Ostatnia brygada/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Ostatnia brygada
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „RÓJ”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „FENIKS“
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
 
Logo wydawnictwa „Rój”.
 
TADEUSZ DOŁĘGA⸗MOSTOWICZ
OSTATNIA
BRYGADA
WYD. IV
WYDAWCA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RȮJ“ sp. z o. o.

WARSZAWA, KREDYTOWA 1
Copyright by Towarzystwo Wydawnicze „Rój“, sp. z o. o.
Warsaw 1939
Printed in Poland
ZAKŁADY GRAFICZNE „FENIKS“, WARSZAWA




CZĘŚĆ PIERWSZA
I.

Ostatnie łomoty kół na zwrotnicach, ostatnie światełka sygnałowe granicznej stacji i ekspress zanurzył się w czarnej wilgotnej nocy.
W miękkich bombonierkach przedziałów wysiłek jego pędu łagodniał do stłumionego pogwaru kół, niezmordowanie powtarzających swoje hasło:
— Paryż — Warszawa, Paryż — Warszawa..
Pani Lena oderwała wzrok od czarnej tafli szyby, przecinanej smugami iskier i spojrzała na zegarek.
— Dwadzieścia minut. — Szepnęła. — Czas.
Odrzuciła pled, szybkim ruchem nałożyła pantofelki i po chwili stała półpochylona nad neseserem.
Książka, ilustracje, przybory toaletowe i… oto są! Małe paczki w białych kopertach. Na każdej kilka liter i kilka cyfr.
Przeliczyła. Jedenaście. Teraz wyjęła z torebki mały karnecik i na każdej kopercie dopisała jeszcze po jednej liczbie. Zamknęła neseser, paczki wsunęła pod kołdrę i stanęła przed lustrem.
Z pod burzy czarnych włosów i rozpiętych łuków brwi patrzyły wielkie, nieco skośne, zielone oczy. Małe, kształtne, może zbyt wąskie usta rozchyliły się teraz w uśmiechu dla — inspekcji dwuch szeregów małych, ostrych zębów.
Gdy tak stała wyprężona, w pyjamie, uwydatniającej sprężystość jej smukłych kształtów i starannie nakładała tłusty karmin na wargi, pociąg zaczął zwalniać biegu.
— Tak. To tu. Zaraz będzie most.
Hamulce jęczały. Uderzenia o spoidła szyn były coraz rzadsze. Później głuchy odgłos żelaznego rusztowania mostu, przeciągły gwizd i tempo znów wzrasta, czarną taflę szyby znowu przecinają ogniste struny iskier.
Usiadła w kącie i czekała.
Chwila, druga… I oto zwolna rozsuwają się drzwi.
Wysoki, barczysty mężczyzna. Badawczy wzrok z za czarnych rogowych okularów i przyciszony baryton:
— Przepraszam, omyliłem się. Pani daruje?
— Nie daruję, conajmniej przez tydzień.
Uśmiechnął się i szybko wsunął się do przedziału, zamykając drzwi na zatrzask i łańcuch.
Usiadł obok niej i wziął jej rękę.
— Nie wiedziałem, że Prol, aż tak piękne hoduje kwiaty.
Wybuchnęła cichym śmiechem:
— Jakto? Nie widział pan nigdy moich fotografji w pismach?
— Może, ale nie zwracałem na nie uwagi. Nie wiedziałem przecie, że pani jest nasza.
— A zna pan moje nazwisko?
— Nie tylko rysopis i numer.
— Na imię mi Lena, a panu Władysław?
— Tak. Więc pani wie?…
— Trochę…
Skinął głową i spojrzał na zegarek.
— Ale śpieszmy, za pięć minut stacja.
Uchyliła kołdrę i wskazała na paczki:
— Bierz pan.
Koperty szybko znikały w kieszeniach. Pociąg zaczął zwalniać.
Ucałował jej rękę i otworzył drzwi. Zatrzymał się na chwilę:
— A… my?… Nie zobaczymy się już więcej?…
— Za tydzień wezwą pana do Warszawy.
Pokazał mocne żółte zęby w uśmiechu i raptownie się odwrócił. Korytarzem przechodził jakiś mężczyzna. Lena nie zdążyła nawet przyjrzeć się mu, gdy Władysław drzwi zatrzasnął.
Doleciał ją jeszcze szmer zamykanych drzwi sąsiedniego przedziału i w oknie zalśniły latarnie stacji.
Pani Lena spała świetnie. Poraz pierwszy bodaj od wyjazdu z Monte. Tydzień paryski z dniami rozbieganemi po tysiącu sklepów i z nocami spienionemi w szampanie zmęczył ją i nawet, o dziwo, z sympatją myślała teraz o Warszawie, o mężu, o znajomych. Świeża wypoczęta poszła na śniadanie.
W wagonie restauracyjnym przy jej stoliku siedział już ten pan, którego zauważyła na dworcu Północnym w Paryżu. Wyglądałby na Hiszpana, czy Włocha, gdyby nie gładkie blond włosy, zaczesane do góry. Cerę miał spaloną na bronz.
Pomyślała, że jest przystojny i że takie usta świadczą nieomylnie o zmysłowości. Ubrany wzorowo, je przyzwoicie.
— Pewno jakiś hiszpański dyplomata. — zakończyła swe obserwacje konkluzją. — Napewno w Warszawie go poznam.
Los jednak zrządził inaczej.
Sięgając po masło, przewróciła dzbanek z mlekiem.
— Oh, pardon, monsieur! — zawołała, z współczuciem, patrząc jak jej sąsiad ratuje się przed białą powodzią improwizowaną tamą z serwetki.
On jednak rzekł z uśmiechem:
— O, taki drobiazg, proszę pani.
— Pan jest Polakiem? — zapytała. I z tak szczerem zdumieniem spojrzała mu w oczy, że wybuchnął śmiechem.
— Panią wprowadził w błąd kolor mojej skóry. Wzięła mnie pani za Araba?
— Nie. Za Hiszpana lub Włocha. Ale tem nie mniej bardzo pana przepraszam za moją niezręczność.
— Ach, drobiazg…
— Zniszczyłam panu ubranie.
— Głupstwo — jeden rękaw.
— Pan musi być zły. Takie ładne ubranie — ale pan jest gentlemanem dlatego…
— Proszę panią. Anglicy twierdzą, że prawdziwy gentleman zaczyna się od mężczyzny, który gdy mu kobieta parasolem wykole oko, uspakaja ją, mówiąc:
— Nic nie szkodzi, madame, mam jeszcze drugie.
— Wie pan!
— Ja, niestety, mogę tu jedynie powiedzieć, że przecież mam drugi rękaw.
Zaśmiała się:
— Będzie pan jednak musiał zmienić ubranie.
— Nie będę mógł tego zrobić, gdyż przy rewizji celnej tak mi wygnieciono wszystkie rzeczy, że niepodobna ich włożyć. Pewno i pani wspomina granicę niezbyt mile?
— Na szczęście nie. Ja, widzi pan, jeżdżę bardzo często i za paszportem dyplomatycznym. Pozatem mój mąż zajmuje bardzo wybitne stanowisko… rozumie pan.
— Ach tak? Więc to uwalnia od rewizji celnej?
— No nie, ale im jakoś nie wypada rewidować naprzykład żonę ministra.
— Aa… więc pani małżonek jest ministrem?
— Nie. Mój mąż jest prezesem Banku Głównego.
— Wobec tego, że teraz znam pani nazwisko, pani pozwoli, że się przedstawię. Dowmunt, Andrzej Dowmunt.
Podała mu rękę.
— A dlaczego pan do mnie odezwał się popolsku? Przecie chyba nie mam słowiańskiego typu?
— Istotnie, pani ma urodę wschodnią, ale wczoraj wieczorem, przechodząc obok pani przedziału, słyszałem jak pani popolsku żegnała się z jakimś panem, obiecując mu, że będzie za tydzień wezwany do Warszawy. Stąd moja domyślność.
Lena zmieszała się nieco i wyjaśniła, że był to pewien przemysłowiec śląski, który zabiega o pożyczkę w Banku Głównym. Popsuło jej to jednak humor i już chciała wstać, gdy Dowmunt żartobliwie dorzucił, że jest bardzo dyskretny w sprawach handlowych. Na tem ostatnim słowie położył szczególny nacisk, co natychmiast zorjentowało Lenę, że podejrzenia jej towarzysza idą w zupełnie niegroźnym kierunku.
Zapytała więc z dawną swobodą:
— Na miły Bóg, gdzie się pan tak piekielnie opalił? Na jakiej plaży słońce jest tak nielitościwe?
— Na najmodniejszej plaży Atlantydy.
— Nie rozumiem.
— Według najnowszych plotek, w czasach bardzo dawnych, za króla Ćwieczka, a może jeszcze wcześniej, istniał kontynent zwany Atlantydą…
— Wiem, wiem! Był nawet taki film, w którym królowa Atlantydy miała coś w rodzaju męskiego haremu.
— Tak? Możliwe. Otóż według tychże badań najmilszem miejscem wypoczynku Atlantydy była dzisiejsza Sahara.
— Sahara? A cóż pan tam robił?
— Niestety nie byłem w męskim haremie królowej. Handlowałem, plantowałem, fabrykowałem.
— Więc pan mieszka w Afryce?
Zaczął opowiadać. Służba już dawno sprzątnęła nakrycia, pociąg wciąż mijał nowe stacje. Lena z wielkiem zaciekawieniem słuchała jego opowieści. Jej zielone oczy utkwione w wargi Andrzeja, połyskiwały płomykami.
Dowmunt mieszkał w Afryce, ale już nie mieszka. Był tam okrągłe lat dziesięć… O, Polskę zna dobrze, chociaż urodził się na dalekich jej kresach, które dziś są w ręku Rosji. Ba, sam walczył o nie. Był ułanem, lecz na wiele się nie przydał, gdyż już w miesiąc po wyruszeniu na front został ranny i kontuzjowany.
Lekarze niemal sparaliżowanego wysłali na Południe. Jak najdalej na Południe. Kair, Algier, Biskra, Tunis, Chartum, Kongo…
Najpierw kuracja, nasycanie ciała płynnym ultrafioletem słońca, później rekonwalescencja, wreszcie szara płachta „Tempsa“ z szczegółami Traktatu Ryskiego… Granice odcięły jego majątek. Jeszcze przez parę miesięcy nadchodziły z Warszawy pieniądze (coraz mniej) wkońcu przyszła depesza… To była ostatnia depesza.
Andrzej przygryzł wargi i wpatrzył się w okno. Lena milczała. Za szerokiemi taflami szyb przesuwała się namiękła wiosną ziemia. Tłuste połcie odwalonych skib pęczniały w ciepłej, wilgotnej mgle, na zrudziałych łąkach chlupotała woda. Ziemia przygotowywała się do porodu.
— I nie chciał pan wrócić do kraju? — przerwała ciszę Lena.
— Nie mogłem. Pierwej nie mogłem, a później… Później dowiedziałem się, że tam bezrobocie, że ciężko o kawałek chleba, że napróżno rząd zabiega o pożyczki. Zresztą od owej depeszy — nie miałem w kraju nikogo. A przywieźć do Polski jeszcze jedną pustą kieszeń?…
A w Afryce szczęście mu sprzyjało. Szperając w starych ruinach rzymskich i fenickich znalazł jakąś wazę i jakiegoś nieboszczyka z przed dwóch tysięcy lat i to z całem „umeblowaniem“. Stąd drobny kapitalik.
Następnie małe tranzakcje: daktyle, kawa, mąka. Powstanie Riffenów i dostawy dla armji hiszpańskiej. Słowem szło.
Podróże, umowy, filje… Bóg jeden wie ile kropel potu wsiąkło w piasek pustyni, ile razy — niewdzięczny — klął spieczonym językiem słońce i samum i febrę rozprażonej dżungli, i obłe grzbiety wielbłądzie i kolorowych dzikusów i cały Czarny Ląd, który go tak hojnie darzył.
— A teraz?
— Zmogła mnie nostalgja. No i teraz nie wracam z pustą kieszenią. Większość interesów zlikwidowałem. Teraz osiądę w kraju i rozejrzę się.
— Zapewne za towarzyszką życia?
— Może. Lecz przedewszystkiem praca. Dużo pracy. Robić, tworzyć, harować, organizować, fabrykować, handlować!
— Człowieku! Wygląda pan na lat trzydzieści pięć, a nie wspomniał pan wcale o zamiarach poszukiwania rozrywek w przerwach między jednym interesem a drugim.
Żywo zaprzeczył. Przecie nie jest trapistą, ale nawet nie będzie miał z kim. Wszak dziesięć lat nie był w kraju i nie miał z nim żadnego kontaktu.
Rozmowa przeszła na życie towarzyskie Warszawy. Pani Lena opowiadała dużo drobiazgów i szczególików, które dla Andrzeja stanowiły prawdziwą egzotykę.
Wracając do swego przedziału była już zdecydowana na zawarcie bliższej znajomości. Podobał się jej nietylko swą śmiałą urodą, nietylko urokiem egzotycznej karjery i oryginalnym a ujmującym sposobem bycia. Instynktownie czuła do niego pociąg, znajdowała specyficzną, trudną do określenia przyjemność w odczuwaniu emanacji jego siły.
To też pożegnała go wyrażeniem nadziei, że ją odwiedzi, a gdy ekspress, sapiąc, wparł się w stłoczoną na warszawskim peronie ciżbę, powtórzyła zaproszenie, dodając, że przyjmuje w piątki.
Andrzej, jadąc do hotelu, myślał o nowym etapie życia, o wielkomiejskim rozwoju Warszawy i o skośnych zielonych oczach.



II.

Wyspany i świeży wyszedł już o dziesiątej rano. Pragnął nałykać się miasta, Polski, swojskości. Słońce złociło wilgotne dachy kamienic, pobłyskiwało w szybach rozpędzonych aut, migotało w bryzgach wody wyciskanej z asfaltu przelotnym naciskiem pneumatyków.
U zbiegu ulic, witając się przejmującym śpiewem szyn, wymijały się czerwone tramwaje. I w tupocie nóg przechodniów, i w klaskaniu kopyt na jezdni, i w urwanych na samogłosce okrzykach chłopców sprzedających dzienniki — słyszał, widział, czuł rozpierającą go radość powrotu.
Nie próbował nawet analizować gamy uczuć zlewających się w krzyk, co nie mogąc zerwać się z warg — zapalił się w źrenicach.
Krakowskie, Nowy Świat, Jerozolimskie, Marszałkowska i stary sękaty ogród Saski. Usiadł w słońcu na ławce i wyjął notatnik. Były tam adresy. Dawno zapomniane, nawpół zatarte.
Andrzej wiele sobie po tej chwili obiecywał. Może dlatego teraz, gdy nikłość tych adresów, przygnieciona kontrastem niedawnego wybuchu szczęścia, ukazała się w całej swej bezwartościowości, doznał tak ostrego zawodu.
Cóż go obchodzili dalecy krewni Truszkowscy, czy ciotka Strumiłłowa? A Bielawscy! Ohyda! Pozwolili jego matce dogorywać, bez grosza, w nędznym hoteliku…
Boże. Jakże mógł zapomnieć!
Zerwał się i biegł do najbliższego auta.
— Na Powązki!
W kancelarji cmentarnej długo wertowano spisy.
— Nie. Tutaj takiej nie pochowano.
— Niemożliwie. Pan źle sprawdzał. Marja Dowmuntowa… Przed dziesięciu laty…
Urzędnik poskrobał się w purchawkowaty nos i flegmatycznie oświadczył:
— Ja panu nie stworzę nieboszczyka, jak go niema. A może nie katoliczka była?
— Katoliczka.
— To może na Bródnie? Bo tu to tylko zamożniejsi.
Dowmunt pojechał na Pragę. Znowu kancelarja i flegmatyczny urzędnik. „Owszem. Jest pochowana. Kwartera taka a taka. Zresztą chłopiec zaprowadzi.“.
Mała, porosła darnią, zapuszczona mogiłka. Czarny krzyż z zardzewiałą blachą, na której kiedyś było napisane, że tu leży jego matka, jego najdroższa na ziemi istota… Mała, siwa staruszka o filigranowych dłoniach…
Andrzej wpił wzrok w zrudziałą darń, chciał w niej zobaczyć refleks, nie — zrozumienie tragedji jej odejścia.
Nie umiał.
Wówczas przestrzeń, a dziś czas złagodziły, zatarły, zmiękczyły cios, zdawałoby się najstraszniejszy.
Zdawał sobie z tego sprawę, lecz czuł do siebie żal i niechęć. Powracał zwolna z rosnącem uczuciem samotności. Skrupulatnie i rzeczowo wyjaśnił urzędnikowi, jak ma być urządzony grób, zamówił pomnik i zapłacił, choć cena wydała mu się wygórowana.
Ciotka Strumiłłowa mieszkała na Miodowej. Była to stara panna zakonserwowana w naftalinie i lewandzie, od których aż dusiło w przeładowanem meblami mieszkanku. Uchodziła za dewotkę, a jej gorliwość religijna znana była szeroko z tego, że spowiadała się jednego dnia u dwóch księży, wychodząc z założenia, że jeden może się mylić. Kompilując obie zadane pokuty, znajdowała ich średnią proporcjonalną i tę sumiennie wykonywała.
Filantropję uważała za grzech śmiertelny, za pomniejszanie liczby kandydatów do Królestwa Niebieskiego, to też starannie jej unikała, hojnie natomiast darząc potrzebujących bliźnich naukami moralnemi i szturchańcami jeżeli tamowali jej dostęp do ławki przy wielkim ołtarzu.
Poza temi objaśnieniami Dowmunt niczego więcej od ciotki Klotyldy nie dowiedział się.
Z początku nie poznała go i wzięła za sekwestratora z Kasy Chorych, zkolei przeraziła się, że Andrzej powrócił do kraju, „gdzie bez pracy niema kołaczy“, a ona, stara ciotka, sama nie ma z czego żyć, a jeszcze jej służąca dwa talerze i kryształowy lichtarz zbiła.
Uspokoiła się dopiero, gdy Andrzej zapewnił ją, że ma zamiar kupić majątek, założyć fabrykę, czy wogóle pomyśleć o ulokowaniu kilka miljonów złotych. Wówczas rozpogodziła się i podreptała po konfitury z róży. Zamiast konfitur przyniosła jednak listę składek na budowę ambony w którymś kościele. Andrzej wszakże odmówił, co wywołało dłuższą tyradę na temat rodu Dowmuntów, który niejeden kościół ufundował.
Andrzej miał już dość i naftaliny, i ciotki, i rodu Dowmuntów. Pożegnał się i poszedł na obiad. W restauracji poprawił mu się humor. Śledź, barszcz, gęś z jabłkami — jakie to dobre po francuskiej kuchni, do której przez lat dziesięć nie mógł nabrać przekonania.
Jednocześnie spostrzegł, że jego opalenizna robi furorę. Przyglądano mu się — zwłaszcza kobiety — zawzięcie i dość natarczywie.
Nie siedział długo, bo musiał przebrać się i pojechać do Truszkowskich.
Na Chmielnej dowiedział się od stróża, że nie ma poco iść na czwarte piętro, „bo takie mieszkali, ale już trzy czy cztery roki jak wyprowadzili się na Wolę“. Nawet miał zanotowany adres „bo to dla kumornika musioł wysukać“.
Młynarska, brudna czarna uliczka, odrapana kamienica, strome schodki w drewnianej parterowej oficynie. Wejście przez kuchnię.
Przyjęli go serdecznie.
Oboje naprzemian zasypywali go tysiącem pytań i podsuwali wszystkie krzesła. Odpowiadał z uśmiechem na co dziesiąte „czy kuzyn?“, „jak kuzyn?…” Później zaczęli mówić o sobie.
Ciężko, bardzo ciężko. Zpoczątku żyli resztkami, później dostał posadę w banku, ale bank zrobił plajtę. Zosia utrzymywała dom lekcjami angielskiego i francuskiego, ale rozchorowała się, biedactwo, i byliby chyba na żebry poszli, gdyby nie poczciwy Piotruś…
— Jaki Piotruś?
— A no, Bielawski. Dał mi posadę.
— W swojej fabryce?
— Eee, nie, Mówił, że mu nie wypada i że miejsca niema, ale dał mężowi posadę w Magistracie. Bądź co bądź 230 złotych miesięcznie.
Truszkowski zaśmiał się smutno:
— Dawniej za kolacyjkę tyle rubli się płaciło, a dziś co tu gadać, widzisz kuzyn? Nędza. Na jeden zbytek sobie pozwalam — to na ubranie. — Wstał i obrócił się na pięcie. — Co, dobrze leży?!… Bo, jak to mówią, jak cię widzą, tak cię piszą!
— Nic, kochanie — przerwała pani Truszkowska. — Już niedługo tej nędzy. Dziś w gazecie było, że na Ukrainie bunt. Tylko patrzeć, a przyjdzie kontrrewolucja i stary porządek.
Tu zaczęli wzajemnie przekonywać się i sypać argumentami. Sama komuna, gdyby mogła je usłyszeć i rozważyć — rozsypałaby się w proch.
Niestety słyszał je tylko Andrzej. Miał gorycz w ustach i niewiadomo dlaczego zawstydził się swego trzeźwego realizmu, wobec tych dwojga nędzarzy. Jął gwałtownie szukać w myśli możności przyjścia im z pomocą.
— Kuzynie, — zaczął — ja tu nietylko z wizytą, ale i w interesie. Przypomina kuzyn pewnie tę czwórkę kasztanów, które jeszcze matka moja od kuzyna kupiła?
— Co? Kasztany! Niczego były szkapiny. Już to truszkowskiej stadniny nie potrzebowałem się wstydzić.
— Otóż, — ciągnął Andrzej — wówczas matka nie zapłaciła.
— Eee? Czyżby? Mam wrażenie…
— Napewno nie zapłaciła. A należało się po tysiąc rubli. Cztery tysiące rubli to znaczy dwa tysiące dolarów.
— Ależ zapłaciła! Zresztą kasztany zginęły i ruble… O czem tu gadać, ot…
Andrzej przerwał:
— Zaraz, kuzynie. Ja z całą pewnością wiem, że nie zapłaciła, a na szczęście jestem dziś w możności dług zwrócić. Czekajcie!… Ja nie znoszę długów, a wam pieniądze przydadzą się.
Byli zalęknieni i zażenowani; protestowali coraz słabiej. Wreszcie Andrzej uściskał ich i wyszedł.
Na stole zostawił mały błękitny czek.
Truszkowski przyglądał mu się tępo.
Pani Zofja ucałowała go w czoło i powiedziała.
— Uspokój się, kochanie. Andrzej pewno lepiej pamięta.
— Może, może. Jest jeszcze młody… — wyszeptał i szloch targnął jego ramionami.
On przecie wiedział.
Pani Zofja stała nad nim nieruchoma, zaopatrzona w żółty płomień naftowej lampy. Lampa filowała i wylatywał z niej rój czarnych płatków, osiadając na brudnej serwecie, na siwych głowach, na dobrze skrojonem ubraniu i na niebieskim kwadraciku kłamstwa…



III.

