, weszły zorze, słońce dawno świeci,
Lecz na łanie żadnego nie widać sąsiada.
Ptak odleciał, a Rolnik znów z synem przychodzi.
«Patrz! rzecze, tak to zwykle z sąsiadami bywa:
Każdy przyrzeka i każdy zawodzi.
Już w całej wiosce rozpoczęte żniwa,
A u mnie niema nikogo.
Idź do krewniaków, proś, niech nam pomogą.
Jutro ze świtem wyruszymy w pole,
A plon pojutrze już będzie w stodole.
Wraca Skowronek do swojej gromadki:
W gniazdku popłoch i lamenta.
«Krewnych zaprasza!...» wołają pisklęta.
«To nic: śpijcie, lube dziatki;
Nic złego nam się nie stanie.»
Dobrze mówił Skowronek. Wstały ranne zorze,
Pusto i głucho na łanie.
Rolnik znowu nadchodzi i ogląda zboże.
«Spostrzegam, rzecze, w jakim byłem błędzie:
Pomnij, mój synu, że zawsze i wszędzie
Człowiek najlepiej sam sobie pomoże.
Na całym świecie ludzie są jednacy:
Od trudu każdy gładko się wywinie;
Lecz daj biesiadę, a w jednej godzinie
Przyjdą sąsiedzi i przyjdą krewniacy.

Więc nie prośmy nikogo; lecz jutro, co żywo,
Sami stańmy do sierpa, a z nami czeladka,
I Bóg da, że całe żniwo
Pójdzie nam gładko, jak z płatka.»
Kiedy Skowronek dowiedział się o tem:
«Zmykajmy, rzecze, bo źle będzie z nami!»
I dziatwa, chociaż z trudem i kłopotem,
Gramoląc się nóżkami, trzepiąc skrzydełkami,
Uszła cichaczem i w gaju, nad rzeczką,
Nowe znalazła gniazdeczko.




KONIEC KSIĘGI CZWARTEJ.
KSIĘGA PIĄTA.


BAJKA  I.
DRWAL I MERKURY.
DO HR. D. B.

Wśród pni, co na porębie leżały bez ładu,
Siekierę przy robocie zgubił Drwal ubogi.
Szuka w śniegu, pod chrustem, w rowie, koło drogi:
Rozstąp się ziemio; nigdzie ni cienia, ni śladu.

Więc pełen żalu, łzy lejąc obficie:
«Jowiszu! woła, cóż pocznę w tej dobie!
Wróć mi siekierę, a powrócisz życie;
Lub skróć dni moich ostatek,
Bo gdym ją stracił, biedny, jak zarobię
Na chleb dla żony i dziatek?»
Usłyszał Jowisz skargę nieboraka;
Skinął — i wnet, lotem ptaka
Na ziemię spłynął z za chmury,
Posłaniec bogów, Merkury.
«Pociesz się, biedny człowiecze
(Do Kmiotka rzecze),
Znalazłem twoje narzędzie.»
I pokazując siekierę złotą,
Zagadnął: «Pewnie ta będzie?»
A Drwal mu na to z prostotą:
«Ej, nie ta!» Bożek srebrną wydobywa:
«I ta nie moja.» Aż za trzecim razem,
Zoczywszy drewno z błyszczącem żelazem,
Kmiotek radośnie siekierę porywa:
«Oto jest! woła, przyjmij dzięki szczere:
Nie pragnę tamtych, gdym odzyskał szkodę.»
A bóg, złotą i srebrną dając mu siekierę:
«Weź i te, rzecze, jako cnoty swej nagrodę.»
Zniknął, a Drwal do domu skarb zyskany niesie,
Przed sąsiadami chlubi się z przygody.
Natychmiast drwale w zawody
Gubią siekiery po lesie,


DRWAL I MERKURY.

I cała tłuszcza wrzaskliwa
Pomocy Jowisza wzywa,
Jęczy, błaga, we łzach tonie,
Rwie włosy i łamie dłonie.
Więc znów Merkury staje przed hołotą,
I każdemu siekierę pokazuje złotą.
Wszyscy krzyczą: «To moja! tak, to moja właśnie!»
A bóg, w odpowiedź, obuchem jak trzaśnie
W prawo i w lewo, wnet każdy, jak zmyty,
Dalszej nie pragnąc zapłaty,
Bólem i wstydem okryty,
Z guzem powrócił do chaty.

Żyć prawdą, chociaż w biedzie, to najlepsza droga.
Lecz, dla miłego grosza, iluż niecnych ludzi
Kroczy kłamstwa manowcem, mniemając, że Boga
Blichtr cnoty udanej złudzi!






BAJKA  II.
GARNEK ŻELAZNY I GARNEK GLINIANY.

Garnek z żelaza ulany
Zapraszał z sobą gdzieś w drogę
Sąsiada, Garnek gliniany.
Ten rzekł: «Wybacz, że nie mogę
Towarzyszyć ci w podróży,
Lecz przechadzka mi nie służy;
Jam bezpieczny, póki skromnie
W domu stoję przy ognisku;

A na drodze, w tłumie, w ścisku,
Trąci ktoś... brzdęk! i już po mnie.
Ty, co tak twarde masz kości,
Ruszaj śmiało, panie bracie;
Ja zaś dziękuję waszmości
I wolę pozostać w chacie.
— Bądź bez obawy, kolego,
Garnek żelazny powiada;
Na wszystko znajdzie się rada,
I od nieszczęścia wszelkiego
Moje cię plecy ustrzegą;
Bo jeśli jaka zawada
W drodze się zjawi przypadkiem,
To natychmiast, Bóg mi świadkiem,
Jako mur stanę przed tobą,
I swoją własną osobą
Ciosy zabójcze odtrącę.»
Na te słowa ujmujące,
Garnek z gliny, dobra dusza,
Z żelaznym w drogę wyrusza.
Ale podróż była krótka:
Lada kamyk, lada grudka
Plącze chwiejne Garnków kroki,
I co chwila, gdy szli razem,
Glina trąca się z żelazem.
Biedakowi trzeszczą boki,
Nie mógł znieść szturchańców dłużej
I roztrzaskał się w kawały,

A żelazny, zdrów i cały,
Do domu wrócił z podróży.

Własną piędzią mierz się, bratku,
Od mocniejszych bądź zdaleka:
Głaszczą, pieszczą, a w ostatku
Garnka z gliny los cię czeka.






BAJKA  III.
RYBAK I MAŁA RYBKA.

Maleńkiego Karpika złowił Rybak w stawie.
«Lepszy rydz jak nic, rzecze, leź w torbę, nieboże.
— Dobrodzieju! rzekł Karpik, chciej zważyć łaskawie:
Na co tak nędzny połów przydać ci się może?
Ledwie na jeden kąsek — i skończone gody.
Ot, wpuść mię raczej do wody,
A za to, na przyszłą wiosnę,
Kiedy już nieco podrosnę

I tłuściutkim Karpiem będę,
Dam ci się złapać na wędę:
Zjesz mnie ze smakiem, lub na targowisku
Sprzedasz dla zysku.
A dziś, jam chudy, same tylko ości:
Choć takich jak ja, złowisz kopę całą,
Jeszcze to będzie zamało
Dla apetytu waszmości.
—   Rybeńko, przerwie Rybak, choć prawisz tak dzielnie,
Na nic się nie zda twej wymowy zapał;
Nie głupim puścić, kiedym cię już złapał,
I jeszcze dzisiaj pójdziesz na patelnię.»

Człek rozsądny niewiele zysk niepewny ceni:
Od skarbów na księżycu lepszy grosz w kieszeni.






RYBAK I MAŁA RYBKA.


BAJKA  IV.
USZY ZAJĄCA.

Stała się rzecz niesłychana:
Wół, co nigdy nikomu wody nie zamącił,
Ni ztąd ni z owąd, ostrym rogiem trącił
Lwa, swego króla i pana.
Lew natychmiast, w najdalsze swego państwa końce,
Wyprawia gońce
Z rozkazem następnej treści:
«Pełni smutku i boleści
Z tak zbrodniczego zamachu,

Wszem w obec nakazujem, pod gardła utratą,
Do dni trzech, wszelką istotę rogatą
Wygnać z ziem naszych.» Więc, w śmiertelnym strachu,
Na wyrok tak niespodziany,
Wyniosły się co prędzej łosie i jelenie,
Żubry, woły, daniele, kozły i barany.
Wtem, jakiś Zając, lękliwe stworzenie,
Widząc na murze swych uszu cień długi:
«Niema co czekać, rzecze, bierzmy za pas nogi;
Lwa jegomości zbyt gorliwe sługi
Gotowe przez omyłkę uszy wziąść za rogi.
Bądź zdrów, Świerszczu sąsiedzie: idę w obce kraje!...
Choćbym te... wiesz, co sterczą... przyciął na dwa cale,
Jeszcze bałbym się zostać. — Co też waszeć baje!
Świerszcz rzecze; toż to uszy, a nie rogi wcale.
—   Wiemci ja o tem, Szarak mu odpowie,
Że nie mam rogów na głowie;
Lecz w tem cały szkopuł leży,
Że często głodną bywa Lwa przyboczna rada:
Więc, choć jestem Zającem z dziada i pradziada,
Choć dowiodę, przysięgnę, nikt mi nie uwierzy.»






BAJKA  V.
LIS KUSY.

Stary Lis, co sto razy był peregrynantem,
(Podwójną prawie chytrość dała mu natura)
Wielki zjadacz królików, wielki łapikura,
Gdy szedł, na milę w koło czuć go było frantem.
Lecz i nań dopust boży spadł jednego razu,
Dobrze odwietrzonemu nie umknął żelazu;
Życie zratował, ale ogona postradał.
Myśli, jakby tu pokryć tak sromotną wadę;
Właśnie też wtedy Lisy zeszły się na radę.
Poszedł na nią, głos zabrał i w ten sposób gadał:

«Bracia! póki przesądy będą nami rządzić,
Nie możemy, tylko błądzić;
Że nasz dziad nosił ogon, i my go nosimy:
Innej przyczyny niema. Lecz, gdy w rzecz wejrzymy,
Na cóż on się przyda, proszę?
Próżno się po prochu szasta,
Albo się w błocie zachlasta!
Więc ja z miejsca mego wnoszę,
Żeby tych niepotrzebnych pozbyć się ciężarów.»
Ktoś mu rzekł: «Przyrodzenia nie gardzimy darów,
Możemy jednak pójść za twym przykładem;
Ale obróćno się zadem!»
Aż tu zaraz pełno huku,
Jak się wezmą wszyscy śmiać do rozpuku.
«Ach! jakiż teraz nielusy!
A pfe kurta, a pfe kusy!»
Szpetność się jego wydawała jawna:
Tajemne części nie miały zasłony;
Lisy więc noszą ogony,
Jak nosiły z dawien dawna.

Trembecki.






BAJKA  VI.
PANI I DZIEWKI.

Była to jedna staruszka w Warszawie;
Miała dwie służebnice, Magdeczkę i Kachnę,
O których powiadają, że w przędzenia sławie
Przeszły lidyjską Arachnę.
Częstokroć dobry przymiot niewygodny bywa.
Napędzała je często baba do roboty,
Z wieczora, paląc łuczywa;

Alić znowu, jeno brzask, fruczą kołowroty:
Tak do nocy od poranku
Musiały prząść bez ustanku.
Kiedy było blizko rana,
Kogut piał jak opętaniec;
Baba zaraz hyc z tapczana.
Porwawszy na się zbrudzony odziewek,
Biegła rozświecić kaganiec,
A potem prosto do dziewek.
Te w grochowinach śpiące po pracy głęboko.
Jedna się poczęła drapać,
A druga, jedno otworzywszy oko,
Chce jeszcze troszkę pochrapać;
Lecz darmo, bo nad głową hałasuje jędza:
«Wstajcie, dziewki! gdzie jest przędza?»
Musiały zatem wstawać, murkocząc pod nosem:
«Czy cię piekielnik rozpierzył, psi ptaku,
I z twoim przemierzłym głosem!
Przybeczysz ty twego gdaku.»
Słowo do słowa, nakoniec się zdarza,
Że zagniotły złośnice pana ekscytarza.
Aleć im to zabójstwo nie zdało się na nic:
Bo, nie mogąc rozeznać dnia i nocy granic,
W nocy Baba latała jak kot zagorzały;
Dziewki więc jeszcze mniej spały.
Trafiły tedy z deszczu pod rynnę niebogi.

Ktokolwiek chcesz jechać sporzej,


PANI I DZIEWKI.

Więc na ścieżkę z gościńca nie bocz dla złej drogi,
Bo często zawiąźniesz gorzej.

Trembecki.






BAJKA  VII.
SATYR I PRZECHODZIEŃ.

Na progu ciemnej pieczary,
Pod strzechą dębów zieloną,
Siadł Satyr z dziećmi i żoną,
A wszyscy głodni bez miary.

Nie pragnąc innych przysmaków,
Spartański żur jedli żwawo,
Bo głód, najlepszą przyprawą
Skromnej biesiady prostaków.


Wtem, z głębi lasu się zjawia
Człek, nawskróś deszczem zmoczony.
Rzekł Satyr: «Bądź pozdrowiony!»
I misę przed gościem stawia.

Przechodzień zasiadł z pośpiechem.
Lecz go zziębiła ulewa;
Więc najprzód dłonie rozgrzewa
Ciepłym ust swoich oddechem;

A potem, pieszczoch nielada,
Na łyżkę dymiącą dmucha.
Satyr spogląda i słucha:
«Co czynisz, gościu?» powiada.

«Oddech polewkę mi studzi
I grzeje skostniałe dłonie.
— Więc opuść moje ustronie,
Rzekł Satyr, wróć między ludzi.

Strach mię przenika do głębi,
Żeś u mnie przyjął schronienie.
Precz z człekiem, którego tchnienie
Zarazem grzeje i ziębi!»






BAJKA  VIII.
WILK I ŹREBIEC.

Onego czasu, gdy Zefir ciepławy
Szrony pozmiatał i odmładzał trawy,
Gdy poczynało strawy brakować w stodole,
Poszły bydlęta żywić się na pole.
Pewny Wilk także wtedy spacyerem chodził,
Który się całą zimę rozmyślaniem bawił;
Wielki post wiernie odprawił,
Przez co się wielce wygłodził.

Po zejściu więc skorupy bieżąc koło błonia,
Ujrzał na świeżą trawę puszczonego Konia.
Co za radość! lecz chudziak, bojąc się nie sprostać:
«Szczęśliwy, rzecze, ktoby ciebie schrupał.
Ej! czemuż ty nie baran, byłbym cię już łupał,
A tak muszę frantować, ażeby cię dostać...
Frantujmyż.» Bierzę zatem ułożoną minę,
Stąpa z partesów nakształt spasłego prałata,
Powiada się być uczniem Hipokrata,
Ziółek szukanie, kładzie za drogi przyczynę,
Których zna moc i własności,
I chce oddać usługę jego końskiej mości;
Gdyż paść się tak, nie będąc wiązanym na linie,
Znaczy słabość w medycynie.
Lekarstwo tedy gratis oświadcza mu w duszy.
Pan Ogierowicz (nie w ciemię go bito)
«Mam, rzecze, uczciwszy uszy,
Sprosny wrzód, który mi się zakradł pod kopyto.
— Nie troszcz się, moje dziecię, jespan medyk powie;
Z leków skutecznych wzrosła moja sława:
Każemy się natychmiast ustąpić wrzodowi,
I cyrulictwo bowiem jest moja zabawa.»
Tymczasem z tyłu zachodzi,
Rzkomo nogę ogląda, a do brzucha godzi.
Zwąchnął Koś, i nie chcąc tego czekać losu,
Podnosząc nogę ochotnie,
Z całej siły tak go grzmotnie,
Iż w paszczy narobił bigosu.

«Aj, aj! zawył Wilk, jakżem głupszy jest od osła!
Chciałem się bawić zielnikiem,
Będąc z natury rzeźnikiem.
Niechby każdy pilnował swojego rzemiosła.»

Trembecki.






WILK I ŹREBIEC.


BAJKA  IX.
ROLNIK I JEGO SYNOWIE.

Nie szczędźcie sił i trudu: praca w pocie czoła,
Oto skarb, co przynosi najpewniejsze zyski.

Bogaty Rolnik, czując zgon już blizki,
Synów swoich do izby w tajemnicy woła
I rzecze: «Pamiętajcie, nie sprzedawać ziemi,
Którą ja uprawiałem rękami własnemi.
Jest w niej skarb zakopany; gdzie? nie wiem dokładnie,

Lecz poszukajcie pilnie, a przy dobrej woli
Z pewnością w ręce wam wpadnie.
Wnet po żniwach, w jesieni, weźcie się do roli,
I od skiby do skiby rydłem skopcie całą,
Ażeby jednej grudki nie zostało;
Skrzętnie pracujcie: niechaj wasze dłonie
Każdą piędź ziemi poruszą.»
Zmarł Rolnik, a synowie stają na zagonie,
Kopią skibę za skibą, każdą grudkę kruszą,
Tak, że po roku, łan dobrze sprawiony
Podwójne wydał im plony.
Pieniędzy nie znaleźli. Lecz ojciec sędziwy
Mądrze postąpił w ostatniej godzinie,
Dając synom naukę, na ich własnym czynie,
Że praca, to skarb prawdziwy.






BAJKA  X.
GÓRA W POŁOGU.

Wieku płodnego w cuda i dziwy,
Mówią, że Babia tak się wzdęła góra,
Iż wszelki na świecie duch żywy,
I cała nawet zlękła się natura.
Strasznego nazbyt coś miała porodzić;
Gdy już zaczęła pora nadchodzić,
Ogromnym stękiem jawiła swe bóle;
Wstrzęsły się lasy i poblizkie pole,
Uwięzły w swych brzegach rzeki,

Wszystkie pagórki, wszystkie okolice
Zważają na tak dziwną tajemnicę.
Nie było jeszcze to nigdy przed wieki.
Wszyscy i ze wsi, i z miasta,
I mężczyzna, i niewiasta
Zbiegli się na ten widok, i zdaleka,
Co ztąd wyniknie, każdy patrząc czeka:
Rzecz bowiem nowa i cud, daj go Bogu,
Góra w połogu.
Wszyscy w zdumieniu mówią: «Obaczymyż,
Co tak ogromnę brzemię
Wyda na ziemię.»
Aż tu wtem drobna wypadnie mysz.

Przypowieść owa, często prawdziwa,
Z tej tu potwierdza się góry,
Że z wielkiej zazwyczaj chmury
Mały deszcz bywa.

Trembecki.






BAJKA  XI.
FORTUNA I DZIECIĘ.

Tuż ponad studnią głęboką,
Na samym zrębie, legł mały chłopczyna:
Ziewnął, wyciągnął się, przymrużył oko,
Potem drugie, — i wreszcie, na twardym kamieniu,
Jakby na łóżku swem, chrapać zaczyna.
Ręczę, człowiek rozsądny, w takiem wydarzeniu
Utonąłby niezawodnie.
Szczęściem, Fortuna w pobliżu się zjawia,

Spostrzega malca, budzi go łagodnie
I tak przemawia:
«Życie tobie ocalam, nieroztropne dziecię!
Gdybyś był wpadł w tę głębinę,
To na mnie każdy, zwykłym trybem w świecie,
Złożyłby twej śmierci winę,
Choć sam swej zguby byłbyś sprawcą przecie.
Czy twoja płochość jest dziełem mej woli?
Sam odpowiedz.» To rzekłszy, zniknęła w oddali.

Słusznie Fortuna na ludzi się żali:
Zbyt często człowiek, w niedoli,
Na nią winę całą składa,
I za to, co sam zbroił, ona odpowiada.
My płodzim głupstw tysiące; lecz zawsze i wszędzie
Człowiek jest arcymądry, a Fortuna w błędzie.






FORTUNA I DZIECIĘ.


BAJKA  XII.
LEKARZE.

Pan konsyliarz Tem-gorzej odwiedzał chorego
Razem z panem Tem-lepiej, swym zacnym kolegą;
I, jak to wśród lekarzy przytrafia się wszędzie,
Tem-gorzej mówił: «umrze,» Tem-lepiej: «zdrów będzie.»
A że każdy odmiennej chciał użyć metody,
Więc chory, dla świętej zgody,
Pana Tem-gorzej jął zażywać leki,
I wkrótce zasnął... na wieki.

Ztąd zaś nowe do sprzeczek wynikły powody,
Bo obaj przytaczali, na swoją obronę,
Ten domyślność, a tamten mikstury wzgardzone.
Jeden mówił: «Wszak zgadłem, choć kolega przeczył,
Że musi umrzeć nasz chory.
— Cóż z tego? mówił drugi; gdybym ja go leczył,
Byłby zdrów do tej pory.»






LEKARZE.


BAJKA  XIII.
KWOCZKA NIOSĄCA ZŁOTE JAJA.

Kto pragnie wszystko posiąść, ten wszystko postrada.
Słuszna to sknerów zapłata.
Miał człowiek Kwoczkę; lecz Kwoczkę nielada:
Ósmy cud świata!
Bo choć nazwiecie to bajką,
Jednakże wiedzcie, że każdego rana,
Dla swego pana,
Niosła szczerozłote jajko.

Lecz dla łakomcy było to zamało;
Koniecznie mu się zdawało
Że skarby znajdzie w swej kwoce;
Więc myślał nad tem dnie całe i noce,
Aż w końcu zarżnął i rozpłatał całą;
Lecz napróżno skarbów szuka:
Po niewczasie zobaczył, lejąc łez potoki,
Że była taką samą, jak i inne kwoki.

Oto dla chciwców nauka!
Wszak niezbyt dawno dość takich widziano,
Co chcąc miliony zyskać jak najprędzej,
Stami tysięcy frymarczyli rano,
A w wieczór doszli do nędzy!






KWOCZKA NIOSĄCA ZŁOTE JAJA.


BAJKA  XIV.
OSIOŁ I RELIKWIE.

Był to niechybnie pierwszy Osioł w świecie.
Dźwigał relikwie na grzbiecie,
I przystrojony w szkarłaty
Kroczył z nosem zadartym, jak paw napuszony,
Mniemając, że to jemu oddają pokłony,
Jemu palą kadzidła i rzucają kwiaty.
«O Ośle! ktoś mu rzecze, co się waści marzy?

Nie ciebie lud uwielbia, lecz świętość ołtarzy,
I choć stąpasz z wejrzeniem hardem i wyniosłem,
Będziesz nadal, czem jesteś: zawsze tylko Osłem.»

Zbrojny w tytuły tłumie nadętych pęcherzy!
Nie wam to lud się kłania, lecz waszej odzieży.






BAJKA  XV.
JELEŃ W WINNICY.

Jeleń ścigany, mknąc rączemi skoki,
Zoczył szczep winny, gęsty i wysoki;
Dopadł go, skrył się wśród bujnej zieleni
I pewnej uszedł zagłady:
Psy zgubiły zwierza ślady,
Stanęli łowcy stropieni.
Cisza dokoła, milczy blizka knieja;
Więc głodny Jeleń, niebacznie,

Swojego zbawcę, swego dobrodzieja
Skubać i ogryzać zacznie.
Ten czyn niewdzięczny nie uszedł bez kary.
Słysząc szmer liści, zażarte ogary
Wpadły w Jelenia ukrycie,
I w znieważonej przez siebie winnicy
Postradał życie.

Oto wasz los, niewdzięcznicy!






JELEŃ W WINNICY.


BAJKA  XVI.
WĄŻ I PILNIK.

Wąż, sąsiad zegarmistrza, (sąsiad... daj go katu!)
Głodem dręczony, wybrał się na łowy;
Wpełznął chyłkiem do warsztatu,
Gdzie leżał pilnik stalowy,
I w braku jadła, nikczemna gadzina,
Zjadliwym zębem stal twardą
Kąsać zaczyna.
«O ty prostaku! rzekł Pilnik z pogardą,

Na co się kusisz daremnie?
Nim jeden pyłek stali zetrze ze mnie
Taki jak ty gad bez czoła,
Wprzód wszystkie zęby połamie.
Wiedz, że tylko czasu ramię
Skruszyć mnie zdoła.»

Wy, co pozorem wiedzy błyszczycie na świecie,
Zoile, pełni dumy, chytrości i jadu!
Na wielu dziełach, które kąsać chcecie,
Ząb wasz, choć ostry, nie zostawi śladu.






BAJKA  XVII.
ZAJĄC I KUROPATWA.

Niech się nikt z cudzej nie natrząsa biedy,
Bo może wkrótce ten sam los go spotka.

Na polu, zdala od leśnej czeredy,
Żył Zając i młoda trzpiotka,
Kuropatwa, więc płocha i nietęgiej głowy,
Lecz gadulska i złośliwa.
Pewnego ranka, trąbka się odzywa:

Strzelcy ruszyli na łowy.
Zajączek, strwożony wrzawą,
Umyka żwawo,
Psy za nim w tropy; już uszedł pogoni,
Alić znienacka rażony
Postrzałem ognistej broni,
Ledwie zdołał przez zagony
Dowlec się na legowisko;
A psy grały tuż, tuż blizko.
W śmiech Kuropatwa: «Gdzież twe nogi rącze!
Cóż to waszmość tak się plącze?
Bądź zdrów! już pieski na pogrzeb ci dzwonią!
A mnie przed strzałem i przed pogonią
Skrzydła uchronią!»
Gdy tak szydząc z Zająca, do lotu się zrywa,
Uderzył na nią jastrząb, i padła nieżywa.






BAJKA  XVIII.
ORZEŁ I SOWA.

Po wieloletnich zawiściach, najazdach,
Zjadaniu sobie piskląt nawzajem po gniazdach,
Pogodził się Orzeł z Sową.
Traktat pokoju tak brzmiał słowo w słowo:
«Zamiast swe gniazda napadać,
Dzieci wzajem sobie zjadać,
Odtąd, przodków obyczajem,
Przeciw obcej napaści brońmy ich nawzajem.»

Po tak przykładnej umowie,
Przyszła myśl Sowie
Zapytać Orła: «Ależ, panie bracie,
(Wybaczcie, jeśli was nudzę)
Czy tylko dobrze moje dziatki znacie?
Żebyście ich nie zjedli, w mniemaniu, że cudze.
— Znam je, odpowie Orzeł, tak... zdaleka... trochę,
Są nieco szare, bure, głupowate, płoche...
Lecz dla pewności zapoznaj mię z niemi.
—  Wolę opisać; słuchaj: to czyste anioły,
W piękności nic im nie zrówna na ziemi,
Dowcipne jak jastrzębie, krasne jak sokoły;
A nawet (przebacz, bo to prawda święta)
Daleko są zgrabniejsze niż twoje orlęta,
Choć wam królewską cześć oddają szpaki.
Słowem, wszelkie inne ptaki
Znikną przed niemi tak jak cień przed słońcem;
Koniec końcem...
— Już dosyć, przerwie Orzeł, przyjaciółko miła,
Tak dobrześ mi je skreśliła,
Że niepodobna zbłądzić; żegnam cię, bądź zdrowa.»
Niedługo atoli, Sowa
Wróciwszy raz do gniazda nakarmić wyrostki
(Swe anioły tak nazwane),
Znajduje z nich tylko kostki
I główki poodgryzane!...
Więc w gorzkie żale,
«Dziękuję waszeci,


ORZEŁ I SOWA.

Ujrzawszy Orła krzyknie, tak to więc wspaniale
Szanujesz zdrajco przymierze?
— Alboż to, rzekł zdziwiony, twoje były dzieci?
Ja byłbym przysiągł, że to nietoperze!
Gdzież takie łby szkaradne mogły mieć twe sówki,
Te ślepie jak trzygroszówki,
Dzioby jak pazury kocie!...
— Dobrze ci tak, zawoła, siedząca na płocie
Kraska, zadarłszy ogona;
Po coś głupia, zaślepiona,
Dzieci twoje przechwaliła
I Orła w błąd wprowadziła?»

I ja też tę bajeczkę poświęcam dla matek,
Które lubią przesadzać pochwałę swych dziatek.

✻✻✻






BAJKA  XIX.
LEW IDĄCY NA WOJNĘ.

Lew, mając wydać wojnę, rozesłał hetmanów
Do puszcz i gajów, do stajen i obór,
Aby ze swojskiej rzeszy i drapieżnych stanów
Do wojska zarządzić pobór.
Gdy rekrutów zebrano, Lew, wedle gatunku,
Różne zwierzętom nadał przeznaczenie:
Do jazdy powołano Konie i Jelenie;
Słonie w wojennym rynsztunku

Wybrano do przedniej straży,
A Wielbłądy do bagaży;
Szturmem fortece brać miały Niedźwiedzie,
Lisów użyto na szpiegi,
Małpom zaś rozkazano harcować na przedzie
I zmyślonemi draźnić attaki
Wrogów szeregi.
«Odpraw Królu, ktoś rzecze, Osły i Szaraki:
Ci tchórze, tamci głupi; cóż nam po tym tłumie?»
Lew na to: «Wszelka pomoc coś na wojnie znaczy,
I kto mądry, z wszystkiego zysk wyciągnąć umie.
Wrzaskliwych Osłów wezmę na trębaczy,
A na sztafety i gońce,
Użyję trwożne, lecz zwinne Zające.»