Salon pani Leny Kulczowej był niewątpliwie pierwszym salonem stolicy.
Wysokie stanowisko jej męża, piastującego godność prezesa Banku Głównego, bogactwo, a nadewszystko zadziwiający talent towarzyski samej pani Leny i jej niezwykła uroda sprawiły to, że wyrosły przed kilku laty jak grzyb po deszczu, jej dom otwarty stał się centralnem boiskiem, naktórem przy dźwiękach muzyki i szeleście jedwabiu rozgrywały się mecze o sławę, wpływy i pieniądze.
Tu szczęśliwcy bili rekordy w wyścigu karjery, a pechowcy skręcali kark na przeszkodach. Tu częstokroć ważyły się losy traktatów, zawieranych przez państwo, przyszłość ministrów i dygnitarzy, tu kształtowały się kursy akcyj i obligacyj, ceny zboża i węgla i kompromisy międzypartyjne.
Przy zielonych stolikach bridge‘a, czy w takt blues‘a snuły się intrygi, zawiązywały porozumienia i kontrporozumienia.
Od godziny siódmej zapełniać się zaczynały salony.
Piątkowe „fixy“ pani Leny zgromadziły wszystko, co w Warszawie miało jakiekolwiek znaczenie.
Spotykało się tu dygnitarzy Rzeczypospolitej obok znakomitych artystów, karmazynów i magnatów o hetmańskich nazwiskach obok wpływowych hijen wyborczych, czcigodne matrony, obok pięknych pań, o których zbyt wiele mówiono.
Goście napływali.
Oto już pod portalem kominka zwarte koło otacza małego, kiełbaskowego generała Wilczura, człowieka władającego bezgranicznemi wpływami i cieszącego się powszechną nienawiścią.
Milczy, raz po raz pokręcając leniwym ruchem swoją koźlą bródkę, która twarzy sfinksa jeszcze więcej dodaje okrucieństwa. Bez drgnienia powieki patrzy białemi źrenicami na nieszczerze życzliwe miny otaczających.
W hallu na tle dębowej buazerji roztacza wspaniałość swych fjoletów i entuzjazm płomiennych oczu dostojnik Kościoła, ksiądz biskup Koturski, słynny z patetycznych kazań i miłości dla zbrojnego bractwa. Obsiadła go grupa pań w czarnych koronkach, podczas gdy młodsze otoczyły uwijającego się w środku znanego zawadjakę komandora Brzechwę, zwycięsko pobrzękującego orderami i od niechcenia rozdzielającego szarmanckie komplementy.
Obok w fiumuarze znany powieściopisarz, ongi rewolucjonista — dziś sędziwy żniwiarz swej przeszłości, Władysław Barciszewski usiłował wbić w kolosalny tułów generała Kuropatkiewicza zasługi roku 1905-go.
Ten jednak z zakłopotaniem pstrykając swoją hiszpanką po każdym argumencie twierdził:
— A wszystko taki, lepiej znaczy się spokojnie. Łopnąć, a rewolucji nie robić. Bunt — znaczy się nieporządki. Choć połóżmy, że i przydali się, a ot ja pamiętam, jak ja jeszcze sztabskapitanem był na japońskim froncie, woła mnie pułkownik i powiada:
— A wiesz, — powiada — że i twoje polaczki buntują się, miatieże w Warszawie robią?
— Tak, mówię panu, i serce mnie ścisnęło się, ale i ręka zaświerzbiała. Toż i twierdzę: łopnąć, a buntu nie robić.
Otoczyło ich grono osób, do których Barciszewski bezradnie rozłożył ręce potrząsając siwą bródką.
— Próżne wysiłki, mistrzu — odezwał się chudy redaktor Kicza o jastrzębiej twarzy — generał zabardzo pozostał sztabskapitanem, on, widzi pan, zrezygnowałby z wszystkich rewolucyj, nawet z ostatniej, chociaż jej zawdzięcza, że zamiast „odstawki“ ma dziś dygnitarskie stanowisko.
Ogólny śmiech był dopełnieniem zakłopotania generała, który Kiczy bał się jak ognia.
Wymokły blondyn mecenas Wielkoncki nachylił się i klepnął go po kolanie:
— Więcej giętkości pojęć i zasad, generale, więcej pobłażliwości do przeszłości. Tylko o to chodzi. Jeżeli chodzi o dzisiaj, to wszyscy zgadzamy się z panem: łopnąć, a nie dopuścić do jakiegokolwiek buntu.
W gabinecie głośny poeta proletarjacki Stanisław Rzecki, młodzieniec o czarnych oczach i rozwięzłych ruchach robi gorzkie wyrzuty demonicznej p. Oldze Kałmanównie:
— Wstyd mi za panią. Nie umie pani oderwać się od tego zjełczałego świata. Namalowała już pani tyle obrazów i ciągle te kłamliwe motywy kościelne!
— Gorliwość nieofitki. — zauważyła z ironją.
— Poprostu kłamstwo. Czemu pani nie pójdzie naprzeciw jutru? Precz z tą całą rupieciarnią burżujską. Nędza chłopa zdychającego w gnoju, brudna rozpacz żydowskiego ghetta, gruźlica robotnika, przeżartego acetylenem! Oto tematy.
— A cóż pan powie, jeżeli teraz zastosuję do pana: gorliwość neofity. Tak, tak, neofity….
— Niby dlaczego?
— Jakto? To pan nie jest hrabią? To pan nie urodził się w pałacu? A może teraz gnije pan z chłopem w gnoju, a może acetylen wyżera panu płuca? Ot — poprostu kłamstwo. I to platoniczne.
Jeszcze kilka osób przyłączyło się do dyskusji.
Gości było coraz więcej, zapełniali już hall i turecki fumoir i galerję obrazów. W sali lustrzanej ktoś pokazywał dziwne „pas“ nowego tańca. W żółtym buduarze pośpiesznie poprawiały tualetę panie, w karcianym pokoju rozkładano karty do bridge‘a.
A goście wciąż napływali. Salon pani Leny gromadził bowiem wszystkich, co mieli w Polsce jakiekolwiek aktualne znaczenie.
To też szary tłum, mieszkańcy stolicy, nie dziwili się już, gdy w piątki okna apartamentów prezesostwa Kulczów rozjarzały się światłem, a przed podjazdem ongi hetmańskiego pałacu ustawiał się rząd lśniących może zbyt świeżym lakierem aut i powozów.
Tymczasem w pełnej odurzającej mieszaniny perfum sypialni Lena kończyła swą tualetę.
Gdy tak stała w seledynowej kombinezce, uwydatniającej wąskie ruchliwe biodra, spływające w smukłą linję ud i łydek, wyglądała na lat osiemnaście. I naprawdę wprawnym trzeba było być obserwatorem, by w kącikach jej oczu z niewidocznej jeszcze siateczki zmarszczek wyczytać trzydziestkę.
Nie była sama. Oprócz rumianej pokojowej, zapinającej ostrożnie atłasowe pantofelki, znajdowała się tu jeszcze jedna osoba, której obecność w tym zbytkownym pokoju zdawała się nie do wytłumaczenia.
W kącie na niskim pufie siedziała sztywno niska opasła dama, której bardzo czerwone policzki opadały na kołnierz skórzanego płaszcza. Potwornych rozmiarów zad zwisał z pufu, nie mogąc się na nim pomieścić.
Byłaby może śmieszna jak niezgrabny walec ulepiony przez dziecko z czerwonej plasteliny, a mający wyobrażać kobietę. Byłaby może śmieszna, gdyby nie małe zapadłe oczy, matowe, nieokreślonego koloru, oczy, których spojrzenie miało w sobie coś niesamowitego, imperatywnego, obezwładniającego.
Pokojowa Antosia nienawidziła jej całą duszą. Ile razy ten potwór przychodził (i to zawsze przez kuchnię!) tyle razy pani traciła swój dobry humor, z wszystkiego była niezadowolona, a nawet potrafiła służbę bić po twarzy. Antosia nie lubiła tej obrzydliwej kobiety jeszcze dlatego, że zawsze z panią rozmawiały po rosyjsku, którego to języka Antosia ani w ząb nie rozumiała.
Zdołała skombinować tylko, że owa czarownica jest z jej panią na ty i że pani robi wszystko, czego czarownica od niej zażąda. Służba nazywała ją niewiadomo dlaczego grubą Ruchlą, chociaż ta zawsze kazała siebie meldować jako „pani Zuzanna“.
Teraz też mówiła porosyjsku:
— To jedno. Ten dureń musi być przeniesiony do innego garnizonu i to do przyjazdu Prola. Drugie, to paszport dla Kurmana.
Lena z pasją rzuciła puszek na ziemię.
— Cóż ty sobie myślisz, że Tymiński wyda mu paszport?! Zwarjowałaś! Już i tak boję się, że zacznie podejrzewać.
— Głupia jesteś, — skonstatowała pani Zuzanna, — Tymiński niech lepiej sam uważa, żeby jego nie zaczęto podejrzewać o dostawę cegły na współkę z Mincbergiem. A zresztą….
— Och już po dziurki od nosa mam tej parszywej roboty! — wybuchła Lena.
W tej chwili rozległo się pukanie i, nie oczekując na pozwolenie, do pokoju wszedł tęgi jegomość.
Pani Zuzanna zerwała się, i z miłym uśmiechem zawołał łamaną francuzczyzną:
— Och, pardon, mosje le presiden, moa tut siuit, tut siuit. Set kestją de mod są si zentersan pur le fam, o rewoar madam, o rewoar mosje le presiden.
— Antosiu! — rzuciła pani Lena, — odprowadź panią Zuzannę.
— Kiedy nareszcie przestaniesz wpuszczać do domu tę obrzydliwą babę? — zapytał zirytowanym głosem, gdy zostali sami.
— Mój drogi, już proszę cię, nie wtrącaj się do spraw mojej garderoby. Pani Zuzanna ma doskonały gust i często wolę jej toalety, niż Myszkorowskiego, czy Zmigrydera. Czy dużo jest osób?
— Naturalnie. Już prawie ósma. Śpiesz się.
Stanął jeszcze przed lustrem, strzepnął kilka pyłków z klap smokinga, poprawił „pożyczkę wewnętrzną“ na kopulastej czaszce i wyszedł. Po chwili i pani Lena ukazała się w salonach, witana przez jednych z niemym zachwytem, przez innych z namaszczonym szacunkiem, lub z hałaśliwym entuzjazmem.
Wszędzie gdzie się zbliżała, następowało ożywienie. Zdawało się, że metaliczny szelest jej sukni z blado-seledynowej mory miał własność elektryzowania nastroju.
Jednocześnie zabrzmiał sygnał saksofonu i z sali balowej bluznęła skłócona fala dźwięków.
Jazz!
Pani Lena, wymijając z uśmiechem pary śpieszące do tańca, rozglądała się uważnie. Nie mogła sobie przypomnieć kogo szuka, ale wiedziała, że przecież w tym tłumie musi być ktoś, na znalezieniu którego jej zależy. Wzrok jej przesuwał się z grupy na grupę, gdy zbliżył się do niej wypłowiały inżynier Chodźko.
— Królowo! Jednego stępa!
Lena tańczyła, później przeszła do jadalni, gdzie przy bufecie służba robiła ostatnie przygotowania.
Andrzej Dowmunt przyjechał koło dziewiątej.
Dał ogłoszenie o poszukiwaniu mieszkania i musiał dziś obejrzeć kilkanaście lokali oprowadzany przez gadatliwych i narzucających się pośredników.
Znalazłszy się w atmosferze salonu, podniecony gwarem i hałasem jazzu, przestał odczuwać zmęczenie, natomiast, snując się wśród tłumu obcych twarzy, dotkliwiej odczuł swoje osamotnienie, niż tam, na Czarnym Lądzie, gdzie nie miał do kogo ust otworzyć.
Szukał burzy czarnych włosów i skośnych, zielonych oczu. Wreszcie zrezygnowany usiadł w gabinecie i zapalił papierosa. Jacyś trzej panowie, stojąc w pobliżu rozmawiali o dostawach i spierali się o wysokość prowizji. Jeden z nich po chwili zbliżył się do biurka, by zagasić niedopałek cygara.
Andrzej poznał go odrazu. Tak. To był Piotr Bielawski. Postarzał trochę, nabrał jeszcze więcej senatorskiej powagi w ruchach i lisiego wyrazu w twarzy. Andrzej siedział nieruchomo, udając, że go nie poznaje. Tamten może nie poznał Dowmunta naprawdę, a może jeszcze zręczniej od niego ukryć umiał wrażenie.
W sąsiedniej sali grano w bridge‘a. Przy sześciu stolikach już „urzędowano“. Jakaś pani irytowała się głośno na swego „kibica“, że jej radził impassować. W kącie młodzieniec o ziemistej twarzy obmacywał kolana starszej od niego brunetki. Przy jednym stoliku grano w baka. Rudawy pan z czerwanemi obwódkami u oczu natarczywie namawiał wszystkich:
— Proszę państwa, komu mam dać kartę? No, może pani? Pan? No? Bank siedem tysięcy dwieście złotych. Proszę.
— Nie, majorze, — westchnął łysy jegomość — ma pan passę. Nie chcę.
Major już podniecony zwrócił się do Andrzeja:
— A może pan? Proszę! Siedem dwieście.
— Dziękuję panu. Nie gram w hazardowe gry.
Major wzruszył ramionami.
— Nikt pana nie namawia do gry. Wcale nie potrzebuje pan grać. Pociągnie pan jedną kartę. Na szczęście. No?
Andrzej ścisnął zęby. Wszyscy patrzyli nań z ironją, jak na nieszczęsną ofiarę losu.
— Dobrze, — rzekł — mogę raz pociągnąć kartę, ale o to wszystko. — Rucham ręki wskazał na bank i grubą plikę banknotów, piętrzącą się przed majorem.
Major się ucieszył.
— Ależ owszem, chętnie. Tu jest razem około dwudziestu tysięcy. Tylko chodzi o, że tak powiem, pokrycie.
Andrzej przygotowany był do kupna mieszkania, miał więc gotówkę. Położył na stole paczkę dolarów. Zaległa cisza. Major rozdał karty i z uśmiechem odkrył swoje: dwójkę i szóstkę.
— Mówiłem: — passa! — Zawyrokował łysy pan.
Dowmunt odwrócił swoje: dama i dziewiątka. Nie śpiesząc się zebrał pieniądze i włożył do kieszeni. Major przetarł czoło i ochrypłym głosem zapytał:
— Jak to? Pan odchodzi? A rewanż?
— Mówił pan, że chodzi o jedno pociągnięcie kart.
— Jakto, pan wygrał i odchodzi? A rewanż? Przecie ja bardzo dużo przegrałem. Jeden rewanż.
— Więc zgoda, — rzekł Dowmunt — dam panu rewanż, ale będzie pan łaskaw okazać, że tak powiem, pokrycie.
Major zdetonował się. Nie ma przy sobie, ale sądzi, że słowo honoru…
Dowmunt z obrzydzeniem pomyślał, że wolałby przegrać do tego człowieka. Nie wiedział co ma zrobić, gdy podniósłszy wzrok, ujrzał we drzwiach skośne zielone oczy.
Pani Lena spostrzegła go również odrazu i zdziwiła się sama poczuwszy lekkie ściśnięcie serca. No tak! To przecie jego szukała!
Przywitała go najsłodszym ze swych uśmiechów.
— Nareszcie! Tak późno!
— Jestem już od godziny, — tłumaczył się.
— I przy kartach! Chodźmy, chodźmy!… Zatańczmy. Nie cierpię kart.
Do uszu Andrzeja doleciały jeszcze jadowitym głosem rzucone przez majora słowa:
— Ja myślę, że ona nie cierpi!
Znalazł się w wirze roztańczonych par.
— Uratowała mnie pani z opresji, — zaczął Andrzej i opowiedział jej incydent z majorem.
— Niech pan nigdy nie gra z nim. To obrzydliwy człowiek, — powiedziała to z takiem przekonaniem, że miał ochotę zapytać, poco go w takim razie przyjmuje w swym domu?
Orkiestra grała meksykańskie tango skompilowane przez amerykańskiego kompozytora z różnych utworów europejskich. Andrzej zawsze uważał ten taniec za nienaturalny i pretensjonalny. Dziś jednak odkrył jego urok. Z wewnętrznym uśmiechem skonstatował w myśli, że „tango“ — to po łacinie „dotykam”. Lena, bowiem przylgnęła doń całem ciałem. Przy każdym kroku czuł na piersi dotyk jej biustu, każdem posunięciem nóg spotykał wyprężoną pokusę jej ud. Burza czarnych włosów, miękkich, jak jedwab, muskając policzki, odurzała obłokiem „L‘aimant“.
Lena musiała usłyszeć przyśpieszone tętno jego krwi, musiała, nie patrząc, odgadnąć skurcz mięśni ściskających szczęki i pożądliwość rozwartych nozdrzy, gdyż wąż jej ręki mocniej oplótł jego ramię. Andrzej nie widział jej oczu. Wpijał się wzrokiem w długie cienie rzęs i w drgającą górną wargę, pokrytą brzoskwiniowym meszkiem.
Był nieprzytomny, gdy niespodziewanie zatrzymała się w kącie sali.
— Dosyć… Już dosyć… — powiedziała prawie szeptem i podniosła nań oczy.
Wtem orkiestra umilkła i kilka par zbliżyło się do nich. Dowmunt z początku nie rozumiał co mówili. Obudził go dopiero srebrzysty i swobodny śmiech Leny.
— Tak, — mówiła — to moje nowe odkrycie. Afrykanin! Państwo pozwolą, pan Dowmunt.
Złożył pocałunek na ręce bardzo wydekoltowanej damy, później przy charakterystycznym „mrumru“, mającem zastępować prezentację, zamienił uścisk z dwoma panami. Trzeci, natomiast, bardzo dobitnie wyrecytował:
— Kutnowski!
I czekał wrażenia. A nie słysząc zwykłego „aaa…“ z ironją zapytał:
— Pan z Afryki?
— Tak, panie. — odpalił Andrzej. — Z Afryki. A pan?
— To jest znany literat, — cicho szepnęła Lena.
Kutnowski jednak nie zaszczycił go odpowiedzią i odszedł majestatycznie do innej grupy. Lenę otaczali wciąż nowi ludzie, niektórym przedstawiała Dowmunta, wreszcie, wezwana przez lokaja, przeprosiła towarzystwo i znikła.
Tymczasem salony przerzedziły się, gdyż otwarto bufet i goście ruszyli do jadalni. Najpierw zwolna godnie, wśród rozmów i śmiechu, później w szybszem tempie, a w miarę zbliżania się do bufetu coraz prędzej.
Umilkły rozmowy, w drzwiach zrobił się tłok, gdzie wśród sapania raz po raz padało zdenerwowane „przepraszam“, modulowane od prawie uprzejmego ostrzeżenia, aż do oburzonego imperatywu.
Szczęśliwcy, zajmujący czoło pochodu, wydostawszy się ze ścisku, biegiem dopadali stolików, które po chwili zostały szczelnie obsadzone. Lecz tłum dalej napływał, zapychając jadalnię.
Ci, którzy nie mogli dosięgnąć stołu, chytrze wciskali się bokiem, wzywając głosem wołającego na puszczy swych szczęśliwszych znajomych i przyjaciół.
Naiwni! Głos ich ginął w mlaskaniu, w brzęku szkła i widelców.
Zdaleka białe stoły wyglądały, jak tłuste gąsienice, ludzie, jak mrowie owadów, które je obsiadło.
Dowmunt patrzał na to żerowisko z uśmiechem.
Został w salonie. Zbyt był oszołomiony zmysłowym wstrząsem, jaki przeżył, tańcząc z Leną. Zrozumiał, że zapadło już postanowienie. Zapadło poza ich wolą, bez udziału słów, bez świadomości mózgu. Nie potrafił nawet myśleć o tem, nie umiał wystąpić z jakiemkolwiek pytaniem wobec decyzji, jaka powstać musiała gdzieś, w głębi niepodległych kontroli ośrodków nerwowych, musiała, gdyż była naturalnym wynikiem przenikania się ich fluidów, jak naturalnym wynikiem połączenia dwóch prądów jest iskra.
Poprostu przyjął do wiadomości nowy stan rzeczy i wiedział, że ona czuje to samo.
Szukał jej teraz wzrokiem w żerującym tłumie, gdy podszedł doń tęgi pan o kopulastej czaszce.
— Czy i pan podziwia to apetyczne widowisko?
Rzeczywiście — odrzekł Andrzej. — Jak pan sądzi: ile tygodni ci ludzie głodowali?
Tęgi jegomość zaśmiał się pobłażliwie.
— Tak, tak, panie… I wie pan, że ja lubię na to patrzeć. Ze względów dydaktycznych.
— Walka o byt?
— Właśnie. Zdejm pan z nich smokingi i suknie, daj pan parę krzaczków i drzewek dla dekoracji, a zobaczymy, czy nie rzucą się na siebie z pazurami, wyrywając obgryzione kości.
— I tak patrzą na siebie z nienawiścią. Wbijają sobie łokcie w żołądek, opryskując się wzajemnie sosami. I wie pan, dziwię się, poco właściwie takie fixy się urządza.
— Obowiązek towarzyski.
— Czyli — zakonkludował Andrzej — w pewnym ustalonym dniu oddaje się dom na łup gromady ludzi którzy zaśmiecą całe mieszkanie, objedzą się, upiją, wynudzą się i pójdą spać, przerywając sobie czkawką złośliwe uwagi o gospodarzach?
— Mało tego. Jeszcze ten i ów zabierze jaki drobiazg „na pamiątkę“. Widelec, łyżeczkę, kryształ, talję kart, cygara.
— Eee, czy pan nie przesadza?
— Niech pan mi wierzy. Mam praktykę. Niedalej, jak przed godziną sam widziałem, jak jeden pan świsnął w bibljotece srebrny nóż do rozcinania kartek.
Oczywiście zawiadomił pan o tem gospodarza?
— Jakiego gospodarza? — zdziwiła się kopulasta czaszka.
— No, prezesa Kulcza.
— Cha, cha, cha! — roześmiał się tęgi pan — przepraszam pana najmocniej. Pan pozwoli, że się przedstawię, jestem Kulcz.
Dowmunt speszył się nieco. Pokrywając uśmiechem zmieszanie, wymienił swoje nazwisko.
— A to pan?! — zawołał prezes. — Mówiła mi żona… Bardzo mi przyjemnie. Bardzo. Ale może pan coś przekąsi? Proszę do jadalni.
Obaj wybuchnęli śmiechem.
— Ale, wie pan co? — zawołał Kulcz. — Mam myśl. Pan pewno też jest głodny? Chodźmy do sypialni żony i ja każę tam przynieść nam kolację. To jest jedyny pokój w całym domu, gdzie niema gości.
Andrzej nie chciał jeść i już miał zamiar stanowczo odmówić, ale skusiła go możność ujrzenia sypialni Leny.
Poszli.
Ponieważ drzwi, łączące buduar z sypialnią, były zamknięte na klucz, musieli obejść przez łazienkę i garderobę. Duży ośmiokątny pokój utrzymany w bladoniebieskim i perłowym kolorze, kilka białych skór niedźwiedzich rozłożonych na dywanie, małe atłasowe mebelki i wspaniałe łoże, rozebrane już na noc.
Nad niem olbrzymich rozmiarów olejne płótno, wyobrażające Ledę, oddającą się łabędziowi.
— Wybacz pan, — przeprosił prezes, wskazując Dowmuntowi fotel. — Ja za chwilę służę, tylko wydam dyspozycje.
Został sam i wpatrzył się w ten obraz, pełen życia i ekspresji. Dziwnym jego szczegółem była maska aksamitna na twarzy Ledy. Robiła wrażenie nie namalowanej, lecz nalepionej na płótno. Również długie złote włosy spadające wspaniałą falą z odrzuconej w tył głowy, wyglądały jak naklejone. Zaciekawiony zbliżył się i skonstatował, że się nie mylił.
Istotnie maska i włosy były prawdziwe. Podkreślało to jeszcze bardziej niesamowity realizm kompozycji, tak potężny, że Andrzej nie zdziwiłby się, gdyby teraz usłyszał chrzęst piór łabędzia, czy spazmatyczne rzężenie Ledy. U dołu czarną farbą wykonano podpis w języku rosyjskim: — N. Goldman — Kijów — 1919.
Kontemplację Dowmunta przerwał od progu głos prezesa Kulcza:
— Co? Ładny obrazek? Cacy?
— Wspaniały… Co to za Goldman? Nigdy nie słyszałem?
— Djabli go wiedzą — ja też nie słyszałem, ale że świnia, to świnia.
Lokaj wtoczył szczelnie zastawiony stoliczek do śniadań. Drugi przyniósł tacę z konjakiem i z Chambertin‘em.
Prezes był bardzo rozmowny, co nie zmniejszało jego apetytu. Andrzej, rzucając od czasu do czasu niezbędne „ach tak“, lub „rzeczywiście”’, pochłonięty był jedną myślą: — przyjdzie, czy nie przyjdzie? — Elektryzowały go każde echa kroków z dalszych pokojów.
— Tak, panie — dowcipkował prezes — umyślnie urządziłem jej sypialnię w ośmiokątnym pokoju, by nie mogła narzekać, że ją zamykam w czterech ścianach. — wychylił kieliszek. — Dobry dowcip, co?
— Rzeczywiście wyśmienity. — przytwierdził Andrzej.
— Przezorność, panie. Przezorność. Pierwszy mąż trzymał ją w czterech ścianach — no i było jej tam za ciasno.
— To pani prezesowa zdążyła być wdową?
— Co? Gdzież tam. Ach, prawda, — przypomniał sobie prezes — pan jest afrykanin. Nie zna pan naszych stosunków. Nie, panie, Lena rozeszła się z pierwszym mężem. I pochlebiam sobie, że dla mnie. Ale a propos, pan podobno zamierza poszukiwać lokaty dla swego kapitału?… Chętnie panu dopomogę. A przedewszystkiem ostrzegam przed „murowanemi interesami“. Murowany interes, to zawsze murowana plajta. No, ale tymczasem chodźmy. Muszę przecie bawić gości.
W salonach znowu panował gwar. Tańczono, grano w karty, flirtowano. Po dłuższem poszukiwaniu Andrzej dostrzegł Lenę, otoczoną grupą oficerów. O dostępie mowy być nie mogło. Wreszcie zrezygnowany wyszedł.
Na dworze siąpił drobny kapuśniaczek. Pomimo to postanowił iść pieszo. Nie zdążył jednak zrobić kilku kroków, gdy usłyszał za sobą męski głos:
— Sekunda, panie, sekunda.
Dopędził go, pośpiesznie zapinając płaszcz ów rudawy major.
— Czem mogę słuszyć? — Zapytał chłodno Dowmunt.
— Drobiazg, a właściwie bardzo ważna sprawa.
Major uśmiechnął się krzywo i dodał:
— Chciałem powiedzieć, że dla pana drobiazg, a dla mnie ważna sprawa. Ale dokąd pan idzie?
— Do „Bristolu“. Zatem?
— Do „Bristolu“? Przecie już druga? Po drugiej? Czy nie lepiej do „Oazy“? Tam dopiero teraz zabawa w całej pełni.
— Ja, panie majorze, mieszkam w „Bristolu“ i idę spać.
— Spać? — major aż przystanął i zdumionym gestem otarł z twarzy kropelki deszczu. — Spać? Przecie dopiero druga! Eee… wie pan co? Chodźmy do „Oazy“!
— Dziękuję panu. Nie będę służyć.
Major nerwowo pstrykał zatrzaskiem u rękawiczki. Wreszcie po dłuższej pauzie wykrztusił:
— Proszę pana, pan mnie dziś ograł doszczętnie…
— Ja się nie narzucałem. Bardzo mi przykro…
— Naturalnie, naturalnie, ja też nie mówię, tylko, widzi pan, dzisiaj wyjątkowo suma ta stanowi dla mnie wręcz hamletowski problemat.
— Bardzo mi przykro.
— Proszę pana — głos zabrzmiał metalicznie — proszę pana. Niech pan mi pożyczy dziesięć tysięcy. Z tych wygranych.
Dowmunt milczał. Ogarnęło go uczucie wstrętu, litości i pogardy.
— Przecie pan dałby mi rewanż. I wygrałbym napewno. Odegrałbym się napewno. Odegrałbym się. Ja mam nosa. Taka karta szła. Przecie już pan godził się na słowo honoru… I gdyby nie ta, ta wiedźma, która pana odciągnęła…
— Wyraża się pan o pani Kulczowej dość niestosownie…
Major zaperzył się:
— Co? O jakiej Kulczowej? Taka ona Kulczowa, jak ja książę Brabancki. Niby pan nie wie!
Dowmunt stanął jak wryty.
— Nie rozumiem?
— Pan z prowincji widocznie, bo przecie tu wszyscy wiedzą.
— Co wiedzą?
Andrzej nie mógł zorjentować się. W jednej chwili przypomniał słowa rzucone przez majora od stolika, a później ostrzeżenie Leny. Patrzał teraz na tego człowieka, którym gardził i jednak czuł, że on nie kłamie.
— Tak panie, — mówił major — trzeba znać nasze stosuneczki warszawskie.
Spostrzegł odrazu, że kwestja pozycji pani Kulczowej bardzo zajęła tego śniadego draba, jak nazywał w myśli Andrzeja. Nie był tylko pewien, czy jest to ciekawość człowieka z prowincji, czy osobiste zainteresowanie. W każdym razie postanowił sytuację wyzyskać. Dość był na to sprytny.
Zresztą Dowmunt zbyt był wstrząśnięty wrażeniem rewelacyjnych zapewnień majora, by mógł wzbraniać się. Na rogu Chmielnej wsiedli do taksa i po pięciu minutach byli w „Oazie“.
Zauważył tylko, iż portjer i cała służba witała majora z taką owacyjną poufałością, z jaką przyjmuje się stałą i dużo płacącą klijentelę.
Na górze był tłok. W małem rondzie dancigowem odbywało się tarło kilkudziesięciu par zbitych w jedną drgającą, wirującą masę. Nagość ramion kobiecych w jarzącem świetle odbijała się ostro na tle czarnych smokingów, i błyszczących spoconych twarzy.
Nad gęsto obsadzonemi stolikami unosiły się kolorowe kule baloników. Mieszanina perfum, dymu cygar, zapachu potraw napełniła płuca zawiesistem, drażniącem powietrzem.
Zarządzający wybiegł im naprzeciw:
— Wszystkie stoliki są zajęte, bardzo pana majora przepraszam, ale jest pan redaktor Trylski, siedzi sam i pytał o pana majora.
Redaktor jednak nie był sam. Obok niego siedziała na kanapce roześmiana szatynka z główką a la Collen Moor i karmiła go migdałkami, gdyż sam sobie służyć nie mógł, mając obie ręce zajęte pod obrusem. Był to mężczyzna lat około pięćdziesięciu, o czem świadczyła jego tłusta fałdzista twarz, okrągły brzuch, napęczniały pod wymiękłym gorsem koszuli i para wyłupiastych szkieł bez oprawy, za któremi pływały okrągłe rybie oczy.
Przybycie majora sprawiło mu widoczną przyjemność. Wyjął natychmiast ręce z pod obrusa i zawołał tubalnym głosem:
— Major Krupski znowu na horyzoncie. „Oazo“, witaj marnotrawnego syna! Niebywała atrakcja szalonej nocy!
Trylski był od lat redaktorem i wydawcą brukowego dziennika i tak przyzwyczaił się do robienia sensacyjnych tytułów, że mówił tytułami.
— Serwus, Henio! — kwaśno uśmiechnął się major, — nie jestem sam. Pozwolisz, pan… pan…
Andrzej wymienił swoje nazwisko.
— Ha! — ryknął Trylski. — Obfite polowanie na foki. Wspaniały okaz afrykański!
To rzekłszy wystawił na Dowmunta wskazujący palec, przy pomocy drugiego sprokurował coś w rodzaju kurka do flinty i pstryknąć palcami:
— Pif! Paf! Celny strzał znakomitego myśliwego!
Collen Moor zanosiła się od śmiechu.
— Niech się pan nie złości — zaświergotała do Andrzeja. — to taki kawał. Redaktorek nie mówi, że pan jest futro, tylko foka, to znaczy taki facet, co stawia kolację.
— O, nic nie szkodzi, — skrzywił się Dowmunt, — Ale skąd pan wie, że jestem… foką… afrykańską?
— Genjalna metoda dedukcji. Wprawne oko dziennikarza, „Goniec Stołeczny“, wszystko wie, wszystko widzi, wszystko słyszy. Przyjazd do kraju miljonera afrykańskiego wywołał w kraju zrozumiałe zainteresowanie. Informacje udzielone przez portiera hotelu „Bristol“ potwierdziły naszą sensacyjną wiadomość o pańskim zamiarze inwestowania w Polsce większych kapitałów.
Major, który nawet nie wiedział z kim miał „okoliczność“, przyjął te nowiny z nieukrywanem zadowoleniem. Miljoner, — myślał — odda dziesięć minimum, a może i wszystko, co wygrał. Kazał podać jeszcze dwie butelki „Veuve Clicot“.
Tymczasem ring taneczny opróżnił się. Światła zgaszono i tylko wielki reflektor zlewał falami różnobarwnych promieni środek sali.
Przy słodkich przeciągłych dźwiękach banjo tańczyły dwie hawajki leniwy, wyuzdany taniec bioder, brzucha i obnażonych piersi o kolorze moreli.
Andrzej był zmęczony. Już rozważał zamiar dyskretnego wycofania się z tego towarzystwa, gdy major Krupski zaczął:
— Więc pan nie wie, że Kulcz wygrał Lenę w karty? W baka, panie, jak dziś pamiętam, na ósemkę trefl. Generał później się upił, że musieli go wziąć do kliniki.
— Zgubny nałóg hazardu! — dodał redaktor.
— To znaczy, że pani Lena była kochanką owego generała?
— Żoną, panie, autentyczną żoną generała Rowka, chociaż ślub brali w cerkwi, bo Rowek był już żonaty.
— A pani Lena jest prawosławna?
— Djabli wiedzą. Jej historja też jest ciekawa. Podobno ma ojca Greka, a matkę Żydówkę kaukazką, czy coś w tym guście. Dość, że jeszcze podczas wojny z bolszewikami przyłapano ją, gdy chciała przedostać się przez front do Polski. Właśnie Rowek, wówczas jeszcze kapitan defensywy, ją aresztował. Trzymał miesiąc w pace, później sześć lat w sypialni, a wreszcie przegrał w karty do Kulcza na kontrstawkę sześciu tysięcy dolarów. Przecie byłem przy tem.
Dowmunt nie chciał uszom wierzyć i ze zdumieniem przerzucał wzrok z przypominającej ser szwajcarski twarzy majora na z pijaną powagą potakującą głową Trylskiego.
Collen Moor zaszczebiotała z rozczuleniem:
— A ten Rowek, to byczy chłop. Kobiety za nim szaleją… Tylko oczywiście… Co do forsy, to wiadomo. Kulcz to burżuj całą gębą. Jakie jej brylanty kupił! Takie! — Podsunęła pod nos majorowi korek od szampana.
— Burżuj, burżuj — pobłażliwie uśmiechnął się redaktor — dziecko szczęścia, w czepku urodzony, szlifierz plantów krakowskich potentatem przemysłowym.
— Na dostawach dorobił się i na spekulacjach, walutowych. A pamiętam go przed wojną w Krakowie. Za pół korony gotów był człowieka w cztery litery pocałować.
Trylski łypnął okiem:
— Nieuczciwa konkurencja. Ty już wobec tego nie mogłeś brać całej korony.
Collen Moor parsknęła śmiechem, a major skrzywił się boleśnie. Orkiestra zagrała blues‘a i dziewczyna chwyciła Andrzeja za łokieć:
— Zatańczmy! Chodź pan, zatańczmy!
Nadąsała się, gdy poirytowanym głosem odmówił.
Wogóle miał już tego dość. Mimo nieszczerych protestów obu mężczyzn, zawołał kelnera i zapłacił rachunek. Gdy był już na schodach, dopędził go major:
— Panie złoty. Zapomnieliśmy na śmierć o tej pożyczce, którą…
Dowmunt zatrzymał się. Zmierzył majora zimnem spojrzeniem i rzekł dobitnie:
— Nie, panie, nie pożyczę panu ani grosza. To jest moje ostatnie słowo. Mogę panu jednak, tak, dać pięć tysięcy.
— Ależ, panie, za kogo pan mnie ma?!
— Bierze pan?
Major skinął głową. Potem starannie przeliczył pieniądze i wrócił na salę.



IV.

Gabinet miał tapetę bordo. Trudno ją było jednak dojrzeć pod obrazami, pokrywającemi ściany od góry do dołu. Kościuszko z kosą w ręku, Sobieski na koniu, Rejten z odkrytą piersią, ksiądz Skarga z natchnioną twarzą. Poniżej, w pięknych złoconych ramach dyplomy honorowe, opiewające zasługi społeczne i patrjotyczne pana Teodora Migielskiego, prezesa, protektora i długoletniego członka zarządu wielu towarzystw filantropijnych, kulturalnych i spółdzielczych.
Pokój przepełniony był zasługą obywatelską jego właściciela i Dowmunt miał wrażenie, że to ona w dostojne fałdy ułożyła portjerę, pokryła cienką warstwą kurzu etażerki i pięknie oprawne książki na półkach, że ona nieco wysiedziała kanapę, a z poręczy „klubów“ starła skórę aż do pakuł i włosia, wyzierającego tu i ówdzie małemi kłaczkami.
Był tu już drugi i — jak miał nadzieję — ostatni raz dla dobicia targu. Pan Migielski, bowiem, posiadał tę kamienicę przy ulicy Żórawiej, gdzie Dowmuntowi podobało się pięcio-pokojowe mieszkanie na pierwszem piętrze.
Mały, siwy człowieczek z krótko przystrzyżonemi wąsami i z czcigodną miną, kategorycznym tonem wymieniał liczbę dolarów. Po każdem jednak odmownem poruszeniu głowy Dowmunta, sumę zniżał, nie zmieniając bezapelacyjności tonu. Wreszcie przystał na otrzymaną kwotę i wyciągając drobną rękę, rzekł z powagą:
— Zgoda. Świetny pan robi interes, niech mi pan wierzy. Mieszkanie śliczne, warte conajmniej dwa razy tyle.
— Tyle mnie też będzie kosztowało. Wliczając remont i prowizję dla biura „Lokalpol“.
Pan Migielski skrzywił się:
— Ach, ci pośrednicy. To plaga. Chociaż w danym wypadku możemy tego uniknąć. Myślałem już o tem.
— Jak to uniknąć?
— No poprostu nie zapłacić. Ja, widzi pan, też zobowiązałem się dać trzy procent od sumy sprzedażnej. Ale, widzi pan, ja jeszcze mogę od pana nic nie wziąć odstępnego. Poprostu wynajmuję panu mieszkanie za normalne komorne.
— Któż w to uwierzy?
— A niech nie uwierzą. My się mamy martwić, że nam jakieś łapserdaki nie uwierzą? Niech dowody przedstawią!
— Czyli, mówiąc poprostu, chce pan ich oszukać?
— Panie! Proszę się liczyć ze słowami! — oburzył się staruszek.
— No, a jak to nazwać? — zapytał z ironją Andrzej.
— Jest pan tu przybyszem i człowiekiem młodym i pozwala pan sobie obrażać mnie w moim własnym domu! Mnie cała Warszawa zna, panie! Zna i szanuje! A pan, przybysz, raptem…
— Nie miałem zamiaru — przerwał Dowmunt — obrazić pana. Zauważyłem tylko, że nie byłoby zapewne rzeczą miłą, gdyby ten „Lokalpol“ oskarżył pana o oszustwo.
— Jeżeli mnie, to i pana.
— Nie. Ja im zapłacę, bo się zobowiązałem.
— Otóż twierdzę, że to rozrzutność. Zgubna rozrzutność. Zaskarżyć zaś do sądu nie mogą, bo sami poszliby do kryminału. Tak, panie, do kryminału.
— Za co?
— Jakto za co? Za sprzedawanie mieszkań. To pan nie wie, że za to jest więzienie? Goldwasser, co ma kamienicę na Zielnej, sprzedał mieszkanko i to jakie! Maleńkie, dwupokojowe mieszkanko i już drugi miesiąc siedzi w kryminale, bo pośrednik wygadał się i sam teraz siedzi. Tak uczciwy człowiek, jak Goldwasser!
— No, a pan nie obawia się?
Migielski wyprostował linję wąsów w uśmiechu:
— O nie, panie, „Lokalpol“ to porządni ludzie. Oni nie zrobią świństwa.
Andrzej wybuchnął śmiechem. Ten czcigodny staruszek z dostojnym wyrazem twarzy, w całym tym entourage, ze Skargą, Kościuszką, z dyplomami honorowemi wydał mu się ucieleśnionym paradoksem.
Ale interes był załatwiony. Dowmunt zapłacił i przyjął do wiadomości, że kwitu nie otrzyma, bo taki papierek może zgubić, albo co, Migielski zaś jest uczciwym człowiekiem, na dowód czego sam go „wprowadzi we władanie“.
Pojechali na Żórawią. Już rozpogodzony Migielski opowiadał cuda o swojej kamienicy.
— A ma ona i swój pieprzyk, che, che, szczególniej dla kawalera.
— No? Proszę?
— Na drugiem piętrze, tuż nad panem mieści się „Pani Zuzanna“.
— Cóż to za dama?
— Ach, wciąż zapominam, że pan świeżo do nas przyjechał. „Pani Zuzanna“, to panie, to jeden z najszykowniejszych salonów mód w Warszawie. P-a-a-aa--nie, co tam za kobietki bywają! Palce lizać.
— No, ale ja przecież nie mogę ubierać się u „Pani Zuzanny“. Cóż mi z jej klijentek?
— Jakto co? Będzie pan ciągle spotykał na schodach te klijentki. A wiadomo, że na schodach o znajomość nie trudno. Pozatem mieszkać pod salonem mód to bajeczna wygoda. Niejedna mężatka zawahałaby się: przyjść czy nie, a nuż kto zobaczy wchodzącą do bramy? A tak wali, jak w dym — do salonu mód!
Na schodach istotnie spotkali kilka pań, nawet niebrzydkich, które ciekawie przyglądały się Dowmuntowi, co zresztą go nie zdziwiło, jego cera bowiem koloru bronzu musiała zwracać uwagę.
Po kilkugodzinnych naradach z tapicerami i meblarzem, odczepiwszy się wreszcie od Migielskiego pojechał na obiad.
Wrażenia pierwszych dni pobytu w stolicy, układając się w jego pamięci chronologicznie, spiętrzyły się w stertę, której wolał jeszcze nie porządkować. Bał się.
Bał się rozczarowania.
Uczucie osamotnienia potężniało w nim, czy to wówczas, gdy przypomniał mały grób na Bródnie, czy obojętne twarze dalekich krewnych, czy antypatyczne figury przygodnych znajomych w rodzaju majora, Trylskiego i Migielskiego. Zdawał sobie sprawę z braku objektywizmu w tych antypatjach. Był pewien, że ci ludzie przedstawiają pewne wartości moralne i, że niemożna ich sądzić, poznawszy jedynie część ich osobowości i to z przykrej strony.
Dlatego wolał o tem wszystkiem nie myśleć, wolał nie wyciągać wniosków i nie budować żadnych decyzyj.
Dowmunt należał do gatunku ludzi trzeźwych.
Ciężka praca w Afryce, praca w terenie często zupełnie surowym, wśród półdzikich Berberów, Riffenów, Arabów i plemion murzyńskich Konga zahartowała jego nerwy, nauczyła rozwagi i konieczności stosowania teorji względności w ocenie innych.
Ze światem kulturalnym stykał się również na Lądzie Czarnym nie od najlepszej strony. Zarówno Francuzi w Algierze, jak Anglicy w Egipcie, Hiszpanie w Marokku i Belgowie w Kongo stanowili charakterystyczną warstwę kolonjalną, warstwę przedsiębiorczą, bezwzględną.
Teraz, popijając kawę, wykładał to sobie, tłumacząc, że nie ma prawa do rozczarowań, gdyż przyjechał również do kraju zwykłych śmiertelników.
Zdawna władze jego osobowości były ustalone i rozmieszczone według zasadniczej hierarchji, na czele której stał rozum z podległą mu wolą. Wola zaś rządziła się w nim po dyktatorsku, bez pardonu mordując skazane na zagładę myśli, tępiąc odruchy emocjonalne i twardą garścią trzymając za gardło optymizm i pesymizm, które rozum uważał za najbardziej niebezpieczne w wypadku, gdy jeden lub drugi nad miarę się rozrośnie i swym ciężarem zrujnuje równowagę człowieka…
Andrzej nie był filozofem. Prawo to stworzył w nim instynkt człowieka pracy i walki, człowieka zmuszonego do ustawicznej kontroli narzędzi i broni, którym zawdzięcza swoją materjalną i moralną pozycję.
To też nie niepokoiła go wciąż powracająca myśl o Lenie. Po nocy spędzonej w „Oazie“, po rewelacjach majora Krupskiego, mózg, najwyższa instancja, orzekł: wykreślić! — wola spełniła swój obowiązek i mógł nie wątpić, że spełni go do końca. Potrzeba tylko trochę czasu. Może więcej, niż na wykreślenie innych wrażeń i innych myśli, ale przecie nie tyle, by wola użyć musiała największego wysiłku.
Od bytności u Kulczów minęło przecie zaledwie trzy dni.
To właśnie rozważając Andrzej otworzył drzwi swego pokoju. Pierwszym przedmiotem, który ujrzał był pęk ponsowych róż.
Zadzwonił.
Pokojówka nie wiedziała nic. Przynieśli zrana. Nie, listu nie było ani żadnej kartki. Przyniósł chłopiec z kwiaciarni. Patrzyła przytem filuternie na Andrzeja. Odprawił ją, gdyż czuł, że krew uderzyła go do głowy.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że kwiaty przysłała Lena.
Uwiązł mu w gardle okrzyk protestu i… radości. Kołowrotek myśli zakręcił się jak szalony. Pojął nagle siłę, która pociągała go do Leny. Pojął władzę decyzji, która zapadła, gdzieś w podświadomości obojga.
Tem mocniej jednak odezwała się w nim wola. Wyjął notes i zaczął sprawdzać rachunki. Cyfry, z początku niezrozumiałe i dalekie, zaczęły się wreszcie ustawiać w karne rzędy, nabrały pełni wyrazu i znaczenia.
Po godzinie wstał i zaczął się przebierać. Postanowił pójść do teatru. Grano „Kres wędrówki“ Sheriffa i Andrzej wrócił do hotelu pod wrażeniem tej sztuki.
Na róże nie zwrócił uwagi.



V.