BAJKA  XX.
NIEDŹWIEDŹ I DWAJ STRZELCY.

Dwaj strzelcy, Piotr i Michał, w wielkiej byli biedzie:
Chłodno i głodno, i pustki w kalecie;
Więc do kuśnierza. «Słuchajcie, sąsiedzie,
Kupcie skórę niedźwiedzia; takiej nie znajdziecie
Na całym świecie;
Bo to wielka, jak wrota od pańskiej stodoły;
Można nią poszyć dach na naszej chacie;
A włos!.. o, tyli... czarniejszy od smoły,


NIEDŹWIEDŹ I DWAJ STRZELCY.

Istna pierzyna, miękki, jedwabisty...
Ot, krótko mówiąc, jak ją odprzedacie,
Sto na sto, zarobek czysty.
—  Ha, to pokażcie. — Ba! nasz niedźwiedź w boru,
Lecz jutro, słowo honoru,
Pójdzie do jatek.»
Targ w targ, przybili; i wziąwszy zadatek
Poszli na łowy. Aż tu, jak wołany,
Niedźwiedź sprzedany i zadatkowany
Wprost na nich bieży.
Myśliwcy w nogi: ten w prawo, ten w lewo.
Piotr co tchu wylazł na drzewo,
A Michał brzdęk na ziemię, i jak martwy leży,
Bo słyszał kiedyś, gdzieś, że w takiej biedzie
Udawać nieboszczyka, to sposób jedyny;
Gdyż całe plemię niedźwiedzie
Ma wielki wstręt do padliny.
Głupi Niedźwiedź dał się złudzić.
Patrzy, człek leży zdrętwiały i blady:
Mniema że umarł, lecz bojąc się zdrady
Wącha, obraca, próbuje przebudzić,
Potrąca łapą, za oddechem śledzi.
«To trup, powiada wreszcie, żer nie dla niedźwiedzi;
Uchodźmy, bo cuchnie srodze.»
Parsknął, nos przetarł i znikł gdzieś na drodze.
Piotr złazi z drzewa, biegnie do Michała:
«Żyjesz, bracie? Bogu chwała!
Marłem ze strachu, jak cię Niedźwiedź macał

I łapą swoją obracał...
Ale co on takiego szeptał ci do ucha,
Gdy leżałeś jak kłoda, zadarłszy nos w górę?
— Rzekł mi: gdy jesteś tchórzem, nie udawaj zucha,
Najprzód zabij niedźwiedzia, potem sprzedaj skórę.»






BAJKA  XXI.
OSIOŁ W LWIEJ SKÓRZE.

Osioł, ukrywszy swą lichą figurę
W lwią skórę,
Puszył się, udawał zucha
I trwogę szerzył dokoła.
Lecz wreszcie kawałek ucha
Sterczący z pod lwiego czoła
Zdradził go przecie.
«Dam ja tobie, hultaju!» młynarz Jan zawoła,

I wnet porwawszy dębczaka,
Dalejże panu Osłu wywijać po grzbiecie.
A ci, co nie odgadli oślego przebrania,
Mówili z podziwieniem: «Zkądże śmiałość taka,
Że kmotr Jan lwa srogiego do młyna zagania?»

Te słowa przydać się mogą
Niejednemu junakowi,
Co pobrzękując ostrogą
Mieni się wielkim rycerzem,
A męztwo jego stanowi
Mundur ze złotym kołnierzem.



KONIEC KSIĘGI PIĄTEJ.
KSIĘGA SZÓSTA.


BAJKA  I.
LEW I PASTERZ.

Błądzi, kto w bajkach tylko czczej rozrywki szuka.
Pożyteczność ich hasłem; lecz sam morał nudzi,
Więc dla tego się z baśnią kojarzy nauka:
Słowa i czyny zwierząt wzorem są dla ludzi.
Tak o bajkach najwięksi sądzili poeci,
I, nie gardząc poziomym z pozoru przedmiotem,
Satyrę żartobliwym okraszali zwrotem,
Bo prawda bywa gorzką — nietylko dla dzieci.

Cenną dla bajkopisów jest zwięzłość osnowy:
Ezop zawsze krótkiemi wyrażał się słowy,
A Fedra, arcymistrza w jędrności i sile,
Za brak ozdób ganili współcześni Zoile.
Lecz przeszedł ich Grek pewien, który swe powieści
(Spartańską wielbiąc krótkość) w czterech wierszach mieści.
Są-li te ciasne ramy wadą lub przymiotem?
Niechaj znawcy rozstrzygną; nie mnie sądzić o tem.
My raczej na przykładzie zróbmy porównanie.
Grek strzelca w bajkę włożył, a Ezop pasterza;
Pomysł obu do celu jednakiego zmierza,
Dla tłumacza zaś tylko ta chluba zostanie,
Że, śladem poprzedników występując w szranki,
Dorzucił nieco kwiatów do ich barwnej tkanki.
Oto, co prawi Ezop:

Kiedy pasterzowi
Codzień ginęło jagniątek po kilka,
Posądził wilka;
I myśląc, że go ułowi,
Wkoło ciemnej jaskini sieć zastawił zdradnie.
«Jowiszu! rzecze, jeżeli w tej dobie,
Tu, w moich oczach, łotr do matni wpadnie,
Cielca tucznego zarznę na cześć tobie.»
Zaledwie wyrzekł te słowa,
Aż tu z jaskini wychodzi Lew srogi.
Pasterz w nogi!
Drżący, wpół martwy, w ciemny kąt się chowa

I szepcze, od trupa bladszy:
«Prosi, błaga człek głupi, a skutków nie patrzy;
Przyrzekłem na ofiarę zarznąć cielę młode,
Za schwytanie rabusia, co gnębi mą trzodę;
Lecz tylko z moich oczu oddal go, o boże,
A wołu w dani ci złożę.»

Tak skreślił tę opowieść bajkopisów książe:
Zobaczmy, jak z zadania ów Grek się wywiąże.






BAJKA  II.
LEW I STRZELEC.

Myśliwiec, znany z przechwałek,
Tchórz wielki, a niby śmiałek,
Na króla zwierząt powziął podejrzenie,
Że mu wiernego rozszarpał legawca.
«Wskaż mi, rzekł do pasterza, kędy ma schronienie
Obrzydły tej zbrodni sprawca;
Przed moją zemstą nic go nie ochroni:
Z tej mężnej dłoni

Zginie zwierz zuchwały.
— Znajdziesz go u stóp tej skały,
Rzekł pasterz; od roku blizko
Ma tutaj swe legowisko.
Dla pożytku mej trzody wszedłem z nim w przymierze:
Co miesiąc, jako haracz, tłuste jagnię bierze,
A za to, od krwawej wojny
Jestem spokojny.»
Ledwie to wyrzekł, Lew bieży zdaleka,
A Strzelec, wybladły z trwogi:
«Ratujcie, woła, o potężne Bogi!»
I co tchu, broń rzuciwszy, do domu ucieka.

Tchórz nikogo nie olśni szumnych słów nawałem,
Bo tylko czyn objawia prawdziwą moc ducha.
Niejeden, co przed bitwą grał wielkiego zucha,
Zmyka za pierwszym wystrzałem.






BAJKA  III.
WIATR I SŁOŃCE.

Była to jesień. Pogoda wątpliwa:
To wicher liść zmiata z drzewa,
To słońce chmury rozrywa,
To znowu szumi ulewa,
Słowem, w tym czasie, jak wiecie,
Skwar letni igra ze słotą.
Wtedy to (wątpię, czy z wielką ochotą)
Człek jakiś w podróż wybrał się po świecie;

A doświadczeniem, zda się, nauczony,
Burkę przywdział dla ochrony,
Opiętą rzemiennym pasem
I podbitą muzułbasem.
«Patrz, bracie, rzekł do Słońca Boreasz pyzaty,
Jak się ten człowiek opatrzył na drogę;
Nie wie, że gdy zechcę, mogę
Burkę poszarpać na szmaty:
Pękną pętlice i pas nie pomoże
Gdy tylko dmuchnę. — A ja się założę,
Odpowie Słońce, że snadniej od ciebie
Siłą mojego promienia
Zrzucę mu burkę z ramienia.
— Zgoda, Wiatr rzecze, Złotowłosy Febie,
Ujrzysz niebawem, czyja większa władza.»
I wnet burzliwe oddechy zgromadza,
Nadyma się jak bania, świszcze, dmucha, wieje,
Wznosi tumany kurzawy,
Rwie dachy, topi łodzie, po lasach szaleje,
A źródłem tej całej wrzawy
Jedna tylko burka była.
Nie zmogła jej Wiatru siła:
Im srożej podmuchy krzepi,
Człek otula się tem lepiej
I wytęża baczność całą,
Aby zdradzieckie tchnienie Boreasza
Fałdów burki nie porwało.
Wiatr zadyszał się, ustał; a Słońce, w tęż chwilę,

Ziębiące chmury rozprasza,
Rzeźwi człowieka, ogrzewa go mile,
Coraz silniejszy blask szerzy,
Nawskroś przez burkę przenika
I zroszonego potem podróżnika
Zmusza do zdjęcia odzieży.
«I cóż, rzecze do Wiatru, czyja większa władza?
Wiedz, że gwałt, do najdalszych posunięty granic,
Zwykle nie przyda się na nic,
A łagodność do celu zawsze doprowadza.»






BAJKA  IV.
JOWISZ I ROLNIK.

Chciał niegdyś Jowisz wioskę wypuścić w dzierżawę.
Merkury targ obwieścił, przyszli kandydaci,
Lecz jeden rzekł, że ziemia ciężka pod uprawę,
Drugi, że czynsz za wielki trudu nie opłaci,
Trzeci ganił budynki, czwarty liche trzody.
Gdy się tak targowali, jeden Rolnik młody,
Najśmielszy, ale nie najmędrszy pono,
Przyrzekł wypłacać kwotę naznaczoną,

Jeśli mu Jowisz pozwoli
Rządzić pogodą wedle swojej woli:
Aby miał, gdy palcem ruszy,
Suszę, jeśli zechce suszy,
Słotę, gdy zażąda słoty,
Zimno, upał i tam dalej.
Przystał Jowisz, a Rolnik wziął się do roboty,
I zaczyna swym łanom broić różne psoty.
To skwarem zasiewy pali,
To ulewą moczy rolę,
To chce wiatru, to chce rosy,
I wnet, cierpliwe niebiosy
Wypełniają jego wolę.
U sąsiadów tymczasem, odwieczną koleją,
Jowisz rozdawał słotę i pogodę;
W plonie zyskali swych trudów nagrodę,
A ten, co płonną łudząc się nadzieją
Zmieniał klimaty,
Miał same straty.
Na drugą wiosnę, Rolnik wszystko zmienia:
Gdzie wprzód deszcz padał, słońcu świecić każe,
I wedle jego skinienia
Na całym wioski obszarze
Co chwila inna pogoda.
To łąki zalewa woda
By prędzej trawy wzrastały,
To słońce bieli i złoci
Łan niedojrzały,

To wiatru powiew, z wilgoci
Otrząsa owoce młode.
Lecz żniwo znów nadziei Rolnika nie iści:
Sąsiedzi nowe odnieśli korzyści,
On nową szkodę.
Wtedy ujrzał, że zbłądził; swej władzy się zrzeka:
«Widzę, rzecze, jak marnym jest rozum człowieka!
Czyńmy swoje, a bogom zostawmy rząd nieba:
Jowisz wie lepiej od nas, czego nam potrzeba.»






BAJKA  V.
MYSZKA, KOT I KOGUT.

Coby to była za szkoda!
O mało nie zginęła jedna Myszka młoda,
Szczera, prosta, niewinna; przypadek ją zbawił.
To, co ona swej matce, ja wam będę prawił:
«Rzuciwszy naszych kryjówek głębiny,
Dopadłam jednej zielonej równiny,
Dyrdając jako szczurek, kiedy sadło śledzi;
Patrzę, aliści dwoje zwierząt siedzi:

Jeden z nich trochę dalej, z milczeniem przystojnem,
Łagodny i uniżony;
Drugi zaś zdał mi się być burdą niespokojnym:
W żółtym bucie z ostrogą chodził napuszony,
Ogon zadarł do góry,
I lśniącemi błyskał pióry,
Głos przeraźliwy, na łbie mięsa kawał,
Jak gdyby kto powykrawał.
Ręce miał, któremi się sam po bokach śmigał,
Albo na powietrze dźwigał.
Ja, lubo z łaski boskiej dosyć jestem śmiała,
Ażem mu srodze naklęła,
Bo mnie z strachu drżączka wzięła,
Jak się wziął tłuc z tartasem obrzydły krzykała.
Uciekłam tedy do jamy.
Bez niego, byłabym się z zwierzątkiem poznała,
Co kożuszek z ogonkiem ma tak, jak my mamy.
Minka jego nie nadęta,
I choć ma bystre ślepięta
Dziwnie mi się z skromnego wejrzenia podobał:
Jak nasze, taką samą robotą ma uszka,
Coś go w nie ukąsiło, bo się łapką skrobał:
Szłam go poiskać, lecz mi zabronił ten drugi
Tej przyjacielskiej usługi,
Kiedy nagłego narobił łoskotu,
Krzyknąwszy na mnie z gniewem: kto to tu? kto to tu?
— Stój, rzecze matka; córko moja luba,
Aż mrowie przechodzi po mnie!

Wiesz-li, jak się ten zowie, co siedział tak skromnie?
Kot bestya, rodzaju naszego zaguba!
Ten drugi był to kogut; groźba jego pusta,
I przyjdą może te czasy,
Że z jego ciała będziem jeść frykasy,
A zaś Kot, może nas schrusta.
Strzeż się tego skromnisia, proszę cię jedynie,
I tę zdrową maksymę w swej pamięci zapisz:
Nie sądź nikogo po minie,
Bo się w sądzeniu poszkapisz.»

Trembecki.






BAJKA  VI.
LIS, MAŁPA I ZWIERZĘTA.

Gdy król Lew skończył życie, syt mordów i chwały,
Ogłoszono bezkrólewie.
Zwierzęta na elekcyę tłumnie się zebrały,
Lecz zkąd wziąść władcę? nikt nie wie.
Dobyto z puzdra koronę,
(Smok przy niej czuwał na straży;)
I zwierzęta zgromadzone,
Począwszy od dygnitarzy,

Jęły próbować koleją,
Komu w niej będzie do twarzy.
Lecz niebawem musiały rozstać się z nadzieją
Czworonogie kandydaty:
Ten miał głowę za wielką, a tamten za małą,
Ten zaś był szpetnie rogaty.
Wtem Małpa, dłonią zuchwałą,
Po koronę sięga śmiało
I zaczyna, dla pustoty,
Różne psoty:
Kozły wywraca
Nakształt pajaca,
Jak derwisz się kręci
Bez tchu i pamięci,
I zdjąwszy koronę z głowy
Jak przez obręcz skacze żwawo.
Zwierzęta w śmiech: «Brawo! brawo!
To nasz król, wiwat król nowy!»
Lis nierad był z wyboru; lecz razem z drugiemi
Musiał złożyć przysięgę i powinszowanie.
Rzecze zatem do Małpy: «Najjaśniejszy Panie,
Jest tu skarb blizko; złożyli go w ziemi
Waszej Królewskiej Mości poprzednicy;
Ja jeden tylko, o tej tajemnicy
Pewną posiadam wiadomość
I, jeśli chce Król Jegomość,
Natychmiast miejsce pokażę;
Gdyż w całym świata obszarze

Znanem jest prawo, że skarb znaleziony
Idzie na własność korony.»
Żaden monarcha skarbami nie gardzi,
Nowo wybrany tembardziej.
Więc Małpa w myśli już liczy
Ogrom zdobyczy,
I w trwodze bieży za Lisem coprędzej,
By dworska tłuszcza skarbu nie rozkradła.
Tymczasem, zamiast pieniędzy,
W wilczy dół wpadła.
A Lis rzekł: «Gdy nie umiesz radzić samej sobie,
Czyliż drugiemi rządzić ci przystało?»
Unieważniono wybór w tejże dobie,
I jednomyślną uchwałą
Do kronik, gwoli wieczystej pamięci,
Wpisano, z wyciśnięciem kanclerskiej pieczęci,
Słowa, które Lis wówczas wyrzekł w zwierząt gronie,
Że Małpa zawsze Małpą, chociaż i w koronie.






BAJKA  VII.
MUŁ, CHEŁPIĄCY SIĘ ZE SWEGO RODOWODU.

Muł, co wierzchowcem służył u prałata,
Pysznił się ciągle ze swej parenteli,
Będąc krewnym po kądzieli
Turka bachmata;
Choć takie pokrewieństwo tyle właśnie znaczy
Co dziesiąty kołek w płocie.
Dzień w dzień rozprawiał o swej matce, Klaczy,
O jej piękności i cnocie,

Sławił rączość i spryt rzadki,
Zkąd pochodzi,
Kto ją rodzi
Z dziada, ojca, babki, matki,
I zliczywszy szereg długi
Przodków swojej rodzicielki,
Mniemał, iż przez jej zasługi
Jest piękny, mądry i wielki.
Aż w końcu karę chełpliwość odniosła.
Gdy się zestarzał, pani Klaczy syna
Wzięto do młyna:
Wtedy sobie przypomniał swego ojca, Osła.

Jeśli w nieszczęścia powodzi
Głupcom rozwidni się w głowie,
To prawdę mówi przysłowie,
Że złe na dobre wychodzi.






BAJKA  VIII.
STARZEC I OSIOŁ.

Kupiwszy materklasów i wiatru i dymu,
Powracał jeden łajdak na Osiołku z Rzymu;
A upatrzywszy murawę,
Puścił swe bydlę na trawę.
Nie trza było siwosza na powtórki prosić:
Wytarzał się, otrząsnął, potem sobie bryknął,
Wierzgnął, prytnął, chrapnął, ryknął,
Potem zaczął za dwóch kosić.

Wtem ukazał się z lasu zbójecki ochotnik.
«Uciekajmy! rzekł Starzec. — Czemu? rzecze psotnik,
Alboż mnie to tam praca podwójna ma czekać?
— Prawda, że nie,» rzekł Starzec i począł uciekać.
A Osioł, kończąc swoje: «Cóż mi na tem, proszę,
Czy mnie kto darmo weźmie, czy od ciebie kupi?»

O! niech kto chce, co chce gada,
A ja zaś ztąd sobie wnoszę,
Że czasem jeździec więcej bywa głupi,
Niż bydlę, na którem siada.

Trembecki.






BAJKA  IX.
JELEŃ PRZEGLĄDAJĄCY SIĘ.

Razu pewnego, w przezroczystej wodzie,
Przypatrywał się Jeleń swej urodzie.
Sam się dziwił cudności rosochatych rogów,
Lecz widząc swoje nogi cienkie jak badyle,
Gorzko narzekał na bogów:
«Gdzie proporcya! głowa tyla, nogi tyle!
Me rogi mnie równają z wysokiemi krzaki,
Lecz mnie ta suchość nóg szpeci.»


JELEŃ PRZEGLĄDAJĄCY SIĘ.

A wywierając żal taki,
Obejrzy się, aż tu doń obces ogar leci;
Niebardzo dalej psiarnia szczeka rozpuszczona.
Strach go w głęboki las niesie,
Lecz rączość jego nieco jest spóźniona,
Bo mu się rogi w gęstym zawadzają lesie.
Uciekł przecie, ale mu ogary
Podziurawiły mocno szarawary.

Kto kocha w rzeczach piękność i zysków się wstydzi,
Częstokroć się takiemi pięknościami gubi,
Jak ten Jeleń, co swemi nogami się brzydzi
A szkodną ozdobę lubi.

Trembecki.






BAJKA  X.
ŻÓŁW I ZAJĄC.

Chyży, wysmukły i zwrotny Zając
Napotkał Żółwia, jakoś przebiegając.
«Jak się masz, moja ty skorupo! rzecze,
Gdzie to się waszmość tak pomału wlecze?
Mój Boże! cóż to za układ natury!
Mnie w biegu i sam wiatr nie upędzi;
Żółw na godzinę, w swym chodzie ponury,
Ledwo upełznie trzy piędzi.

— Hola! odpowie, mój ty wiatronogi,
Umiem ja chodzić, i odbywam drogi:
Mogę i ciebie ubiedz do celu.»
Rozśmiał się Zając: «Ha, mój przyjacielu,
Jeśli jest wola, ot, cel tej ochocie
Niech będzie przy owym płocie.»
To rzekł, i rącze posunąwszy skoki,
Stanął w pół drogi; obejrzy się, a tam
Żółw ledwo ruszył trzy kroki.
«I na cóż, rzecze, ja wiatry zamiatam?
Nim on dopełznie, tak siebie suwając,
Sto razy wyśpi się Zając.»
Tu swoje słuchy przymusnął,
Legnie pod miedzą — i usnął.
Żółw, gdy powoli krok za krokiem niesie,
Stawa nakoniec w zamierzonym kresie.
Ocknie się Zając: w czas właśnie!
Darmo się rzucił do prędkiego lotu,
Bo ten, co idąc, w pół drogi nie zaśnie,
«A kto z nas, mówi, pierwszy u płotu?»

Kniaźnin.






BAJKA  XI.
OSIOŁ OGRODNIKA.

«A, dość już tego, niech się co chce dzieje,
Pójdę się topić: zbrzydło mi to życie!
Dzień w dzień, nim kogut zapieje,
Do pracy wstaję o świcie,
I ciężkie z warzywem kosze
Na targ zanoszę.
Ani się wyspać, ani krzty wygody:
Dalipan, biedne jest ze mnie stworzenie!»
Tak raz Osiołek ogrodnika młody

Żalił się na Przeznaczenie.
Więc Los garbarza daje mu za pana.
Osioł znów skargi zawodzi:
«Brzydka woń skóry na zdrowiu mi szkodzi;
U ogrodnika przynajmniej, co rana
Zdarzyła się jakaś gratka:
Gdy pan nie dostrzegł, tom skubnął z ukradka
Główkę kapusty albo liść sałaty;
Tu, zamiast jadła, biorę tylko baty.»
Znów Los odmianą go darzy:
Poszedł w służbę do węglarzy,
I znowu szemrze, znów rozwodzi żale,
Wtedy Los z gniewem zawoła:
«Kiedyż więc, bydlę bez czoła,
Przestaniesz sarkać zuchwale?
Tobą jednym nie mogę zajmować się przecie,
Bo takich malkontentów jest więcej na świecie.»

Los miał słuszność. Człek zawsze lepszej żąda doli,
A to, co już pozyskał, w niewielkiej ma cenie.
Choćby Jowisz każdego wypełnił życzenie,
Nigdy nas nie nasyci i nie zadowoli:
Chciwi odmiany, codzień żądze mamy nowe,
I nowemi skargami suszymy mu głowę.






BAJKA  XII.
SŁOŃCE I ŻABY.

Sąsiad Ezopa, złodziej się ożenił.
Ezop do bajki; tak rzecz wymienił:
Słońce chciało mieć żonę.
Żaby strwożone
Tak wrzeszczały,
Iż się słyszeć Jowiszowi dały.
Pyta się, o co
Tak się kłopocą?

Rzekła z nich jedna: «Jak nie narzekać?
Gdy teraz samo może dopiekać,
I suszyć bagna, które nas chłodzą,
Niechże się z niego inne rozrodzą,
A z panem ojcem razem wyruszą,
Bagna, i rzeki, i nas wysuszą.»

Krasicki.






BAJKA  XIII.
CHŁOP I ŻMIJA.

W pamiętnikach bestyograficznych Ezopa
Jest wzmianka o uczynku miłosiernym Chłopa,
I o pewnego Węża postępku łajdackim.

Chłop wyszedł zimnym rankiem po chróśniak do sadu,
Aż tu przed bramą Wąż mu do nóg pada plackiem:


CHŁOP I ŻMIJA.

Przeziębły, w pół skostniały, przysypany szronem,
Już zdychał, już ostatni raz kiwnął ogonem.
Chłop zlitował się nad tą mizeryą gadu,
Wziął go za ogon, niesie nazad w chatę,
Kładzie go na przypiecku,
Podściela mu kożuszek jak własnemu dziecku
(Nie wiedząc, jaką weźmie od gościa zapłatę);
Póty dmucha, póty chucha,
Aż w nieboszczyku dobudził się ducha.
Nieboszczyk Wąż jak ożył,
Tak się wnet nasrożył:
Rozkręcił się, do góry wyprężył się, syknął,
I całym sobą w Chłopa się wycela,
W swojego dobrodzieja, w swego zbawiciela
I wskrzesiciela!
«A to co się ma znaczyć, zdziwiony Chłop krzyknął,
To ty w nagrodę dobrego czynu
Jeszcze chcesz mnie ukąsić? A ty żmii-synu!»
I wnet porwawszy dubasa
Tnie Węża raz pod ucho, drugi raz w pół pasa:
Odleciał ogon w jeden a pysk w drugi kątek,
Rozpadło się Żmiisko na troje żmijątek...
Darmo drgają
I biegają
Ogon za szyją, za ogonem szyja:
Już nie zmartwychwstanie Żmija.

Przytrafia się to często, że dobry człek jaki

Niewdzięcznika przygarnie;
Ale trafia się częściej, że niewdzięcznik taki
Przepada marnie.

Mickiewicz.






BAJKA  XIV.
LEW CHORY I LISY.

«Na rozkaz jego Lwiej Mości,
Dany do nas (z Jaskiniewska
Zbójskiego, gdzie dla słabości
Zdrowia ma Jego Królewska
Mość pobyt), do gabinetu
Ministrów, my, z ich kompletu
Zamianowani być przy Nim
Na służbie, wiadomo czynim:

Po pierwsze: z obywatelstwa
Drapieżnego, tudzież stanu
Bydlego, wybrać poselstwa
Z tem: iżby w skutek uchwały
Powiatów, one udały
Się, Najjaśniejszemu Panu
Życzyć w najpoddańszy sposób,
Co jak najdłuższego życia.
Powtóre: posłów brać z osób
Zaszczytnie nam znanych z tycia.
Dan: rezydencya letnia,
Jaskiniewsk, pierwszego Kwietnia.
Przyczem, ministra rozkazem,
Postanowiono zarazem:
Posłom z ich towarzyszami,
W tej podróży nadzwyczajnej,
Kazać jechać z paszportami
Ze Lwiej kancelaryi tajnej;
Zaczem, niech się nikt nie waży,
Ani z policyjnej straży,
Ani nawet z dygnitarzy,
Posła ukąsić lub drapnąć,
A tem mniej w pół drogi capnąć.»

Na ten rozkaz ode dworu,
Baraństwo, tudzież stan ośli,
Pierwsi sejmikować poszli;
Pilnując się onych toru,


LEW CHORY I LISY.

Wszyscy inni z pól i z borów
Zgromadzić się mają dzisiaj;
Tylko jedna giełda lisia
Wstrzymuje się od wyborów.
Zkądże im ta taktyka i co jej powodem?
Wydał to jeden stary urzędnik, Lis rodem:
«Uważam, rzekł, oddawna trop wszelkiego zwierza
Przed i za Jaskiniewskiem; upewniam was o tem,
Że pełno zewsząd śladów ku monarsze zmierza,
Ale żadnego nie widać z powrotem.»

Mickiewicz.






BAJKA  XV.
PTASZNIK, JASTRZĄB I SKOWRONEK.

Nie wiem, z potrzeby, czy też dla igraszki,
Ptasznik lusterkiem wabił małe ptaszki.
W koło stały samotrzaski
I czyhała sieć rozpięta
Na ptaszęta.
Znęcony jasnemi blaski
Skowronek niebacznie leci,
Tuż koło sieci,

Chyżem skrzydełkiem pomyka
Koło Ptasznika,
Nie widząc, że zgon już blizki.
Wtem Jastrząb, łowów spragniony,
Spada, i ostremi szpony
Chwyta go w krwawe uściski.
Lecz nim się zabrał do jadła,
Sieć nań zapadła.
«Cóżem tobie zawinił? wypuść mię, człowiecze!»
Jastrzębią mową Ptak rzecze.
«A za cóż, odparł Ptasznik, waść Skowronka gnębi?
Wszak i on tobie nie zawinił przecie.»

Niestety! czemuż na świecie
Tak mało siatek, tak wiele jastrzębi!






BAJKA  XVI.
KOŃ I OSIOŁ.

Wesprzyj sąsiada w potrzebie:
Tak każe obyczaj stary;
Przez twe sobkowstwo gdy pójdzie na mary,
Jego kłopoty spaść mogą na ciebie

Koń z Osłem razem szli drogą.
Koń kroczył luzem, nawet bez kulbaki,
A Osioł, ciężkie dźwigający paki,

Powłóczył nogę za nogą,
Wyciągnąwszy chudą szyję.
«Bracie, rzecze do Konia, pomóż! ledwie żyję,
Ledwie dyszę, ledwie chodzę!
Ulżyj mi trochę, bo zdechnę na drodze.
— A co mi tam do tego! odparł Koń wyniośle;
Co ci pan dał, to dźwigaj, i mnie nie nudź, Ośle!
A jeżeli chcesz zdychać, no, to zdychaj bratku!»
I cóż się stało? gdy padł Osioł stary,
Koń musiał dźwigać ciężary,
I skórę Osła w dodatku.