Mieszkańcy stolicy dobrze znali wspaniały szafirowy wóz. Ilekroć ukazał się na ulicy przystawali jedni, by westchnąć z zazdrości, drudzy, by poprostu nacieszyć oczy tem arcydziełem techniki i sztuki.
Gdy na chodniku padło krótkie: — Patrz, Rolls Royce! — Wszystkie głowy się odwracały, wszystkie spojrzenia kierowały się na jezdnię, gdzie bezgłośnie sunął dwuosobowy, pięciometrowy samochód o wypieszczonej linji, połyskujący srebrem okuć i lśniącą emalją szafiru.
Stanowił on dumę stolicy i w każdem: „Patrz, Rolls Royce“ możnaby było odszukać nutkę chełpliwości.
Lecz myliłby się ten, ktoby sądził, że pasażerowie tego wozu równą cieszą się sympatją. Miasto znało ich wyśmienicie. Przy kierownicy siedziała piękna pani w jasno-popielatym z grubej wełny płaszczu i w szafirowym berecie. Obok smukły kilkunastoletni boy w szafirowej liberyjnej kurtce i w takiejże czapce z białym deklem.
Ulica wiedziała, że jest to pani Kulczowa, i choć jej piękność i niecodzienna uroda boya zlewały się w jedno z luksusową całością auta, tłum dzielił swe wrażenia, nie żałując pięknej pani uszczypliwych przycinków, czy to na temat majątku jej męża, czy o jej przeszłości, czy też w aluzjach do smukłego chłopca, zapatrzonego w swą panią, jak w słońce.
Złośliwe słowa padały jednak cicho, bowiem nie zawsze bezpiecznie jest mówić o żonie takiego potentata jak prezes Kulcz. Padały cicho, nie dolatując do wspaniałego wozu, sunącego dumnie środkiem jezdni.
Samochód szedł cicho i, wprawną ręką kierowany, z ryzykowną nonszalancją wymijał inne auta, zataczał śmiałe półkola na wirażach, wreszcie przemknął między tramwajami na rogu Królewskiej i płytkim łukiem zajechał przed „Bristol“.
Z hallu wybiegła służba, lecz widząc, że nikt nie wysiada, wróciła do hotelu. Opodal zebrała się grupka gapiów.
Lena czekała. Na jej małym zegarku strzałka znaczyła jedną minutę po drugiej, drzwi westibiulu nie jeden obrót zrobiły na swej osi, wpuszczając i wypuszczając dziesiątki ludzi.
Zacięła się jednak i postanowiła czekać.
— Choćby godzinę! Przecież kiedyś musi wyjść.
Znowu minął kwadrans. Zdziwione ukłony znajomych. Rosnąca grupka ciekawych. Wtem… Lena drgnęła.
Półgłosem wydała rozkaz:
— Żorż! Szybko! To ten pan!…
W drzwiach stał Dowmunt.
Boy zręcznie wyskoczył i otwierając drzwiczki na całą szerokość, skłonił się przed nim.
Andrzej jednym rzutem ocenił sytuację. Najpierw, ujrzawszy Lenę chciał wykręcić się ukłonem. Teraz jednak byłoby to niemożliwe. Gdyby nie wsiadł do auta, zrobiłby jej najbardziej impertynencki afront i to na oczach gawiedzi. Tembardziej, że teraz Lena, widząc jego wahanie, podniosła rękę i zawołała:
— Ależ pan ubiera się! Niczem kobieta. Pół godziny czekałam.
Nie było wyjścia. Andrzej konwencjonalnie przywitał się i zajął obok niej miejsce. Zatrzasnęły się drzwiczki, głuchy warkot starteru rozbudził uśpiony wóz. Motor odezwał się pomrukiem swoich ośmiu cylindrów i auto ruszyło.
Przed hotelem pozostał tylko smukły boy. Stał długo z oczyma łowiącemi ostatnie szafirowe pobłyski oddalającego się auta.
Droga za miastem skręcała w prawo, później w lewo i wyciągnęła się dalej prostą, jak strzała, żółtą falującą wstęgą.
Milczeli oboje. Lena przygotowała cały arsenał broni zaczepnej, teraz jednak nie mogła odnaleźć ani jednego pocisku. Dowmunt obwarował się murem chłodu, umacniał twierdzę swej obojętności, lecz drżał na myśl, że pierwsze jej słowo rozmiecie wszystko w pył.
Wiedział, że powinien zacząć, wiedział, że jego obowiązkiem wobec własnego postanowienia jest zacząć konwencjonalnie, zgóry sparaliżować oczekiwany atak, wciskając sytuację w banalne ramki.
Tymczasem auto nabierało tempa. Zegar szybkości wskazywał 60, 70, 80 kilometrów. Wreszcie strzałka doszła do 100 i wciąż posuwała się dalej. Lena z wzrokiem utkwionym przed siebie nie zdejmowała stopy z gazu. Sto dziesięć, sto piętnaście… dwadzieścia…
Mijali drzewa i słupy telegraficzne, rozbijali w drobne kawałki lusterka małych kałuż, w groźnym ryku sygnału przelatywali mimo chłopskich furmanek — zdawało się — stojących po brzegach szosy.
Lena upijała się szybkością i jego chciała nią odurzyć. Rasowy wóz dopiero teraz czuł się w swoim żywiole. Jego oddech stał się całkiem bezgłośny, tysiąc kilogramów swego ciężaru odbijał jak piłkę od małych wypukłych mostków, by aksamitnym skokiem spaść na niezawodne mięśnie resorów i znowu zwijał pod sobą uciekającą z zawrotną szybkością wstęgę szosy. Wpadli w las. Jeszcze kilometr, nagły zakręt i — Boże!
W odległości stu, może stu dwudziestu metrów tor kolejowy i szlaban — zamknięty.
Andrzej miał mocne nerwy i był dobrym automobilistą. Mgnienie wystarczyło mu, by zrozumieć nieuchronną śmierć. Pod stopą Leny zajęczały beznadziejnie hamulce, lecz pocisk prawie nie zwalniał pędu…
Andrzej błyskawicznym ruchem chwycił kierownicę… jeszcze sekunda, ułamek sekundy i całym wysiłkiem ramion skręcił strasznie, tuż przed szlabanem… W tej chwili nacisnął gaz… Wóz zatoczył się jak pijany, wyrżnął ciężkim zadem w szlaban i skoczył w bok. Jeszcze kilka podskoków, jeszcze kilkadziesiąt metrów wzdłuż toru i Andrzej zatrzymał.
Lena bez kropli krwi w twarzy, zwróciła na niego szeroko rozwarte przerażone oczy. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć i wybuchnęła łkaniem.
Nie mógł już dłużej, to było ponad jego siły. Porwał ją w ramiona i usta jego poczęły spadać na blade policzki, na przymknięte oczy, na bezwolne wargi, których tak pragnął, tak pragnął… Wreszcie i jej ręce oplotły jego szyję, a usta złączyły się w pocałunku.
To było takie proste.
Torem przechodził pociąg, a z za jego okien rozbawieni pasażerowie machali im porozumiewawczo rękoma.
Oni jednak tego nie widzieli.
Do Warszawy wracali wolno. Prowadził Andrzej. Po raz drugi wobec tej kobiety stwierdził istnienie siły, która — nawet wszechwładny mózg zmusza do posłuszeństwa, przed którą nawet wola cofa się pobita.
Nazwał to w myśli „żywiołem“. I uważał się za usprawiedliwionego.
Teraz opowiadał jej o swoich przeżyciach w Afryce, gdzie nieraz stawał twarzą w twarz ze śmiercią. Dzicy są podstępni i drapieżni, żołnierze z Legji Cudzoziemskiej lubią absynt i również nie odznaczają się łagodnością obyczajów. Podczas polowań niejeden turysta stracił życie.
— Ja jednak jakoś zawsze szczęśliwie wydobywałem się tarapatów. Pamiętam, gdy podczas samumu na pustyni porzucili mnie beduińscy poganiacze wielbłądów i cztery dni błąkałem się po rozpalonych piaskach, kiedy już zupełnie siły mnie opuszczały, a położenie się na piasku oznaczało śmierć, powtarzałem sobie: — Nie mam zwyczaju umierać! I to mnie trzymało. Wreszcie spotkałem karawanę arabską i dowieźli mnie do Biskry. Gdy po paru dniach przyszedłem do klubu, gdzie miano mnie już za nieboszczyka, na zapytania: — więc żyjesz? — odpowiadałem, że nie mam zwyczaju umierać. To się tak podobało znajomym, że odtąd powtarzano to w Biskrze, w Algierze, a nawet w Sudanie pewien Anglik, gdy mu się przedstawiałem, powiedział:
— Ach, tak? Pan Dowmunt, który nie ma zwyczaju umierać?
Lena śmiała się i łasiła się do niego. Mówili o jego mieszkaniu. Jutro, pojutrze będzie już gotowe. Wypytywała go o szczegóły urządzenia i cieszyła się jak dziecko. Przed rogatką przesiedli się i Lena odwiozła go do hotelu.
Andrzej czuł się lekki, jakby mu ciężar spadł z pleców. Wydawał ostatnie polecenia, kupował dywany, kryształy, inne drobiazgi. Sporo rzeczy zmienił na ładniejsze i droższe, tak, że przeznaczonej na mieszkanie sumy nie wystarczyło i musiał wystawić czek znowu na okrągłą kwotę.
Pomyślał też poważnie o bibljotece. Godzinami wertował katalogi i prospekty, zwiedzał księgarnie. Kupił moc dzieł ekonomicznych i broszur, zaprenumerował kilkanaście czasopism zajmujących się życiem gospodarczem kraju.
Postanowił przed ulokowaniem swoich kapitałów w jakiemkolwiek przedsięwzięciu przestudjować dokładnie stosunki, zbadać możliwości rozwojowe poszczególnych gałęzi handlu i przemysłu, co wymagało dużej pracy, zważywszy jego zupełną nieznajomość terenu.
Tymczasem z Leną widywał się codzień. Spotykali się w małej cukierence na Starem Mieście, w Ogrodzie Botanicznym, lub wyjeżdżali na krótkie spacery szafirowym Rolls Roycem. Lena nie mówiła o sobie, Andrzej nie chciał zresztą tego tematu poruszać w obawie dotknięcia bolesnych miejsc jej przeszłości.
Zresztą ta coraz mniej go obchodziła. Jego dotychczasowy pogląd na różnicę płci i rolę kobiety wyrobiony został na podstawie dość bezbolesnych zadraśnięć serca strzałami Erosa.
Sztambuch jego przeżyć miłosnych zapisany był nieważnemi zdarzeniami przelotnych romansów, w których silnie rozwinięty popęd płciowy dominował nad słabemi zresztą przejawami sentymentu. Możliwe, że była w nim jedna kartka różniąca się nieco od innych. Różnica zresztą mogła powstać i z tej prostej przyczyny, że kartka ta była — jedną z pierwszych.
Dowmunt nie zadawał sobie trudu wertowania wspomnień i jeżeli wspomnienie Ewuni, tego dziecka (wówczas miała chyba lat pietnaście) wracało samo, jeżeli przypominał sobie swój pokój studencki w Dorpacie i małą wychowankę państwa — zdaje się — Karpiów, u których mieszkał — witał to wspomnienie zawsze z pewnem rozczuleniem, z odrobiną wstydu i skruchy i z nikłym cieniem tęsknoty. Lecz na tem wyblakłem do reszty przeżyciu zaczynał się i kończył rejestr jego reminiscencyj.
Do Leny również pociągały go zmysły. Instynktem wyczuwał w niej kobiecość w najbardziej samiczem znaczeniu: Wydawała mu się drapieżną, wyrafinowaną i dziecinną. Znajdował rozkosz nietylko w skrwawionych dzikich pocałunkach, nietylko w oszałamiających pieszczotach, lecz i w oryginalnej bezpośredniości jej odruchów. Ciekawiła go pozatem wewnętrzna strefa życia Leny, u granic której spotykało go milczenie lub smutek i gorycz, zamykające dostęp wszelkim pytaniom.
Środowiska w którem się obracała nie lubił przynajmniej narazie wolał się wykręcać od jego bliższego poznania, wymawiając się nawałem zajęć.
Wreszcie przeniósł się do własnego mieszkania. Służący, Piotr, starszy już i dobrze ułożony lokaj, przyjął go na progu chlebem i solą, co ubawiło Andrzeja. Mieszkanie, całkowite już urządzone, nie robiło przykrego wrażeniu sztywnej świeżości i wydawało się nawet „przytulnem“ — jak określił je Piotr — „gniazdkiem“.
Tegoż wieczora Piotr z namaszczeniem przygotował zimną kolację; owoce, wino i maszynkę do kawy, dostał pięć złotych na kino, łącznie z poleceniem powrotu o jedenastej i wyszedł.
Lena przyszła o siódmej.
Gorączkowo zdejmowała kapelusz, płaszcz, rękawiczki, starając nie oderwać się od jego ust. Potem wziąwszy się za ręce obchodzili całe mieszkanie. Lenie się wszystko podobało, wszystko było eleganckie i comme il faut, wszystko miało swój wdzięk.
Wypiła kieliszek wina i usiadła mu na kolanach. Dopiero teraz zauważyła, że jej pocałunki pozostawiły moc purpurowych śladów szminki na jego bronzowej twarzy. Starannie wycierała je, nie przestając całować.
— Lena — zauważył wesoło — ależ to syzyfowa praca! Możebyś lepiej wytarła swoją buzię?
— Ach, prawda! — zawołała — że też nie pomyślałam o tem. Chodź przed lustro.
Stanęła przed tualetą i nagle zażądała.
— Ale teraz odwróć się, proszę, i nie oglądaj się, póki nie powiem już.
Był posłuszny. Łowił uchem szelest jedwabiu i brzęk zdejmowanej biżuterji na szkle tualety. Słowo „już“ zabrzmiało cichym szeptem tuż przy nim. Odwrócił się. Zarzuciła mu na szyję nagie ramiona. W lustrze ponad jej głową, ujrzał smukłe jej ciało wyprężone od różowych nieco wzniesionych pięt, poprzez strzelistą linję nóg, wąskość wysoko osadzonych bioder, aż do wklęsłego zarysu wygiętego kręgosłupa i wzniesionych łopatek. Pod rękami czuł płonący atłas skóry i pulsującą pod nim krew.
Piotr wrócił o wpół do dwunastej i zastał pana przy stole. Siedział w szlafroku i z apetytem zajadał. Drugie nakrycie było nietknięte.
Z biegiem tygodni Piotr stawał się coraz lepszym znawcą sztuki kinematograficznej. Nie było takiego dnia, żeby wieczorem lub też po południu nie szedł do kina. Niektórych artystów szczerze polubił i miał o ich grze wyrobione zdanie, a nawet nie zawsze się zgadzał z opinją tygodnika filmowego, który kupował systematycznie.
Cały wolny czas poświęcał Dowmunt studjom gospodarczego stanu kraju. Nie wiele wprawdzie na to mógł mieć godzin, gdyż Lena nie chciała rezygnować z jego towarzystwa ani podczas wycieczek samochodowych, ani na swoich fiksach, ani na dancingach, czy w teatrze.
W mieście mówiono już półgłosem o Dowmuncie, wiążąc jego nazwisko zbyt często z imieniem Leny. Doszło to i do Andrzeja dzięki uprzejmości pana Migielskiego, który go odwiedził z racji jakichś formalności meldunkowych.
— Sądzę, że nie będę zbyt niedyskretny — zaczął z uśmiechem — jeżeli przypomnę panu, podnoszoną przezemnie specjalną zaletę tego mieszkania?…
— Specjalną? — nie połapał się Dowmunt. — Owszem jest wygodne.
— Mówiłem kiedyś o innej jego wygodzie, wynikającej, że tak powiem, z położenia geograficznego… — tu Migielski zrobił oko — pod salonem mód pani Zuzanny.
Andrzej roześmiał się.
— Nie, panie. Tej zalety nie zdążyłem ocenić. Chociaż rzeczywiście widuję na schodach ładne kobiety.
— Tak, tak, proszę pana. U „pani Zuzanny“ ubiera się moc pań z towarzystwa. Ot naprzykład taka pani prezesowa Kulczowa….
Czekał wrażenia. Lecz spotkało go rozczarowanie, gdyż Andrzej ze szczerem zdumieniem zapytał:
— Tak? Nie wiedziałem o tem.
— Sądziłem, że zna pan tę uroczą damę?
— Ależ znam bardzo dobrze. Z domem państwa Kulczów łączą mnie serdeczne stosunki, ale nie wspominali mi o tej „Pani Zuzannie“. To cudownie! Zaintryguję ich pańskiemi wiadomościami.
Na czcigodnem obliczu Migielskiego odbił się zawód. Zaczął mówić o Kulczu. To tęga głowa, co za spryt! Tylko, że to — panie dobrodzieju — niewiadomo, czy to zawsze na korzyść państwu wyjdzie.
— Dlaczego? Jeżeli sam pan powiada, że głowa tęga?
— Eee… — wykręcał się Migielski — cóż ja panu będę wywodził. Przecie pan wie, co waszemu obozowi zarzuca opozycja.
— A pan jest jego przeciwnikiem? — zapytał Dowmunt.
— Broń Boże, ależ Boże broń! — zastrzegał się małemi rączkami Migielski. — Ja tam do polityki się nie mieszam. Co mi po tem? Tak ot tylko, słyszy się, czyta się głosy krytyczne, a kto ma rację, czy tam można wiedzieć.
— Myli się pan, zaliczając mnie do jakiegoś obozu politycznego, — odrzekł Andrzej. — Nigdy polityką się nie zajmowałem, a przecie w obecnych stosunkach politycznych wcale się nie orjentuję, bo — przyznam się, że nawet dzienników nie czytuję.
— Tak? A ja myślałem, że będąc w tak dobrych stosunkach z domem prezesa Kulcza jest pan zdecydownym zwolennikiem dzisiejszego stanu rzeczy. Zresztą choćby przez pokrewieństwo. Przecie senator Dowmunt jest jednym z filarów…
Andrzej zaprzeczył. Senator Aleksander Dowmunt pochodzi z innej linji. Nawet stosunków towarzyskich z nim nie utrzymywano, bo był rusofilem. Czyżby obecnie rządzili rusofile?
Tu panu Migielskiemu język się rozwiązał. Okazało się, że zna się na polityce. Objaśniał, sypał faktami i cyframi, w końcu zacietrzewił się i raz po raz przetykał swoje tyrady wzniosłemi słowami: „praworządność“, „ojczyzna“, „konstytucja“, i mocnemi epitetami „klika“, „kamaryla“, „uzurpacja“.
Andrzejowi przypomniał się wizerunek księdza Skargi z nad biurka Migielskiego, później dyplomy honorowe, biuro „Lokalpol“, komisowe, „specjalna zaleta” mieszkania… To też wszystko o czem mówił Migielski, przyjmował z rezerwą. Nie miał doń zaufania.
Tem niemniej był mu wdzięczny. Ponotował nawet nazwy stronnictw i tytuły dzienników wraz z informacjami o nich Migielskiego. Postanowił od dzisiejszego dnia zająć się poznawaniem politycznej struktury Polski. Ucieszył się z opinji, jaką na jego zapytanie wydał Migielski o redaktorze Trylskim:
— To, panie, brukowe wydanie ideologji rządzących.
Dowmunt pomyślał, że spotka dziś napewno na fiksie u Kulczów Trylskiego i obiecywał sobie uzupełnienie z przeciwnej strony informacyj Migielskiego.
Przed obiadem kazał Piotrowi kupić wszystkie dzienniki — aż dziw, że dotychczas niemi się nie zainteresował — i „Informator Polityczny“. Przeczytał wszystkie artykuły i wzmianki. Wpadały mu nazwiska niegdyś znane z pietyzmu, jakiem były otoczone w domu jego rodziców, lub nazwiska tamże wyklinane. Ich istotnego politycznego brzmienia nie znał tak, jak nie znał i tych setek nazwisk nowych, spotykanych na każdej szpalcie.
Wiadomości „Informatora Politycznego“ suche i biograficzne nic mu nie mówiły. Dzienniki wiodły zaciekły spór o interpretację jakiegoś paragrafu, czy artykułu w związku z odroczoną sesją sejmową.
Andrzej miał wrażenie, że jest w dziewiczym lesie. To też z rozczarowaniem odłożył dzienniki, obiecując sobie wszakże czytywać je codziennie. Kończył właśnie drugie śniadanie, gdy w przedpokoju zaterkotał dzwonek, a po chwili zjawił się Piotr z biletem wizytowym na tacy.
— Alfred hr. Rzecki… jak wygląda? — zapytał Dowmunt.
— Solidnie, proszę pana! — z respektem zapewnił Piotr. — Poprosiłem do salonu.
— Powiedz, że zaraz służę.
W salonie na jego spotkanie wstał wysoki starszy pan o końskiej twarzy.
— Jestem Rzecki. Niezmiernie mi miło. Przedewszystkiem: czy nie zajmuję panu drogiego czasu?
— Ależ, proszę pana. Nic nie robiłem.
— Tem milej. Pozwoliłem sobie odwiedzić pana w sprawie, która — sądzę i jego zainteresuje.
— Słucham pana.
— Dowiedziałem się przypadkowo o pańskim powrocie do kraju i o zamiarach inwestowania większego kapitału.
Czekał odpowiedzi, lecz, wobec milczenia Dowmunta, dodał:
— Jeżeliby wiadomości powyższe odpowiadały prawdzie, pragnąłbym zainteresować pana pewną propozycją.
— Owszem, — odrzekł Andrzej — mam zamiar uruchomić tu pewną sumę, jest to jednak kwestja conajmniej kilku miesięcy.
— Ach, rozumiem. Jeszcze nie wycofał pan tej sumy z innych…
— Bynajmniej, — zaprzeczył Dowmunt — tylko pragnę przed umieszczeniem kapitału poznać celowość lokaty, a dlatego muszę poznać rynek, co — pojmuje pan — musi pochłonąć trochę czasu.
Rzecki uśmiechnął się potakująco.
— Słusznie, bardzo słusznie. Tembardziej, że teraz tyle przedsiębiorstw bankrutuje. Wszystko na słomianych nogach. Ciężkie czasy, a ludzie muszą jakoś żyć…
— Więc istotnie jest tak ciężko?
— Fatalnie. Brak gotówki, kredytu. Nawet najpoważniejsze przedsiębiorstwa, no te, oczywiście, nie są zachwiane, ale bądź co bądź znajdują się w chwilowych trudnościach. Właśnie o jednem z takich chciałem z panem pomówić.
— Zatem?
— Jestem współwłaścicielem domu eksportowo-importowego „Polrol“. — Słyszał pan zapewne?… — Wywozimy zagranicę wełnę, szczecinę, lecz przedewszystkiem len. Zresztą w każdej chwili służę cyframi. Mamy w różnych punktach kraju kilkanaście filij, skupujących surowiec, a tego — jak pan wie — jest poddostatkiem i to ceny niskie.
— Skądże trudności pieniężne?
— Kredyt, podatki, świadczenia społeczne, różne ubezpieczenia pracowników (zatrudniamy ich około 700), Kasy Chorych, no i zmniejszenie zdolności konsumcyjnej wśród ludności.
— A cóż państwo importują?
— Przywozimy właśnie towary najłatwiejsze do zbytu na krótkoterminowy kredyt, bo kosmetyki, perfumy, jedwabie, zabawki dziecinne, sosy i przyprawy do potraw, w zimie kwiaty z Nicei i nowalje warzywne, pomarańcze, winogrona… Wszystko, towar szybki.
— Słowem, wywozicie len i wełnę w surowym stanie, a sprowadzacie kwiaty, sosy i zabawki dziecinne. Czy to, zdaniem pańskiem, jest pożyteczne dla gospodarstwa krajowego?
— Przypuszczam. W każdym razie przyśpiesza to obrót pieniądza. Otóż pragnąłbym pozyskać pana dla naszego przedsiębiorstwa, które można i należy znacznie rozszerzyć. Głównych właścicieli jest nas trzech: Ludwik Koniecpolski, ordynat Baworowicz i ja. Wejście pańskie powitalibyśmy tem milej, że zawsze przyjemniej jest mieć do czynienia z człowiekiem z naszej sfery.
Tu Rzecki przypomniał jeszcze, że właściwie są dalekimi krewnymi, gdyż któraś z Dowmuntówien przed dwustu laty była za Rzeckim, a któraś Rzecka za stryjecznym dziadem Andrzeja.
Andrzej zapewnił Rzeckiego, że o propozycji pomyśli i weźmie ją pod rozwagę, gdy tylko będzie odpowiednio przygotowany.
Przy pożegnaniu Rzecki dodał:
— Prosiłbym pana nie uważać mojej wizyty za wyłącznie handlową. Rad jestem z zawarcia tak miłej znajomości, i mam nadzieję, że sprawię przyjemność mojej pani, gdy zapowiem pańskie odwiedziny. We wtorki zawsze jesteśmy w domu.
Andrzej zrewanżował się równą porcją uprzejmości i zapewnił, że będzie uważał znajomość za nad wyraz sympatyczną.



VI.

Sensacją tego wieczora była czwórka murzyńskich revellersów, zaangażowanych przez prezesa Kulcza, a śpiewających przy akompanjamencie dziwacznie skonstruowanych gitar, czy mandolin.
Dla Andrzeja nie było to taka nowalja, jak dla reszty gości. Nieraz nad brzegami Nigru słyszał pierwowzory tej muzyki, tych egzotycznych symfonij, wykonywanych na strunach głosowych krtani.
To też odciągnął Lenę z zasłuchanego koła.
— Chodźmy — prosił — chciałem z tobą pomówić. Poszukajmy ustronnego kącika, gdzieby nam nikt nie przeszkadzał.
— O, mój drogi, — zaśmiała się Lena, — nie łudź się, byś w tym domu mógł dziś znaleźć kąt wolny. Wszędzie goście.
— Tak? — zapytał znacząco. — A no, spróbujmy!
Pragnął ją zaintrygować. Przecie nie wiedziała, że jest poinformowany o „eksterytorjalności“ jej sypialni. Zgodziła się z śmiechem.
Dowmunt umyślnie kluczył. Zaglądali wszędzie, lecz wszędzie byli ludzie. Wówczas skierował się w stronę pokojów służbowych.
— Czyżbyś chciał iść do kuchni? — zażartowała Lena.
— Zobaczymy — odparł z żartobliwą tajemniczością.
Raptem otworzył drzwi do łazienki i trzymając ją za rękę przeszedł do ubieralni, kierując się do znajomych drzwi, za któremi była jej sypialnia. Spodziewał się uradowanego zdumienia Leny.
Lecz jakże się zdziwił, gdy zbladła i wyraźnie drżącym głosem zawołała:
— Nie, nie, tam nie można, Nie można!…
— Lena? Dlaczego?
— Nie można, Andy!
— Przecie to twoja sypialnia?
— Skąd wiesz? — w oczach jej zjawił się niepokój.
— Wiem, kochanie, bo byłem tam.
— Ty?! Kiedy?!
— O, już dawno. Nawet jadłem, wyobraź sobie, tam kolację. Co za profanacja, prawda?
Lenie opadły ręce. Odstąpiła od drzwi, które zasłaniała sobą, a w jej głosie zapalił się cichy gniew.
— Kulcz cię zaprowadził?
— Tak. Twój mąż. Ale co ci jest, Lenuś?
— Więc… więc… widziałeś?
— Co?
— Ledę.
Andrzeja nagle olśniła błyskawica odkrycia. Ależ tak! Jakże on jej mógł nie poznać. I maska! I naklejone blond włosy…
Zdecydowanym ruchem otworzył drawi i podbiegł do obrazu.
Jakże mógł nie poznać! To smukłe ciało, ta ciemna skóra o atłasowej karnacji, to wyuzdane, wyrzucenie bioder. Tak… i te usta wygięte konwulsyjną żądzą… ten sam skurcz różowych palców stóp i rąk… i — maska.
Odwrócił się. U progu, oparta plecami o ścianę stała Lena. Z pod łuków rozpiętych brwi biło weń niewysłowione narkotyczne spojrzenie.
— Lena… — głos jego brzmiał chrapliwie — Lena…
— Czemuś mi o tem nie powiedział? Czemuś zataił, żeś widział to!?
— Gdybym przypuszczał, gdybym mógł przypuszczać, że to bezwstydne… Zresztą nawet twój mąż się tego nie domyśla…
Usta Leny skrzywiły się w pogardliwym uśmiechu.
— Bo mnie taką nie widział. Rozumiesz! Ale ty… Ty musiałeś mnie poznać… Dla ciebie byłam taka…
— Cha… cha… dla mnie i dla tego jakiegoś żydziaka, który malował to… to…
Szukał w myśli druzgocącego, piorunującego i inkwizytorskiego słowa wzgardy, potępienia i anatemy.
— Czemuś mi o tem nie powiedział?…
— Ach, — rzekł drwiąco — przecie nie mamy zwyczaju mówienia o sobie.
— Jakto?
— No, naprzykład, mógłbym się zapytać dlaczego to zakrywałaś przedemną, że ubierasz się u „Pani Zuzanny“, że bywasz w tamtej kamienicy, nietylko u mnie?
Lena, drżąc na całem ciele, ledwie zdołała wyszeptać:
— Boś… nie… pytał… ja… nie ukrywałam…
— Nieprawda! — zawołał — kłamiesz! Gdybyś nie miała co ukrywać, tobyś sama powiedziała! Ale ja wiem! Wiem więcej, niż…
Nie zdążył skończyć zdania.
Lena zachwiała się, jak człowiek trafiony kulą w serce i upadła na wznak…
Gruby dywan stłumił odgłos padającego ciała. Dla Andrzeja jednak łoskot ten wydał się straszny.
— Nędznik! Nędznik! Cham! Jaskiniowiec… jak mogłem!…
Ukląkł przy niej i z niezgrabną ostrożnością podniósł zwisającą z jego ramion.
Ułożył ją na łóżku i nacierał skronie kolońską wodą. Po chwili z trudem uniosły się frendzle rzęs. W wybuchu czułości zaczął obsypywać pocałunkami jej oczy, usta, ramiona, włosy… Tulił ją do piersi wezbranej tłumem najtkliwszych słów, najczulszych próśb o przebaczenie…
Zdaleka dolatywała rzewna i dzika piosenka revellersów.
Nie słyszał tego. Owładnęła nim krew. Nie wiedział, gdzie się znajduje, co się wokół dzieje. Czuł tylko w ramionach powracające życie, czuł słabość tego smagłego ciała, w którem też rozżarzał się płomień, aż wybuchł, ogarniając mózg, napełniając żyły ognistą lawą…
Przez adamaszek morelowych obić, stłumiony i cichy płynął daleki pogwar.
Zwolna gasła łuna krwi. Lenie wracała przytomność i zrozumienie tego, co się stało, co usłyszała od niego, a co było straszne.
— On wie. On wie!
Nerwy stygły, lodowaciały. Wie!! Wie, że ona jest na usługach szpiegów. Więc koniec? Więc… zedrą z niej te jedwabie i klejnoty, odbiorą ten przepych, hołdy, samochody, całe jej królestwo, wszystko.
Zamkną w więzieniu…
Z pod rzęs wypełzło zaczajone zielone spojrzenie, jak oko ślepej latarki, przesunęło się po wysokiem czole Dowmunta, po mocnych pręgach brwi, po zamkniętych powiekach, po bronzowej skórze policzka po rozchylonych ustach… rozkosznych ustach…
Nie, nie! On jej nie zdradzi — odezwało się w sercu.
Z jego prawością? Z jego bezkompromisowością? Z jego patrjotyzmem? — przebiegło przez mózg. A jeżeli nie dziś… to przecie jutro, pojutrze… I mdleć ze strachu przed każdym niehumorem tego… On zresztą już w pociągu musiał podsłuchać…
Nie, nie! Trzeba się zdecydować. Natychmiast. Nie mogę być na łasce fantazji tego człowieka, przygodnego kochanka.
Słodkiego kochanka — odezwało się w sercu.
— Nie, nie — zaprotestował mózg — to już nie powróci. Przynajmniej dla niej. Wieczna, codzienna obawa. Więzienie… brudna cela… zgrzebna koszula…
Wycisnęła mocny pocałunek na ustach Andrzeja i wstała.
Uśmiechnął się i nie otwierając oczu, powiedział:
— Jesteśmy szaleni. Nawet drzwi były otwarte.
Podniósł się i poprawił ubranie. Lena, stojąc przed tualetą, przyczesywała włosy. Milczała. Przez jej myśl biegł łańcuch zdarzeń.
— Tak, łóżko zgniecione, on ma włosy w nieładzie, ona rozdartą suknię… ten fotelik trzeba przewrócić… Cóż? Całkiem proste. Chciał ją zgwałcić… Przyszedł tu za nią, rzucił się jak nieprzytomny — broniła się, wzywała pomocy, ale nikt nie nadchodził, wyrwała się, sięgnęła do szufladki… on śmiał się i nie wierzył, gdy znowu rzucił się… nie miała innego wyjścia. Żadem sąd jej nie skaże…
Andrzej przygładzał czuprynę i stojąc za nią, ogarniał jej postać spojrzeniem pełnem pokory: jak mógł tak brutalnie zarzucać kłamstwo? Jakiem prawem zrobił jej karczemną scenę o ten… ten obraz? Jakiem prawem! Obmyślał środki ekspiacji…
O, jeszcze i teraz ręka jej drży — zauważył, gdy Lena odsuwała małą szufladę tualety.
Nie odwracała się. Pomału zanurzyła rękę, która naprawdę drżała teraz na rękojeści browninga.
Musi… musi… tak, musi! Więzienie, zgrzebna koszula… Odsunęła bezpiecznik i zręcznie ukryła dłoń w fałdach sukni. Musi!
Jeszcze jeden wysiłek woli. On stoi w odległości trzech kroków. Widzi go w lustrze. Uśmiecha się…
Zwolna odwróciła się do niego i ręka zączęła się podnosić.
Nie rozumiał. Ujrzał nagle płonące zgrozą oczy i pierś podrywaną rozpaczliwym oddechem i białe ramię wznoszące się ku niemu czarną głową ze stali.
Nie rozumiał, lecz instynkt zaczajony w mięśniach sam je sprężył w skoku, nagłym i krótkim, jak warknięcie cięciwy, wyrzucającej strzałę.
Mocny chwyt w przegubie, głuchy stuk na dywanie…
Lena stała chwilę bez ruchu, potem, słaniając się, zrobiła dwa kroki i osunęła się na fotel. Błędnym wzrokiem wpatrywała się w pustkę.
— Chyba ja nie zwarjowałem? — pomyślał Andrzej.
— Leno, Leno, co ci jest?! Coś ty chciała zrobić? Dlaczego? Dzieciaku złoty!
Blady uśmiech i niezrozumiałe słowa:
— Nie mogę, nie mogę… zgrzebna koszula… więzienie…
— Lenuś! Co ci jest! Lenuś!?
— Wiem, że… mnie… zdradzisz…
— Ależ, Lenuś, nie zdradzę, napewno… Mnie się nawet inne kobiety przestały podobać, odkąd ciebie poznałem. Co ci jest, Lenuś?!
Chwyciła jego rękę i zaczęła całować.
— Nic, nic… tak mi się w głowie mąci… zadzwoń na służbę i już idź… idź już…
Pocałował ją w czoło. Podniósł rewolwer, nacisnął guzik dzwonka i otworzywszy z klucza drzwi do dalszych pokojów, wyszedł niemi, w obawie, by nie spotkać służącej.
W salonach zabawa była w pełni.
Przemknął się do westibiulu, szybko ubrał się i wyszedł. Księżyc powodzią srebra zalewał Aleje, chodnikami snuły się liczne parki. Wilgotne od nocnej rosy ławki lśniły między drzewami.
Nie rozumiał. Układał w głowie najbardziej karkołomne koncepcje, robił najryzykowniejsze przypuszczenia i nie mógł znaleźć wytłumaczenia całej tej nieprawdopodobnej sceny.
Jeżeliby nawet zakochała się we mnie!…
Ale w to nie wierzył. Miłość nie mogła leżeć w naturze Leny. Gnębiła go nierozwiązana zagadka i możeby nie zasnął, gdyby nie wyłożył sobie stanowczo, że jutro Lena przyjdzie i wszystko wyjaśni.
Lecz nazajutrz Lena nie przyszła. Ani nazajutrz, ani dni następnych. Gdy zadzwonił, telefon odebrała Antosia i powiedziała, że pani jest chora. Tak, bardzo chora, bo nawet pan nie pojechał do banku, tylko siedzi z lekarzem w gabinecie i rozmawia.
Po dłuższym namyśle zadzwonił do Kulcza.
— Dzieńdobry, panie prezesie, tu Dowmunt.
— A, uszanowanie panu.
— Mieliśmy dziś większem towarzystwem jechać do Łowicza, ale podobno pani prezesowa jest słaba?…
— Chora, panie, i to zdaje się, poważnie.
— Co prezes mówi?! Zaziębienie?
— Djabli wiedzą. Wczoraj wieczorem dostała jakiegoś ataku nerwowego.
— A lekarza prezes wzywał?
— Naturalnie. Powiada, że wyczerpanie nerwowe. Leżeć conajmniej tydzień, dwa, w łóżku, nikogo nie widywać. Nawet mnie nie wolno. Tylko lekarz i służąca.
— Ale nic niebezpiecznego?
— Doktór mówi, że przejdzie.
Pożegnał się, pytając, czy chorej nie zaszkodzi przysłanie kwiatów. Kulcz zapytał zaraz lekarza. Można, ale bez korespondencji.
Wybiegł na miasto i wysłał Lenie wielki kosz białych róż.
Odtąd codzień posyłał jej kwiaty. Sam zaś zabrał się do pracy. Teraz dopiero spostrzegł, ile czasu zabierała mu Lena. Studja postępowały szybko. Wertował pisma ekonomiczne, godzinami notował cyfry z tablic statystycznych, złożył szereg wizyt dyrektorom banków i syndykatów, zapoznawał się z rynkiem przemysłowym i węglowym.
W umyśle jego zaczynała powstawać świadomość najpilniejszych potrzeb kraju i możliwości ich zaspokojenia. Jedno już wiedział napewno: kapitał jego będzie dawał zyski, nie prowadząc rabunkowej gospodarki.
Zjawienie się Dowmunta na giełdzie oraz na paru zebraniach gospodarczych nie pozostało bez echa. Otrzymywał wciąż propozycje lokaty kapitału i przedstawiono mu różne „murowane interesy“ i złotodajne kompinacje. Nie dał się jednak skusić.
W tymże czasie wstąpił do Rzeckich. Mieszkali na Krakowskiem. Prowadzili dom otwarty, przyjmując całą złotą młodzież stolicy, mieli bowiem córkę na wydaniu. Bywała tu również elita młodzieży akademickiej i z tej racji, że syn Rzeckiego, Roman, był jednym z jej przewódców i pomimo swoich lat zaledwie dwudziestu czterech, cieszył się opinją ideologa tej właśnie elity, grupującej się koło „Nowin Akademickich“.
Starszy syn hrabiego, Stanisław, z lekceważeniem nazywał całe to towarzystwo „szczeniakerją“ i raczył opuszczać swój pokój jedynie w wypadku przybycia panny Żabianki, klasztornej koleżanki siostry.
Andrzej zdziwił się, gdy go tu spotkał i zawołał:
— Pana już mam przyjemność znać, apostole proletarjatu.
Pani Rzecka, wysoka siwa dama, skrzywiła się z niesmakiem.
— Zdaje się, — wycedziła, — że pan najwięcej ma racji, traktując to apostolstwo z pobłażliwą ironją. My, mój mąż i ja, nie możemy się niestety odnosić tak do niedorzecznych i gminnych wybryków Stanisława.
Nie mógł zaprzeczyć. Istotnie ta rasowa matrona i jej dystyngowany mąż, i ta młodzież, zapełniająca salon ekstraktem dobrego tonu i wyszukanych manier, istotnie, ta sewrska porcelana, mahoniowe antyki, słuckie pasy, Rembrandty i Van Dyck‘i — nie mogło to wszystko stanowić odpowiednich ram dla komunistycznych poematów światoburczego synalka.
Pani Rzecka ze smutną miną obszernie to wykładała Andrzejowi, dodając na zakończenie, że „my, mój mąż i ja“ w Bogu mają ostatnią nadzieję; że odmieni wyrodnego syna, szokującego przyzwoite towarzystwo i przynoszącego wstyd rodzinie.
Z niepokojem przytem spoglądała na zegarek.
— Marta się spóźnia, a tego nie lubię. Mówię o córce.
— Córeczka państwa ma przyjechać?
— Nie. Jest na wykładzie w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. I miała wrócić o piątej, a już jest kwadrans po szóstej.
— Marta? — zapytał Roman Rzecki. — Ależ, mamusiu, ona już jest u siebie. Przebiera się.
— Ach, tak? Przepraszam pana, muszę na chwilę pójść do córki. Romanie! Może pan Dowmunt pozwoli jeszcze kawy?
Andrzej podziękował za kawę i zapytał Romana o jego studja.
— Kończę politechnikę, proszę pana. Pan, o ile mój ojciec się nie mylił, jest prawnikiem?
— Niestety, niedokończonym. Lecz dziś, gdybym miał wybierać — pewnobym został pańskim kolegą.
— Tak? Ojciec chciał, bym również studjował prawo, lecz uparłem się przy politechnice. Cóż bowiem daje prawo? Wygimnastykowanie umysłu w formułkach. Prawda?
— Zgadzam się z panem, — poważnie potwierdził Dowmunt, — w formułkach obcych istocie życia. Nauka prawa, mojem zdaniem, jest nauką o ceremonjale współżycia ludzi.
— Właśnie o ceremonjale. O stanie umownym.
— Byłem mniej dojrzały od pana — uśmiechnął się Dowmunt, — gdy wybierałem fakultet. Lecz już na drugim roku, gdy jeden z profesorów z powagą tłumaczył wielkość powołania prawnika, pomyślałem, co będę czuł jako, naprzykład, sędzia, który przez iks lat wydawał wyroki na podstawie takiego, a takiego prawa, gdy to prawo zostanie zniesione, dajmy na to, biegunowo odwrócone?
— Tak, — ucieszył się Rzecki — świetny argument. Ja tam wolę mieć do czynienia z prawami przyrody, te przynajmniej nie zmienią się nigdy i nie wystrychną człowieka na dudka.
Andrzejowi bardzo się podobał ten zapalony młody człowiek, potrząsający płową czupryną i postanowił sobie zawrzeć z nim bliższą znajomość.
Tymczasem przyszła panna Marta. Była nieco podobna do Romana. Mogła mieć lat dziewiętnaście. Swobodnie i bezpretensjonalnie witała się z pannami i z młodzieżą, wdzięcznie gnąc się w talji. Miała długie, popielate włosy, upięte w gruby węzeł tuż nad karkiem. Dowmunt zauważył, że stanowiło to ładną całość z sięgającą kostek suknią i z delikatnym profilem.
Zkolei podeszła do Andrzeja.
— Pan Dowmunt — przedstawił Roman.
Obrzuciła go zdumionem spojrzeniem:
— Ach, to pan?
Andrzej już chciał powiedzieć, że to niewątpliwie on sam, we własnej osobie, gdy ona zawołała:
— Ależ, naturalnie! O! Ja pana znam.
— Ale to chyba — wtrącił Roman — nie przeszkodzi ci przywitać się?
— Ależ, jakaż jestem roztargniona! Przepraszam pana.
Podała mu mocno dużą, ładną rękę.
— Tak mnie to zaskoczyło, że widzę pana tu, a nie w laboratorjum botanicznem…
Całe otoczenie wybuchnęło śmiechem.
— Daruje pani, — zapytał Andrzej, — jaką roślinę przypominam?
— Ależ nie roślinę! Tylko fotografję. Znam pana z niej doskonale, ba! Wszystkie koleżanki w panu są zakochane… to jest…
Zmięszała się. Rumieniec oblał całą twarz, nawet powieki i nieco zadarty nosek z ruchliwemi chrapkami, ale z dużych niebieskich oczu nie znikł uśmiech.
— Jestem zachwycony tak niebywałem powodzeniem — przyszedł jej na ratunek Andrzej, — ale skąd w laboratorjum botanicznem znalazła się podobizna takiego okazu fauny?
— Przywiózł ją nam profesor ze swej podróży po Afryce.
— Aaa! Profesor Huszcza?!
— Huszcza! Oczywiście. Opowiadał nam o panu i o pańskich plantacjach cuda.
— Pamiętam, pamiętam. Bardzo miły i rozumny człowiek, tylko trochę egzaltowany. Fotografował tam moje magazyny i plantacje ze wszystkich stron.
— Na tej fotografji, to pan stoi pod takim bungalow, a u pańskich nóg siedzą dwaj murzyni i chart.
— Nie dziw, — zadowcipkował jeden z młodych ludzi — że pan w takim egzotycznym entourage wywiera pustoszące wrażenie w sercach niewieścich.
— Otóż, wcale nie dlatego — zaoponowała Marta. — Tylko profesor opowiadał, że o panu tam wszyscy mówią z podziwem, że pan cudów dokazał, że — powiada — młody szlachcic polski wziął Afrykę za rogi.
— Jak na profesora botaniki — wtrącił dowcipniś — zbyt zoologiczne porównanie.
— Cicho, panie Władku, — zgromiła go panna Marta, — zachwycał się pańską energją, dzięki której dorobił się pan wielkiej fortuny, pańską… nawet powierzchownością — dodała, znowu się rumieniąc.
— Trzeba profesorowi Huszczy — odezwał się ów Władek — przyznać, że ma pojętne słuchaczki.
— Nie speszy mię pan! — zawołała. — Nie dam się speszyć! Właśnie, pojętne. Nawet obiecywałyśmy sobie, że zrobimy wspólną wycieczkę do Afryki.
Andrzej był rozbawiony i mile wzruszony. Podobała mu się ta rasowa dziewczyna i ta młodzież i cały nastrój tego salonu, tak różny od nastroju w pałacu Kulczów.
To też spędził tam cały wieczór, przeważnie na rozmowie z Romanem, który go szczerze zainteresował.
Dni Dowmuntowi biegły szybko. Praca postępowała naprzód. Nie zapomniał jednak o Lenie i miewał wyrzuty sumienia, że swem brutalnem zachowaniem się spowodował tak niebezpieczny wstrząs nerwowy. Pewnego dnia zadzwoniła doń Antosia. Mówiła, że pani kazała bardzo, bardzo podziękować za kwiaty i że czuje się lepiej.
Zaczął rozmyślać, jakąby Lenie na wyzdrowienie sprawić niespodziankę. O żadnym cennym podarku mowy być nie mogło ze względu na Kulcza. Wpadł wreszcie na pomysł. Tyle razy namawiała go do kupna auta. Rolls Royce‘a wszyscy znali i ustawiczne ich wycieczki musiały zwracać powszechną uwagę. Zresztą i jemu samemu samochód jest potrzebny, nawet ma garaż wynajęty razem z mieszkaniem.
Zdecydował się na Packarda, wspaniałe torpedo koloru tête de négre. Szło jak lalka, wyciągając na dobrej drodze do stu trzydziestu.
Po próbnej jeździe wręczył czek grubemu panu Osmanowiczowi:
— Istotnie, rasowy wóz. Jestem zupełnie zadowolony.
— Co? Jak? — zagrzmiał ten ciężkim basem. — Zadowolony? Świetnie. Wobec tego pozwoli pan, że zgodnie z tradycją firmy zaproszę pana na kieliszek konjaku. Taki wóz wart chyba kieliszka konjaku?
Nie protestował i pojechali do „Polonji“. Osmanowicz lubił wypić. Andrzej miał mocną głowę i chętnie mu sekundował. Po drugiej butelce grubas zrobił kwaśną minę i zapytał:
— A możeby tak zmienić markę?
Gdy Andrzej z humorem zgodził się, Osmanowicz się rozczulił:
— „Napoleonka“ — ryknął.
Głos jego miał widocznie właściwości trąby jerychońskiej, bo w tej chwili na balkonie zwisającym nad salą otworzyły się drzwi, a w nich ukazała się korpulentna persona redaktora Trylskiego. Zerwał z pod brody serwetkę i powiewając nią nad głową, zawołał:
— Oto ucztujący Osman bej i — kogo widzę? Krezusie Afrykański, witaj w murach Kartaginy!
Osmanowicz ucieszył się:
— Złaź tu zaraz, stary pijaku!
Za redaktorem ukazały się na balkonie i inne chwiejne conieco postacie. Ten zaś zawołał:
— Patrzcie! Wspaniała ławica fok! Dobry myśliwy nie marnuje kuli.
Wystawił w kierunku kanapki dwa palce i pstryknął dwukrotnie, podczas gdy całe towarzystwo, krzyczało na zmianę: „pif — paf!“
Osmanowicz i Dowmunt zgodzili się wreszcie przejść do gabinetu na górę, co Trylski nazwał „windowaniem fok na pokład“.
Towarzystwo składało się z kilku dziennikarzy i posłów. Wszyscy byli podchmieleni, wytrąbili jednak jeszcze kilka butelek wina.
Przy szampanie, jako tako trzymał się tylko Trylski, reszta była już niemożliwa.
— Wie pan co? — zaproponował mu Dowmunt. — Mam na dole świeżo kupionego Packarda. Może przejedziemy się do Wilanowa?
— Kapitalny projekt, — zatytułował redaktor. — Niech nasze płuca napełnią się tchnieniem polskiej wsi.
Dowmunt nie był pijany i prowadził z brawurą, ale bez szarży. Przy wyjeździe z miasta chciał już dać gazu, gdy policjant, stojący na rogatce zatrzymał auto:
— Proszę prawo jazdy.
Dowmunt był w kłopocie. Miał wprawdzie algierską legitymację autoklubu, ale i tę w domu zostawił. Przygotowany już był na zapłacenie kary i nieprzyjemności protokułu, gdy niespodziewanie interwencja Trylskiego odwróciła sytuacje.
— Posterunkowy nie wie kogo zatrzymuje! — zawołał poirytowanym głosem.
— Czego pan krzyczy! — zaprotestował policjant — ja spełniam swój obowiązek.
— Obowiązkiem policjanta jest wiedzieć z kim ma do czynienia! — wrzasnął Trylski.
— Owszem, zaraz będę wiedział. Pan pozwoli legitymację.
Twarz Trylskiego oblała się purpurą.
— Do czego dochodzi rozwydrzenie policji! Jeszcze takie czasy nie nadeszły, żeby redaktor Trylski miał się w Warszawie legitymować!
Policjant zbladł i stanął na baczność.
— Najmocniej przepraszam. Nie poznałem pana redaktora. Proszę o przebaczenie.
— Ja pana zapiszę tu w notesie!
— Uprzejmie proszę o darowanie.
Dowmunt nacisnął starter i ruszyli, Trylski przymrużył oko i sapnął:
— Niech zna miłosierdzie, choć zasłużył na translokację do Pińska.
Andrzej zdziwił się. Nie wiedział, że prasa cieszy się tu taką estymą. Trylski jednak wybuchnął śmiechem i wyjaśnił, że bynajmniej, nie cała, a tylko prasa partji znajdującej się u steru władzy.
W Wilanowie kazali sobie podać zsiadłe mleko i Andrzej zaczął wypytywać redaktora o stosunki polityczne. Trylski był w dobrym humorze i o wszystkiem mówił „z plewatielnoj toczki zrenija“.
Jest źle, no, oczywiście źle, ale kto temu winien? Pewno wszyscy i ci z prawej, i ci z lewej, i ci z centrum. Pierwej byli u władzy ci, co twierdzili, że polityka to świństwo, a teraz są ci, co znajdują, że to fałszywa gra. A i jedni i drudzy zapominali dodać, że to kokosowy interes. Tylko trzeba umieć brać się do tego interesu.
— No, a nadużycia? A kupczenie przekonaniami, a korupcja?
Trylski wzruszył ramionami.
— Humanum est. Były i będą.
— A moralność, a etyka, przecież kiedyś się za to będzie ponosić odpowiedzialność?
Redaktor roześmiał się serdecznie.
— Bądźmy łagodni! Kto ma żądać sprawozdania?
— Choćby historja, choćby przyszłe pokolenia. A i dziś opozycja obsypuje was zarzutami bardzo ciężkiemi.
— Myśmy pisali to samo o nich, gdy oni byli u władzy. To, przyjacielu, są fatałaszki. Przyjdą znów oni — znowu my będziemy ciskać pioruny.
— I tak bez końca?
Trylski zatrzymał przed ustami łyżkę z mlekiem i namyślił się.
— Może i nie. Może, póki nas wszystkich szlag nie trafi. Kto wie?
— Jak to „nas wszystkich“?
— Tak, nas, którym niewola zapaskudziła dusze, nas odpadki wielkiej wojny, nas, resztkowinę powszechnej rzezi narodów… Nas, kapłanów kompromisu, rabujących życie pod hasłem „aby żyć“, nas, trwających z dnia na dzień, nie z pokolenia na pokolenie! Jak wyciągniemy kopyta — ha… może wówczas przyjdą młodsi… Ale ja tam w to nie wierzę. Świństwo, panie, jest wieczne.
Po tej rozmowie i po codziennej porcji lektury dzienników, Dowmunt uczuł rosnącą w nim przeraźliwą pustkę. Zestawiwszy frazeologję z cynizmem Trylskiego i z bezsilnym patosem Migielskiego, otrzymał obraz mgławicowy, którego perspektywy nie umiał jeszcze odszukać, lecz bał się, że za tą lepką mgłą kryje się wizerunek potężnej katastrofy dusz, beznadziejne rumowisko moralne.
Jednak nie usypiający instynkt przezorności powstrzymał Dowmunta przed pośpiesznym osądem. Stykał się teraz z wieloma ludźmi, zawierał znajomości z przemysłowcami i kupcami i dużo czytał.
Czasami odbywał małe przejażdżki za miasto swoim Packardem. Powracając z jednej z takich przejażdżek przypomniał sobie profesora Huszczę i postanowił go odwiedzić.
Czekał chwilę w korytarzu szkoły, aż wybiegł doń uradowany botanik. Uściskali się serdecznie. Zaprowadził go do swej domeny, do laboratorjum botanicznego. Tu i ówdzie pracowało przy mikroskopach kilku akademików i kilka studentek.
Usiedli w kącie i rozmawiali. Huszcza, całkiem pochłonięty umiłowaną nauką, zasypywał Andrzeja opowiadaniami o jej rozwoju i zdobyczach w Polsce. Z roztargnieniem wysłuchał jego projektów i zaczął przed nim roztaczać obraz jakiejś plantacji doświadczalnej w jakichś Pyrach, którą trzeba uruchomić, a która z powodu braku pieniędzy wciąż jest nieczynna.
Póty biadał, aż Dowmunt zapytał o potrzebną sumę. Huszcza zarumienił się z radości i zażenowany wymienił sumę 3.000 złotych. Andrzej obiecał nazajutrz przysłać czek.
W hallu spotkał wychodzącą Martę Rzecką. Oboje byli z tego zadowoleni. Opowiedział jej z humorem swoją wizytę u Huszczy i zaproponował, że ją odwiezie do domu.
Zgodziła się chętnie. Wóz bardzo się jej podobał.
— Śliczny. My mamy starego Fiata, ale tak starego, że tatuś trzyma go na wsi, bo tu wyglądałby jak zabytek historyczny.
— A lubi pani auto?
— Szalenie.
— No to może przejedziemy się trochę za rogatki?
Widział po jej oczach że chciałaby bardzo, jednak odmówiła.
— Już późno, mama czeka, a pozatem…
— Nie wypada? — zapytał z uśmiechem.
Skinęła głową.
— Ma pani rację. Ale może któregoś dnia z panem Romanem? Dobrze?
— Doskonale. Właściwie to mam czas nawet jutro… — dodała rumieniąc się.
— Więc o której mam zajechać?
— Może o dwunastej w południe.
— Ślicznie. Będę punktualnie. — zatrzymał wóz pod jej domem. — Ale jeden warunek!
— Jaki?
— Pani będzie siedziała na tem samem miejscu, a braciszek na tylnem siedzeniu?
— Och, ja bardzo lubię siedzieć przy motorze, ale jemu będzie nudno. Chyba, chyba, weźmiemy może Irkę Żabiankę? Pan nic nie ma przeciw temu?
Oczywiście, zgodził się.
W domu zastał bilecik od Leny. Dziękowała za kwiaty, pisała, że tęskni, a tu lekarze trzymają ją w łóżku. Ale czuje się już dobrze i wkrótce wstanie.
Sprawiło mu to prawdziwą radość. Cieszył się myślą o niespodziance, jaką będzie dla niej nowy wóz, przeczytał bilecik kilkakrotnie i wciągając w nozdrza zmysłowy zapach jej perfum, starał się narzucić swojej wyobraźni chwilę, gdy znowu tu przyjedzie, gdy znowu rozżarzy się w jego ramionach smagłe jej ciało i zapali się łuna w skośnych zielonych oczach.



VII.

Ziemia oddychała świeżym podmuchem maja. Nieśmiała zieleń rozwijała wilgotne liście, a drzewa prężyły ku słońcu konary, aż im stawy trzeszczały. Las przeciągał się, obudzony łagodnem ciepłem słońca.
Na skraju przy drodze rozesłali pled i rozlokowali się na nim. Roman został przy aucie. Podniósł maskę i zachwycał się konstrukcją motoru. Teraz dopiero Dowmunt przyjrzał się pannie Żabiance. Ani jej powierzchowność, ani sposób bycia, zaprawiony sporą dozą nonszalancji, nie wskazywały na klasztorne wychowanie, które odebrała jednocześnie z Martą Rzecką.
Ta zresztą nie ukrywała, że ją szokuje zbyt swobodne i nieco agresywne zachowanie się koleżanki.
Porównując je obie Andrzej nie mógł odmówić pannie Irenie urody, chociaż mocno zmanjerowanej wyskubanemi linijkami rozpiętych ku skroniom brwi i utlenionemi włosami.
Zuchwale uderzyła go spojrzeniem szyldkretowych oczu.
— No i jakiż wynik obserwacji? Nie podobam się panu?
— Dzierlatka! — Pomyślał Andrzej, głośno zaś powiedział:
— Charakteryzuje się pani na Gretę Garbo.
— Ma pan racje. To mój snobizm. Zresztą usta, choć w tym samym typie, mam od niej ładniejsze. Prawda? — rozciągnęła jeszcze bardziej płytki łuk ukarminowanych warg. — Twój starszy brat — zwróciła się do Marty — mówi, że mam usta rozpustne.
— Staś zawsze plecie głupstwa, pozując na oryginalność.
— A pan, co o moich ustach powie?
— Że są za bardzo umalowane. Jak na pani wiek.
— Tylko tyle? Ja znacznie więcej potrafię powiedzieć o pańskich.
Wyciągnęła się nawznak na pledzie i podłożyła dłonie pod głowę, wskutek czego i tak krótka sukienka sportowa niemal odkryła kolana.
— Pan ma usta nabrzmiałe krwią — zaczęła — świeże i purpurowe. Demaskują one pańską ukrywaną zmysłowość… wulkaniczną…
— Przestań Irka! Gadasz niestworzone rzeczy! — zaprotestowała Marta. Zgorszona była do głębi jej słowami i tą pozą, w której leżała w obecności mężczyzny.
— Chodźmy się przejść. — zawyrokowała. — Poszukajmy kwiatów.
Szła na przedzie z Irką i prawiła jej morały, któremi strofowana widocznie się nie przejmowała zbytnio, gdyż nie przestawała gwizdać.
Panowie zajęci byli rozmową i na to nie zwracali uwagi. Roman opowiadał o życiu młodzieży akademickiej, o trudnościach materjalnych, w jakich pracuje większość, o ruchu korporacyjnym, który na szczęście nie poszedł drogą „burschenschaftów“, o pracy organizacyjnej i prądach nurtujących młode pokolenie.
Dowmunt słuchał łapczywie. Rosło mu serce, odżywały wspomnienia tych lat studenckich płonących wiarą, tętniących pędem do czynu. Tajne zebrania, namiętne dyskusje historyczne i literackie, żarliwe spory socjalne. Oto konopiasta czupryna Łopacińskiego, walącego bochenkowatą pięścią w stół, oto czarne wąsiki Salewicza, wznoszące się nad wilczemi zębami, i marzycielskie oczy Kuleszy, deklamującego Księgi Pielgrzymstwa, oto kochana gęba Żegoty, najserdeczniejszego, jedynego przyjaciela, grożącego gniewem ludu i fałszującego Marsyljankę.
Co się z nimi teraz dzieje? Kędy huragan dziejowy rozsypał ich po świecie? Tak nagle wówczas wyjechał z Dorpatu, nawet z Żegotą się nie pożegnał…
Wreszcie panny zawróciły, bo Marta orzekła, że już czas jechać. Przy aucie spotkał ją jednak przykry zawód. Mianowicie Irena bezceremonjalnie ulokowała się na jej miejscu przy Dowmuncie. Twierdziła, że musi nauczyć się kierować. Andrzej jednak odzywał się do niej przez całą drogę zaledwie monosylabami. Przejęły go wspomnienia i niekontent był z rozmowności sąsiadki.
Rzeccy wysiedli na Krakowskiem i Andrzej otworzył drzwiczki dla panny Żabianki, ta wszakże oświadczyła stanowczo:
— Ja jeszcze nie wysiadam. Niech mnie pan odwiezie do domu na Koszykową.
Gdy ruszyli z miejsca. Niespodzianie wystąpiła z żądaniem:
— Ja chcę napić się czarnej kawy.
— Kawy? — zdziwił się Andrzej. — Może w takim razie wstąpimy do Loursa?
— Nie, we dwójkę do cukierni? Bez przyzwoitki?
— Cóż na to poradzę?
— Wie pan co? Ma pan w domu kawę?
— Ja? No oczywiście mam, ale…
— To świetnie! Jedźmy do pana.
— Ależ to nonsens. Nie wypada. Jakże pani, młoda panna…
— Ach, niech pan nie nudzi. Jedziemy i koniec.
— Niemożliwe. Skądże…
— Jest pan niegościnny.
— Ależ to kawalerskie mieszkanie!
— Chyba… chyba, że ma pan tam swoją kochankę…
Roześmiał się. Nie, kochanki tam niema, ale jest służący. Cóż on sobie pomyśli?
— Niech myśli, co chce, — uparła się. — Ja muszę napić się kawy i… i ciekawam, jak pan mieszka.
— A jeżeli ktoś zobaczy panią, wchodzącą do bramy?
— Niech zobaczy. Zresztą napewno w tym domu jest jaki fotograf, salon de beaute, czy coś w tym guście.
— Jest „Pani Zuzanna“. — poinformował Andrzej.
— Ach to pan mieszka w tym dużym domu na Żórawiej? Cudownie. Widzi pan, że wszystko pomyślnie się składa.
Piotr był uszczęśliwiony. Nareszcie miał gościa w domu i nie wysyłano go do kina. Z namaszczeniem przyrządzał kawę.
Tymczasem Irena oświadczyła, że musi umyć ręce.
Przeprowadził ją do drzwi łazienki. Wracając rozglądała się badawczo po wszystkich pokojach i zawyrokowała, że Andrzej zupełnie ładnie mieszka.
Wypiła do kawy pięć kieliszków likieru i poprosiła o papierosa.
— A wie pan — rzuciła nagle, stając tuż przed nim — dlaczego tu przyszłam?
— Przez ciekawość, sądzę.
— Nie. Przyszłam, by dokończyć tego, co zaczęłam mówić o pańskich ustach.
— Oo! — zażartował, poprawiając się w fotelu — temat wysoce zajmujący.
— Dla mnie tak. Otóż chciałam powiedzieć, że ma pan usta prowokujące, — głos jej się załamał, — usta ciągnące jak przepaść, jak magnes. Że na ich widok można oszaleć z pragnienia, że nie podobna wytrzymać, by ich nie zdobyć… wpić się… w nie… i całować, całować, ot tak!
Otoczyła jego głowę, ramieniem, odchyliła ją wtył.
— Ot tak… ot tak…
Andrzej, zaskoczony, z początku nie wiedział sam, co począć. Niespodziewany atak tej zwarjowanej dziewczyny, namiętność pocałunków.
Już fala krwi załomotała mu w uszach, gdy nagły odruch świadomości otrzeźwił go zupełnie. Niemal przemocą oderwał ją od siebie.
Stała chwilę, wpatrując się weń rozszerzonemi źrenicami, później rzuciła się na tapczan z cichym nerwowym śmiechem.
— Psiakrew! — zaklęła i strzepnęła palcami.
— Poco pani tu przyszła?! — odezwał się z wyrzutem.
— Poto żeby pana zdobyć!… O, niech się pan nie obawia, nie chodzi mi o pańską rękę i nazwisko. Bynajmniej!
— Panno Ireno!
— Tak! Tak! Gwiżdżę na pana! Rozumie pan? Gwiżdżę! Mnie pan obchodzi tylko jako mężczyzna, jako samiec.
Roześmiał się nieszczerze:
— Pani zdaje się ma lat dziewiętnaście?
— Tem lepiej. Moja młodość daje mi prawo wyboru kochanka. I wybrałam właśnie pana. Przecie nie zaprzeczy pan, że podobam się panu, że pobudzam zmysły?
— Panno Ireno! Jest pani młodą dziewczyną, niedoświadczoną i narwaną. Omal nie popełniła pani szaleństwa, które mogło pani zatruć całe życie. Przecie pani też chciałaby wyjść za mąż…
— Czy pan jest naiwny, — przerwała mu ze złością, — czy chce mnie pan poprostu zbyć głupim wykrętem?
To już rozgniewało Andrzeja.
— Cóż pani sobie wreszcie myśli! Że nie wziąłbym jednej więcej dzierlatki, która mi się rzuca na szyję? Że boję się dla siebie następstw skorzystania z jeszcze jednej okazji? Jest pani smarkata razem ze swoim snobizmem pozowania na demona. I gdyby nie zasady, które nakazują mi uszanować dom i nazwisko panny z towarzystwa, gdyby nie poprostu litość nad pani nieświadomością — no…
— Boże! Jakiż on naiwny! Czy panu się zdaje, że jestem dziewicą? Cha, cha, cha… Nie szlachetny panie, taką gąską jak Marta nie jestem. Litość! Przecie to można pęknąć ze śmiechu. Litość nad moją nieświadomością! Szacunek dla trzcigodnego domu! Panie, gdzież pan widział dziś te cnotliwe panny?
— No choćby u państwa Rzeckich.
— U Rzeckich?! Doskonale. Więc wiedz pan, że Lola Kossakowska od dwuch lat żyje z tym zblazowanym Wareckim, że Tita Wyżdżanka puszcza się tak, że wszystkie wróble o tem ćwierkają, że ruda Waldenówna łazi po wszystkich garsonjerach, że Tolę Bodendollównę przyłapała policja w hotelu i omal skandalu nie było, a jej siostra jeszcze gorzej, bo żyje z rodzonym stryjem, że…
— Panno Ireno! Ale poco mi pani nazwiska wymienia?! — Przerwał z wyrzutem.
— Poco? Poto, żeby pan poszedł im kazania prawić o cnocie i pannach z dobrego domu. Dziś, panie, już niema naiwnych, co rączki w małdż, buzie w ciup i czekają na królewicza z bajki, a noce spędzają w erotycznych snach i chorują potem na blednicę.
— Nie wierzę pani. To niemożliwe. Ani o tamtych pannach, ani o pani…
— Co do tamtych panien może pan spytać kogokolwiek, jeżeli zaś o mnie chodzi może pan… sprawdzić osobiście. Źle powiedziałam. Sprawdzi pan osobiście.
— A cóż na to wasi rodzice? Nie widzą hańby?
— Zaraz „hańba“! Albo nie widzą, albo udają, że nie widzą. Ciekawam naprzykład, kto mnie ma moralizować, czy ojciec, który rozwodzi się teraz po raz trzeci, czy matka, która utrzymuje fortancera z „Nitouche“?
— Ależ, panno Ireno!
— Waldenkę cnoty ma uczyć jej matka, która co roku zagranicę wyjeżdża z rotmistrzem Solskim, a na zimę do Krynicy z baronem Zieglerem? A może jej niewinności ma strzec stary Walden, który porzucił je dla jakiejś Żydówki z Brodów? Albo u Titty? Rodzice się rozwiedli i raz mieszka na wsi przy ojcu, obserwując papine zaloty do dziewek folwarczanych, a raz u matki w Warszawie, gdzie ten komandor Brzechwa, co się rozwiódł z obecną żoną Kelczyńskiego urządza co noc orgje pijackie.
— Na miłość Boga! Jakiś szał nagminny?
— Nudny pan jest. Zdaje się, że straciłam na pana apetyt. Nie mam powołania do uświadamiania naiwnych. Miałam trzech kochanków, lecz żaden nie zaczynał od morałów. Morały powinien pan schować na zakończenie, na odczepne.
— Aa… — zaczął.
— Co „aaa“?
— A mówiła pani, że panna Rzecka jest gąską. Więc jednak są i inne panny?
— Ze swoich znajomych, czy ja wiem, możebym pięć naliczyła. Jedne bo brzydkie, drugie jak Marta, bez temperamentu.
— No dobrze, ale przecie każda z pań, pani naprzykład, będzie chciała wyjść zamąż.
— Cóż to ma do rzeczy?
— No, chociażbym zepsuta opinja…
Roześmiała się szczerze:
— Ach, panie, któż na to dziś zwraca uwagę. Czy pan nie ożeniłby się z kobietą, która się panu podoba, tylko dlatego, że ma tak zwaną „zepsutą opinję“?
Dowmunt zamyślił się. Nigdy nie zastanawiał się nad tem, lecz wiedział, że nie umiałby darować, że nie potrafiłby się zdobyć na taką wielkoduszność. Chociaż… czy można powziąć tu jakieś zdanie, nie znając konkretnej sytuacji?…
— A widzi pan! — zawołała Irena, biorąc jego milczenie za porażkę. — Niechże pan zatem zechce łaskawie mi wyjaśnić, dlaczego mam konserwować cnotę, której jedyną wartością jest to, że ją właśnie można stracić! Przywiózł pan z Afryki jakiś przedpotopowy idealizm, który może jeszcze przechował się w plemieniu Niam-Nim, czy w innem Zjemgo-Wmig… Co?
— Myli się pani. Właśnie w tem, co teraz usłyszałem ze zdumieniem widzę, że znajduję się wśród murzynów, gdzie życie zwierzęce człowieka nie dorosło do żadnych ram etyki, gdzie popęd płciowy nie zna żadnych hamulców. Zresztą nie mam zamiaru wszczynać dyskusji z panią. Jest pani zbyt młoda, zbyt powierzchownie bierze pani te kwestje i zbytnio uzależniona jest pani od własnej pobudliwości zmysłowej.
— Więc rzuca pan na mnie kamieniem? — zawołała z sarkastycznym patosem.
— Nie. W lwiej części wina zdeprawowania pani duszy spada na rodziców, na środowisko… Nie, kamieniem na panią nie rzucam, ale przyznam się, że chętniebym zaaplikował pani porcję dobrych rózeg.
— Nareszcie coś zajmującego. Więc pan jest sadystą?
Nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— Ależ pani ma nastawienie. Czy pani o niczem innem myśleć nie może? Mówiłem o rózgach, ale całkiem w innem znaczeniu. O tak, położyłbym dzierlatkę na kolanie, kieckę do góry i dwadzieścia pięć brzozowych. Gdybym wiedział, że to pomoże.
Podeszła do niego kocim krokiem:
— A może? Niech pan spróbuje. Spełni pan dobry uczynek. — wpiła weń szyldkretowe źrenice. — Proszę, no!
Oparła się kolanami o jego kolana. Andrzej zaśmiał się z przymusem.
Irena należała do natur, w których upór niejeden krok przesądza.
W pierwszej chwili, gdy go poznała u Rzeckich, Dowmunt nie zrobił na niej zbyt silnego wrażenia. Była wówczas pochłonięta likwidacją flirtu ze Stanisławem. Jednakże już wtedy zainteresowała ją uroda Andrzeja. Pozatem dobiegły ją plotki o jego romansie z Leną Kulczową, która zawsze imponowała Irenie swą pięknością i odwagą realizowania we własnem życiu teoretycznych dogmatów Ireny, odrzucając jakiekolwiek skrupuły moralne, oraz względy na opinję publiczną.
Nie pragnęła bynajmniej rywalizować z Leną. Nie miała ani nadziei, ani zamiaru odebrania jej Dowmunta. Teorje jej nie wymagały prawa wyłączności, zresztą dość sceptycznie oceniała swoje szanse. Tem niemniej zdawała sobie sprawę z ich wagi. To też nie miała zamiaru rezygnować. Wyczuwała zmysłowość Andrzeja i pewna była wygranej.
— Proszę, — powtórzyła szeptem, — niech mnie pan wybije.
Andrzej z rosnącym niepokojem łowił przyśpieszający stukot pulsu w skroniach. Bezczelna bliskość tej dziewczyny otaczała go rozedrganem powietrzem, w którem jej zmysłowość i świeżość zlewały się w dziką harmonję.
— Zresztą — myślał gorączkowo — zresztą dlaczego nie? Dlaczego mam się wyrzekać? Zrobiłem wszystko… żeby ją opamiętać? Mam odepchnąć ją? I poco? W ramiona innego? Przecie tem jej nie nawrócę…
Szylkretowe oczy rozpalały się, wąskie dłonie zsunęły się gorącą pieszczotą na jego policzki.
Ach, niech się dzieje co chce! Porwał ją i zgniótł w uścisku.
Gdzieś w kąciku świadomości odezwał się jeszcze nieśmiały głos usprawiedliwienia:
— Żywioł, cóż poradzę, żywioł, siła wyższa…
Od tego dnia Piotr nabrał głębokiego zamiłowania do przyrody. Niemal codzień parę rannych godzin spędzał w parku Łazienkowskim, podziwiając piękno natury. Doszedł do przekonania, że służba u pana Dowmunta ma wiele dodatnich stron. W dżdżyste ranki wstępował do garażu i, siedząc na łóżku szofera Zygmunta, prowadził z nim długie dyskusje na temat zamiłowań i zwyczajów pana, które im obu przypadły do gustu.
Rozbieżność poglądów zaznaczała się tylko wówczas gdy Piotr apodyktycznie wypowiadał się za przewagą panny Ireny, co irytowało szofera, zdecydowanego zwolennika Leny.