BAJKA  XVII.
PIES I CIEŃ JEGO W WODZIE.

Iluż to ludzi w obłędzie,
Goniąc marę, zysk postrada!
Trafną bajeczkę w tym względzie
Mędrzec Ezop opowiada.

Pies od rzeźniczej posługi,
Niósł przez wodę mięsa kawał;
I wtem, gdy mu taki drugi

Z mięsem na dnie iść się zdawał,
Chcąc je porwać, puszcza własne,
I zatapia w nurt głęboki.

Nie jestże to głupstwo jasne,
Dwie za ogon chwytać sroki?

* * *






BAJKA  XVIII.
WÓZ W BŁOCIE.

Gdzieś koło Pińska, kędy sławne błota,
Ugrzęzła raz fura siana.
Wpadły koła po osie, szkapy po kolana.
Chłop cmoka, huka, fuka, daremna robota:
Stanął wóz, jak przykuty. Bowiem pińskie drogi
Z dawien dawna mają sławę,
Że komu losy łaskawe
Chcą kark ukręcić lub połamać nogi,


WÓZ W BŁOCIE.

Tego na wiosnę lub w jesiennej porze
Zmuszą do Pińska jechać z interesem:
O co kto chce się założę,
Że wśród wybojów, błota i korzeni,
Biedak przepadnie z kretesem.
Nasz chłop, gdy konie ustały,
Rwie włosy z głowy, i z gniewu się pieni,
I klnie świat cały.
A że naówczas jeszcze w tej krainie
Bogom pogańskim stawiano świątynie,
Więc przyzywa Węża-Wiuna,
Czy też Perkuna.
«Pomóż mi, woła, gromowładny boże,
Ratuj wiernego Pińczuka!
— Najprzód sam sobie pomóż, bóg potem pomoże,
Zagrzmiał głos z poza chmury; narzekać nie sztuka:
Kto w biedzie, niechaj nie klnie, lecz ratunku szuka.
Weź topór, wyrąb pniaki i korzenie;
Usuń z drogi te kamienie;
Zgarnij z kół błoto; skończyłeś, człowiecze?
— Skończyłem, Pińczuk odrzecze.
— A więc teraz ci pomogę:
Palnij-no z bata — i w drogę!
— Co widzę? chłop zawoła, zniknęły zawady,
Wóz idzie jak po maśle; dzięki wam, bogowie!
— Twojej to pracy skutek, głos z za chmur odpowie:
Widzisz, że człek, gdy zechce, sam sobie da rady.»






BAJKA  XIX.
SZARLATAN.

Na całym świecie pełno szarlatanów,
Wszelkich rodzajów i stanów.
Ten, zwykły kuglarz, odwiedza kiermasze,
Skacze na linie i łyka pałasze;
Tamten, zbadawszy przyrody tajniki,
Odwary chwastów leje w alembiki:
W wodę alpejskie gdy zamienił śniegi,
Wygładza zmarszczki i wywabia piegi;

A inny, wiedzy chełpiąc się polorem,
Składa piśmienne dowody
Iż, mocą swojej metody,
Nieuka zrobi doktorem,
Lub, co najmniej, oratorem.
Taki to mędrzec, na królewskim dworze
Szeroko prawił, co umie i może.
«Nie chcę się chwalić, rzecze; więc krótkiemi słowy
Powiem, że w sztuce wymowy
Jestem mistrzem Cycerona;
Jakiego kto chce głupca niech wyszuka:
Ujrzycie, moja nauka
Cudów dokona;
W rok... nie w rok, w miesiąc, do biesa!
W kąt wpędzi Demostenesa.
Osła mi dajcie nawet, nie człowieka:
Osła najprawdziwszego, osła dardańskiego,
A kto dożyje... no, ten się doczeka,
Że osioł będzie ministra kolegą.
— Zgoda, król rzecze, właśnie w stajni mojej
Gotowy uczeń dla waszmości stoi:
Jeśli mi z osła zrobisz adwokata,
Czeka cię suta zapłata;
Gdy się nie uda, będziesz wisiał, bratku!
Ale tymczasem, w zadatku
Dostaniesz dukatów tysiąc.
— Uda się, rzekł Szarlatan, mogę na to przysiądz!
Lecz, aby spełnić tak trudne zadanie,

Potrzeba czasu, Najjaśniejszy Panie:
Lat... najmniej, pełny dziesiątek.
Wtedy, na podziw wszystkich osłów i oślątek,
Przywiodę mego osła-Cycerona,
I, jeśli całej ziemi nie zachwycę,
Niech na tym samym ośle, twarzą do ogona,
Zajadę na szubienicę.
— Zaręczam, szepnął dworak, jak to słońce świeci,
Że będę widział stryczek na gardle waszeci:
Niechajże wtedy twe wymowne usta
Objaśnią zgromadzonych, w kwiecistej przemowie,
Jaki los czeka oszusta.
— Zawczesna radość, Szarlatan odpowie:
Wprzód, nim mię waszmość ujrzysz w ręku kata,
Osioł, ja, lub król stary, możem zejść ze świata;
A choćbyśmy nie zmarli, łatwo się wybawię:
Tysiąc dukatów wziąłem, a osła zadławię.»






BAJKA  XX.
NIEZGODA.

Kiedy Niezgoda, onego czasu,
Jabłkiem zwaśniła Olimpu boginie,
Jowisz rozkazał, by w tejże godzinie,
Bez lamentów i hałasu
Wyniosła się, gdzie pieprz rośnie.
Natychmiast Jędzę powitał radośnie
I z ramionami przyjął otwartemi
Potwór, znany na tej ziemi,

Który w pospolitej mowie
Człekiem się zowie.
Lecz w stepach Azyi, w pustyniach Afryki,
Lud nieokrzesany, dziki,
Żyjąc w prostocie i miłej swobodzie
Nie wznosi świątyń Niezgodzie;
Więc obiegłszy świat cały, w Europie spoczęła,
Rozgłos w służbę przyjęła — i dalej do dzieła!
Gdzie tylko słówko nieostrożne padło,
Rozgłos stem czujnych uszu podsłuchiwał
I stem ust, Jędzę zajadłą
W pomoc przyzywał;
Niezgoda, uprzedzając Pokoju zamiary,
Biegła, — i z drobnej iskry wzniecała pożary.
W końcu Rozgłos, zmęczony, jął zawodzić żale:
«Wciąż zmieniasz miejsce pobytu,
Szukam cię nieraz od świtu do świtu
I znaleźć nie mogę wcale;
Uwolnij mię ze służby, lub osiądź gdzie stale,
Abym, gdy co zasłyszę, mógł donieść bez zwłoki,
Gdzie masz obrócić swe kroki.
— Prawda, rzecze Niezgoda, słuszne twe żądanie.»
I w świątyni Hymenu obrała mieszkanie.






BAJKA  XXI.
MŁODA WDOWA.

Gdy najdroższy małżonek schodzi z tego świata,
Żona płacze, rozpacza, chce umrzeć... a potem,
Na wartkich skrzydłach Czasu żałoba ulata
I zapomniany uśmiech zjawia się z powrotem.
Obacz wdowę, co płacze na męża pogrzebie;
Spojrzyj na nią w rok potem: jak wielka różnica!
Tamta stroni od ludzi, duszą błądzi w niebie;
Ta nęci czarem oka i pogodą lica:

Postać niby ta sama, ale inna przecie,
I choć zawsze (jak mówi) jest niepocieszona,
Chętnie jednak pociechę przyjmie na tym świecie.
Prawda — chciałem rzec — bajka, o tem nas przekona.

Pewien małżonek młody, lecz schorzały,
W świat lepszy się wyrywał z objęć pięknej żony.
Tuliła go do piersi białemi ramiony,
Mówiąc z płaczem: «Bez ciebie obrzydł mi świat cały!
Cóż mi po życiu, zasnutem żałobą?
Zaczekaj, pójdę za tobą!»
Nie mógł czekać; sam odbył ostatnią wędrówkę.
A żona... ha! płakała, mdlała, chciała zginąć!...
Ojciec jej, człek rozsądny, łzom pozwolił płynąć,
Aż w końcu temi słowy jął pocieszać Wdówkę:
«Kochane dziecię, żałość twoją dzielę,
Lecz zapytać się ośmielę,
Na co tyle skarg, łez tyle?
Nie wskrzesisz męża jękami rozpaczy;
Zostaw więc zmarłych w mogile,
A o żywych pomyśl raczej.
Znam nawet kogoś... ale nie wymienię;
Kocha się w tobie szalenie.
W kąt przed nim sam nieboszczyk! Chłopiec piękny, młody;
Jeśli go zechcesz, wyprawimy gody:
Nie mówię, teraz, ale za rok przecie
Możesz pomyśleć o losu odmianie.
— Ach! jękła córka, klasztor za męża mi stanie;


MŁODA WDOWA.

Nie dla mnie mąż!... nie dla mnie szczęście na tym świecie!...
Zamilkł ojciec. Na płaczu zeszedł miesiąc cały;
Po miesiącu łzy oschły, i każdego rana
Nowa w stroju Wdówki zmiana:
To rąbek koronkowy, to kołnierzyk biały,
A szata, dzieło umiejętnej ręki,
Choć czarna, podnosi wdzięki.
Wraca wreszcie rumieniec na wybladłe lica,
Śmiechy, i pląsy, i jakieś westchnienia,
(Nie za mężem, niestety!) i błogie marzenia,
I samotne przechadzki przy świetle księżyca.
Ojciec, łatwo odgadnąć, cieszył się z tej zmiany;
Ale gdy o zamęźciu nie mówił ni słowa:
«Ojczulku drogi, rzecze młoda Wdowa,
Gdzież jest ów mąż obiecany?»





EPILOG.

Już czas, by pióro strudzone,
By dłoń i myśl odpoczęła.
Duch w inną rwie się gdzieś stronę:
Zbyt długie trwożą mnie dzieła.

Więc dość już plonu z tej niwy:
W spoczynku moja nagroda,
Zanim głos jaki życzliwy
Do nowej pracy sił doda.



KONIEC KSIĘGI SZÓSTEJ.
KSIĘGA SIÓDMA.
DO
PANI DE MONTESPAN.

Bóstwa przyjazne, dzieciom ziemi w darze,
Apolog z nieba zesłały;
Jeśli go stworzył człowiek, zaiste, świat cały
Winien mu wznosić ołtarze.
Azaliż błądzę? wszakże w przypowieści
Niebiański urok się mieści;
Dusza, słów czarem ujęta,
Otrząsa cielesne pęta,

Nad obszar świata
W niebios przestrzenie
Ulata;
Jej skrzydłem, wieszcze natchnienie;
Jej siłą, słowa potęga:
Zuchwale zmierza w zaziemskie wyżyny,
I słońc krainy
Dosięga.
Równie potężnym gdy władasz urokiem,
Olimpio, na dzieło moje
Przychylnem chciej rzucić okiem;
Zamilkną wrogów i zawistnych roje,
Gdy twoja gwiazda, najpierwsza w słońc rzędzie,
Mej pracy przyświecać będzie.
Nie poeta, lecz bajka twej opieki wzywa:
Gdy o jej przyszłych losach wyrok swój stanowi,
Niech ją twej łaski tarcza osłoni życzliwa,
I dla bajki, przebaczyć chciej bajkopisowi.






BAJKA  I.
RADA ZWIERZĄT.

Złe, które wszędy trwogę rozpościera,
Złe, które niebo w swym gniewie wywiera
Na karę ziemi za zbrodnie przeklętej,
Dżuma (albowiem trzeba ją wymienić),
Gotowa we dniu cały świat wyplenić,
Walczyć poczęła z Zwierzęty.
Nie wszystkieć, prawda, umierały, ale

Zaraza wszystkich zesłabiła wcale:
Nie widać było, by który
Pokarmu dla się szukał i napicia;
Każdy z nich chory, smutny i ponury,
Czekał na koniec mdlejącego życia.
Liszki do kaczek już się nie skradały,
Wilk się nie czaił na niewinne cielę,
Synogarlice z krzaków pozmykały...
Zniknęła miłość, zniknęło wesele!
Lew zatem, zwierzęcego król udzielny państwa,
Uczynił walną radę z swojego poddaństwa:
«O moi, rzecze, mili przyjaciele!
Czujemy złe powszechne, i wątpić nie trzeba,
Że to za nasze winy jest z wyroku nieba.
Kto tu z nasz najwinniejszy, niechaj na ofiarę
Pójdzie gniewu boskiego; może srogą karę
Ubłagamy tym czynem; może (kto zaprzeczy?)
Jednego zguba skazę powszechną uleczy.
Dzieje stare nas uczą, że w takowej mierze
Za niewinnych szło jedno najwinniejsze zwierzę.
Nie pochlebiajmy sobie, i bez pobłażenia
Chciejmy ściśle rozważyć stan swego sumienia.
Co się więc tyczy najprzód mnie samego,
Wyznaję, iżem dość poczynił złego.
Nieraz bez prawa żadnego napadłem
Na cudze stada i sąsiedzkie sioła,
Bydląt niewinnych tysiące pojadłem,
Cóż mi te, proszę, zrobiły? nic zgoła.


RADA ZWIERZĄT.

Nawet zjadałem — (jeśli wyznać szczerze)
Pasterze.
Jeżeli tedy ze mnie jest potrzeba,
Pójdę sam za was na ofiarę nieba;
Lecz sądzę, by rzetelnie, jakem ja uczynił,
Każdy z was równym siebie sposobem obwinił;
Bowiem podług słuszności życzyć nam należy,
By zginął najwinniejszy.» A wtem Lis wybieży
Na środek koła: «Miłościwy panie,
Skrupuł ci, rzecze, podał to wyznanie.
I cóż to za grzech, uważcie zwierzęta,
Jeść niewolnicze i głupie bydlęta?
I owszem, dla nich honor czynisz, panie!
Jeślić się które na pokarm dostanie.
Co zaś pasterze, o! ci wszyscy warci,
By żywcem byli ze skóry obdarci!
To są tyrani, co w srogiej zniewadze
Chcą mieć nad nami chimeryczną władzę.»
To Lis wymówił, a podchlebce mili
Zgodnie toż samo stwierdzili.
Nie chciano zatem zbytnie przetrząsać i innych
Potężniejszych matedor, choć najbardziej winnych;
Ni zajadłość Lamparta, ni Tygrysa zbrodnie:
Wzgląd miano na każdego, kto broił swobodnie.
Zgoła wszystkie Zwierzęta, lubo grzeszne były,
Za mniej winnych, za świętych jednak się sądziły.
Nareszcie Osioł, w podobnym sposobie
Zaczyna spowiedź: «Przypominam sobie

Iżem raz, rzecze, o wieczornej chwili,
Szedł po święconej Kamedułów łące:
Głód wielki, pochop, i ziółka pachnące,
Czyli też, myślę, djabli mnie skusili,
Że garstkę trawy zerwałem;
Źlem to uczynił, bo prawa nie miałem.
— Łotr i złoczyńca!» wszyscy krzyknęli.
Wilk na trzy części kazanie podzieli,
Że winien Osioł pójść na ofiarę.
Cały go naród lżył i przeklinał,
Że na nich ściągnął tak srogą karę.
Jeść cudzą trawę: co za kryminał!
Zatem na Osła padł wyrok śmierci:
Żywcem roztargać na ćwierci.