VIII.

Dni Andrzeja Dowmunta przesuwały się pogodnie sznurem barwnych godzin, dzielonych między obie kobiety, z których każda miała dla niego swój odmienny urok.
Irena nie pytała go nigdy o nic, nie starała się dowiedzieć o godzinach spędzonych przezeń wówczas, gdy nie byli ze sobą. Z biegiem czasu mogła nabrać przeświadczenia o swej wyłączności w życiu Andrzeja, które ją poza tem nie interesowało tak bardzo, by dla zaspokojenia ciekawości miała zaryzykować utratę tego mężczyzny.
Lena o istnieniu Ireny wogóle nie wiedziała.
Jej powrót do zdrowia przyjęty był tak spontaniczną radością Dowmunta, że nie byłoby tu nawet miejsca na jakiekolwiek podejrzenia. Wzruszyła ją również niespodzianka, jaką było nabycie Packarda. Podobał się jej bardzo.
Podczas pierwszej przejażdżki nie miała odwagi wytłumaczyć Andrzejowi swego dzikiego zachowania się wówczas w jej sypialni. Na jego ostrożne i nienatarczywe pytania odpowiedziała dwiema kroplami łez w bolesnych oczach i błagalnem: „później, innym razem“.
„Inny raz“ jednak nie nadchodził, a Dowmunt nie chciał być niedelikatnym.
W ten sposób wszystko wróciło na dawne tory. Z tą może różnicą, że Andrzej musiał skoncentrować wiele uwagi, by w planie godzin, dzielonych między obie kobiety nie zachodziły żadne niedokładności, które mogłyby niepotrzebnie skomplikować jego sytuację, i doprowadzić do burzy, lub chociażby do konieczności wykłamywania się, czego nie znosił.
U Rzeckich bywał bardzo rzadko. Poprostu nie miał na to czasu. Natomiast musiał złożyć wizytę pani Żabinie. Podczas „fajfu“ na Krakowskiem został jej przedstawiony.
Była to czterdziestoletnia dama z czarną aksamitką na szyi, mającą za zadanie ukrywanie zwiotczałych fałd skóry. Sposób obejścia, wyniosły i serdeczny zarazem, wspaniale zakonserwowana figura, krótko obcięte całkiem siwe włosy i twarz pokryta licznemi warstwami kosmetyków — składały się na całość wyzywającą i przykrą, jak przykra jest powierzchowność każdej kobiety wstydzącej się starzeć.
Powiedziała Dowmuntowi, że bardzo się cieszy, że go nareszcie poznała.
— Wiele słyszałam o panu od mojej Iry i muszę pana bliżej poznać. Bardzo byłoby mi przyjemnie zobaczyć pana u siebie. Najlepiej zaraz jutro. Dobrze?
Próbował się wykręcić, ale Żabina z taką stanowczością zapowiedziała, że czeka go jutro u siebie, że na bezapelacyjność jej tonu nie znalazł odpowiedzi.
Nazajutrz w południe, gdy przyszła Irena, przywitał ją wymówką:
— Ciekaw jestem poco wspomniałaś swej matce o mojej egzystencji?
— Bo co się stało?
— Wczoraj u Rzeckich wprost zażądała odemnie, bym jej złożył wizytę. Naraziłaś mnie na dwuznaczną sytuację.
— Nie rozumiem.
— No, przykro jest… Będę rozmawiał z matką córki, z którą, no, łączą mnie tak bliskie stosunki. Nie znoszę fałszywych sytuacyj.
Irena wybuchnęła śmiechem:
— Wcale nie fałszywa sytuacja! Cóż ty myślisz, że mama nie wie, że jestem twoją kochanką?
Oniemiał.
— No, nie rób takiej miny! Cóż w tem dziwnego?
— Jakto? Skąd wie?
— No, ja jej powiedziałam. Mówimy sobie wszystko. Ona mi opowiadała o swoim gigolo…
— Ira! Jak mogłaś! Przecie to cyniczne! Obrzydliwie, cyniczne! Matce zwierzać się z takich rzeczy.
— Och, nudny jesteś z tym purytanizmem. Czegoż chcesz? Właśnie powinieneś pochwalić takie porozumienie między matką i córką. Chyba lepiej, że mówię o swoich romansach z matką, niż jak inna, z pierwszą lepszą przyjaciółką.
— I może opowiadałaś jeszcze i szczegóły! — wybuchnął.
— Nudny jesteś. Zapytaj o to mamę.
— Wcale tam nie pójdę!
— Jak chcesz. Mnie to nic nie obchodzi, ale skoro obiecałeś…
— Świecić oczami, psiakrew! O, kobiety są niemoralne, do gruntu, doszpiku kości niemoralne i cyniczne…
Chodził po pokoju zdenerwowany do najwyższego stopnia. Za nim fruwały na zakrętach chwasty sznura od „bonjourki“.
— Mylisz się, — odezwała się Irena — my nie jesteśmy niemoralne, ani cyniczne.
Zatrzymał się i obrzucił ją ironicznem spojrzeniem.
— Tak, — mówiła z namysłem — my tylko jesteśmy amoralne, rozumiesz? My wogóle nie znamy moralności. Nie jesteśmy ani moralne, ani niemoralne. Moralność, — to dla kobiety puste słowo, abstrakcja bez znaczenia. My podlegamy wyłącznie instynktowi płci. Zaś pojęcie moralności stworzyli mężczyźni, czy ja wiem, może dla własnej wygody, może dlatego, że dla nich życie płciowe nie stanowi pełnej treści istnienia?
— To jest naginanie prawdy. Dziś kobieta tak samo walczy o byt, jak i mężczyzna, dziś kobieta ma setki zainteresowań, przynajmniej może je mieć. Instynkt płci. Wygodne wyjście, a raczej wykręt.
— Nie, — zaprotestowała Irena. — Nie wykręt. Czy ty sądzisz, że kobieta walcząc o byt, myśli o czem innem, jak o zdobyciu męża? Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że na jej psychice ciąży świadomie czy podświadomie potrzeba macierzyństwa?
— Cóż o tem ty możesz powiedzieć? — rzucił ironją.
— Mój drogi. Mówię wogóle o kobiecie.
— O ile się nie mylę, jesteś kobietą?
— Skąd wiesz, że nie chcę być matką?
— Czy mam odpowiedzieć?
— Ach, zrozumiałe, że nie pociąga mnie panieńskie macierzyństwo. Ale mniejsza o to. Twierdzę, że kobieta jest amoralna. Jest, była i będzie. Zawsze. Jej moralność lub niemoralność nie jest uzależniona od nakazów etyki, lecz od płci.
— I to nieprawda. Znam kobiety, których moralność i etykę podziwiałem.
— Ależ naturalnie. Naprzykład kobieta kochająca męża, czując doń silny pociąg płciowy, mająca z nim dzieci, wrośnięta w jego milieu, znajdująca pełnię zaspokojenia swej kobiecości przy mężu, taka kobieta jest nazywana kobietą moralną. Nie bierze się tylko pod uwagę faktu, że jej moralność nie jest wynikiem konstrukcji psychicznej. Niech się kilka sprężynek w tem urządzeniu popsuje — szlus z moralnością.
— Słowem, twojem zdaniem, jako istota amoralna, nie może być sądzona z punktu widzenia moralności?
— To też kobieta nigdy drugiej z takiego punktu widzenia nie sądzi. Na mężczyzn zaś niema rady. Oni zbyt precyzyjnie zbudowali kodeks moralności i nigdy nie przeżywają zwątpień na ten temat, gdyż każdy jest niemoralny, a na jego plus trzeba zapisać, że wewnętrznie z pokorą uważa siebie za grzeszny wyjątek.
— Naczytałaś się Weiningera i kogo tam jeszcze i powtarzasz, jak papuga.
— A jeżeli tak jest istotnie, cóż z tego?
Andrzej był poirytowany całą tą rozmową i nie mógł darować Irenie jej „rozumowanego“ cynizmu, który go raził. Nie mógł pojąć skąd nabyła już nie przekonań, do których się przecie dochodzi drogą osobistych doświadczeń, lecz tej rezolutności, jakiej nie osiągnęłaby, gdyby same przekonania były zwykłą transmisją poglądów przeczytanych.
Nie umiał rozwiązać tej zagadki i może właśnie dlatego poszedł jednak z wizytą do pani Żabiny.
Przyjęła go z akcentowaną serdecznością.
Mały buduar, w którym go przyjęła w niczem nie zdradzał fatalnej opinji rozwydrzonej amoureuse‘y, jaką miała w Warszawie.
Był to popielaty pokój, którego ściany pokryte półeczkami dźwigały mnóstwo bronzowych i porcelanowych posążków. W kącie pod wysoką lampą siedział ogromny śpiżowy Budda, świecąc wielkiemi topazami oczu.
— Dziwi pana mój Budda? — zapytała z uśmiechem. — Wspaniały, prawda? To z Benares. A ten posążek, — to bogini Izis. Autentyk z trzeciego wieku przed Chrystusem.
— Interesuje się pani mitologją indyjską?
— O, nietylko indyjską. Ma pan tu naprzykład boginię, którą chyba pan zna, z Afryki.
Odsłoniła rodzaj małego namiotu ustawionego na etażerce. Wewnątrz na płycie różowego marmuru, pokrytej kłębowiskiem złotych wężów, półleżała w wyuzdanej pozie pięknie rzeźbiona w kości słoniowej postać kobiety.
— Owszem znam to. Jest to bogini Tanit.
— Tak. Fenicka Astarte. To jest też oryginał, tylko odnowiony.
Pokazała mu jeszcze kilka posążków indyjskich, chaldejskich i tybetańskich.
— Widzi pan, tu był początek moich zainteresowań teozoficznych. Od tego się zaczęło.
— Więc pani jest teozofką? — zdziwił się.
Jego zdumienie pobudziło ją do zwierzeń. Nietylko jest teozofką, ale osiągnęła już szereg stopni wtajemniczenia ezoterycznego.
Nie znał się na tem zupełnie. Z teozofami wprawdzie stykał się w Algierze, lecz podzielał ogólną opinję nazywającą ich nieszkodliwymi manjakami.
Teraz z zaciekawieniem słuchał nieco chaotycznych informacyj pani Żabiny o potędze bractwa teozoficznego. Jedno za drugiem padały nazwiska różnych wybitnych osobistości, które spotykał w salonach Leny.
Z trudem powstrzymywał się od śmiechu. Pani Żabina jednak z całą powagą rozwijała przed nim dalej dogmaty teozoficzne i zakończyła wyrażeniem nadziei, że i jego, Dowmunta, zdoła pozyskać dla „bractwa“.
Miał szaloną ochotę zapytać, czy ów gigolo z „Nitouche“ też odprawia nabożeństwa, ale w porę ugryzł się w język.
— Zmartwieniem mojem — ciągnęła tymczasem Żabina — jest tylko to, że Iry nie mogę skłonić do zajęcia się teozofją. Taka inteligentna, taka głęboka dziewczyna… Prowadzi tak bezładne życie…
Tu zaczęła rozwodzić się obszernie nad zaletami córki i boleć nad jej lekkomyślnością. Ira może byłaby inna, gdyby nie utrata gniazda rodzinnego, porzuconego przez jej ojca, tego starego rozpustnika. Przytem nieustanne trudności materjalne, a dziecko wychowało się w zbytku.
— O tak, — westchnęła — Ira powinna na swej drodze spotkać mężczyznę o silnej woli, któryby umiał ocenić jej niezwykły umysł i potrafił ujarzmić jej bogatą naturę. Jestem przeświadczona, że prawdziwy mężczyzna, wziąwszy za żonę taką dziewczynę, jak Ira, bez trudu zrobiłby z niej najwierniejszą przyjaciółkę i najidealniejszą wspólniczkę życia.
Był w prawdziwym kłopocie i milczał.
— Zwłaszcza, — dorzuciła Żabina — jeżeliby odpowiadali sobie fizycznie.
Nastała pauza nadwyraz dla Andrzeja żenująca. Cóż miał powiedzieć? Przecie byłoby nonsensem udawać niezorjentowanie w intencji tej przemowy, wobec matki, dającej mu do zrozumienia, że wie o jego stosunku z córką, wie tak dokładnie. Z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że musi ze względu tak na swój przyszły spokój, jak i na uczciwość stanowiska — kwestję przeciąć.
— Hm, — chrząknął — o ile znam pannę Irenę, wydaje mi się trafnem zdanie szanownej pani. Istotnie sądzę, że wśród wielu znajomych spotka człowieka, którego uszczęśliwi swem sercem i ręką. Zresztą panna Irena jest tak młoda, że pozna napewno jeszcze wielu godnych jej ręki. Będąc zaś dojrzalszą lepszy uczyni wybór.
Powiedział to z takim chłodem, że pani Żabinie nie wypadało już powrócić do tematu, który pozatem, — jak skonstatowała w myśli — niestety, był bezprzedmiotowy. Tem niemniej nie okazała niezadowolenia, a odprowadzając Andrzeja do przedpokoju z niespodziewanem rozczuleniem powiedziała:
— Niech pan będzie dobry dla Irenki.
Siadając do samochodu z pasją zatrzasnął drzwiczki. Do wściekłości doprowadziła go narzucająca się niedyskrecja tej baby. Klął w duszy i matkę i córkę i siebie za swą słabą wolę, która dopuściła do romansu.
— Polowanie na męża! I to w takich okolicznościach! Ohyda!
Wprawdzie nie przypuszczał, by Ira brała udział w tem polowaniu, a może nawet o niem nie wiedziała, jednakże miał do niej żal.
Z ulgą pomyślał o Lenie i o wieczorze, który z nią spędzi.
Obie wypełniały mu dzień — bez reszty. Pracę zaniedbał zupełnie, zgłaszających się interesantów wyprawiał, naznaczając dalekie terminy. Coraz częściej po przyjęciach u Leny, czy też po teatrze spędzał „resztę wieczoru“ w nocnych dancingach i wracał nad ranem do domu…
Wówczas przy akompanjamencie „katzenjammeru“ odradzał się w nim wyrzut sumienia. Miał przecie pracować, tworzyć, organizować, a tymczasem próżnuje i puszcza pieniądze.
Gdy jednak ustępował „katzenjammer“ mijały i skrupuły. Musi przecie trochę użyć życia. Należy mu się wypoczynek po ciężkiej, dziesięcioletniej harówce na Czarnym Lądzie.
W nocnych knajpach spotykał często redaktora Trylskiego, wyrażającego swe myśli tytułami artykułów, spotykał grubego Osmanowicza i wiecznie pijanego komandora Brzechwę, rozpędzającego w przystępie fantazji, murzyńską, czy też żydowską orkiestrę i grającego na puzonie wśród brzęku orderów na miedzianej blasze.
Majora Krupskiego nie widział więcej. Natomiast znalazł w dziennikach wiadomość o jego aresztowaniu za jakieś bardzo poważne nadużycia.
Wiadomości takie i podobne, wogóle masami, znajdował w prasie. Z tą pomału się obznajmiał w godzinach wolnych, t. j. między kąpielą, a przyjściem Iry.
Zaczął się też orjentować w stosunkach politycznych.
Początkowo niezrozumiałe dlań poglądy stronnictw, znał już dokładnie. Śmieszące go kiedyś nazwy, a raczej przezwiska dawane przez jedne ugrupowania drugim, zaczęły nabierać wewnętrznego sensu. Z powagą teraz słuchał klasyfikacji ludzi według „brygad“, co go tak pierwej bawiło w wywodach redaktora Trylskiego. Była pierwsza i druga brygada, potem szły czwarta, piąta i t. d., wcale nie wojskowe. Dzienniki opozycyjne używały nazw tych „brygad“ dla określenia ugrupowań czepiających się, posiadającej władzę pierwszej brygady.
O ile mógł się orjentować, im wyższy był numer „brygady“, tem większą otaczano ją pogardą wśród przeciwników, a lekceważeniem wśród protektorów.
Trylski zaliczał komandora Brzechwę do pierwszej, Kulcza do czwartej, a siebie do piątej brygady.
Brzechwa jednak upierał się, by witać go zawsze protekcyjnym:
— Czołem dziesiątej brygadzie!
Nie uważając Dowmunta za przeciwnika politycznego obaj prowadzili przy nim rozmowy, wprawiające go w osłupienie. Dowiedział się, że Trylski pobiera stałe subsydjum i dorywcze „bonifikacje“ za poszczególne kampanje prasowe.
Z nazwisk, które padały przytem, dowiadywał się, że często jeden minister opłaca kampanję przeciw drugiemu.
Tego jeszcze nie mógł pojąć i nawet niektóre skandale, o jakich dowiadywał się w piątki u Kulczów, skandale z protekcjami, dymisjami i subsydjami dla różnych osób i przedsiębiorstw, nie mogły go wyprowadzić z chaosu, w którym się z takim trudem orjentował.
Jako stałego gościa i przyjaciela Kulczów uważano go w tem środowisku za swego człowieka i może właśnie dlatego zdarzenia naświetlane bez obsłonek wieczorem, przeczytane zaś w dziennikach porannych w ozdóbce górnych frazesów i haseł coraz bardziej uwydatniały przed nim szarzyznę i błotko polityki.
Z rozmów z Migielskim, z którym widywał się od czasu do czasu, dowiadywał się tajemnic, ukrytych w białych plamach, jakiemi były upstrzone po konfiskatach pisma opozycyjne. Wpadły mu także do rąk wydawnictwa nielegalne, zawierające potworne zarzuty pod adresem wszystkich „brygad“.
Nie wierzył im, gdyż trudno było wierzyć, by miały się dziać bezkarnie zbrodnie popełniane rzekomo przez różne wybitne osobistości, z któremi tak często widywał się nie w ciemnych przecie zaułkach, lecz w jasno oświetlonych salonach prezesostwa Kulczów, czy w luksusowych dancingach. Nie wierzył, gdyż widział codzień normalny ruch na ulicach, mundury sprawnej policji i karnych oddziałów wojska, gdyż codzień, według rozkładu, przychodziły i odchodziły pociągi, odbywały się rozprawy sądowe, wychodziły dzienniki ustaw, urzędowały władze bezpieczeństwa.
— Przecie l‘ordre regne a Varsovie!
W tym właśnie czasie namiętnie dyskutowano w dziennikach sprawę ponownego odroczenia sesji sejmu.
I tu właśnie poraz pierwszy wpadło Dowmuntowi w oczy nazwisko — Żegoty.
Czyżby to on? Niemożliwe chyba! Michał? Wyraźnie pod czarno zadrukowaną szpaltą artykułu przeczytał podpis:
M. Żegota. — Poseł na Sejm“.
Artykuł był pisany mocnemi lapidarnemi okresami, tak żywo przypominającemi studenckie rewolucyjne mowy Michała.
Tu jednak autor ostro występował przeciw sejmowładztwu i biczował bezlitosnem szyderstwem tych, „którzy tak niedawno ośmielali się decydować o losach państwa, ciemnych kmiotków, co ledwie umieli się podpisać…”
Nie wyglądało to na ludowca i socjalistę. Andrzej jednak wyszukał numer telefonu redakcji i dowiedział się, że autorem artykułu jest poseł Michał Żegota.
— A gdzie poseł Żegota mieszka? Nie mogą mi panowie udzielić informacji?
— W Warszawie zatrzymuje się zawsze w hotelu „Polonja“, lecz teraz jest na wsi, u siebie, gdzieś na Wołyniu. Adresu, niestety, nie znamy. Ale znajdzie pan w „Informatorze Politycznym“.
Istotnie, znalazł, ale tylko adres hotelu. Natomiast parowierszowa wzmianka niezbicie potwierdziła nadzieję. „Michał Żegota, urodzony w roku 1893, w Lidzie, studja prawnicze w Dorpacie, poseł do obecnego i poprzedniego sejmu“.
Radość Andrzeja nie miała granic. Odnalezienie najserdeczniejszego przyjaciela z lat młodzieńczych wprawiło go w taki humor, że Irę, która właśnie nadeszła, porwał na ręce, usadowił na ramieniu i w podskokach obnosił po wszystkich pokojach.
Zaraz przy niej napisał kartkę, zawiadamiającą Michała o swym powrocie do kraju.
„Ściskam cię, kochana Małpo i przyłaź do mnie, albo dzwoń natychmiast po przyjeździe.“
Wbrew ustalonemu zwyczajowi niepokazywania się razem na mieście, wpakował Irę do Packarda i zabrał na spacer. Po drodze zostawił list wraz z dużym napiwkiem u portjera „Polonji“.
Przez cały dzień nie opuszczał go humor, wieczorem zaś, gdy opowiedział Lenie o odnalezieniu przyjaciela i usłyszał od niej, że „to tęga głowa i jeden z czołowych polityków, kilkakrotny kandydat do teki ministerjalnej“ — nie mógł znaleźć słów na wyrażenie radości.
— A to szelma! Tak się wybił! Ho ho! Dorpat nie daje sobie w kaszę dmuchać!
Zasypywał Lenę opowiadaniami o Żegocie, o sobie i o innych dorpatczykach. Ona zaś namiętnie lubiła słuchać jego opowiadań, pełnych nieoczekiwnych zwrotów i plastycznych skrótów.
Dowmunt przez kilka dni wypytywał wszystkich o Michała, zbierał masami informacje i plotki, telefonował po kilka razy dziennie do „Polonji“ z zapytaniem, czy poseł Żegota nie przyjechał.
Wkońcu dowiedział się od pułkownika Staszkiewicza, że sejm zostanie zwołany za miesiąc, lub najdalej za półtora i wówczas Żegota napewno przyjedzie do Warszawy.
Tymczasem tryb życia nie uległ zmianie.
Wszystko układało się w codzienne szufladki przyzwyczajenia, gładko, bez trosk i zmartwień. Jedynem urozmaiceniem bywały sprzeczki z Irą, kończące się dysputami, których nie lubił. Do samej Iry przyzwyczaił się jednak bardzo i byłby w szczerym kłopocie, gdyby mu kazano wybierać między nią a Leną.
Tak mijały dni, aż do owego ranka, kiedy pękła bomba.


IX.

O godzinie dziewiątej, przerzucając podczas śniadania dzienniki, Andrzej we wszystkich znalazł niemal jednobrzmiącą wiadomość, głoszącą, iż policji udało się wpaść na trop szajki szpiegowskiej, mającej swe rozgałęzienia w najwyższych sferach towarzyskich.
„Goniec Stołeczny“ pod jaskrawym tytułem opisywał zbrodniczą działalność szajki w fabrykach broni i w sztabie generalnym, podawał szczegóły wykrycia olbrzymich składów bolszewickiej bibuły agitacyjnej i wkońcu dawał do zrozumienia, iż wśród aresztowanych znajdują się osoby z arystokracji i plutokracji.
Nazwisk, ze względu na dalsze śledztwo, nie podawano.
O godzinie dwunastej wpadła Ira. Była podniecona i drżała ze zdenerwowania. Pocałowała Andrzeja i nawet nie zdejmując kapelusza opadła na tachtę:
— Co za skandal, co za skandal!
— Jaki skandal? Co się stało?
— Jeszcze nie wiesz? Mieli przecie do ciebie dzwonić!
— Kto?
— Marta.
— Marta? A to poco?
— No, Rzeckiego aresztowali!
— Starego? Co ty mówisz?!
— Nie, Stacha! Pojęcia nie masz, co się tam dzieje…
— Ale za co?
— Ach, czy ja wiem! Podobno był szpiegiem, czy tam agitatorem bolszewickim. Co za skandal! W nocy! Wyobraź sobie, w nocy wtargnęła do nich policja! Rewizja w całem mieszkaniu. Rzecki dostał ataku sercowego, pani Rzecka zemdlała. Pojęcia nie masz jaki skandal! Warszawa cała trzęsie się!
— Niesłychane!
— A w dodatku wszyscy głowy tam potracili. Wyobraź sobie, stary chciał się zastrzelić, żeby nie Marta
— A gdzie Roman?
— Właśnie! Roman siedzi w Poznaniu na jakimś zjeździe. Marta dziś depeszowała. Okropne. I wszystkie kufry im poprzewracali. Były już zapakowane, bo Marta z matką miały dziś jechać do Monte-Catini i nagle taki skandal!
— A poco mieli do mnie dzwonić?
— No, Marta myślała, że ty coś pomożesz, że masz stosunki z Kulczami, a przez nich, czy przez komandora Brzechwę, można wszystko zrobić.
— Co zrobić?
— Ach no, zwolnić Stacha z więzienia!
— Wątpię. Zresztą, jeżeli on naprawdę jest szpiegiem, to…
— Zawsze mówiłam, — wybuchnęła — że ten idjota całą rodzinę skompromituje. Mama była oburzona! Ledwie się zgodziła pojechać do generała Paltzena. Może przez niego… Co za wstyd, co za kompromitacja!
Była tak wzburzona, że drżała jej ręka. Gdy Andrzej podał szklankę wody, omal nie wylała jej na kolana.
— A czy podczas rewizji — zapytał — znaleźli jakiś materjały obciążające?
Nie wiedziała dokładnie, ale podobno w biurku Stanisława były jakieś dokumenty.
— Nie wiem, ale zabrali go do więzienia w Mokotowie, zakratowanym samochodem. Marta ledwie na nogach się trzyma. Taki skandal! Hrabia Rzecki szpiegiem! Z przejęcia od rana nic w ustach nie miałam.
— No, to w każdym razie musisz teraz coś zjeść — zawyrokował Andrzej.
— Och, dziękuję ci, doprawdy nie mogę. W takiej chwili…
— Upewniam cię, Iruś, że jeżeli będziesz głodna, to tem Rzeckim nie dopomożesz. Herbaty wypijesz, czy kawy?
Zdecydowała się na herbatę. Piotra, jak co dzień o tej porze, nie było, musiał więc Dowmunt sam przyszykować herbatę. Ira została w gabinecie i zatopiła się w plice dzienników, czytając od deski do deski informacje o nocnem wykryciu szajki.
Andrzej przeszedł do kuchni, zapalił gaz i postawił na nim imbryk z wodą. Mógł teraz wrócić do Ireny, lecz wolał zastanowić się nad całą sprawą.
Może istotnie należałoby użyć swoich stosunków do ratowania tego Rzeckiego? Zaczął w myśli ważyć argumenty, jakiemi mógłby posługiwać się interwenjując w jego sprawie. Z drugiej jednak strony najwyraźniej występowało w nim obrzydzenie:
— Jakiem prawem? Jeżeli jest łotrem, to jakiem prawem ja, uczciwy obywatel państwa, mam wywierać nacisk na władze, osłaniać szpiega? Nie! Nie! Zresztą — jeżeli jest niewinny, to przecie wypuszczą i zrehabilitują.
Dowmunt wiedział, że liczonoby się z jego wstawiennictwem i to nietylko przez wzgląd na Kulczów.
Wiedział, że dla ludzi przeciętnych każde słowo człowieka bogatego nabiera specjalnej wagi pod ciężarem posiadanego przezeń pieniądza, że wreszcie…
Nad drzwiami prowadzącemi na kuchenne schody niespodziewanym alarmem zaterkotał dzwonek. Raz, drugi, trzeci… czwarty.
Andrzej zapiął bonjourkę i zapytał przy drzwiach:
— A kto tam?
Klamka poruszyła się pod niecierpliwym naciskiem.
— Kto tam?
Stłumiony szept:
— Prędzej, prędzej! Proszę otworzyć!
Przekręcił klucz w zamku. Cóż u licha? Zdaje się, głos kobiety? — Odciągnął zatrzask i odstąpił zdumiony.
W drzwiach stała Lena.
Palto i kapelusz trzymała w ręku, blada, jak płótno, w oczach przerażenie…
— Lena!?
— Cicho!!! — szybko zamknęła za sobą drzwi.
— Lena! Co się stało?!
— Zaraz… Zaraz… Chodźmy od tego okna. Prędzej!…
Była półprzytomna. Nagle zaczęła przeglądać rzeczy trzymane w ręku. Gorączkowo czegoś szukała.
— Zgubiłam! Boże! Andy, rękawiczkę, zgubiłam na schodach…
— Drobiazg. Ale co się stało???
— Andy, idź zaraz, zobacz! Rękawiczka! Taka, widzisz! Musiałam zgubić na schodach! Idź, proszę, idź prędzej! Taka… Cicho! Cicho!
— Ależ, Lena…
— Cicho!
Przyłożyła ucho do drzwi. Trzęsła się całem ciałem.
— Słyszysz?! Idą!
— No, idzie ktoś, ale cóż z tego?
Był już poirytowany. Patrzał na nią, przypominającą teraz zapędzone i drżące ze strachu zwierzątko i nagle zdał sobie sprawę, że tam przecie jest Ira. To nonsens. Nie mogą się przecie spotkać.
Czego ona chce? Psiakrew! — Zaklął.
Podniósł z podłogi jej płaszcz i kapelusz. Musi ją wyprawić.
— Lenuś — zaczął — nie możesz teraz tu zostać u mnie…
— Muszę! Muszę!
— Ale ja nie jestem sam w domu, mam — gościa.
— Wszystko mi jedno!
— Ależ…
Spojrzała nań z rozpaczą.
— Lenuś, oprzytomnij. Pomyśl: nie mogę cię narazić na…
— Masz tu kobietę?
— Nie o to chodzi…
— Masz kobietę?!… Ach, wszystko mi jedno, wszystko jedno… Musisz mnie przyjąć. Niech się dzieje co chce…
— Więc co się stało?!
— Policja.
Nie zrozumiał.
— Co policja?
— Zaraz tu będzie.
— Poco?
— No nie wiesz? Prola aresztowali. Nie czytałeś? A teraz Zuzanna otrzymała ostrzegawczy telefon, że zaraz u niej będzie rewizja.
— A ty tam byłaś?
— Tak.
— No, przecie to ciebie nie może dotyczyć!
Utkwiła w nim ponury wzrok.
— Niestety… dotyczy i mnie.
Jaskrawa błyskawica przebiegła mu przez mózg. Przypomniały się rewelacje Krupskiego, dzikie zachowanie się Leny, wówczas w sypialni, jej słowa, których znaczenia wtedy nie pojmował.
Ciężko położył jej rękę na ramieniu:
— Więc ty jesteś szpiegiem?
Milczała. We wspaniałych, skośnych, zielonych oczach zaczaiło się błaganie, lęk i nadzieja łaski, jak w oczach psa, nad którym uniósł się rzemienny kańczug.
Dłoń Dowmunta bezwiednie coraz mocniej ściskała się na ramieniu, a pod jego czaszką w jakimś chaosie kołowały się myśli. Nim któraś z nich zdołała dobiec do warg, tłum innych dopadał ją, obalał, i znowu zjawiała się inna, by, gdy już miała zwyciężyć — została zdławiona.
Gaz pod imbrykiem huczał i napełniał powietrze symetryczną wibracją oddechu.
Nagle za ich plecami rozległ się głos:
— Ach, przepraszam… nie wiedziałam.
W drzwiach stała Ira.
Andrzej szybko cofnął rękę, oszołomiony przyznaniem się Leny, zapomniał o Irenie, nie liczył się z tem, że przecie może tu wejść, zdziwiona długą jego nieobecnością.
Widział teraz paradoksalność swojej sytuacji. Ira nie ruszyła się z miejsca, a w jej oczach błyskały ogniki ironji.
— Pani daruje — bąknął z półukłonem w jej stronę — za chwilę służę.
Lecz Irena z całą swobodą i perfidną prostodusznością zaoponowała:
— Ale, Andy! Kto widział damy przyjmować w kuchni! Fi! Sądzę, że nie weźmiesz mi za złe, jeżeli w twojem imieniu będę robiła honory domu?
Andrzej skrzywił się niemiłosiernie. Był wściekły i chętnie wyszedłby teraz, zostawiając je obie. Niech się dzieje, co chce! Jednakże trzeba było jakoś wybrnąć z tej matni. Już miał gotową odpowiedź: „Ta pani przyszła tylko na chwilę i proszę cię zostaw nas tymczasem samych“, gdy spostrzegł się, że nie może wszak mówić „per ty“ do jednej w obecności drugiej. Użycie zaś znowu słowa „pani“ byłoby śmieszne.
Tymczasem Ira, która widocznie rozkoszowała się swoją strategiczną przewagą, nie ustępowała:
— Państwo pozwolą! Ale, Andy, przedstawże nas! Właściwie to tylko pani mnie nie zna — zwróciła się wprost do Leny i, wyciągając śmiało rękę, dodała:
— Pani jest tak popularna w Warszawie… Nazywam się Żabianka.
Lena bez uśmiechu podała rękę. Nie mogła jej jednak cofnąć, bo Irena bez ceremonji pociągnęła ją do drzwi.
— Niechże pani pozwoli. Andy — odwróciła się już w korytarzu — dasz nam herbaty, prawda?
Został pośrodku kuchni. W tak głupiem położeniu nie znajdował się jeszcze nigdy.
Dręcząca myśl o haniebnej roli Leny potęgowała jego rozdrażnienie. Wiedział, co jest teraz jego obowiązkiem, obowiązkiem uczciwego człowieka, lecz niestety również dobrze wiedział, co jest obowiązkiem gentlemana w stosunku do kobiety.
Nadto pozycję jego komplikowała obecność Ireny, obecność, osłabiająca tak oczywiście jego stanowisko. Jedno trzeba było zrobić — rozmówić się z Leną.
Stał niemal bezradny, wpatrzony w płomień gazu i w tryumfalną smugę pary, jaką wyrzucał w górę dziób imbryka.
Tymczasem Irena, siedząc w głębokim „klubie“ w milczeniu przyglądała się rywalce. Milczały obie.
Lena zwolna odzyskiwała równowagę i stopniowo błahość odkrycia zdrady Dowmunta, błahość w porównaniu z groźnem niebezpieczeństwem, jakie nad nią zawisło, zaczęła nabierać znaczenia.
Oczy zielone spotkały się z oczyma szyldkretowemi.
— Pani jest kochanką Andrzeja? — zapytała wprost Lena.
— Tak, jak i pani.
— Więc Andrzej pani powiedział?
— O, o tem wie całe miasto. Przynajmniej o tem mówi.
— Czy, czy… — zaczęła Lena.
— Ależ, proszę pani — zachęciła ją Ira.
— Czy Andrzej, to jest, czy pani od dawna jest jego kochanką?
— Ach, nie obserwuję jubileuszów, więc datą pani służyć nie mogę, ale w przybliżeniu, coś od miesiąca.
Lena przygryzła wargi.
— Mówmy szczerze, — zaproponowała z poważną miną Ira. — Chyba dla pani nie jest to tragedją?
— Nigdybym nie posądziła go, — wybuchnęła Lena — że może mnie tak haniebnie zdradzić!
— Tak, jak on — z naciskiem odparła Ira — nie przypuszcza, że pani go zdradza.
Oczy zielone spotkały się z oczyma szyldkretowemi.
— Zresztą o cóż chodzi? — dodała. — Jeżeli zdrada Andrzeja nie zmniejsza jego, w stosunku do pani, powiedzmy — temperamentu?… Chyba, chyba, że ja, jako, powiedzmy, partnerka wzbudzam w pani odrazę.
— Pani go kocha?
Irena roześmiała się szczerze.
— Myślałam, — dorzuciła Lena — pani jest bardzo młoda. W tym zwłaszcza wieku…
— Och, przyznaję, że bardzo go lubię. Jest piękny, silny, inteligentny, subtelny… Mogłabym tu cały szereg zalet Andrzeja wyliczyć. Ale miłość? To pojęcie, zdaje mi się, straciło prawo egzystencji od czasów Laury, Beatrice i Maryli, a w każdym razie od wojny światowej.
— Ma pani bardzo nowoczesne poglądy, ale nie sądzi pani chyba, że do przeżytków należy zazdrość?
— Przypuszczam, że ta będzie istniała wiecznie, ale naprzykład, jeżeli o panią chodzi…
— Nie jest pani zazdrosna?
— Nie.
— Niemożliwe!
— Proszę pani, wprawdzie jestem młodsza, ale pani jest nieporównanie ładniejsza i — czy ja wiem, jak to nazwać — ma pani masę wdzięku. O, niech się pani nie uśmiecha, mówię to zupełnie szczerze. Ile razy panią widziałam — zachwycałam się panią. I wie pani, gdy pomyślę, że mój kochanek jest także kochankiem pani, działa to na mnie podniecająco. Oddawna pragnęłam panią poznać i naprawdę bardzo się cieszę, choć nastąpiło to na tym terenie.
— Pani jest jeszcze strasznem dzieckiem.
— Wydaje mi się, że pani się myli i zmieni pani zdanie, gdy się poznamy bliżej, czegobym bardzo pragnęła. Dobrze?…
Lena z ciekawością przyglądała się tej dziwnej dziewczynie. Wywoływała wrażenie raczej miłe. Lecz myśl, że Dowmunt mógł dzielić swe uczucia, że ona sama, piękna, namiętna, pożądana przez tylu, nie wystarczyła temu człowiekowi — napełniała ją gniewem i chęcią zemsty.
— Ale! — zawołała Irena — zapomniałyśmy o Andrzeju. — Biedak! Ten się musi czuć wesoło! Pójdę po niego, bo gotów cały dzień przesiedzieć w kuchni. Przepraszam panią.
Była podniecona niezwykłością sytuacji i bardzo przejęta swojem postanowieniem doprowadzenia do status quo za wszelką cenę. Zmartwił ją ponury wygląd Andrzeja.
— Andy!
Mruknął coś z niechęcią i włożył ręce do kieszeni.
— Andy! No, nie martw się. Wcaleśmy sobie oczu nie wydrapały. Jesteśmy w zupełnej zgodzie. Chodź do nas.
Milczał.
— No chodź. Ja rozumiem, że to nie jest rozkoszna sytuacja, ale przecie nie trzeba robić tragedji. Mówię ci, że wszystko będzie dobrze. Chodź…
— Słuchaj Ira! Śmieszniebym wyglądał, gdybym ci teraz jakie wyrzuty robił. Ale teraz, proszę cię, zostaw mnie z panią Kulczową. O, nie myśl — dodał, uprzedzając jej słowa — nie myśl, że tu chodzi… Przyszła do mnie niespodziewanie, bo zaszły pewne sprawy… w jej rodzinie, rozumiesz bardzo ważne i pilne sprawy… I mnie one dotyczą… Dlatego, proszę cię, bądź wyrozumiała i dobra.
— Mam wyjść?
— Byłbym ci za to bardzo wdzięczny.
Zawahała się chwilę i podała mu rękę.
— Wierzę ci.
W gabinecie pożegnała Lenę szczerem przyznaniem się, którego zresztą bynajmniej, pomimo odmiennych pozorów, nie uważała za swą porażkę:
— Andrzej mówił mi, że macie jakieś bardzo ważne rodzinne historje do omówienia i prosił — zaśmiała się, — bym się wyniosła. Zatem dowidzenia. Pozwoli pani, że do niej zatelefonuję?
— O, proszę bardzo…
— Musimy bliżej się poznać!
Ubrała się w przedpokoju i wyszła.
Andrzej zastał Lenę przy oknie. Stała za firanką i badała wzrokiem ulicę.
— Widzisz! — zawołała — tam stoją i tam… Cały dom obstawiony policją.
Usiadł ciężko w fotelu.
— Lena!
Odwróciła się doń i zrobiła kilka kroków. Usta jej drżały.
— Jesteś szpiegiem?
— Andy… Andy… Nie sądź mnie tak surowo!… I… i ratuj! Ratuj!
Zaciskał zęby:
— Mów!
Mówiła. Łkanie wstrząsało łukiem jej pochylonych pleców, ręce kurczowo czepiały się jego kolan. Uklękła przy nim, a gdy podnosiła nań oczy — widział dwie lśniące smugi łez, spływających po policzkach.
Mówiła. Chaotycznie, zdawałoby się bez sensu. Jedno zdanie nie wiązało się z drugiem niczem, chyba szlochem, podrywającym ku górze misterne łopatki pod cienkim jedwabiem sukni.
Boże! Czyżby to z jej winy! Nie, przysięga, że nie. Tak się ułożył los… Pętla raz zarzucona zaciskała się coraz mocniej na szyi… Była taka młoda, nierozumna, niedoświadczona… A później nie było już powrotu… Chciała się wydostać z ponurej, beznadziejnej Rosji, chciała słońca, radości życia, klejnotów, przepychu, a wydostać się mogła tylko jako agentka czrezwyczajki. Namówili ją, nie rozumiała…
Później, gdy znalazła tę pełnię pięknego życia, chciała się otrząsnąć, wyzwolić z lepkiej pętli ale wówczas przyszła[1] zmora groźby… Szantaż! Rozpaczała nocami, gryząc palce, wydzierała włosy z głowy, ach, niema większej rozpaczy, niż być bezsilną!
Przychodzili do niej i jej, wielkiej pani, rozkazywali, jak jakiejś niewolnicy. Sto razy zrywała się do buntu i sto razy opadała na kolana przed jednem groźnem ściągnięciem brwi potwora! Chciała się okupić pieniędzmi — oni śmieli się tylko.
I przecie była zwykłym pionkiem. Właściwie mówiąc, często sama nie wiedziała, poco ma poznajomić kogoś z kimś, poco innemu ma wyznaczyć spotkanie, lub o kogoś prosić, by mu dano posadę, czy awans… Wtedy, wtedy, gdy go pierwszy raz ujrzała w pociągu — to nie był żaden przemysłowiec śląski… szpieg, agent. Kazano jej przewieźć przez granicę i wręczyć jemu jedenaście kopert. Co w nich było, sama nie wie. Pod groźbą śmierci nie wolno jej było złamać małych lakowych pieczęci…
— Musiałam służyć jak pies, jak niewolnica, gdy kazali, musiałam rzucać swe ciało, jak ścierkę…
Andrzej gwałtownie wstał i chodził wielkiemi krokami po pokoju.
— Andy, Andy, jestem podła, jestem nikczemna… to oni… ta straszna pętla…
Dowmunt przetarł czoło. Było mokre od kropel potu i zimne jak lód. Głos jego stał się bezbarwny i głuchy:
— Cóż mam dla ciebie zrobić?
— Nic, nic, tylko teraz pozwolić tu zostać.
— Dlaczego?
— Rano wezwano mnie telefonicznie tam — wskazała na sufit, — a telefony są podsłuchiwane… Policja napewno mnie śledziła…
— Więc wie, że tam byłaś?
— Wie, ale nie będzie miała dowodów, jeżeli ty stwierdzisz, że byłam u ciebie od rana…
Patrzyła weń oczyma, w których drżało oczekiwanie.
— To byłoby kłamstwo — zaczął — czyż…
W przedpokoju rozległ się długi przejmujący tryl dzwonka. Lena zerwała się:
— Andy! Błagam! Ratuj! To oni…
Westchnął ciężko. Nogi miały ciężar ołowiu, gdy szedł do przedpokoju. Dzwonek znów zaterkotał groźnie, uparcie. Uchylił drzwi, nie zdejmując łańcucha. Przez wąską szparę zajrzała nadspodziewanie nisko, tuż nad klamką umieszczona twarz nalana tłuszczem:
— Jestem naczelnikiem policji — zabrzmiał przyciszony głos. — Proszę otworzyć.
Za małym człowieczkiem wślizgnął się drab z czerwonym nosem.
— Czem mogę panom służyć?
— O, drobiazg, — odrzekł mały człowieczek — przeprowadzamy rewizję w tej kamienicy. Jeden złoczyńca, gdzieś się ukrył i pragnąłbym zapytać, czy niema go tutaj?
— Nie panie. Drzwi były zamknięte i nikt nie mógł wejść.
— Jednakże, żebym miał spokojne sumienie, pan pozwoli, że osobiście przekonam się o tem?
Andrzej zastąpił mu drogę:
— Daruje pan, ale nie mogę się na to zgodzić.
— Dlaczego?
Na tłustej twarzy zaigrał uśmieszek.
— Mam u siebie kobietę… Damę z towarzystwa i — uśmiechnął się porozumiewawczo — pan zrozumie, panie naczelniku, że ja jako gentleman…
— Niestety. Nas policję pierwej obowiązuje służba, a później dżentelmenerja. Zatem…
— Nie, proszę pana, — zimno odparł Dowmunt — nie mogę panom pozwolić.
Naczelnik uśmiechnął się pobłażliwie:
— Opór władzy?
— Nie, ale pan nie ma prawa na przeprowadzanie rewizji bez odpowiedniego rozkazu.
Naczelnik w milczeniu wyjął z kieszeni mały arkusik papieru i podał Andrzejowi.
— Widzi pan, że sam sobie mogę taki rozkaz podpisać.
Schował papierek i zwrócił się do towarzysza o czerwonym nosie:
— Zamknijcie te drzwi, klucz do kieszeni i tędy przejdziecie do kuchni. Tu taki sam rozkład mieszkania. Tam czekajcie na mnie. Pan pozwoli? — zapytał Dowmunta z przesadną grzecznością i nie czekając odpowiedzi wszedł do salonu.
Andrzej milcząc szedł za nim. Z salonu, uważnie się rozglądając, mały człowieczek przesunął się do gabinetu, pokoju stołowego i stanął na progu sypialni.
— Andy, kto tam dzwonił? — rozległ się melodyjny głos Leny.
Andrzej wyprzedził naczelnika. W foteliku przed tualetą siedziała Lena. Była w kombinezce, tylko na ramiona narzuciła jego szlafrok. Głowę miała pochyloną nad manicure.
— Wybacz, najdroższa, to policja.
— Policja? — w jej głosie było tylko zdziwienie. — Czegóż policja chciała?
— Okryj się, proszę, szukają jakichś przestępców i…
Naczelnik wysunął się z za drzwi i z szarmanckim ukłonem zawołał:
— Ach, pani wybaczy! Nasz twardy obowiązek… i…
Lena krzyknęła i otuliła się szlafrokiem:
— Jak pan śmiał, jak pan śmiał tu wejść!
— O, niech pani prezesowa będzie łaskawa się nie niepokoić. Całkowita dyskrecja zapewniona. Policjant, to jak konfesjonał.
Dowmunt zasłonił swą barczystą postacią Lenę i rzekł dobitnie:
— Wierzę panu i liczę na to. Teraz może pan obejrzy resztę mieszkania.
— Naturalnie, naturalnie… stokrotnie przepraszam, nigdybym się nie ośmielił wejść, gdybym przypuszczał… moje uszanowanie.
Mówił to już w progu wypierany przez sunącą nań górę dziewięćdziesięciu kilogramów Dowmunta. Tu jednak niespodziewanie zawrócił, wyminął Andrzeja i zbliżając się wprost do Leny tymże tonem dodał:
— Ach, przy sposobności pani prezesowa pozwoli, że zwrócę jej to…
Sięgnął ręką do kieszeni i wydobył białą skórkową rękawiczkę z szafirowym szlakiem na mankiecie. Jego bezrzęse oczka wświdrowały się w jej twarz.
Andrzejowi krew buchnęła do głowy.
Lena ze zdziwieniem przyjrzała się rękawiczce, którą naczelnik trzymał niemal przed jej nosem.
— Znalazłem ją tu w pobliżu. Szkoda byłoby tak pięknej pary.
— Istotnie ładna, ale to nie moja.
Naczelnik roześmiał się:
— Ach, te panie, tyle mają par rękawiczek, że nawet swoich nie poznają. Przecież pani tu nie przyszła bez rękawiczek?
Głos jego przybrał ostre, kanciaste kontury.
Lena niedbale rozejrzała się po pokoju i nie ruszając się z miejsca, wskazała za siebie ręką:
— Ja znam wszystkie swoje rękawiczki. Przyszłam w tych.
Na kozetce leżały jasno popielate rękawiczki z naszyciem z czerwonej skórki.
Serdelkowata figura naczelnika skurczyła się jeszcze bardziej. Jeszcze kłaniał się, jeszcze zapewniał o dyskrecji, jeszcze przepraszał za wtargnięcie. Pobieżnie obejrzał resztę mieszkania, zabrał swego podwładnego i ekskuzując się przed Dowmuntem wyniósł się wreszcie.
Andrzej miał szum w głowie i gorycz w ustach. Wyjął z kredensu konjak, wypił pół szklanki niemal duszkiem.
Lena już była ubrana. Otworzył w gabinecie okno i siadłszy przed niem wciągnął pełną piersią świeży zapach rozgrzanej w słońcu zieleni drzew.
Lena usiadła mu na kolanach, wzięła jego bezwolną dłoń w ręce i pokrywała bronzową skórę pieszczotą pocałunków.
Po dłuższej chwili odezwał się Andrzej:
— Skąd… skąd wzięłaś inne rękawiczki?
— To tej, no tej… — twojej kochanki… — Otoczyła ramieniem jego szyję i przywarła do ust.
Zdaleka, gdzieś w rogu ulicy zerwał się ochrypnięty dziecinny głosik:
— Dodaaa… nadzwyczaaa… Wykrycie nowej jaskini szpiegowskieee… Nadzwyczaaaa…
Krzyk wpadał przez okno, odbijał się echem w dalszych pokojach, aż ucichł.



X.

Najpierw po zielonym dywanie trawnika przeleciało ciche tchnienie wiatru. Szelestem odpowiedziały mu liście bzów i spirei, staw pokrył się morą drobniutkich rozkołysali. Przyszedł drugi podmuch i wszystko co w parku żyło wyprężyło się orzeźwione z sennej spiekoty. Barwny kląb tulipanów zawirował rozbudzonemi kwiatami, które chyliły się i przeginały. I tylko narcyzy odwracały swe wspaniałe głowy, ukrywając złote oczy przed porywami wiatru.
Nagle w wysokich konarach drzew zagrało akordem burzy. Pochyliły się konary klonów i kasztanów, potrząsając czubami ugięły się dęby. Uniosła się w górę żałobna zieleń topoli, ukazując biel falbanek, koronek i spódniczek.
Na żółtym żwirze zerwały się wartkie piruety pyłu, przebiegły ponad obłym mostkiem i z hałasem wpadły w kępy jaśminów.
Na oślepiający błękit nieba zwolna nasuwała się ciężka obrzękła powieka chmury, z brzegiem świecącym smugami promiennych rzęs.
Coraz niżej, coraz niżej opuszczał się jej brzeg i nagle spadać zaczęły krople.
Andrzej siedział na ławce i nie ruszał się z miejsca. Oczarowała go, przykuła potęga tego dreszczu przyrody, tak swojskiego, tak niezapomnianego w świecie piasczystych nawałnic, w ryku Sahary, zionącej oddechem samumu.
Na odkrytą głowę, na biały jedwab koszuli i kremową flanelę spodni spadały ciepłe krople. Raz po raz aleją w panice przebiegali uciekający spacerowicze, z niedowierzaniem rzucając okiem na amatora naturalnego prysznicu.
Umówił się na tenis z Irą, lecz przyszedł wcześniej, a to z tej prostej przyczyny, że nie opłacało się kłaść spać.
Wrócił o dziewiątej rano z wielkiego całonocnego pijaństwa wyprawionego przez komandora Brzechwę na cześć dawnych kolegów pułkowych. Pił bardzo dużo i teraz żałował tego, przypominając orgję, w której brał udział, obcałowywanie jakichś „girls“, posprowadzanych kompletami z kabaretów i teatrzyków, „bruderszaft“ z jakimś aktorem i z jakimś pułkownikiem, których pierwszy raz w życiu widział.
A to ostatnie — czort wie co — pojechać gdzieś do żydowskiej knajpy dorożkarskiej i potem z jakąś „girl“… Nawet nie pamiętał jak się nazywa i wygląda…
Wstydził się tego wybryku przed sobą samym, no przed tą resztą… hołoty!
Siedział teraz na deszczu i — jak sam to nazywał — odradzał się. Po bronzowej skórze ociekała czysta, pachnąca świeżością woda, czasem wiatr zacinał gradem kropli i wówczas nadstawiał ku niemu pierś.
Deszcz przeszedł w ulewę. Nad ubitym żwirem uniosła się mgła rozpylonych kropel, woda w stawie najeżyła się zielonkawemi stalagmitami, zdawało się, nieruchomemi.
Dowmunt wstał i przerzuciwszy przez ramię ociekającą wodą marynarkę, wyciągnął zegarek. Czas już iść. Pociąg Leny odchodzi o drugiej, a trzeba się przebrać.
Wyszedł z parku. Oczywiście o taksometrze nie było co marzyć. Zresztą wolał iść pieszo. Uprzytomnił sobie, że wogóle teraz pieszo nie chodzi, a tak lubił to dawniej. Może brak czasu? — Uśmiechnął się: zadziwiające, ile czasu pochłania próżnowanie.
Właściwie nic nie robił. Jedynem zajęciem było notowanie wydatków. Te wciąż rosły, niepotrzebnie rosły, ale ostatecznie dlaczegóż nie mógł sobie na to pozwolić? I tak nie zużywał nawet połowy procentów od kapitału. Zresztą nie lubił o tem myśleć i wszelkie refleksje na temat trybu swego życia zamykał obiecującem słowem: — później.
Przystanął na chwilę na moście Poniatowskiego i szukał wzrokiem przystani Jacht-Klubu, do którego namawiał go Roman Rzecki. Dowmunt lubił sport żaglowy i chętnie zapisałby się do klubu. Wszystko pokrzyżowała ta skandaliczna afera Stanisława.
Bęcwał! — zaklął w myśli.
Tyle czasu i zabiegów kosztowało go u władz zwolnienie Rzeckiego z więzienia. Palcem nie ruszyłby dla tego głupca, gdyby nie panna Marta i nie Roman. Ten nawet nie prosił za brata. Milczał i cierpiał. Złożono za Stanisława grubą kaucję i wysłano go zagranicę. Stary Rzecki zobowiązał się posyłać mu stałą pensję, pod warunkiem, by cymbał nie ośmielał się powracać, ani afiszować swoim bolszewizmem. Kaucja oczywiście przepadnie.
Andrzej nie bywał ostatnio u Rzeckich, lecz przez Irę wiedział o wszystkiem. Wyjechali do swego majątku, bo na Monte-Catini brak było po tej aferze pieniędzy. Podobno pani Rzecka była z tego powodu w rozpaczy. Wszyscy wyjeżdżają zagranicę. W kraju latem siedzi tylko hołota!
Rozglądając się wśród znajomych, Andrzej nie mógł zaprzeczyć. Istotnie, kto żyw, wyjeżdżał. Osmanowicz siedzi w Karlsbadzie, Trylski w Ostendzie, pani Żabina w Cannes, inni w Nicei, w Zoppotach, w Raguzie, na wybrzeżach Francji i Włoch. Kulcz już przed tygodniem wyjechał do Marienbadu, a Lena dziś jedzie na Lido.
Umówili się, dla przyzwoitości, że Andrzej wyczeka w Warszawie parę tygodni i też pojedzie do Wenecji.
Lena…
Przyzwyczaił się do niej bardzo. Nie stać go było na zerwanie nawet po odkryciu jej tajemnicy, nawet po anonimach, jakie otrzymywał tak często.
Z początku nie czytywał ich wcale, z miejsca wrzucając do kosza. Później, raczej przez ciekawość, przerzucał ich treść. Różni, „życzliwi“ zawiadamiali go, że Lena zdradza go na prawo i lewo. Nie wierzył temu, a już zupełnie rozśmieszyło go doniesienie, że jej „boy“ ten mały Żorż, dlatego ma pokój przy garażu, by go Lena mogła bez obawy podejrzeń odwiedzać.
Deszcz ustawał a gdy Andrzej zbliżał się do domu, nad kościołem ś-go Aleksandra przedzierały się już pierwsze promienie słońca.
W bramie z rozpiętym parasolem i z nieszczęśliwą miną stał Migielski. Widok ociekającego wodą Dowmunta wprawił go w przerażenie.
— Panie drogi! Co pan wyprawia! Toż to grypa pewna!
— Bardzo miły prysznic. To system Kneippa. A pan co tu porabia?
— Ach, panie, tyle kłopotów z tem mieszkaniem po tych szpiegach. Ktoby to przypuszczał? Salon mód, panie, a tymczasem…
— A propros — przerwał Andrzej z udaną powagą — musi mi pan teraz zniżyć komorne.
— Zniżyć? Pan żartuje chyba?
— Bynajmniej. Przecie mieszkanie straciło swoją „specjalną zaletę“ którą pan podkreślał. Zatem zmniejszyła się jego wartość.
Migielski machnął jeno ręką.
— Panu wesoło, a ja mam taką przykrość. A może pan zna jakiego amatora na mieszkanie?
— O, czyżby Warszawa wyludniła się?
— To nie, tylko nikt gotówki nie ma. Wekselki i wekselki, a jak przyjdzie termin, to do protestu. Straszna bryndza, panie, w tej naszej kochanej ojczyźnie.
Dowmunt przyrzekł wypytywać znajomych i pobiegł na górę. Szybko wziął kąpiel, przebrał się i kazał podać auto.
Na Dworcu Głównym był niemożliwy tłok. Tłumy Żydów zatarasowały peron, napełniając powietrze niebywałym zgiełkiem i oblegając zakurzone wagony trzeciej klasy ruchliwą, niespokojną masą.
Andrzej, przedzierając się przez nią, obliczał w duchu, że gdyby każdego jadącego Żyda odprowadzał tylko dziesiątek współplemieńców, w sumie powinno było być ich przynajmniej o połowę mniej. Gdy przedostał się na peron przed sleeping, w którego oknie stała Lena, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Ją jedną odprowadzało kilkadziesiąt osób.
Na widok Dowmunta wszyscy rozstąpili się z tą milczącą akceptacją, z jaką ludzie zawsze przyznają pierwszeństwo komuś, kogo vox populi uważa za najbliższego odjeżdżającej osobie. Ta delikatna niedelikatność rozdrażniła Andrzeja i przywitał Lenę ostentacyjnie chłodno, zaraz usuwając się na bok.
Zamienił uścisk dłoni z najbliżej stojącymi panami. Pań było zaledwie kilka. Już powyjeżdżały. Odrazu też spostrzegł Irę. Sprawiło mu to przykrość. Wiedział, że widują się z Leną czasami, ale nie lubił znaleźć się bec-a-bec z obiema naraz.
— Panie Andrzeju! — odwołał go głos Leny — Tu baron Bitz ofiaruje się otworzyć mi neseser, w którym się zaciął zamek, ale ja sądzę, że pan to lepiej zrobi.
— Proszę panią — wyciągnął rękę.
— Ależ nie, niech pan tu wejdzie. To ciężka waliza. Chce pan, bym się bawiła w atletę?
— Zapłaci pan za wejście do wagonu pięć złotych kary! — ostrzegał generał Radzki.
— Upewniam genehała — dorzucił baron — że pan Dowmunt chętnie uheguluje tę kahę.
— Nie zapłacę, — zawołał już ze stopni wagonu Andrzej — bo wchodzę w charakterze rzemieślnika.
— Bardzo fhapujące rzemiosło, bahdzo! — baron zrobił oko do otoczenia.
Przedział Leny wyglądał jak kwiaciarnia.
— Udusisz się tu — zaczął.
Nachyliła się ku niemu:
— Niedobry! Tak późno przyjechałeś. O, już za pięć minut pociąg rusza.
— Radzę ci zaraz za stacją powyrzucać te kwiaty, bo w nocy dostaniesz migreny… No, gdzie ten neseser?
Okazało się, że zepsuty zamek — jak przypuszczał, — był tylko pretekstem. Musiał jednak usiąść i chwilę przeczekać, gdyż z peronu widziano niemal całe wnętrze[2] przedziału. Dlatego też Lena wyszła odprowadzić go na korytarz, gdzie na szczęście nikogo nie było. Zarzuciła mu ręce na szyję i wpiła się w jego usta.
— Pamiętaj! najdalej za tydzień! Będę niecierpliwa. I pisz…
— I ty pisz, kochanie. A nie zdradzaj mnie tam, bo przyjadę i o wszystkiem się dowiem! — Pokazał dwa rzędy białych zębów.
— Wstydziłbyś się! Widzisz, ja ci nie mówię o tej małej Irenie.
— No, ja ci nic nie mówię o twoim mężu.
— To nie jest porównanie. Aha, ale nie wiesz, że od czasu tamtej afery oni nie zwracali się wcale do mnie.
— Nic dziwnego, wszyscy w więzieniu.
— Jakto? Wszyscy? Niestety, nie. No, ale przyrzekłam ci i jeżeli tylko coś będzie zaraz cię zawiadomię. Tymczasem pa! Pa! najdroższy!
Jeszcze raz spotkały się ich usta i Andrzej szybko wyskoczył z ruszającego pociągu. Lena stała już w oknie i powiewała pękiem róż na pożegnanie.
— Szampańska kobieta, — złapał Andrzeja za guzik baron — szampańska. Żywiłbym do losu oghomne phetensje, gdyby była skazana na jednego Kulcza.
— Ach więc jest kilku Kulczów?
— Mais non! To byłoby już nie do wytrzymania. Źle mnie pan zhozumiał.
— Możliwe — uciął Andrzej — od dziecka jestem trochę tępy!
Kupił jeszcze papierosy i wyszedł na Chmielną, gdzie miał czekać szofer.
W aucie siedziała Ira.
— Pojedziemy do Łowicza na obiad — oświadczyła kategorycznie.
Ubawiło go to.
— Emancypujesz się?
— Phi, nikogo niema w Warszawie, a jeżeli mnie nawet zobaczą w twojem aucie, to przecie nie jesteśmy sami.
— Zygmuncie, — zapytał szofera — wystarczy nam benzyny do Łowicza i zpowrotem?
— Do Łowicza starczy, proszę pana, a tam jest „smoczek“.
— No to jazda.
Deszcz w parku Paderewskiego zrobił mu jednak dobrze. Nie czuł nieprzespanej nocy, ani pochłoniętego alkoholu. Auto szło doskonałą szosą, w powietrzu wysterylizowanem, bez jednego pyłku. Ira była pogodna i rozbawiona. W Łowiczu, w małym wiśniowym ogródku podali im wyśmienite kurczęta z sałatą, przyczem Ira nie piła konjaku, co mu też sprawiło przyjemność.
Przy herbacie niespodzianie zapytała:
— Kiedy pojedziesz na Lido?
— Dlaczego mam jechać na Lido?
— Nie wykręcaj się. No?
— Może wcale nie wyjadę z Warszawy.
— A Lena?
— Moja złota, zmieńmy temat.
— Nie gniewaj się Andy. Ot, tak sobie zapytałam. A jeżeli nie wyjedziesz, będę się cieszyła, bo ja, niestety, nie będę mogła wyjechać do matki do Cannes.
— Dlaczego?
— Pieniądze. — westchnęła.
— A przecież miałaś jechać?
— Tak, ale nasz dzierżawca nie zapłacił i co gorsza nie zapłaci, bo onegdaj zlicytowali go za zaległe podatki.
Zamyślił się.
— Wiesz Ira, to przecie taki drobiazg! Pożyczę ci.
— Andy! — w głosie jej zabrzmiała obraza.
— Cóż w tem nadzwyczajnego? Wiesz, że mnie to nie zrobi różnicy. Zresztą to pożyczka. Możesz nawet wystawić weksel, — dodał półżartem, widząc że się zasępiła.
— Nie wezmę, bo nie będę mogła oddać. Zresztą i tak od ciebie w żadnym razie.
— Iruś — perswadował, — nie bądźże naiwna…
— Przestań, Andy, przestań. Straciłabym dla siebie resztę szacunku…
— Ira, dlaczego? Ot, przyjacielska usługa. Przecie pożyczyłbym każdemu, kogo lubię.
— Przestań, proszę cię, przestań. Bo pomyślę, że chcesz się mnie pozbyć.
Pogłaskał jej rękę leżącą na stole i zamilkł. Wśród gałęzi wisien, pokrytych pęczkami zielonych kulek świergotały wróble.
Andrzej ze współczuciem przyglądał się tej dziwnej dziewczynie. Przecie przed paru dniami opowiadała sama, że pani Tita Kurkowska, choć jej mąż jest wyższym urzędnikiem, notorycznie ubiera się za pieniądze przygodnych kochanków. I jeszcze twierdziła, że owa pani Tita ma rację. A dziś nie chce przyjąć zwykłej pożyczki.
Po kilku dniach wznowił swoją propozycję, lecz zamknęła mu usta pocałunkiem i tak wymownem spojrzeniem, że nie wracał już więcej do tego tematu.
Tembardziej, że dobrze mu było z Irą, z którą niemal się nie rozstawał. Wymykał się tylko dyskretnie do Komisarjatu Rządu, gdzie przez protekcję w ciągu dwudziestu czterech godzin dostał paszporty zagraniczne dla siebie i dla szofera, do konsulatów po wizy i do Automobilklubu, dla spisania t. zw. „tryptyku“ na swój samochód. Znajomym opowiadał, że jedzie do Juan-les-Pins, a może zawadzi o Biarritz. Zresztą — gdzie go oczy poniosą.
Znajomi kiwali głowami.
Wiedzieli z góry, że oczy go poniosą na Lido.
Robili jednak uczciwy wyraz twarzy, udając łatwowiernych. Krępowało go tylko rozstanie z Irą. Od Leny miał już dwie karty i aż cztery depesze. Zwlekał jednak ze względu na Irę.
Na szczęście któregoś dnia przyjechał jej wuj z Kaliskiego starać się o pożyczkę na żniwa. Ira zabrała go do Bagateli i stamtąd wytelefonowała Andrzeja.
Przy stoliku siedział tęgi szlagon o sumiastych wąsach i czerwonej cerze i bardzo głośno jadł zsiadłe mleko. Nazywał się Drewnicki, czy Dwernicki. Andrzej nie mógł tego dosłyszeć, gdyż szlachcic miał pełne usta kartofli.
Ira przedstawiła Andrzeja, jako serdecznego przyjaciela swej matki.
Wuj narzekał na ciężkie czasy, na niskie ceny zboża, a wysokie robocizny, klął lichwiarzy, podatki, banki, rząd; sejm, senat i wszystko co się dało. Zakonkludował zaś wnioskiem że „przez tych radykałów i socjalistów wszystko djabli wezmą, chociaż właściwie nie mają czego brać po rządach dyktatury“.
Przy drugiej porcji zsiadłego mleka przeszedł na sprawy rodzinne, zbeształ Irę za podróż matki zagranicę i „szwędanie się po różnych riwjerach“, a odkładając sumiennie oblizaną łyżkę zakończył apodyktycznem oświadczeniem, że Irena nie ma czego siedzieć tu w tym piecu i że zabiera ją do siebie pod Kalisz.
Na skrzywienie się siostrzenicy dodał, żeby nie myślała sobie, że Borki to dziura, bo młodzieży huk, całemi nocami gramofon kręcą i krowom spać nie dają. Ciotka powiada, że to przesada, ale przecie krowa to też bydlę z nerwami i też snu potrzebuje.
Andrzej szczerze mu przytakiwał, a zwłaszcza poparł myśl „zabrania dziewuchy na trawkę“, co wzmocnił swoim autorytetem „serdecznego przyjaciela matki“.
Szlachcic na pożegnanie zauważył, że Dowmunt jest pierwszym człowiekiem w Warszawie, z którym można się dogadać i który ma dobrze w głowie.
Koniec końców stanęło na wyjeździe Iry i to zaraz jutro rano.
Wieczór spędzili na Żórawiej wśród pożegnalnych pieszczot. Wuj tymczasem siedział w teatrze, Piotr w kinie, a szofer w garażu przygotowywał Packarda do dalekiej podróży.