Kniaźnin.






BAJKA  II.
MĄŻ I ŻONA.

Jeśli zawsze z pięknością dobroć idzie w parze,
Dalipan, jutro się żenię.
Ale ponieważ na świata obszarze
Cudem jest obu zalet zjednoczenie,
Przeto wybaczcie że — zbyt doświadczony —
Nie szukam żony.
Jednakże, z ludzi co najmniej trzy czwarte
Los życia stawia na kartę;

Nie dziw, że gdy zła żonka zapały ostudzi,
Trzy czwarte ludzi
Żąda rozwodu, w łeb sobie strzela,
Lub... ma w domu przyjaciela.
Znałem jednego: poczciwy z kościami,
A musiał przecie, mimo gładkie lice,
Wygnać żonę sekutnicę.
Czy nie miał racyi, rozstrzygniecie sami.
Od świtu do wieczora rwetes jak we młynie:
Pan mąż niech wstaje o czwartej godzinie,
Pan mąż spać idzie z kurami,
Pan mąż o nic się nie troska,
Pan mąż siedzi, pan mąż leży.
A służące... Matko boska!
Z rana, ani trzech pacierzy
Nie wyszło, a wszystkie dziewki,
Ze spuchniętą chodząc twarzą,
Szeptem między sobą gwarzą,
Że z panią — to nie przelewki.
W końcu, mąż udręczony, pewnego poranka,
Swego pięknego szatanka
Odesłał na wieś. Jejmość u swej matki
Nie opływała w dostatki:
Trzeba było ze świtem wstawać do roboty,
Zamieść, gotować, w studni czerpać wodę,
Albo iść w pole, i pomimo słoty
Dla rozrywki paść gęsi i — niestety! — trzodę.
Wreszcie mąż, myśląc, że już poskromiona,

Przybywa po nią. «I cóż, moje dziecię,
Jakże czas tu ci schodził? Wszak tęskniłaś przecie?
— Byłam jak na uwięzi, odpowiada żona;
Co tu za ludzie! nie sposób dać rady:
Same leniuchy, same darmozjady!
Gadałam i gadałam; na nic się nie zdało:
Gdy wyszłam w pole na chwilę,
Musiałam łajać; i zaraz, o milę
Wszystko co żyje, zmykało.
— Czy tak? mąż rzecze, zostańże tu sobie:
Skoro na sam twój widok każdy ztąd ucieka,
To cóż mnie biednego czeka,
Gdy zechcesz, w każdej dnia i nocy dobie,
Zrzędzić jak dawniej? Sługa uniżony!
Jeśli jeszcze raz w życiu powrócę do ciebie,
Niech po śmierci, za karę, Bóg zeszle mi w niebie
Ze dwie takie jak ty, żony!»






BAJKA  III.
SZCZUR PUSTELNIKIEM.

Turcy mówią, że pewien Szczur podeszły w lata,
Sprzykrzywszy sobie marność tego świata,
Osiadł w holenderskim serze
Na pokutę i pacierze.
To zębem, to pazurem majstrował tak dzielnie,
Że sobie wkrótce wydrążył pustelnię
Głuchą, ponurą i ciemną,
A jednak wcale przyjemną.
Miał mieszkanie i jadło: czegóż więcej trzeba?

Niedość że żył, lecz utył, jako wieprz do jatek:
Gdy Szczur poświęca Bogu dni swoich ostatek,
Bóg Szczurowi nie skąpi powszedniego chleba.
Raz, jakieś szczury podróżne
Stają u drzwi pustelni z prośbą o jałmużnę.
Byli to wysłannicy szczurzego narodu
Do państw sąsiednich, o posiłki zbrojne;
Albowiem koty rozpoczęły wojnę;
Obległy Szczuropolis; lud umierał z głodu,
I dla tego, z przyczyny nazbyt ciężkich czasów,
Posłom na drogę nie dano zapasów.
Żądali mało, wiedząc że szczurów stronnicy
Za dni kilka pospieszą na odsiecz stolicy.
«Najmilsi bracia! szlachetni posłowie!
(Pustelnik skromnie odpowie)
Jam już umarł dla świata; w pokorze i skrusze
Dręczę ciało, by zbawić moją grzeszną duszę;
W czemże więc, sam ubogi, dopomódz wam mogę?
Pomodlę się nad wami i pobłogosławię:
Stwórca prośb pokutnika wysłucha łaskawie
I opatrzy was na drogę.»
To powiedziawszy namaszczonym głosem,
Posłom drzwi zamknął przed nosem.

Kto jest tym szczurem? — Mnich? — Nie. — Więc któż przecie?
— Nie mnich bynajmniej; wszak na całym świecie
Szeroko słynie dobroczynność mnisza:
Jam miał na myśli derwisza.






BAJKA  IV.
CZAPLA.

Brzegiem rzeki przejrzystej wędrowała sobie
Czapla, o długich nogach i o długim dziobie,
Z długą szyją wygiętą ku przejrzystej fali.
Kum Karp z kumem Szczupakiem, tuż przy brzegu właśnie,
Dawne porzuciwszy waśnie,
Razem się w wodzie pluskali.
Dla Czapli zdobycz łatwa: ryb było niemało;
Ale jej się wydawało
Że lepiej zrobi, gdy zaczeka może

Aż będzie przy apetycie,
Gdyż wiodła bardzo regularne życie
I jadła zawsze o właściwej porze.
Wkrótce apetyt przyszedł: stanęła nad rzeką
I spostrzegła niedaleko,
Wypływające z podwodnej głębiny
Tłuściutkie liny.
Skrzywiła się: taka ryba
Wcale jej w smak nie przypadła.
«Oto mi uczta, fiu! na drwiny chyba!
Czyż to ja szczupak, żebym liny jadła?»
Wzgardziwszy linem, spotyka
Mizerną rybkę, kiełbika.
«Kiełbik dla Czapli! to mi się podoba!
Niewarto otworzyć dzioba!»
Otworzyła go przecież, i nie dla ryb wcale:
Te gdzieś zapadły pod fale,
I Czapla, kiedy głód zaczął doskwierać,
Nie widząc linów, karpi i szczupaków,
Wielce była szczęśliwą, że mogła uzbierać
Nad brzegiem parę ślimaków.

Strata bywa najczęściej wybrednych udziałem:
Ten prawdziwie rozumny, kto przestał na małem.
Do was to mówię, ludzie: milionów chimerą
Złudzeni, stem gardzicie, aby zyskać — zero!
Dowód, który wam prawdę słów moich wyjaśni,
W następnej znajdziecie baśni.






BAJKA  V.
PANNA.

Panna piękna i hoża, a przytem bogata,
Marząc o mężu (jak zwykle kobiety)
Chciała znaleźć ideał, dziw, ósmy cud świata;
Wady ni jednej, a same zalety:
Miał być młody, przystojny, dowcipny, wymowny,
I nie zazdrosny, i nie obojętny,
Książe, lub hrabia, lub wreszcie, herbowny
Szlachcic, ale majętny.


PANNA.

Słowem, chciała wszystkiego. Któż wszystko mieć może?
Los jednak był łaskawym dla pięknej dziewicy:
Przybywali bogaci, młodzi zalotnicy,
Ale panna, przy wyborze
Wzdraga się i noskiem kręci:
«Pożal się Boże! to mi konkurenci!
Ten źle wygląda w mundurze,
Tamten ma usta za duże,
Temu czupryna się jeży,
U tego znów nos za brzydki.»
Drwiła, szydziła, tak, że na młodzieży
Nie zostało suchej nitki;
Odeszli z grochowym wiankiem,
A panna znowu wzdycha za kochankiem.
Przybyli inni; już nie baronowie,
Nie książęta i hrabiowie,
Lecz dość zamożni, dobrego imienia,
Chłopcy dziarskie, co się zowie,
Wcale nie do pogardzenia.
Panna znów rozdaje kosze.
«Co to im się w głowach roi!...
Wiejska hałastra (no, proszę)!
Puka do pańskich podwoi!...
Jeszcze mi za mąż wcale się nie spieszy:
Mam czas — i przecie znajdę co lepszego!»
Mija rok, drugi, cwałem lata biegą,
Nikt się nie zjawia z zalotników rzeszy.
Pogardzeni zapomnieli,

Inni zapukać nie śmieli.
Panna się trwoży, smuci i łzy leje,
A czas z dniem każdym odbiera nadzieję:
To złamie biały ząbek, to na czole gładkiem
Szpetną zmarszczkę wyorze, a wierne zwierciadło,
Ukazując twarz wybladłą,
Goniącą wdzięków ostatkiem,
Wołało: Męża, męża! bierz męża, co żywo!
I panna, idealne pożegnawszy mary,
Wielce uradowaną była i szczęśliwą,
Gdy znalazł się mąż prostak, brzydki, zły i stary.






BAJKA  VI.
ŻYCZENIA.

W Indjach, jak twierdzą bramini,
Każde domostwo ma swego chochlika,
Co wszelkie posługi czyni:
Zastępuje ogrodnika,
Strzelca, lokaja, a nawet się zdarza,
Że, gdy kucharz pijany, zastąpi kucharza.
Taki to chochlik skrzydlaty
Gdzieś nad Gangesem, przed dawnemi laty,
U rolnika był w służbie; kochał panią, pana,

A ogród nadewszystko. Dnie całe i noce
Szczepił, sadził, podlewał, a każdego rana
Znosił dla państwa owoce,
Z kwiatów barwne splatał wianki,
I przez różne niespodzianki,
Pracując skrzętnie i skrycie,
Jak mógł, umilał im życie.
Tak mu się tam podobało,
Że mimo płochość, chochlikom wrodzoną,
Byłby w tym domu został wieczność całą,
A nawet i dłużej pono.
Ale inaczej rozrządziły losy:
Kopali pod nim dołki dobrzy przyjaciele,
I król chochlików, za czasu niewiele
Wygnał biedaka między Eskimosy,
Nad lodowatych oceanów brzegi,
Paść renifery i zamiatać śniegi.
Zapłakał chochlik na takie bezprawia
I, chcąc pożegnać, widomie się zjawia
Zdumionym oczom rolnika.
«Niesłuszna, rzecze, kara mię spotyka:
Nie wiem, za jakie ciężkie przewinienia
W krainę lodów jestem przesiedlony.
Lecz, nim opuszczę te strony,
Spełnię trzy wasze życzenia:
Trzy, nie więcej; przez miesiąc mogę zostać z wami,
A więc dobrze rozważcie, czego żądać chcecie.»
Żądać! cóż łatwiejszego? kogoż na tym świecie

Ziszczeniem żądz wszelakich nadzieja nie mami?
Rolnik, po krótkiej z małżonką naradzie,
Żąda dostatków. Wnet skarbów bogini
Zsyła dostatek w spichrzu, w polu, w sadzie,
I hojną dłonią trzosy złota kładzie
Do pustej przez lata skrzyni.
Dopieroż praca, kłopoty i smutki!
Rządzić, doglądać, pisać i rachować;
Chociaż wstają ze świtem, każdy dzień za krótki;
Nie sposób od złodziei skarbów upilnować;
Ten i ów magnat pożycza pieniędzy,
Król uciążliwe nakłada podatki.
«Zabierz, chochliku, wołają, co prędzej
Zabierz od nas te dostatki!
Niech wróci złota mierność, zwiastunka spokoju,
Rodzicielka wesela, towarzyszka cnoty!
Żądamy dawnej pracy, w ubóstwie i znoju,
Dawnego szczęścia i dawnej prostoty!»
Powraca złota mierność, a z nią dni swobody:
Rolnik, szczęśliwy, z chochlikiem i żoną
Śmiał się ze swojej przygody;
Lecz widząc, że dwa pierwsze życzenia spełniono,
Bez żadnej dla nich korzyści,
Z trzeciem mieli dość kłopotu:
A chochlik już skrzydełka otwierał do lotu.
«Mówcie, rzekł: czego chcecie, natychmiast się ziści.
— Więc daj nam skarb, odrzekli, skarb największy w świecie:
Daj nam mądrość prawdziwą; to życzenie trzecie.»






BAJKA  VII.
DWÓR LWA.

Podbiwszy państwa ościenne
Jedno i różnoplemienne,
Lew, król zwierzęcego świata,
Rozkazał: z każdej dzielnicy
Wybrać bydlę-deputata
I pchnąć w podróż do stolicy,
Z tem: ażeby czyniąc zadość
Życzeniu Jego Lwiej Mości,

Wyraził najszczerszą radość,
Oraz uczucia wdzięczności
Imieniem obywatelstwa
I gminu podlejszych zwierząt,
Iż, gdy pod jedną koroną
Puszcze i lasy złączono,
Znikła feudalność, nierząd
I wszelakie wichrzycielstwa.
Woli posłów zostawiono
Jechać, albo zostać w domu;
Lecz szeptano pokryjomu
Że, kto przy Lwa majestacie
Dobrowolnie się nie zjawi,
Tego hetman Tygrys zdławi,
A wszelki jego dobytek
Pójdzie na skarbu pożytek
W myśl prawa o konfiskacie.
Zaś dla przyjezdnej gromady
Posłów z daleka i z blizka,
Przyobiecano biesiady,
Bale, turnieje, igrzyska;
Sam Lew, w królewskim splendorze,
Witać ich miał na swym dworze.
Nieponętnym był jednak dwór Lwa Jegomości:
Jak w rzeźni pełno trupów, mięsa, krwi i kości;
Więc prostak Niedźwiedź, przy wchodzie
Do pałacowych podwoi,
Zatkał nos łapą i jak wryty stoi,

Przebąkując coś o smrodzie.
Srodze był skaran, niestety!
Za taki brak etykiety.
O crimen laesae jawnie oskarżony,
Bez sądu i bez obrony
Zszedł ze świata do piekieł, w Plutonową kuchnię,
Doświadczyć, czy tam gorzej, niźli u Lwa, cuchnie.
Małpa, nie chcąc przedwcześnie oglądać bram piekła,
Do pochlebstwa się uciekła.
«Wielkiś jest, o Lwie! rzecze, ostre twe pazury:
Łotr był wart, by go żywcem obdarto ze skóry!
Sarkać na takie pachnidła subtelne!
Obym tą wonią mogła nieskończenie
Pieścić swoje powonienie!»
Ale te słowa bezczelne
Znów rozżarzyły gniew króla,
I, jak drugi Kaligula,
W ślad za Niedźwiedziem wysłał podłe zwierzę.
Wtem, widząc Lisa, rzekł: «Powiedz, a szczerze
I bez wykrętów: jakież twoje zdanie?
— Ach! Lis odrzecze, Najjaśniejszy Panie,
Zaziębiłem się gdzieś w drodze
I katar dręczy mnie srodze,
Więc straciłem węch do szczętu.
Lecz sądzę, bez komplimentu,
Że żaden wierny sługa na królewskim dworze,
To co i król wąchając, skarżyć się nie może.»
Tak Lis, skłamawszy zgrabnie przed tyranem,

Wykręcił się z biedy sianem.