CZĘŚĆ DRUGA
I.

Na popielatej plaży Lido nie było tłoczno. A co najszczęśliwsze — nie było znajomych z kraju. Sporo amerykańskich turystów, trochę Niemców i Anglików. To też Andrzej po paru dniach przeniósł się z Wenecji do hotelu na Lido, a nawet wziął sobie pokój na tem samem piętrze.
Ranki spędzali na piasku. Gdy upał się wzmagał brali motorówkę i robili kilkagodzinne spacery po błękitnym Adrjatyku.
Wyizolowali się od reszty towarzystwa. Tem łatwiej im to przyszło, że Lena zdążyła tu poznać zaledwie kilka osób, Andrzej zaś nie znał tu nikogo, za wyjątkiem jednego kupca Belgijczyka, z którym go kiedyś w Tunisie łączyły luźne stosunki handlowe.
Napawali się sobą i swoją samotnością, rozjarzonem słońcem i morzem, ciepłem jak woda w wannie. Ogarnęło ich jakieś lenistwo duchowe, jakie rodzi się tylko w kraju, gdzie powstać mogło jedyne w swoim rodzaju określenie: dolce far niente. Dwie wieczorne wycieczki do Wenecji zniechęciły ich do czarnej cieczy Canale Grande, do tłoku łodzi zapchanych kołtunerją z całego świata i do woniejących oliwą gondoljerów.
Lena, zapalona z początku do zwiedzania zabytków sztuki, po dwugodzinnem „bedeckerowaniu“, orzekła, że nawet sztuka przez największe „S“ w tak dużych dawkach — nuży.
Dowmunt poznał Wenecję jako wyrostek, kiedy bawił tu z matką przeszło miesiąc po śmierci ojca. Zachował w pamięci chłopięcy zachwyt, podziw nie mający granic i pietyzm dla tego miasta, gdzie kultura człowieka zgromadziła tyle piękna.
Dziś — odczuwał to jako ciężkie rozczarowanie — nie umiał obudzić w sobie dawnego entuzjazmu.
Wenecja z jej arcydziełami architektury, rzeźby, malarstwa milczała martwotą, zimną i obojętną przeszłością wieków, szkolnym zapachem podręczników historii. Nawet gołębie na placu św. Marka wydały mu się dekoracją obmyślaną i spreparowaną dla uzupełnienia entourage‘u ku ukontentowaniu szanownego kraciastego turysty, płacącego dobrze szeleszczącym dolarem, funtem czy frankiem.
To też uciekali na piasek Lido, na tonie Adrjatyku o wodzie tak czystej, że chciałoby się spieczone słońcem wargi zanurzyć w tej tafli i pić, pić, wypić całe morze.
Nie rozmawiali ze sobą. Bo i o czemże mieli mówić? Zawisłe między nimi przykre sprawy, gnębiącą Lenę obawę przyszłości, dręczący Andrzeja rachunek sumienia — odkładali na później.
Byle nie teraz, byle nie w tem słońcu, byle nie w tym błękicie. Dni im mijały w uśmiechu.
Aż przyszła depesza z Marienbadu. Kulcz czuł się zdrowszy. Przyjeżdża jutro rannym pociągiem.
Tegoż wieczora Zygmunt czule pożegnał się z czarnooką „miokarą“, starannie schował do „pularesu“ różowy kwiatek azalji, wyprowadził Packarda z garażu i z fantazją zajechał przed podjazd hotelu.
Dowmunt zajął miejsce przy kierownicy. Jeszcze chwila, jeszcze ostatnie słowa, jeszcze kilka pieszczotliwych ruchów małych rączek, dopinających guziki podróżnego płaszcza i wóz ruszył.
Miesiąc spędzony z Leną, bezcelowy miesiąc próżnowania i pustki, z jednym dniem równie nic nie znaczącym, jak drugi, pozostał poza nim bez wyrazu, bez jakichkolwiek śladów w pamięci i teraz, gdy całą jego czczość uczuł jak wyrzut, odezwały się w nim dawne uporczywe refleksje.
Od czasu powrotu do kraju, niemal pół roku żył w impasie, w próżni, marnował czas i pieniądze tak ciężkim trudem zarobione, marnował energję, rozpił się, hulał… A teraz jeszcze ta ekspanda na Lido!…
Zły był na siebie. Tylko na siebie. Lena? Ira? Znajomi? Nie. Nie starał się za ich plecami ukryć własnej przewiny. Tembardziej wprawiało go to w ponury nastrój. Gnał Packarda bez litości, zatrzymując się tylko dla nabrania benzyny lub dla zmiany koła, gdy pękła kiszka.
W Krakowie jednak trzeba było przenocować. Czuł się zmęczony całą dobą jazdy, zresztą i wóz należało opatrzyć.
W hotelu przyszło mu na myśl, że jednak musi do Leny zadepeszować. Wypada. Nim służba zabierała walizki, poprosił portjera o blankiet i właśnie rozkręcał „wieczne pióro“, namyślając się nad formą depeszy, gdy usłyszał dyspozycję portjera dawaną boyowi:
— List do posła Żegoty? Zanieś pod trzydziesty czwarty.
Andrzej odwrócił się, jak piorunem rażony:
— Poseł Żegota jest w Krakowie?
— Tak jest, proszę jaśnie pana. Stoi u nas pod trzydziestym czwartym. Pierwsze piętro.
— Poseł Michał Żegota?
— Tak jest, jaśnie panie.
Andrzej szybko napisał kilka słów, polecił wysłać zaraz i pędem wbiegł na schody. Tuż za zakrętem korytarza znalazł trzydziesty czwarty. Pod drzwiami stały ogromne żółte półbuty.
— Na tamtym świecie poznałbym go po tych pedałach! — rozczulił się Andrzej.
Zapukał i, nie czekając odpowiedzi, wszedł.
Na sofie, wyciągnięty jak długi, bez marynarki, leżał Żegota i czytał jakiś dziennik. Był półodwrócony i nie zwracał uwagi na to, że ktoś wszedł. Andrzejowi serce waliło w piersi. Stał przy drzwiach nieruchomy, wpatrując się w dawnego przyjaciela. Prawie nic się nie zmienił. Przytył nieco, zmężniał i zapuścił mały rudy wąs. Wreszcie odwrócił się i rzucił niecierpliwie:
— No, co tam?
Obrzucił postać przy drzwiach zdumionym wzrokiem. Andrzej patrzył nań z uśmiechem.
Zwolna twarz Żegoty zaczęła się przeciągać, usta otworzyły się, nogi zsunęły z kanapy. Wyprostował swoją, prawie dwumetrową, postać, i stał bez ruchu, aż raptem ryknął całą piersią:
— Jędrek!
Padli sobie w ramiona. Zwarli się, aż kości trzeszczały i obaj stracili oddech w potężnym uścisku.
— Wszelki duch! — odsapnął wreszcie Żegota. — Skądżeś ty się wziął?
Dowmunt był tak wzruszony, że nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Patrzał na tę kochaną gębę, a przez pamięć przesuwał mu się z zawrotną szybkością film wspomnień. Na każdej krateczce widział Żegotę, raz przemawiającego z furją, raz siedzącego na wąskiem, żelaznem[3] łóżku i wywodzącego z ponurą miną ciągliste teorje pesymizmu, raz flirtującego na zabój z córką popa, to znowu śpiewającego niemożliwie fałszywym głosem romanse cygańskie przy księżycu. Miał zawsze tę melancholję w oczach i ten mocny zacisk ust, podkreślony teraz jeszcze bardziej równo podgoloną linją wąsów.
Siedli naprzeciw siebie.
— Prędzejbym się zbawienia wiecznego spodziewał — zawołał Żegota, — niż tego, że cię tu spotkam. To ty tu siedzisz w Krakowie?
— Gdzież tam. Jestem tu przejazdem tak, jak i ty.
— A czy wiesz, że jesteś pierwszym z naszej dorpackiej paczki, jakiego spotykam. Powymierało bractwo, czy co? Ależ się cieszę, pojęcia nie masz, jak często ciebie wspominałem. Wiesz, Jędrek, przyjaźń to jest wielka rzecz. Pomyśl, tyle lat minęło, a ona, jak ten mur. Niech mnie piorun strzeli, jeżeli dziś nie dałbym się za ciebie posiekać na drobne kawałki.
Znowu się zerwali i ściskali się potężnie. Potem, jak w płomieniach bengalskich ogni, zaczęły odradzać się dawne dni, wspólne przeżycia, kochane wspomnienia, a świeżość ich była tak żywa, tak wspaniałemi kolorami malowana, tak pachnąca dorpackiemi bzami, terpentyną sal wykładowych i dymem tanich papierosów studenckich, że im aż nozdrza zagrały, rozpaliły się źrenice, a w krtani zapulsowała krew.
Wszystko było takie istotne, takie ważne, takie rozczulające i bliskie, wszystko zostało nienaruszone w swym reljefie, wyrzeźbionym na młodej niezastygłej duszy. Choć życie w nią później waliło ciężkim młotem i nie jedną szczerbę zadało — tamto pozostało nietknięte, nienaruszone, niezatarte.
Cieszyli się sobą i nacieszyć się nie mogli. Nie rozstali się nawet wówczas, gdy Andrzej brał kąpiel. Żegota usiadł przed wanną i starał się wyłowić z plusku i prychania roześmiane słowa przyjaciela. Z zadowoleniem przyglądał się jego bujnie rozrosłemu giętkiemu ciału, gdzie pod, na safian spaloną, gładką, jak jedwab, skórą grały harmonją mięśnie.
— Zmężniałeś, bestjo, ale, na miły Bóg, gdzieś się tak opalił? W Afryce byłeś, czy co?
— Jakbyś zgadł. W Afryce i to całe dziesięć lat.
— Zmiłuj się, w Afryce?
— Powiadam. Dziesięć lat.
— A cóżeś ty tam robił?
— Pieniądze.
— Patrzajno. I zrobiłeś?
— Kupę!
— Psiakrew! Toś burżuj?
— Całą gębą, żebyś wiedział z kim masz okoliczność.
— Taki to zawsze na cztery łapy spadnie, bo pewnie twój majątek został w Sowietach? I cóż ty robiłeś w Afryce? Masz tam swoje plantacje małp? Czy handlowałeś murzynami?
— Czego ja, bracie, nie robiłem!
Dowmunt wyskoczył z wanny i z pod kosmatego prześcieradła rzucał urywane zdania o daktylach, o kawie i słoniowej kości, o plantacjach i placówkach handlowych.
Michał słuchał zachłannie, wreszcie zapytał:
— A teraz przyjeżdżasz do kraju w odwiedziny?
— Ja? O, nie, mój drogi. Po pierwsze przyjechałem na stałe, po drugie zrobiłem to już przed pół rokiem. Toś ty nie był w Warszawie? Ja tam w „Polonji“ zostawiłem kartkę do ciebie.
Żegota nie był, jedzie dopiero teraz. Zawadził zaś o Kraków, bo ma tu do załatwienia kilka spraw.
Dowmunt nie czuł wcale zmęczenia i poszli razem na kolację do „Starego Teatru“. Sala była niemal pusta, orkiestra grała niezbyt głośno. Dowmunt opowiadał. Musiał zacząć systematycznie od swego nagłego wyjazdu z Dorpatu.
Chciał zapytać Michała o panią Erdentalową, z którą miał romans i o Ewcię, ale w porę się powstrzymał. Przecie lata nie zwalniają od obowiązku dyskrecji, a gdyby o nie wypytywał, Michał domyśliłby się, że Dowmunta musiało coś z niemi łączyć. Mówił tedy o sobie. Późna już noc była, gdy wyszli z restauracji.
— Toś, chłopie, miał barwne życie. Moje to szarzyzna — rzekł Michał, gdy rozstawali się na korytarzu hotelowym. — No, do jutra. Zmęczony pewno jesteś, ale jak się tylko obudzisz, to daj mi znać.
Ranek przyszedł słoneczny i cichy. Na ulicach prawie nie było ludzi. W otwartych drzwiach sklepów stali właściciele, sennie wyczekując rzadkich klijentów. Od czasu do czasu leniwie człapała dorożka, lub przejeżdżał samochód. Na Plantach tu i ówdzie para staruszek, student z książką, lub siwy emeryt, gromadka dzieci z zaczytaną w powieści boną i wróble bezpiecznie poskakujące środkiem drogi.
Kraków drzemał w słońcu, zapatrzony w wygięty łuk Wisły. W ciszy dumał o siwej dawnej wielkości, wypoczywał pochylony nad wspomnieniami świetnej przeszłości. Jak misternie rzezbiona gemma, jak stary klejnot koronny, legł w puszystej zieleni pod niebieskim kloszem nieba.
— A jednak — odezwał się Andrzej — jednak jest w tem mieście dużo melancholji, melancholji z kropelką goryczy na dnie.
Michał wzruszył ramionami.
— Cóż chcesz? Życie. Starzy ludzie ustępują miejsca młodym, dawne pojęcia pojęciom nowym. I nie trzeba nad tem myśleć tutaj, lecz właśnie tam, gdzie życie idzie naprzód. Inaczej człowiek słabnie. Butwieje, rozłazi się jak wata.
Usiedli na zacienionej ławce.
— A trzeba twardym być, — ciągnął Michał — twardym, bo cię ludzie rozdepczą w tłoku. Nie dość mieć ostre zęby i mocne pazury. Musisz czekać, aż ci skóra zgrubieje, jak u hipopotama, aż łeb stwardnieje na żelazo, byś mógł im trykać w mur. No i cały niepotrzebny balast z tej głowy — na śmietnik. Wstążeczki, chorągiewki, faramuszki, hasełka, zasadki, mrzonki, fidrygałki, skrupuły — na śmietnik.
— No, no, Michale, nie przesadzaj. Jakaś żółć cię podlała i sam nie wierzysz w to, co mówisz.
— Wierzę. Musiałem uwierzyć. Alboż to mi mało boków naobijali? O każdy ochłap, o każdy kawał chleba. Alboż to mi raz podbijali koturny? Walił się człowiek nosem wprost w śmierdzące błoto, a jak sobie pysk otarł to widział wkoło tylko śmiech. Cacki ideałów, bracie, to wszystko malowanki. Sztandary, bracie, tylko w dzień wiszą dostojnie nad głowami. W nocy zdziera się je bez ceremonji i czyści się niemi buty.
— Żółć, Michale.
— Na miód mnie nie stać. Skąd? Czy z chałupy ojca, co nie miał co do gęby włożyć, a godzinami czyścił stary rożen, jakąś tam karabelę. I nigdy nie była wyczyszczona, bo od łez rdzewiała. Skąd? Skąd mam mieć miód, czy z tej nędzy na strychu, gdzie odkułem gimnazjum, czy z nędzy w suterynie, gdzie odklepałem uniwersytet? Czy może z kochanej ojczyzny? Jak poszedłem na front, to mi histeryczki kwiatki do zawszonego munduru przypinały, a żona z dzieckiem jadała raz na dwa dni.
— Toś żonaty? — zdziwił się Andrzej.
— Żonaty — urwał Żegota. — A może później miałem słodyczy nabrać, gdy jak pies za psie grosze harowałem dla partji, a oni mnie spychali. Pracuj idealisto, rób za czterech, za dziesięciu, a od władzy wara! Synekury i mandaty dla tych z najgrubszą skórą, z najmocniejszemi zębami i chwytnemi łapskami.
— To tak ci ciężko w życiu?
Żegota roześmiał się sarkastycznie.
— Było ciężko. Było, dopóki nie przestałem łazić na szczudłach. Po ziemi, bracie, trzeba pełzać na brzuchu. A dostrzeżesz, że ten, co pełznie przed tobą, słabnie — skocz i za gardziel, i w błoto! Było ciężko, póki nie zmądrzałem, póki pierwszego pięknego dnia nie wyrzuciłem na śmietnik wszystkich fatałaszków. Póki nie rozumiałem, że trzeba ściągnąć z pleców całą tę nakrochmaloną koszulę, którą nazywają duszą i póty prać, aż ją można będzie w jednej garści ścisnąć, wsadzić do portmonetki, albo wytrzeć w nią nos.
— Łżesz, Michale, nie wierzę.
— Uwierzysz. Zmieniłem się, bracie i dziś śmieję się z tego durnia, którym sam byłem.
— I dobrze ci z tem?
— Lepiej. W każdym razie lepiej. Mam pieniądze, mam wpływy, stanowisko społeczne. Cóż? W istnienie szczęścia mógł wierzyć tylko student w Dorpacie. A czy jestem zadowolony? — Owszem. — Mieć dobrobyt i być kimś… Zresztą nie spocząłem na laurach. Idę, idę wciąż naprzód.
— Wiem. Mówiono mi, że uważany jesteś za jednego z tęgich polityków. Ludzie wyrażają się o tobie z uznaniem.
— Przecież chyba nie ludzie z opozycji? — roześmiał się Żegota. — Zresztą możliwe. Dziś już jestem za sprytny, by się zanadto eksponować. Ale mam ich w nosie. I tych i tamtych. Niech mi się tylko noga powinie, a rzucą się hurmem i zagryzą jak barana.
Andrzej zamyślił się. Pełen goryczy cynizm przyjaciela, jego jakże krańcowa zmiana przekonań, wyzucie się z wszystkiego, co kiedyś tak wysoko obaj cenili, co cenili ponad wartość życia, podziałało na Dowmunta tak, jakby otworzył stare, znajome drzwi, a stamtąd buchnął nań trupi zaduch.
— Nie wierzę ci, Michale, — powtórzył — nie wierzę, byś mógł tak łatwo wyzbyć się całego piękna swoich dawnych poglądów.
— Wcale nie łatwo. Właśnie ciężko, bardzo ciężko. Co zaś do przekonań, bracie, to pluj na przekonania. Mogę dziś być socjalistą, jutro faszystą, pojutrze kamelotą królewskim, a od tego się nic nie zmieni. Kiedyś nie dziwiłem się Kmicicowi, że go szlag trafił, gdy książę Bogusław Radzwiłł przedstawiał Polskę jako kawał sukna, który kilku magnatów rozrywa między sobą. Dziś tu się wyciągnie niteczkę, tu niteczkę, a z jakiej strony to się robi, z prawej, czy z lewej, to już gancpomada. Sukno mocne jest i tak wytrzyma, a ostatecznie znajdą się i tacy, co większe dziury pocerują, połatają.
Andrzej wbił oczy w ziemię i spytał:
— A cóż będzie z suknem, gdy wszyscy zaczną tak po niteczce wyciągać.
— O, widzisz, tutaj jest cały sekret. Nie wszyscy mają dostęp do niteczek. Chcieliby wszyscy, ale przy suknie tłok. Reszta stoi zdala od koryta i oblizuje się. A ci, najbliżsi, jak się naćpają, a utuczą się, a nie będą mieli siły odganiać tamtych, to tamci przejdą im po brzuchach i stratują. Ocaleje tylko ten, co w porę się odsunie. I tak dokoła Wojtek.
— Mówisz to serjo?
— Życie, mój drogi, życie. Zresztą nie wyłażę przecie z tem na trybunę. Mówię to tylko tobie, z którym mogę być zupełnie szczery, choćby ze względu na to, że na przyjacielu jeszcze nie zdarzyło mi się zawieść. Może dlatego, że miałem, a teraz mam znowu tylko jednego przyjaciela.
Zbliżała się już trzecia i poszli na obiad.
Andrzej czuł się odurzony i przybity. Pił jeden kieliszek za drugim. Pragnął za wszelką cenę zagłuszyć w sobie bunt, zalać gorycz, zapomnieć to, co słyszał, przestać rozumieć.
Żegota zato rozgadał się na dobre. Latami gnieciona w czaszce pogarda dla wszystkich i dla siebie płynęła bulgoczącą pęcherzykami sarkazmu lawą. Sypał przykładami, cytował nazwiska, wymieniał cyfry. Znęcał się i pastwił nad hipokryzją, demagogją, prywatą, nad sobą samym, którego życie zepchnęło na stanowisko ich kapłana.
— Trzeba, bracie, mieć grubą skórę, jak nosorożec. Zgniłbym już dawno, gdyby moją skórę mogły przebić wszystkie pociski rzucone przez wrogów. Póki się niemi przejmowałem, póki włosy wyrywałem z głowy na każde hańbiące oszczerstwo, na każde fałszywe oskarżenie, póki traciłem czas i zdrowie na procesy sądowe, póty byłem osłem. Kiedy zrozumiałem, że cześć ludzka to ścierka, to szmata, że można ją bezkarnie deptać, że można na oszczerstwie dorobić się rangi Katona, och, bracie, wówczas wygramoliłem się na wierzch.
Znajdował, zdawało się, przyjemność w obdzieraniu siebie z wszelkich obsłonek, kryjących cyniczny stosunek do życia. Wpadł, jakby w trans samobiczowania. Z rozkoszą przyglądał się przerażeniu przyjaciela, łowił ponure błyski jego oczu, smagał jago pochyloną głowę przekleństwem swego upadku, nienawiścią do własnej karjery.
— Zdradziłem swoją partję, jak ostatnia świnia, w najcięższym momencie walki przeszedłem do obozu przeciwnika. Za pieniądze, za wpływy. Właściwie powinienem był się powiesić, gdyby nie pewność, że każdy z moich kolegów zrobiłby tosamo, jeżeliby miał nosa i wywąchał konjukturę. A później tylu renegatów już się pchało, że coraz mniej odliczano srebrników. Nie opłacało się.
Andrzej milczał i pił. Jeden kieliszek za drugim.
Za oknami zapaliła się czerwona łuna zachodu. Kelner zapalił światło i Żegota spojrzał na zegarek.
— No, na mnie czas. Pociąg do Katowic odchodzi za pół godziny. Powiadam ci, Jędrek, pyszną mam tam robotę. Uważasz, moja partja, ta dawniejsza, robi tam wiec. Dam im bobu. Piętnastu chłopa z tęgiemi lagami chyba wystarczy. A, uważasz, jak tylko jest awantura, no to policja ma pełne prawo wiec rozpędzić.
Andrzej był niemal zupełnie pijany, gdy wreszcie pożegnał się z Michałem.
— Prosto z Katowic — mówił ten, wychylając się z okna wagonu — jadę do Warszawy, bo pojutrze otwarcie sesji sejmu. Wówczas nagadamy się i oblejmy solidnie twój powrót na ojczyzny łono.
Dowmunt stał na peronie i patrzał szklistym wzrokiem na oddalające się zwolna okno, w którem jakiemś bolesnem wykrzywieniem uśmiechała się doń obca błyszcząca twarz posła Michała Żegoty.



II.

Z góry, z galerji, słyszało się tylko niesamowity gwar skłóconych głosów, stuk drewnianych pulpitów, klaskanie dłoni, dzwonek marszałka. Widziało się, że człowiek stojący na trybunie wymachuje rękoma i porusza wargami, lecz głosu jego niepodobna było dosłyszeć.
Andrzej pochylił się nad salą i szukał wzrokiem Michała. Starannie przeglądał jeden rząd foteli po drugim i wreszcie doszedł do przekonania, że Żegota widocznie do sejmu nie przyszedł, chociaż sam mówił, że dziś jest bardzo ważne posiedzenie.
W ogóle pierwsze rzędy foteli świeciły pustkami, w dalszych zaś, podczas gdy jedni posłowie gwałtownie manifestowali swój przyjazny lub wrogi stosunek do mówcy, inni odwróceni tyłem wesoło rozmawiali, czytali dzienniki, lub pisali. Wreszcie mówca skończył i na trybunie ukazał się drugi. Zanim jeszcze zdołał otworzyć usta, ci którzy pierwszemu bili brawa, powitali go oburzonemi okrzykami. Gdy zaczął mówić hałas się wzmógł i znowu zaczął dźwięczeć dzwonek marszałka. Hałas jeszcze bardziej potęgowała fatalna akustyka sali.
Andrzej nigdy w życiu nie widział obrad parlamentu i teraz nie mógł pojąć, jak w takich warunkach rozpatrywane być mogą najważniejsze sprawy państwowe, jak mogą sobie posłowie wyrobić zdanie o poglądach innych, gdy ich wogóle nie są w stanie dosłyszeć?
Wydawało mu się rzeczą wręcz nieprawdopodobną, by nawet biuro stenograficzne, znajdujące się tuż przy trybunie, potrafiło połapać słowa mówcy. Widział jednak obok w loży prasowej dziennikarzy, skrzętnie robiących notatki i z uwagą wsłuchujących się w hałas panujący na dole.
Nagle poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Za nim stał Żegota.
— No cóż, jak ci się podoba nasza buda? — zapytał, sadowiąc się przy nim.
— Wiesz, że nie rozumiem tego wcale. Przecież to są dorośli, poważni ludzie, dyskutują o rzeczach wielkiego znaczenia, a zachowują się, no… Doprawdy zaczynam przyznawać rację wrogom parlamentaryzmu.
— Cha, cha, a widzisz! Mógłbym cię teraz zaagitować na naszą stronę, ale tak, poufnie, to ci powiem, że nie masz racji. Widzisz, to jest dyskusja przed głosowaniem.
— Ładna dyskusja, nikt nikomu przyjść do słowa nie daje.
Żegota uśmiechnął się:
— Mój drogi i tak zgóry wiadomo, kto za czem będzie głosować. Cóż ty sobie myślisz, bracie, że po wysłuchaniu dyskusji konserwatysta przekona się do reformy rolnej, albo socjalista do zmniejszenia podatków bezpośrednich? Nie, bracie, przecież tu siedzą politycy, każdy z nas ma swoje wyrobione poglądy, a jeżeli nie ma, to tembardziej będzie udawał, że ma, i że nie zmieni ich za żadne pierniki.
— Pocóż zatem dyskusje? — dziwił się Dowmunt.
— Pro foro externo. Dla maluczkich, dla społeczeństwa. Taki obywatel lubi przeczytać w dzienniku, jak tam walczą i usiłują się przekonywać wybrańcy narodu. A uda mi się w sejmie sprytną mowę powiedzieć, ci i owi przeczytają, ot i masz już paru zwolenników. A tutaj? — Tutaj, bracie, wszystko zdecydowane jest zawczasu na posiedzeniach klubowych. Tam się toczą istotne dyskusje. Dlatego, widzisz, miejsca leaderów są puste, bo prezydja stronnictw obradują.
Na dole tymczasem uciszyło się. Na trybunie ukazał się tłusty, wysoki blondyn i, przerzucając notatki, zaczął przemówienie. Z wszystkich ław powstawali posłowie i czemprędzej wychodzili z sali. Zostało ich zaledwie kilkunastu, zajętych wertowaniem dzienników.
— Chodźmy, — odezwał się Żegota. — Ten Puczyński, to drewniana piła.
— Kto to jest?
— Centrowiec, uważasz, będzie ględził o konieczności pojednania, kompromisu… Chodźmy do bufetu. Ten to zawsze gada do lampy.
W bufecie był taki ścisk, że z trudem przecisnęli się do stolika, gdzie znalazły się jeszcze dwa wolne krzesła. Siedziało tu kilku posłów i kilku wyższych oficerów. Andrzej znał wszystkich prawie, gdyż spotykał ich u Kulczów.
Mówiono o jakiemś polowaniu w Spale. Teraz jednak pułkownik Zawada-Ryś zmienił temat i zaczął wychwalać projekt posła Kołkiewicza założenia nowego dziennika, „Ale bojowego na całego“ — powtarzał co parę zdań.
— Ot i pan — zwrócił się do Dowmunta — dałby na to ze sto, powiedzmy, tysiączków.
— Daj mu spokój! — zawołał Żegota. — To mój przyjaciel. Oskubujcie sobie konserwę.
Powstał śmiech, zadźwięczało szkło.
Nieco zezowaty Kołkiewicz podniósł kieliszek i, przypatrując się mu pod światło bokiem, zapytał:
— A cóż tam słychać w Wenecji?
— Pan mnie pyta? — zdziwił się Dowmunt. — Nie wiem, nie byłem tam, skądże mogę wiedzieć?
Ogólny śmiech był na to odpowiedzią. Kołkiewicz zaś wstał i patetycznym głosem zawołał:
— Panowie! Zdrowie pani Leny, uroczej nimfy Adrjatyku!
Żegota z dowcipnym wyrazem twarzy przyglądał się nieco zażenowanemu Andrzejowi:
— Patrzcie, patrzcie, Jędrek tak z miejsca dobrze trafił.
Raptem z drugiego końca sali rozległ się głos:
— Laurka przyjechała!
Zaległa chwila ciszy, później wzmógł się gwar i w kilka minut sala restauracyjna opustoszała. Posłowie i dziennikarze rozbiegli się do swoich klubów.
Przy stoliku Żegoty zacierano ręce.
— Nie mówiłem, że pojedziemy do Spały? — zapytywał wszystkich pokolei pułkownik Ryś.
— Co to jest „laurka“? — zaciekawił się Dowmunt.
— A, ot tam, widzisz?
Do bufetu wszedł właśnie minister Bienkiewicz, żywo rozmawiając z tęgim blondynem. Ten trzymał w ręku białą rurkę papieru, związaną czerwoną wstążeczką.
— Co, Waciu? — zawołał Kołkiewicz w ich stronę. — Jest laurka?
— Jak widzisz! — z zadowoleniem odparł minister, zbliżając się do ich stołu.
— No, to winszuję ci! — Żegota ścisnął jego rękę. — Będzie zabawna heca.
— Co to jest? — zapytał znowu Andrzej.
— Laurka? To dekret Prezydenta o rozwiązaniu sejmu. — zatarł ręce minister.
— Nie, nie, — sprostował basem blondyn — na ten raz tylko odroczenie.
— Rozumiesz, — wyjaśnił Żegota, — jak tylko przyjdzie do zamknięcia dyskusji, minister odczyta dekret i do głosowania nie dojdzie. Wspaniały kawał.
— No, Waciu, musisz dziś postawić szampana. Trzeba oblać twoje parlamentarne zwycięstwo.
Przyjęto to ogólnym, choć nieco ironicznym aplauzem, zaś Kołkiewicz z wyraźną zjadliwością zaprotestował:
— Kiepski pomysł. Wyobraźcie sobie jak on będzie wyglądać jutro, jeżeli ośmieli się iść z nami na szampana.
— A to dlaczego? — nie skombinował Bienkiewicz.
— Dlatego, robaczku, że zgodnie z konstytucją najpierw o „zwycięstwie“ musisz zawiadomić przecie swoją sekretarkę.
— Niech cię djabli wezmą — speszył się minister.
— Inaczej — ciągnął Kołkiewicz — poniesiesz sromotną klęskę i znowu trzeba będzie dawać komunikat prasowy, że pan minister pokiereszował sobie buzię w katastrofie samochodowej.
Wśród śmiechu i okrzyków do stołu podszedł, łysy jak kolano, poseł Kwietniewski, jeden z trybunów radykalnych.
— Cóż to, panowie, wiwatujecie! Z powodu laurki?
— Jakbyś pan zgadł. Piękna laurka! Wierszem pisana!
— Bujda — chytrze przymrużył oko Kwietniewski — znamy się już na tych komedyjkach. To są les morceaux, to są kawały. Już raz nastraszyliście nas kawałkiem czystego papieru.
Zaczęli się przekomarzać. Tymczasem zadźwięczał dzwonek i wszyscy ruszyli na salę. Dowmunt jednak pożegnał się i poszedł do domu.
Zmęczyło go to wszystko i jeszcze bardziej przygnębiło.
Po powrocie do Warszawy często widywał się z Michałem Żegotą i świadomie starał się poznać jego świat, tak czarnemi przezeń malowany barwami. Instynktownie bronił się przed przyznaniem mu racji i gorączkowo szukał zaprzeczenia.
Rozczarowanie jednak z dnia na dzień potężniało.
O, nie tak sobie wyobrażał Polskę, tę Polskę, którą jeszcze dzieckiem widział w krysztale własnych łez wyciśniętych słuchaniem opowieści starego ojca, nie tak wyobrażał ją sobie, gdy ze ściśniętą wzruszeniem krtanią, czytał na sztubackiej stancji zasłuchanym kolegom historję powstania kościuszkowego, nie taką ją widział w błysku własnej szabli i w krwi towarzyszów pułkowych, nie taką wymarzył w palmowe noce afrykańskie, kiedy po piekle dziennego skwaru i manjackiej pracy pieścił w sobie świadomość posiadania wolnej i wielkiej ojczyzny.
Gdy wsiadał na pokład, śmiał się do siebie, jak dzieciak, gdy rozstawał się z wspólnikiem, poczciwym Vasquetem, nie znajdował słów, by mu swoją radość wytłumaczyć, by mu dać pojęcie o skali swego szczęścia!
A dziś?
Dziś z rozdartem sercem czytał list tegoż Vasqueta:

„…rzadko i nie wesoło piszesz do nas. Zdaje mi się, że Cię rozumiem. Oboje z żoną często myślimy tu o Tobie i brak nam Ciebie bardzo. Nie chciałbym dotknąć Ciebie, ani Twoich uczuć, które wiesz, jak szanuję, ale jeżeli Ci tam źle, jeżeli Ci tam pusto, wiedz, że masz tu starych dobrych przyjaciół. Znasz ich, nieprawdaż? Plantacje twoje prosperują znakomicie. Zaraza wielbłądzia skończyła się dla Ciebie stosunkowo pomyślnie. Tylko dwanaście sztuk padło. Składy w Tunisie stale wynajęte. Ogółem będzie plus-minus osiemdziesiąt tysięcy franków czystego zysku.
Napisz czy mam Ci je przekazać, czy też wolisz bym włożył w rozszerzenie plantacyj? Twego domu dotychczas nie sprzedałem. Po pierwsze nie trafił się dość dobry kupiec, a po drugie… Co tu ukrywać — wciąż czekam Twego powrotu. Nie miej mi tego za złe, drogi Przyjacielu, ale na sobie samym, jak wiesz, sprawdziłem, że to, co opowiadają o nostalgji za Afryką, nie jest zwykłą bajką. A dnie tu tak samo słoneczne, a noce wciąż jednakowo gwiaździste. Często myślę sobie, jak to dobrze było nam razem, jak świetnie szła nasza spółka i, że niczego bardziej nie pragnąłbym, jak tego, by te piękne czasy wróciły, kochany Andrzeju…“

Był to jedyny list który Dowmunt po przyjeździe do Warszawy otworzył. Obok leżał stos innych, a między niemi dwie seledynowe koperty od Leny i jedna szara od Iry. Nie tknął ich i dziwnie wydały mu się obce, gdy po raz piąty, czy dziesiąty brał do ręki list Vasqueta.
Piotr nie poznawał pana. Nie widział go takiego, godzinami przemierzającego nierównym krokiem pokoje, milczącego, z opuszczoną głową, czasami przez cały dzień niewychodzącego z domu.
I Andrzej sam nie wiedział, co się z nim dzieje. Nie! Wiedział, ale bał się przyznać się sobie do tego. Wzięły się w nim za bary siła i słabość, a słabość czasem była silniejsza od siły. Chwytał wówczas drżącą ręką list, ciągnący jak magnes, i czytał i czytał, aż do upicia się jego treścią, jego nierównem pismem, jego oddechem, oddechem oliwnych gajów, palm i samumu…
Później wyciągał pięści, aż mu w stawach trzeszczało i zębami zgrzytał i znowu rozpoczynał swoją wędrówkę.
Stawał przed lustrem: — jest młody silny. Ma psi obowiązek zakasać rękawy, ma psi obowiązek wgryźć się w tę ziemię i pracować, póki sił starczy. A jednak…
— Cóż zacznę ja sam? Nawet z memi miljonami? Żeby też zginąć, też sparszywieć?
Nienawidził Conrada-Korzeniowskiego za to, że ten wyparł się nędzy ojczystej, że duszę polską rozmienił na funty szterlingów i uciekł, uciekł jak tchórz.
A dziś?
Dziś zaczynał go rozumieć. Zaczynał rozumieć ucieczkę z dusznego zaścianka aż tam, gdzie świat oddycha potężnemi płucami oceanów. Zaczynał rozumieć, lecz przebaczyć mu przecie nie umiał.
I dlatego męka jego stawała się nie do zniesienia. W ciągu kilku dni schudł, zapadły mu oczy, stał się nieznośny w stosunkach z ludźmi. Nocami nie sypiał, spędzał je w gabinecie, zalewając się czarną kawą i konjakiam.
Jednej z takich nocy, gdy cisza panowała dokoła i tylko z za okien dolatywał stłumiony stuk deszczu na blaszanych okapach, Andrzej ciężko podniósł się z tachty, jeszcze raz przemierzył pokój i opadł w fotel przy biurku.
Nie mógł już dłużej zmagać się z sobą. Zdawał sobie sprawę z własnej klęski, klęski może całego życia, ale teraz, teraz chce żyć, chce oddychać pełną piersią… Tu nie może, nie potrafi…
Biała kartka pokrywała się plamkami niebieskich znaczków, te biegły szybko, wyciągając się w pasemka. Później arkusz zgiął się we dwoje i znikł w dużej białej kopercie. Po niej znowu przebiegło pióro, zostawiając błękitny ślad. Ręka sięgnęła do dzwonka. Spojrzał na zegarek i zreflektował się. Biła już czwarta. Położył się na tachcie i zasnął kamiennym snem.