U klamki pańskiej droga prawdy śliska;
Płaskie pochlebstwo też niewiele zyska.
Zręczność popłaca w świecie i obłuda:
Bądź z głupia frantem, wszystko ci się uda.






BAJKA  VIII.
SĘPY I GOŁĘBIE.

O psa zdechłego, krzywodziobe Sępy
Wszczęły raz domową wojnę.
Kracząc zaciekle, w ostre szpony zbrojne,
Zwarły się z sobą zwaśnione zastępy
Nad ziemią, w lazurów sferze.
Padają wodze, żołnierze,
Wrzask, pisk, krzyk, jęk niesłychany;
Deszcz krwawy spływa na ziemię;

Zda się, że walczą Tytany,
Że Sępów zajadłe plemię
Chce się wytępić do szczętu.
Świadek owego zamętu,
Prometeusz, łańcuchem do skały przykuty,
Już Bellonie składał dzięki,
Myśląc, że nadszedł kres jego pokuty
I srogiej, odwiecznej męki.
Lecz zawcześnie się cieszył: Gołębie narody,
Znane z dobroci serca, złożyły naradę
I wysłały ambassadę,
Ażeby Sępy nakłonić do zgody.
Udało się poselstwu załatwić tę sprawę,
Na swą szkodę, niestety! Bowiem Sępy krwawe,
Zdradziecko do bezbronnych wpadłszy gołębników,
W pień wycięły pośredników.

Kiedy źli się poczubią, nie kładź tamy wojnie:
Tylko wtedy uczciwi spać mogą spokojnie.






BAJKA  IX.
DYLIŻANS I MUCHA.

W upał, po stromej drodze, przez wyboje, dziury,
Piaski, zepsute mostki i błotniste rowy,
Sześć koni z trudem ciągnęło do góry
Ciężki dyliżans pocztowy.
Księża, starcy, kobiety, wszyscy szli piechotą.
Aż oto
Zjawia się Mucha. «Hola, co to znaczy?
Tylu bydlętom, jak widzę, pracować się nie chce;

Zaraz tu będzie inaczej!»
I do koni. To kolnie w pysk, to w ucho łechce,
To usiada na dyszel, to na nos furmana.
Skoro wóz ruszył z miejsca, Mucha zadyszana
Sobie wyłączną zasługę przyznaje;
Brzęczy, krząta się żwawo i leci na przedzie,
Niby wódz, co wśród bitwy rozkazy wydaje
I do zwycięztwa swe szeregi wiedzie.
Wielce się jednak czuła obrażoną,
Że na jej barki cały trud złożono;
Że nikt z podróżnej czeredy
Do pomocy się nie bierze,
By konie wydobyć z biedy.
Ksiądz czytał brewiarz: to czas na pacierze?
Panny śpiewały: jejmość pani Mucha
Leci śpiewaczkom trąbić koło ucha,
Płata przeróżne psoty i swawole.
W końcu dyliżans, po długim mozole,
Wjechał na gładką drogę. «Dokazałam swego,
Rzecze Mucha; hej, szkapy! furmanie-kolego!
Namęczyłam się za was: zapłaćcie mi przecie.»

Tak wszędobylscy (dość ich na tym świecie)
Swój nos wścibiają, chociaż nieproszeni,
Do cudzych spraw i kieszeni;
Naprzykrzają się, jako muchy natrętnice,
Póki ich za dziesiątą nie wygnasz granicę.






BAJKA  X.
DZBAN Z MLEKIEM.

Ledwie od wschodu zaświtał poranek,
Pani Piotrowa, oszczędna niewiasta,
Niosąc na głowie pełen mleka dzbanek,
Na targ ruszyła do miasta.
Podróż nudna i daleka:
Więc, dla rozrywki, skrzętna gospodyni
Jęła rozmyślać, ile też uczyni
Taki ogromny dzban mleka,


DZBAN Z MLEKIEM.

I żwawe stawiając kroki
Liczy zawczasu złotówki i grosze,
Dwie kopy jaj kupuje, nasadza trzy kwoki,
Widzi już z jaj kurczęta, a z kurcząt kokosze.
W marzeniu wszystko zawsze wije się jak z płatka.
Więc marzy: «Lis się wkradnie... ba! to go przepłoszę;
A zresztą... co tam! choć porwie kurczaka,
Zawszeć mi spora zostanie gromadka:
Sprzedam — i kupię prosiaka!
Kupiłam; sadzam w karmnik i tuczę potrochu:
Kilka ziemniaków, garstka otrąb, grochu,
Jest wieprz!... a jużci tymczasem
Wielkanoc będzie za pasem;
Sprzedam na szynki, i w czasu niewiele,
Kiedy nadejdzie przednówek,
Za marny pieniądz kupię na przychówek
Dojną króweczkę i cielę!
Dopieroż radość będzie, gdy zobaczę,
Jak mój ciołaczek na pastwisku skacze!»
To mówiąc, podskakuje, radością przejęta:
Brzdęk!... dzban prysnął o ziemię. Krowa, wieprz, kurczęta
Razem z mlekiem przepadły; a Piotrowa, w trwodze,
Zebrawszy swoich marzeń zgruchotane szczątki,
Wraca przepraszać męża; bowiem Piotr, niebodze
Za szkodę nieraz daje dobitne pamiątki.

Któż z nas nie marzy na jawie?
Nie stawia zamków na lodzie?

Kiedy na skrzydłach rojeń, duch w swobodzie
Do niebios wzbija się prawie,
Wtedy, zarówno mędrzec czy szalony,
Podbija światy i obala trony.
I ja, gdy lotnej myśli puszczę wodze,
Mniemam się bohaterem; poddanych miliony
Sypią złoto i róże na zwycięzcy drodze:
Jestem królem, największym potentatem w świecie...
Potem — budzę się nagle, i znowu znachodzę
Pióro w dłoni miast berła — i pustki w kalecie.






BAJKA  XI.
PLEBAN I NIEBOSZCZYK.

Nieboszczyk, ziemskie rzuciwszy mozoły,
Dostatki, wsie i pałace,
Jechał na cmentarz; a Pleban, wesoły,
Śpiewał: requiescat in pace.
Że się nie smucił, to rzecz oczywista:
Nieboszczyk pewnie już cieszył się w niebie;
Więc i Pleban się cieszył, myśląc, co skorzysta
Na tak wspaniałym pogrzebie.

Szedł obok trumny, głosu nie żałował,
Śpiewając hymny, psalmy, antyfony;
A w myśli skrzętnie rachował,
Ile miedziaków wpadło do skarbony,
Ile dukatów za światło dostanie,
Ile za mszę, za kazanie,
A licząc różne dodatki,
Rejestrzyk był wcale gładki.
Cóż teraz począć z tym zyskiem?
Najprzód, dla siebie, w miasteczku poblizkiem
Zakupić węgrzyna beczkę;
Potem, dla siostrzenicy, jedwabną chusteczkę;
Potem, dla siebie, bryczkę i konika;
Potem, dla siebie, baryłeczkę starki;
Potem, suknię dla kucharki;
Potem... aż tu wóz w drodze o kamień potyka,
Chyli się... pada z trzaskiem trumna ołowiana:
Gwałtu!... Nieboszczyk zabił swojego Plebana!
I zyski i rachuby na tem się skończyły:
Pleban wraz z Nieboszczykiem poszedł do mogiły.

Często los szydzi z zamiarów człowieka:
Dowodem Pleban i ów dzbanek mleka.






BAJKA  XII.
CZŁOWIEK GONIĄCY ZA FORTUNĄ.

Żal mi, gdy patrzę na szaleńców zgraję,
Co za Fortuną w pogoni
Wszerz i wzdłuż obce przebiegając kraje,
Czas, siły i życie trwoni.
Kędyż ich nie ma na świata przestrzeni?
Roją się wszędzie: od morza do morza
Pędzą, gorączką zdobyczy trawieni,
Przez góry, rzeki, ścieżki i bezdroża,

Lasów głębiny i stepów obszary,
Wierni dworacy niedościgłej mary.
Nie gońcie, radzę; próżny trud, niestety!
Raczej się w płochym wstrzymajcie zapędzie:
Wtedy Fortuna (jak zwykle kobiety)
Na wasz próg sama przybędzie.

W odludnym świata zakątku
Mieszkali dwaj przyjaciele:
Jeden szczęśliwy, chociaż nie miał wiele;
Drugi, choć zasobniejszy, pożądał majątku
I do Fortuny wzdychał dniem i nocą.
Raz tedy rzecze: «Powiedz, panie bracie,
Czy ci nie nudno żyć w tej ciasnej chacie,
Pracować w znoju, Bóg wie na co, po co?
Wiesz, że nikt nie jest mędrcem na swej niwie:
Chodź w świat, szukać lepszej doli.
— Szukaj, odparł przyjaciel; jam przyrosł do roli,
Żyję wesoło, szczęśliwie,
I nie pożądam zamiany;
Idź, kiedy wola; przeczuwam, niestety,
Że, zanim dojdziesz do mety,
Wrócisz biedniejszy, smutny i sterany,
Bo nikt nie utył na wędrownym chlebie.
Ja zaś, chcąc skrócić rozstania godziny,
Przyrzekam uroczyście, druhu mój jedyny,
Spać ile mogę, czekając na ciebie.»
Poszedł wędrownik. Popłynął za morze

I przybył tam, gdzie zwykle, kapryśna Bogini
W zamian za hołdy, wiele cudów czyni:
Poprostu mówiąc, stanął na królewskim dworze.
Tam, śledząc, czy Fortuna gdzie się nie nawinie,
Bywał przy wstaniu, spaniu i śniadaniu,
Przy wieczerzy i obiedzie,
I o wszelakiej godzinie
Wśród dworzan stojąc na przedzie
Czekał uśmiechu, spojrzenia,
Lub łaskawego skinienia.
Ale z pańskiej łaski stołu,
Pomimo trudu, mozołu,
Nie zdobył ni okruszyny.
«Co to jest, rzecze, czy mnie sen nie zwodzi?
Wszakże widzę Fortunę, jak każdej godziny
Do tego, do owego, do tamtego wchodzi;
Dla czegoż mnie omija? Kto chce, tutaj łowi
Zaszczyty i dostatki; ja tylko, w tem gronie,
Zwodniczą goniąc marę, napróżno czas trwonię.
Bądźcie zdrowi, dworacy; żegnam, bądźcie zdrowi.
Wszak Fortunie w Suracie wzniesiono świątynię:
Tam znajdę moją Boginię.»
Wsiadł na okręt, popłynął. A podczas podróży,
To ścigany przez korsarzy,
To wpośród wichrów i burzy,
Nieraz biedak gorzko marzy
O swojej chatce i o przyjacielu;
Nieraz widział śmierć zblizka; ale na nią przecie

Lepiej w domu zaczekać, niż gonić po świecie.
Nakoniec stanął u celu.
Nowy cios: w opuszczoną gdy zaszedł świątynię,
Dowiedział się, że w tej porze
Fortuna bawi w Pekinie.
Więc znów popłynął na morze,
Do Chin przybywa i słyszy zdumiony,
Że pożegnała oddawna te strony
I odleciała gdzieś za oceany.
Pogonił za nią, smutny i znękany.
Już nawet fale morskie dźwigać go nie chciały;
I tyle tylko zyskał na podróży całej,
Że mu w stepach Ameryki
Indyanin mądry, choć dziki,
Ratując życie, szepnął pokryjomu,
Że wszędzie dobrze, a najlepiej w domu.
Usłuchał rady: wraca do ojczystych progów,
I ujrzawszy zdaleka swą zagrodę cichą,
Rzecze, płacząc radośnie: «Ach! olśniony pychą
Na cóż chciałem po świecie szukać obcych Bogów!
Nie złudzisz mnie, Fortuno; klnę się na mą duszę,
Że odtąd jednym krokiem z domu się nie ruszę.»
Tak poprzysiągłszy, i pełen wesela
Spieszy do chaty. Wtem, wytęża oko,
Patrzy: Fortuna siedzi u drzwi przyjaciela,
A przyjaciel... śpi głęboko.






BAJKA  XIII.
DWA KOGUTY.

W przyjaźni żyły dwa Koguty młode:
Zjawia się Kwoczka i przerywa zgodę.
Idą rywale na śmiertelne boje:
Miłości! zgubiłaś Troję.
Walczą Koguty dziobem, ostrogami bodą,
Płynie krew, pierze chmurą z wiatrami ulata;
Wreszcie walka ucichła, i Kurka czubata
Była zwycięzcy nagrodą.
Zwalczony współzawodnik zemknął do kurnika:

Tam płakał nad swą hańbą, nad straconą sławą,
Z zawiścią na szczęsnego patrząc przeciwnika,
Co wśród kur po dziedzińcu uwijał się żwawo,
Dumny tryumfem, nos w górę zadzierał
I zewsząd hołdy odbierał.
Ten widok dręczył słabszego rycerza:
Ostrzy dziób, pióra najeża,
I postać biorąc marsową
Chce walkę podjąć na nowo.
Obyło się bez bitwy; pychą uniesiony
Kogut zwycięzca, w zapale
Na dach wyskoczył, trąbiąc na wsze strony
O swojej chwale.
Głos jego zwabia Jastrzębia:
Żegnaj, miłości i sławo!
Już zbójca szpony zagłębia,
Już toczy posokę krwawą;
Padł Kogut, zwycięztwem butny.
A w chwilę potem (o losie okrutny!)
Widząc, że gorzko płacze nad małżonka stratą,
Jego rywal pocieszył Kureczkę czubatą.

Kto swojem szczęściem zanadto się chlubi,
Tego nakoniec pycha często gubi.
Mądry wódz, zawsze po bitwie wygranej
Lęka się losu odmiany.






DWA KOGUTY


BAJKA  XIV.
FORTUNA WINOWAJCZYNIĄ.

Prawdziwe dziecię szczęścia, kochanek Fortuny,
Kupiec na morskim handlu potroił swe mienie.
Zdawało się że wichry, burze i pioruny
Milkną na jego skinienie;
Nie znał rozbicia ni zdradliwej ciszy,
Podczas, gdy morskie głębiny
Nieraz od wszystkich jego towarzyszy
Sowite brały daniny.

Miał życzliwych wspólników, miał i wierne sługi:
Sprzedawał z zyskiem cukry, pieprze, cynamony;
Złoto rzeką płynęło, tak, że w czas niedługi,
Nadęty bogactwami, szczęściem napuszony,
Zaczął żyć i używać. Miał konie, karoce:
Dnie na biesiadach, przy grze spędzał noce.
Raz, inny kupiec, w handlu mniej szczęśliwy,
Zbytek ten widząc, rzekł: «Powiedz, kolego,
Zkąd tak szybkie bogactwo? Toż to cud prawdziwy!
— Zkąd? śmieszne zapytanie; a rozum od czego?
Mądrze zawsze mieściłem swoje kapitały,
Wiedziałem, na czem stracę a na czem zarobię:
W tem sztuka!... i dla tego, majątek mój cały
Zawdzięczam jedynie sobie.»
Chciwość, to zwykle groszorobów godło.
Więc, w żądzy zysków, Kramarz spanoszony,
Znowu za morze wysłał swe miliony,
Lecz mu tą razą wcale się nie wiodło.
Słudzy, źle strzeżeni, kradli;
Okręt, nieuzbrojony, korsarze napadli;
Drugi, stary i wątły, w pierwszej burzy zginął;
Trzeci do portu zawinął,
Ale zapóźno; ztąd straty.
Czemuż to wszystko? bo Kupiec bogaty
Grał, jadł, pił, wydawał bale
I w handel nie wglądał wcale;
Zawierzał drugim: więc też z własnej winy
Postradał wszystko, aż do odrobiny.

Prędko zbogacił się, lecz jeszcze prędzej
Doszedł do nędzy.
Ów drugi, widząc go w biedzie:
«Zkądże to, rzecze, tak źle ci się wiedzie?
— Zkąd? odparł tamten, jeśli wiem, niech zginę;
Fortuna mnie zdradziła, ot, i masz przyczynę.

Jest zysk? to dowód rozumu człowieka.
Strata? wnet każdy na losy narzeka.
Myśmy zawsze niewinni, a Fortuna w błędzie:
Tak w świecie z dawien dawna było, jest i będzie.






BAJKA  XV.
WRÓŻKI.

Rozgłos często się rodzi przez ślepy przypadek,
A powodzenie zawsze jest dziełem rozgłosu.
Ta niesprawiedliwość losu
Zostanie w rzędzie zagadek
Pewnie aż do końca świata;
Ale cóż począć? zwyczaj, przywidzenie,
W większej nad rozum nieraz bywa cenie;
A wtedy los figle płata


WRÓŻKI.

I ludzie, którzy mędrcami się mienią,
Wielbiąc, jako płoche dzieci,
Blichtr, co złudnym blaskiem świeci,
Za brak rozsądku przypłacą — kieszenią.

Żyła kiedyś Guślarka w pewnem wielkiem mieście:
A żyła... mam powiedzieć? ot, z ludzkiej głupoty.
Kto miał grosz, spieszył do niej i chytrej niewieście
Zwierzał swe tajemnice, troski i kłopoty.
Zkąd wziętość? Wróżka miała ze trzy ćwieki w głowie,
Prawiła dziwy i brednie;
A przecież, w nocy i we dnie
Lud prosty, wielcy panowie,
Dziewczęta i wielkie panie,
Tamci jawnie, te pocichu,
Pukali do drzwi na strychu,
Gdzie było Wróżki mieszkanie,
I pocieszeni wróżbą lub kabałą
Kładli, nie skąpiąc zapłaty,
Co kto mógł: szeląg, tynfa lub sakiewkę całą.
Zebrawszy tedy złota wór pękaty,
Jejmość Wróżka w dumę wzrosła
I dom nabywszy, do własnego domu
Z nędznej pod dachem izby się wyniosła.
Strych po niej inna zajęła niewiasta.
I znowu, z całego miasta,
To jawnie, to pokryjomu
Łatwowiernych mnoga rzesza

Na strych pospiesza,
Bo strych już zyskał sławę ustaloną.
Napróżno biedna staruszka
Mówiła: «Jaśnie państwo! jam nie żadna Wróżka!
Mnie nawet nigdy czytać nie uczono!...
Na gusłach się nie rozumiem:
Ledwie przeżegnać się umiem!»
Nikt jej nie wierzył; i pomimo woli
Zmuszona jąć się czarnoksięzkiej roli,
Zaczęła badać, wróżyć, przepowiadać,
I złoto do worka składać.

Nie zmądrzał dotąd jeszcze nasz świat, chociaż stary:
Byleby szyld był w modzie, mniejsza o towary.






BAJKA  XVI.
KOT, KRÓLIK I ŁASICA.

Raz, Królik żwawy i młody,
Pobiegł w warzywne ogrody
Skubać kapustę i bujać po rosie;
A tymczasem, Łasica o śpiczastym nosie
Przeniosła do jego chaty
Swoje lary i penaty,
I stu króliczych pokoleń mieszkanie
Prawem kaduka wzięła w posiadanie.

Królik powraca z przechadzki,
Zastaje dom zajęty. «Co to jest? powiada,
Gwałt publiczny, rozbój, zdrada!
Za ten najazd świętokradzki
Warto, oj, warto jejmości
Połamać kości!
Jak śmiesz, wbrew mocy traktatów,
Wdzierać się w progi moich antentatów?
Precz ztąd! wracaj do swej dziury,
Bo jak w pomoc przyzwę szczury,
Zobaczysz, że będzie krucho!
— Na co nam wojny? ja przekładam zgodę,
Rzecze Łasica; nakłoń baczne ucho,
A wnet praw moich dowiodę.
Wiedz, że przed laty dawnemi
Mój pra-pra-pradziad chciał tu, na tej ziemi
Wygrzebać nory dla swego plemienia;
Zamiar skończył się na chęci,
Lecz następne pokolenia
Przechowały go w pamięci;
I choć kiedyś Króliki wspomogły Łasice,
Gdy szczury naszą obległy stolicę,
Nic to nie znaczy; wola przodków święta,
Stwierdzona przez testamenta,
Kazała nam stosownej upatrywać pory
I zagarnąć wasze nory.
Twe włości są poprostu rewindykowane;
Dałeś je sobie zabrać, wzięłam i zostanę.

— Ot, pleciesz! odparł Królik, przecież w tej dolinie
Z początku były tylko bagna i pustynie;
Króliki tu osiadły bez walk i potyczek;
Od niepamiętnych czasów każdy z nas posiada
Norę dziedziczną z ojca, dziada i pradziada:
Moją dzierżył Król, Królik, wreszcie ja, Króliczek.
Kto pierwszy ziemię posiadł, do tego należy;
A o rabusiach stoi w kryminalnem prawie...
— Waszmość chce adwokatów? waszmość mi nie wierzy?
Przerwie Łaska, i owszem, niech w tak ważnej sprawie
Rozstrzyga światły sąd Pazurowicza.»
Był to Kot stary, potulny z oblicza,
Układny w mowie, w postępkach ostrożny,
Opasły, cichy, nabożny,
A jurysta, jakich mało.
Królik z Łasicą wyruszają zatem
I przed sędziego stają majestatem.
«Przystąpcie, dziatki, bliżej, mówcie śmiało
(Rzekł Pazurowicz dobrodziej
I oczęta zmrużył skromnie),
Słucham: o cóż to wam chodzi?
Lecz widzicie, jam stary, mam słuch przytępiony:
Więc proszę bliżej, tu, do mnie.»
Na wezwanie tak łaskawe
Podchodzą zwaśnione strony
I zaczynają rozprawę.
Tego Kot czekał. Chytrze mrugnął okiem
I nagle, jednym podskokiem,

Capnął obu pieniaczy i mrucząc pacierze,
Dla świętej zgody zjadł ich na wieczerzę.

Łatwo pozna, kto treści w tej bajeczce szuka,
Że pierwszem prawem świata jest prawo kaduka:
Kto mocniejszy, ten lepszy. Gdy z sąsiadem w sporze
Silniejszego od siebie chcesz wziąść pośrednika,
Pomnij, że łatwo dosięgnąć was może
Los Łasicy i Królika.






BAJKA  XVII.
OGON I GŁOWA WĘŻA.

Raz, Ogon węża, przed Jowisza tronem
Jął się skarżyć temi słowy:
«Z jakiejże racyi ja mam słuchać Głowy
I zawsze być jej Ogonem?
Wszak moja siła ją wiedzie:
Kroku nie zrobi bezemnie;
Tymczasem, ona zawsze jest na przedzie,
Ja z tyłu pełzam nikczemnie.

Czy Głowa chwyci zdobycz, gdy ja się nie ruszę?
Czy przed pogonią uciecze?
Ja więc przodem dążyć muszę,
Ona niech za mną się wlecze.
Odtąd, Głowa Ogonem, Ogon ma być Głową:
To moje ostatnie słowo.»
Zgodził się Jowisz, i przewodnik ślepy,
Ciągnąc Głowę za sobą, żwawo przodem bieży,
To o drzewo potrąci, o kamień uderzy,
Aż się wczołgał na wertepy,
Nad brzeg przepaści.
«Oto mi przewodnik z waści,
Woła Głowa, stój, szalony!
— Nie stanę,» odparł Ogon. A wtem się osunął
I wraz z Głową w przepaść runął.

Tak zawsze bywa, gdzie rządzą Ogony.






BAJKA  XVIII.
ZWIERZĘ NA KSIĘŻYCU.

Nieuctwo rodzi przesąd w pustej głowie;
Przesąd ze strachem zawsze się jednoczy,
A strach, jak mówi przysłowie,
Wielkie ma oczy.

W wieczór pogodny, dworzan płoche grono
Z nudów zabawkę wymyśliło nową:

Teleskop im przyniesiono
I ustawiono
Wprost na tarczę księżycową.
Patrzy jeden, drugi, trzeci:
Co to jest? księżyc nie świeci!
Widać tylko z tarczy całej
Rąbek mały.
Czyżby jakim przypadkiem, panowie gwiazdarze
Zapomnieli zaćmienia wpisać w kalendarze?
Dopieroż byłoby śmiechu
Z majstrów książkowego cechu!
Znowu patrzą: cuda! dziwy!
Co to znaczy? w górnej sferze
Jakieś zwierzę!... przez Bóg żywy,
Na księżycu widać zwierzę!
Patrzą znowu: czy to Szatan?
Słoń, Krokodyl lub Lewiatan?
Nie... to postać jakaś nowa:
Gruby kark, olbrzymia głowa,
Przy paszczy sterczą wąsiska,
Ogon pół księżyca kryje...
Strach!... takiego dziwowiska
Nikt nie oglądał, jak żyje.
Więc zimne trzęsą ich dreszcze
I śmiertelna dręczy trwoga:
Co to będzie: głód? pożoga?
Może co gorszego jeszcze!
Może z wojną, na te niwy


ZWIERZĘ NA KSIĘŻYCU.

Zstąpi dżumy mara blada?
Może potwór ten straszliwy
Koniec świata zapowiada?
Wtem nadszedł mędrzec; spojrzał, wyjął szkła z lunety
I nagle, przed oczami wylękłego ludu
Mysz wypadła na ziemię: źródło trwogi, cudu,
I dowód głupstwa — niestety!



KONIEC KSIĘGI SIÓDMEJ.
KSIĘGA ÓSMA.


BAJKA  I.
ŚMIERĆ I STARZEC.

Zgon nigdy mędrca znagła nie zaskoczy:
Zawsze on gotów do ostatniej drogi,
I umie patrzeć bez trwogi
Na Śmierć, co zimną dłonią zawiera mu oczy.
Lecz takich mędrców niewielu na świecie:
Starzec, mąż, młodzian, czy dziecię,
Każdy jednaką łudzi się nadzieją,
Że, choć Śmierć wszystkich zabiera koleją,

Jednak, w ostatniej godzinie,
Jego ominie.

Starzec stuletni, widząc że Śmierć wchodzi
Do jego progów, jął gorzko narzekać:
«Cóż tak pilnego? wszak możesz zaczekać!
Rozważ, czyliż to się godzi
Ni ztąd ni zowąd, nagle, niespodzianie
Kogoś nachodzić? Mam spory majątek,
A może z moich wnuczątek
Żadne grosza nie dostanie,
Bo wśród kłopotów, zamętu,
Nie miałem czasu spisać testamentu.
Patrz: żona moja złożona chorobą,
Chce, bym zaczekał i zabrał ją z sobą;
Kupiłem wioskę, stawiam pałac nowy:
Niechże, nim umrę, dokończę budowy.
Trzebaż choć było ostrzedz mię, do biesa!
Że dziś w wieczności muszę iść krainę;
Byłbym się przygotował, skończył interesa...
Zostaw mi choć rok jeszcze, miesiąc, dzień, godzinę!...
— Chciałbyś, widzę, Śmierć rzecze, żyć przez wieczność całą;
Sto lat jesteś człowiekiem i jeszcze ci mało?
Wszakże Czas cię ostrzegał: postradałeś siły,
Lata śniegiem starości włos twój ubieliły,
Wszyscy twoi rówieśni już dawno w mogile;
Czyż to nie były wskazówki
Że i dla ciebie nadejdzie za chwilę

Pora ostatniej wędrówki?
Dalej, Starcze! bez wykrętu:
Musisz iść za mną, i kwita!
Bądź pewien, że w mem państwie nikt cię nie zapyta,
Czyś umarł bez testamentu.»

Nieraz dumam, zdziwiony mnogiemi przykłady:
Gdy Śmierć wiedzie do życia, czemuż tak zatrważa?
Gość powinien wesoło powstać od biesiady
I odejść, wysławiając imię gospodarza.






BAJKA  II.
SZEWC I KAPITALISTA.

Poczciwy Szewc, kum Michał, pracując wytrwale,
Od rana do wieczora śpiewał przy robocie.
Tuż obok mieszkał Bankier: ten posiadał krocie,
Lecz nie śpiewał, a nawet i nie sypiał wcale.
Jeśli przypadkiem zdrzemnął się o świcie,
Szewc go natychmiast budził swoim śpiewem;
I Bogacz rozmyślał z gniewem,
Na co mu to nędzne życie,