III.

Zbliżało się południe, gdy ostry terkot dzwonka w przedpokoju obudził Andrzeja. Słyszał, jak Piotr otwierał drzwi, jak sprzeczał się z kimś półgłosem, wreszcie chrząkanie w sąsiednim salonie.
Domyślił się, że to Michał i zawołał:
— Chodź-no tutaj. Już nie śpię.
Uchyliły się drzwi. Na progu stanął Żegota:
— Cóż to, birbantowałaś wczoraj?
Dowmunt skrzywił się.
— Ależ ty wyglądasz! Możeś chory?
— Nie.
— Chandra cię złapała? Spleen? A może najdroższa puściła w trąbę?… No, gadajże do kaduka! Na giełdzie przegrałeś?
Andrzej wstał i rozstawionemi palcami przeprowadził po zburzonych włosach.
— Przegrałem. Nie na giełdzie, ale przegrałem.
— Ile?
— Więcej niż pieniądze.
— Niech mnie piorun strzeli, jeżeli to nie chandra obostrzona. Daj spokój i każ nam przynieść śniadanie. Głodny jestem, a przez cały ranek musiałem pisać artykuł.
Przeszli do jadalni. Żegota z wilczym apetytem zabrał się do jedzenia. Dowmunt kazał sobie dać mocnej herbaty.
— Wiesz, — zaczął Żegota, — mam pewien projekt. Na Wołyniu jesień jest wspaniała. W Ostapówce u mnie istny raj. Dwór wielki, stawy rybne. Pojechałbyś ze mną. Odpoczniesz i ja odpocznę, bo coś źle ze zdrowiem. Jedźmy! Żona będzie rada, smarkacza mego zobaczysz. Co?….
Andrzej pociągnął tęgi łyk herbaty i odsunął krzesło.
— Pojechałbyś. A żeby cię zachęcić, dodam, że spotkasz tam kogoś z Dorpatu.
— Nie pojadę.
— Dlaczego?
— Bo, wogóle wracam.
— Dokąd? — zdziwił się Żegota.
— Do Afryki.
— Jakto wracasz? Przecie nie na stałe?
— Na zawsze.
Żegota odstawił filiżankę.
— Żartujesz?
— Niestety, nie. Postanowiłem wrócić.
Zakrył dłonią oczy tak, że Żegocie wydało się, że ukrywa łzy.
— Cóż do ciężkiego djabła! Gadajże dlaczego?
Dowmunt zerwał się i, nachylając się nad nim, rzucił przez zaciśnięte zęby:
— Duszę się, rozumiesz? Duszę się! Tchu mi brak! Nie mogę, nie mam sił patrzeć!…
Żegota zmierzył go ironicznem spojrzeniem:
— Na co?
— Na co? — wybuchnął Andrzej. — Na co? Na to wszystko, na was, na wasze miedziane czoła, na wasze brudne łapy, na wasze oschłe serca, na to, coście z tej Polski zrobili! Żeście ją zapluli, żeście jej…
— Dobrze, — przerwał Żegota — ale co ma znaczyć to „Wy“? To niby kto?
— Wy, wszyscy! Całe wasze społeczeństwo, całe wasze pokolenie! Wy, coście wyprali swoje dusze z czci i wiary, coście obsiedli jak robactwo tę naszą niepodległość, coście Polskę zmienili w koryto, w żerowsko!… Myślisz, że nie pamiętam coś mówił o sztandarach, któremi w nocy buty się czyści?!
— Ach, więc mówisz o augurach?
— Nie, nietylko o augurach! O wszystkich. Każdy z was ciągnie jakąś niteczkę z tego sukna. Spodleliście tak, że łotry z pod ciemnej gwiazdy, że ostatnie szuje bez krzty sumienia, ludzie, którym przed wojną nikt ręki nie podałby — dziś stoją na świeczniku… Powiedz! Czy jakikolwiek naród mógłby to znieść? Nie, po trzykroć nie! Chybaby spodlał do szczętu, chyba skarlałby w tchórzostwie o parszywy kęs chleba! Czy jakikolwiek naród nie chwyciłby takich augurów za gardziel?
— Trzeba mieć czem chwycić. A naród, bracie ma zajęte ręce tą, tą — niteczką.
— Gdzież są wasze ideały? Gdzie cele? Do czego dążycie? Co jest motorem waszego życia? Zbydleliście, spoganieli, maximum na co zdobyć się umiecie, to albo jałowy pesymizm, albo bałwochwalczy kult!
Andrzej uderzył pięścią w stół i czekał obrony Michała, lecz ten trwał w ironicznym uśmiechu.
— A nędza? Wszyscy narzekacie na nędzę. A któż tu w Polsce, na miły Bóg pracuje? Gdzie jest ten „wyścig pracy“? Kpiny! Takiego nieróbstwa, takiego lenistwa nie widziałem nigdzie! Tak! Nigdzie! A wszyscy żyjecie nad stan! Wszyscy — od robotnicy, chodzącej w jedwabnych pończochach, do obszarnika, puszczającego pieniądze zagranicą. Francuz wydaje połowę tego co zarabia, a tu każdy wydaje więcej, niż zarabia. Stąd bankructwa, rozbitki życiowe…
Machnął ręką i opadł na krzesło.
— A z rodziną coście zrobili? Przecie to jest lupanar! Zdrada małżeńska przestała być zbrodnią, a patrzy się na nią, ot, jak na rzecz najzwyklejszą. Małżeństwo stało się parodją, jakimś bezwstydnym kadrylem ze zmianą dam. Rozwód stał się jakąś zabawką towarzyską… I nikt nie protestuje! Wszyscy godzą się z tem…
Żegota wciąż milczał, Andrzej zaś jeszcze bardziej tym brakiem sprzeciwu podniecony wylewał całą gorycz swego rozczarowania, które od tak dawna rosło w jego piersi. Dziś już nie umiał znaleźć dlań tamy! To też z ust jego płynął potok oskarżenia, pienił się i bryzgami wyrzutów smagał kamienną twarz Żegoty, ściętą w ironicznym skurczu.
— O, nie myśl, żem nie szperał w tej kupie śmieci, które nazywacie waszem życiem prywatnem i publicznem! Szukałem, szukałem! I nie mogłem znaleźć nic, przed czem musiałbym schylić głowę, dla czego mógłbym mieć choć odrobinę szacunku. Materjalizm, gruby, chamski materjalizm, karjerowiczowstwo, obłuda, lub oportunizm obitych kundli… Ani krzty myśli, ani krzty ideałów, ani krzty serca… Jedni rabują, drudzy żyją bez jutra, bezmyślnie warczą, lub najczęściej merdają ogonkami… Zasady? Przekonania? Etyka? — Jedni jawnie ich się wyparli, drudzy udają jeszcze, że nieśmiało je uznają.
Stanął przed Żegotą i przetarł czoło.
— I na to wszystko ani cienia, ani śladu reakcji! Żadnego odruchu, żadnego protestu… Tak, Michale, to ponad moje siły. Duszę się tu! Gdybym był cudzoziemcem, gdybym nie był Polakiem z krwi i kości, och, wówczas cieszyłbym się z tego tragikomicznego widowiska, śmiałbym się i bił brawo… Ale tak nie mogę… nie mogę. Wolę stąd odjechać, zamazać za sobą ślad, odejść i zapomnieć.
Żegota rozparł się w krześle i pomału cedząc słowa, zapytał.
— Skończyłeś? Tak? Jak widziałeś, wysłuchałem z uwagą twego „j‘accuse“. I nie powinieneś się dziwić, że w większości przyznam ci rację. Chciałem cię tylko o jedno zapytać. Jakiem prawem ty występujesz z temi zarzutami? Z jakiego tytułu właśnie ty twierdzisz, że się w naszej atmosferze dusisz?…
— Z tytułu…
— Pozwól, że skończę. Ja ci nie przerywałem. Z jakiej racji ty masz nas tu piętnować, pouczać i karcić? Na jakiej zasadzie robisz tu z siebie Katona? O ile mi wiadomo od pół roku, już siedzisz w kraju. Nieprawdaż? I cóżeś zrobił? Czegoś dokonał? Powiedzmy nawet — co zacząłeś? Ty, miljoner, co nie potrzebuje płaszczyć się i sprzedawać przekonań, by zdobyć kęs chleba! Co zrobiłeś? Czegoś dokonał swemi miljonami? Mówisz, że próżnujemy, że nie oszczędzamy. A można się spytać, ile też ty zarobiłeś? Czem zajmowałeś się poza najidealniejszem próżniactwem, poza puszczaniem pieniędzy? Daruj, ale ja ani w bibach po nocnych knajpach, ani w podróży na Lido nie mogę jakoś doszukać się tych ideałów, nad brakiem których wyrywasz sobie włosy z głowy.
Żegota pociągnął łyk herbaty i, nie spuszczając wzroku z ponurej twarzy Dowmunta, ciągnął:
— Czyś może palcem kiwnął, ty, moralizatorze, by przeciwdziałać tej Sodomie, nad którą rozdzierasz dziś patetycznym gestem kamizelkę od najlepszego krawca? Czy ty, szlachetny trybunie, co jesteś młody, zdrów jak byk, co rozporządzasz wielkim kapitałem i rozpierającą cię, wzniosłą duszą, zdobyłeś się na słowo protestu? Co? A możeś nie przestawał, nie pił i nie hulał z najgorszemi szumowinami? A możeś nie wyciągał z ciupy tego durnia bolszewickiego, tego hrabicza Rzeckiego? A może przeprowadzałeś sanację świętej instytucji rodziny, co się stała lupanarem? Co? Czem? Łajdaczeniem się z międzynarodową awanturnicą, z cudzą żoną! Nie, bracie znasz rosyjskie przysłowie: — czyja by tiełuszka myczała, a twoja by milczała! Rzymianie mówili już dawno: — medice cara te ipsum, co znaczy: stul gębę i spójrz w lustro. A mnie, bracie, nie bujaj, bo za stary jestem koń, żebym się dał na faryzeuszostwo nabrać.
Wstał i wpakowawszy ręce w kieszenie szerokich spodni, nachylił się nad Andrzejem:
— A chcesz jechać, to jedź. Masz tam w Afryce lepsze interesy, masz milsze stosunki, czy co tam — jedź. Będę ostatni, który ci to za złe weźmie. Ubi bene ibi Patria. Ale poco wyłgiwać się przed samymi sobą?
Klepnął Dowmunta po ramieniu, wziął kapelusz i wyszedł.
Dawno już ucichły jego kroki na schodach, zegar nie jedną bezpowrotnie minioną godzinę żegnał poważnym niskim basem. Piotr nie raz dyskretnie zaglądał do jadalni, a Dowmunt wciąż siedział nieruchomo z głową wspartą na dłoniach.
Przez otwarte okna wdarł się nagle ochrypły głos gramofonu z jakąś znaną melodją.
Przeszedł do gabinetu.
Duża biała koperta rozdarła się na dwoje, na czworo, na jeszcze drobniejsze kawałki, co spadały rozchwiane, niby płatki śniegu, na biurko, na dywan, na dni wczorajsze, na wczorajsze postanowienia, spadały tuż u jego stóp, odkąd zaczynała się nowa droga.



IV.

Na wielkiej szarej kamienicy alei Jerozolimskiej rozciągnął się przez całą długość drugiego piętra zielony szyld, opiewający świeżym lakierem czarnych liter, że, tu został otworzony dom handlowy „Adrol“.
Robotnicy, kończący umocowywanie szyldu, zaglądając ze swych drabinek w okna pierwszego piętra, widzieli jak wewnątrz pośpiesznie ustawiano biurka, szafy, maszyny do pisania, kontuary i oszklone boksy.
W niektórych pokojach, już wykończonych, słychać było dzwonki telefonów, cykanie maszyn i szelest przewracanych kart papieru. Nad stołami pochyliły się głowy urzędników, chłopcy biurowi roznosili korespondencję.
Raz po raz, to tu, to tam ukazywał się wysoki szpakowaty brunet o surowym wyrazie twarzy i drobnych nerwowych rękach. Z jego sposobu bycia, z szacunku, z jakim wstawali urzędnicy, gdy zatrzymywał się przy ich biurkach, z timbru głosu spokojnego i stanowczego, jakim wydawał dyspozycje nie trudno było odgadnąć, że on tu jest zwierzchnikiem.
Właśnie wydawał jakieś rozporządzenie majstrowi, ustawiającemu oszklone gablotki, gdy nadbiegł woźny:
— Panie dyrektorze, przyjechał pan szef i kazał pana dyrektora prosić.
W gabinecie, przed biurkiem Dowmunta, siedział starszy pan w nieco zaniedbanem i zużytem ubraniu.
— Panowie pozwolą — rzekł Dowmunt wstając, — Pan doktór Grzesiak, dyrektor naszej firmy, — pan profesor Huszcza.
— Bardzo się cieszę, że właśnie pan profesor poprowadzi nasze laboratorjum ziemiopłodów. Bardzo się cieszę. — Grzesiak serdecznie uścisnął dłoń profesora, który z zakłopotaniem zerknął na pogodnie uśmiechniętą twarz Dowmunta:
— Abym tylko potrafił, obym potrafił. Ja na handlu wcale się nie znam.
Dyrektor uspokoił go, że „z tem sobie damy radę“, poczem poszli obejrzeć salę laboratorjum.
— Zadaniem profesora — objaśnił Dowmunt — będzie zorganizowanie i poprowadzenie tego działu, który dla „Adrolu“ ma pierwszorzędne znaczenie. Primo: ocena jakości i wartości próbek różnego rodzaju gleby, secundo: badanie ziemiopłodów, tertio: wnioskowanie o możliwościach celowego zużytkowania danego gruntu.
— No, to jeszcze niezbyt trudne — zatarł ręce profesor, a oczy mu się aż paliły, bo całe życie o niczem innem nie marzył.
— No, — dodał dr. Grzesiak — oprócz tego będzie pan profesor musiał od czasu do czasu wyjeżdżać na wizje lokalne i na inspekcje. Wiele bowiem zależy od terenu i innych warunków miejscowych. Sam plan należycie nie oddaje obrazu.
Zaczął rozwijać szczegóły i Andrzej z zadowoleniem słuchał jego prostych, dobitnych i przejrzystych wyjaśnień, które potwierdzały mu jeszcze raz trafność wyboru doktora Grzesiaka na kierownicze stanowisko w „Adrolu“.
Pożegnał ich i przeszedł do swojego gabinetu, gdzie już czekała nań sekretarka, panna Laskownicka, z teczką pełną korespondencji. Z upodobaniem przyglądał się miłej twarzyczce i zgrabnej figurze. Przypominał sobie nałogowego sceptyka, a swego dawnego wspólnika Vasqueta, który był tak zawziętym przeciwnikiem angażowania młodych i przystojnych kobiet do pracy w biurach ich firmy. Dla świętego spokoju unikał wówczas tego. Teraz jednak obsadził „Adrol“ najładniejszemi pracowniczkami i najprzystojniejszymi urzędnikami, o ile ich kwalifikacje nie kolidowały z wymaganiami firmy.
Lubił mieć miłe dla oka otoczenie i nie widział powodu, dla którego, uznając zalety ładnych obrazów i estetycznych mebli, miałby unikać ładnych ludzi. To też biura „Adrolu“ mogły śmiało wysłać swój personel na wystawę eugeniczną i kandydować o palmę pierwszeństwa.
Sam szef zawsze pogodny, zawsze pełen energji i werwy nadawał ton całemu zespołowi.
Pracował teraz po czternaście godzin. Upijał się tą pracą, a odnalazłszy w niej znowu swój żywioł odrodził się gruntownie. Postanowił wymazać z pamięci ten okres, który nazywał okresem upadku, a jedyny plon tego zmarnowanego kawałka życia, wyniki studjów nad gospodarczym stanem kraju zdyskontował w wielkim programie działania.
Mocnemi rzutami nakreślony plan był może nawet bardziej owocem intuicji, niż mozolnej kalkulacji, streszczał się zaś w zdaniu:
— Uprzemysłowić rolnictwo.
Założeniem, z którego wyszła koncepcja Dowmunta był fakt, że Polska, jako kraj wybitnie rolniczy, właśnie przez rozwój rolnictwa, może jedynie dojść do rozkwitu. Obserwację Dowmunta ściągnął fakt niezwykle niskiego poziomu kultury rolnej na Kresach Wschodnich, a nawet w większej części Kongresówki i Małopolski. Setki tysięcy hektarów leżały bezczynnie jako nieużytki, na glebie najlepszego gatunku prowadziło się gospodarkę „aby żyć“, nawozy sztuczne dosypywało się odniechcenia i bezplanowo.
W porównaniu choćby z Niemcami i z Czechosłowacją, wyglądało to na conajmniej pół wieku różnicy.
Ziemiaństwo w tych dzielnicach przygniecione wojną, brakiem kredytów i brakiem dopingu, zaszachowane reformą rolną i wciąż niepewną sytuacją polityczną, — nie objawiało żadnej energji, klepiąc zwykłą biedę, lub w najlepszym wypadku kontentując się względnym dobrobytem.
Olbrzymi kapitał, inwestowany w ziemi, był poprostu zjadany. Katastrofalny stan rolnictwa musiał doprowadzić do ciężkiego kryzysu ogólnego, ten zaś z biegiem lat stale potężniał, dzięki znachorskim eksperymentom ekonomicznym.
W takich warunkach dobijane nadmiernem opodatkowaniem i atmosferą niepewności, ziemiaństwo stało się elementem najbardziej chwiejnym, najbardziej niezdolnym i niechętnym do jakichkolwiek wkładów i wysiłków.
To też dr. Grzesiak, wysłuchawszy planu Dowmunta, kiedy ten proponował mu objęcie kierownictwa nowej firmy, rzekł:
— Bardzo to piękne, bardzo pożyteczne dla kraju i patrjotyczne wobec państwa. Ale wątpię, czy obecnie, finansowanie uprzemysłowienia rolnictwa może dać zyski[4].
— Musi. — odparł Dowmunt. — Jeżeli bowiem istnieje potrzeba takiego przedsiębiorstwa — musi ono dawać dochód. Im większa potrzeba, tem większy dochód. Naturalnie, mówię tylko o przedsiębiorstwach zdrowych. Widziałem nie jedno bankructwo w życiu, lecz zawsze były to bankructwa przedsięwzięć, albo nieudolnie zorganizowanych, albo pozbawionych kapitału, albo wreszcie całkiem niepotrzebnych. My na szczęście zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy potrzebni, pieniądze są, a jeśli o mnie chodzi, nie brak mi wiary we własne siły.
Dr. Grzesiak stanął do pracy, chociaż nie należał do optymistów. Wychowała go twarda szkoła życia w byłym zaborze pruskim. Syn chłopa z pod Torunia, o własnych siłach ukończył agronomję w Niemczech, oraz Instytut Handlowy w Kopenhadze. Zaczem, po wielu latach praktyki został administratorem wielkich dóbr na Podolu, gdzie przebywał aż do dnia, gdy ich właściciel książę Zbarski, rozparcelował je i rozsprzedał, by za uzyskane pieniądze kupić sobie wysepkę u wybrzeży Hiszpanji i raz na zawsze rozstać się z „kochaną — jak mawiał — ojczyzną“.
Z Dowmuntem poznajomił d-ra Grzesiaka Truszkowski, który teraz objął kierownictwo składów firmy „Adrol“, a przewidziany był na dyrektora elewatorów zbożowych, budowę, jakich Andrzej projektował na wiosnę, tak, by do żniw mogły być gotowe.
— Zboże — mówił — będzie naszym kapitałem obrotowym.
Dr. Grzesiak przyznawał mu rację. Wiedzieli obaj, że cały handel zbożem znajduje się w ręku kupców żydowskich, którzy zrobili sobie monopol na niemal całą Polskę, z wyjątkiem byłego zaboru pruskiego. Oni dyktowali ceny rynkowe, oni trzymali w garści giełdę zbożową, w ich wreszcie ręku znajdował się eksport, który doprowadził do najniższych cen na zboże polskie zagranicą, gdyż cudzoziemscy odbiorcy przekonali się, że jest to towar niepewny, a często fałszowany dosypkami.
Tu Andrzej szykował się do ciężkiej walki. Wiedział, że dotychczasowi dyktatorzy rynku zbożowego dobrowolnie nie wyrzekną się ani morgi terenu, ani jednego ziarnka pszenicy. Wiedział, że niejeden już śmiałek, co próbował sięgnąć po zyski z tej najobfitszej i głównej dziedziny produkcji krajowej — poszedł z torbami, pokornie prosząc tychże żydowskich kupców o łaskawą posadę agenta zbożowego, gdzieś w małem miasteczku.
Dowmunt nie był antysemitą. Lecz tu zdawał sobie sprawę, że do walki przeciw niemu wystąpi solidarnie cała rasa, chociaż nie chodzi mu o wyparcie Żydów; jako takich z rynku zbożowego, lecz o przełamanie monopolu i o uzdrowienie tego rynku. Nie miał złudzeń, by sam mógł tego dokonać. Liczył jednak na pomoc rządu i na poparcie stowarzyszeń ziemiańskich.
Tymczasem tonął po uszy w pracy organizacyjnej.
Od pamiętnego dnia, gdy po rozmowie z Żegotą zawrócił z drogi ucieczki, z całą właściwą sobie pasją rzucił się do zrealizowania postanowień zrodzonych w zdemaskowanej duszy. Dojrzało wówczas w nim kiełkujące, od chwili powrotu poczucie obowiązku wobec kraju, wobec społeczeństwa i wobec siebie samego.
Postanowił, nie oglądając się na innych, robić to, co nakazuje mu sumienie.
Przedewszystkiem należało uporządkować swoje własne życie.
Dwa jednobrzmiące listy wyruszyły w świat. Pierwszy do Nicei, gdzie teraz bawiła Lena, drugi pod Kalisz, do Ireny. Oba zaczynały się od słowa „najdroższa“ i oba kończyły się słowami: …co pozwala mi zachować przyjazne uczucia dla Szanownej Pani“.
Krótkie były, ale dobitne i zawierały sensacyjną wiadomość: Dowmunt donosił, że wstępuje w związki małżeńskie.
Jakkolwiek było to niespodziewane, nie mijało się jednak z prawdą.
Andrzej postanowił ożenić się. Ożenić się jak najprędzej.
Zadecydowały o tem dwie pobudki. Chciał wreszcie mieć swój dom, swoją żonę i swoje dzieci, chciał mieć rodzinę, jaką była ta, w której sam się wychował, z drugiej strony, znając swoją zmysłowość i temperament, pragnął mieć własną kobietę, związek z którą byłby mu hamulcem.
Rozważył to całkiem na trzeźwo, następnie skompletował sobie w mózgu coś w rodzaju tablicy kwalifikacyjnej, na której stało wyraźnie, że kobieta ta musi być inteligentna, młoda, ładna, sympatyczna, musi być nieposzlakowanej opinji, panną z dobrego domu, dość zdrową, by mu zdrowe dać potomstwo i dość rozumną, by je dobrze wychować.
Wśród znajomych niewiele mógł znaleść kandydatek. Były to panny ze środowiska Ireny, tak jak ona patrzące na życie. Przyszła mu na myśl jeszcze córka Migielskiego, którą poznał kiedyś podczas „zielonego karnawału“, drobna, zalękniona dziewczynka, jeszcze kilka panien… Żadna z nich nie odpowiadała tablicy kwalifikacyjnej Dowmunta.
Tymczasem nadszedł list on Iry. Nawpół drwiąco, nawpół serdecznie, życzyła wszelkiej pomyślności.
„Miałam zamiar — pisała — przyśpieszyć swój powrót do Warszawy. Obecnie, niestety, (przyznaję, że niestety!) nie mam powodów. Wystarczyć mi musi to, że i Ty, Andy, nie potrafisz zaprzeczyć, że nasz nieromantyczny romans miał jednak poezję, że wypijaliśmy swą rozkosz i siebie całych, duszkiem. Prawda? I jeśli kiedyś nawiedzi Cię, słodki mój Kochanku, kaprys powrotu do moich ust, a pantofelek Twej magnifiki nie będzie Cię zbyt mocno przyciskał, rzeknij jak nieboszczyk Salomon do Sulamity: — Otwórz mi kielich twego ciała! — A ja wówczas, jeżeli również kaprys mi przyjdzie, odpowiem jej słowami: — Niech będą ci piersi me, jak winne grona!… — Nie wiem kto jest Twoją szczęśliwą wybranką. Przypuszczam, że będzie to jakaś gąska (nie gniewaj się!) Wyobrażam sobie, jak ciężką będziesz miał przeprawę z Leną. Ona wciąż ma przesądy na temat prawa własności, chociaż sama nieco innemi się kieruje. Ja Ci nie sprawię kłopotu, a znam kogoś (nawet niebrzydki młokos), kto ci jest za Twoją decyzję wdzięczny“.
List kończył się z wyraźną złośliwością

„Przy sposobności mam zaszczyt załączyć pozdrowienia dla Szanownego i Czcigodnego Pana — z wysokiem poważaniem — Irena Żabianka, kochanka w stanie spoczynku“.

Andrzejowi list ten sprawił głęboką przykrość. Odczuł w nim nutkę żalu i swojej winy. W jego zharmonizowany nastrój wniósł nadto przepowiednię nieuniknionych niepokojów, jakich — nie wątpił — nie pożałuje mu Lena.
Od niej odpowiedź nie nadchodziła. Nie wiedział, jak to sobie tłumaczyć, obawiał się wszakże, że nie oznacza to bynajmniej rezygnacji Leny. Myśli te wnosiły dźwięk dysonansu w miarowy intensywny ruch rotacyjny jego pracy i skłaniały do przyśpieszenia powziętej decyzji małżeństwa.
Nie odczuwał wprawdzie strachu przed ostateczną rozmową z Leną, do czego musiało przecież dojść. Pewien był, że nic nie zdoła złamać, ani ugiąć jego postanowienia, wolał jednak umocnić swoje pozycje okopami faktów dokonanych, przypieczętować zerwanie jednych mostów ustawieniem innych.
Lubił Lenę bardzo, współczuł jej nieszczęściu, znał jej wpływ zmysłowy na swoją pobudliwość i własną wręcz chorobliwą słabość na widok łez kobiecych. Dlatego wyobrażał sobie, że pożytecznem będzie zaciągnięcie pewnych zobowiązań, które odegrałyby rolę sprzymierzeńców w walce z chwilami słabości.
Właśnie porządkował to sobie w myśli, idąc do biura, gdy na rogu Kruczej ujrzał Romana Rzeckiego. Młody człowiek żegnał się z kilku kolegami w korporanckich deklach. Natychmiast zbliżył się do Dowmunta.
Okazało się, że przyjechał z Nieszoty, gdzie cała rodzina spędzała wakacje, na jeden dzień do stolicy, celem załatwienia jakichś spraw ojca. Zaraz na wstępie winszował Dowmuntowi otwarcia „Adrolu“, o czem głośno było w Nieszocie i w okolicy.
— Gdyby nie to, że musi pan z firmą mieć moc roboty, zaprosiłbym pana do nas na wieś.
Andrzej roześmiał się wesoło:
— Ha wobec tego, że pan tak asekuruje się przed moim najazdem, panie Romanie, nie wypada mi narzucać swojej osoby.
— Jakto?… Czyżby pan mógł? — w głosie młodego Rzeckiego zabrzmiała szczera radość. — Toby wszyscy się ucieszyli!
— Kiedy pan wraca?
— Dziś wieczorem.
— A mógłby pan zaczekać do jutrzejszego południa?
— Ależ oczywiście!
— No, to zabierze pan ze sobą do Nieszoty mnie i mego Packarda. Zgoda?
Roman nie miał już nic do roboty, to też z chęcią przyjął propozycję zwiedzenia „Adrolu“. Z zainteresowaniem oglądał wykresy i mapy usiane tajemniczemi chorągiewkami[5] w różnych kolorach, zatkniętemi na długich szpilkach w różnych punktach.
— Wygląda to — uśmiechnął się — jak sztabowa mapa działań wojennych.
— Bo też — odparł Andrzej — jest to mapa ofensywy „Adrolu“ na kraj. Widzi pan, te zielone, to są pozycje zdobyte bez walki. Czarne — to bazy operacyjne, czerwone oznaczają punkty do opanowania.
— A to? — zapytał Rzecki, wskazując żółte kwadraty.
— Elewatory. Projektowane elewatory zbożowe.
Andrzej zaczął barwnemi skrótami opowiadać dzieje swojej koncepcji i etapów jej rozwoju. Z uwagą śledził iskry zapału pobłyskujące w źrenicach słuchacza. Podnieciło go to i jego plany rozwijały się przed Romanem jak wstęga drogi, jak szlak, przez który miał przetoczyć się wysiłek woli.
Młody człowiek z przyśpieszonym oddechem wsłuchał się w tę opowieść czynu. Oczyma wyobraźni widział odradzającą się ziemię, smugi czarnych dymów nad kominami parowych młynów, tartaków, papierni, cegielni, słyszał intensywny warkot traktorów i maszyn, zgrzyt stalowych pługów na kamienistych osypiskach, bulgot wody w drenach, na torfowiskach… A dalej długie czerwone gąsienice pociągów towarowych, pełnych po brzegi skrzyniami i workami, na których wszędzie, wszędzie widnieje napis: „Made in Poland“.
— „Adrol“ — ciągnął Dowmunt — to skromny początek, to zalążek, co się rozrośnie w wielką akcję. Minęły czasy romantyków, kiedy mierzono siły na zamiary, nie zamiary podług sił. Ja zaczynam podług sił, bo jestem jeszcze sam. Ale wierzę, że przyjdą inni, że staną ze mną ramię przy ramieniu, że znajdzie się w Polsce więcej pieniędzy i więcej energji, by pchnąć życie naprzód. By z tego kraju marnujących się bogactw, z kraju drzemiącego w impasie wydobyć dynamikę, co dziś świat cały porusza, by z pokolenia „dojutrków“ wyrwać ugrzęzłe w niem siły. Wierzę w to…
Roman wstał. Gorzały mu oczy. Wargi lekko drżały, gdy odezwał się urywanym głosem.
— Panie Andrzeju. Ja… ja za miesiąc będę miał dyplom inżyniera w kieszeni. Pieniędzy mam niewiele. Ale zdrowia, sił i chęci mi nie zabraknie… Panie Andrzeju… Czy przyjmie mnie pan do współpracy?
Andrzej wyciągnął dłoń:
— Poto panu o tem wszystkiem mówiłem.


V.

Dom mieszkalny w Nieszocie nosił różne nazwy. Pani Rzecka nazywała go pałacem, jej mąż — zamkiem, sąsiedzi poprostu dworem, a stary lokaj, Władysław, niewiadomo dlaczego „pawilonem“. Tytuł ten staremu najbardziej wydawał się majestatyczny, to też pomimo niejednokrotnych uwag i zakazów uporczywie mówił „pawilon“.
W istocie była to stara rudera z końca XVII wieku, w której dziwnym jakimś kunsztem pomieszano wszystkie style już przy jej narodzinach. Późniejsze poprawki i dobudówki dokonały reszty.
Dwór miał mezoniny, z których cieszyły się dzieci, basztę, napawającą dumą ojca, kolumnowy podjazd zadawalający ambicje matki i wielki taras od strony parku, gdzie podczas lata koncentrowało się życie całej rodziny, uciekającej od rana z wielkich zimnych pokojów o nadmiernie wysokich sufitach.
Na tarasie jadano, czytano i masowo kładziono pasjanse, stanowiące jedyne emocjonujące zajęcie dwuch ciotek rezydentek, a główne całej pozostałej familji.
Pasjansów nie przerywano nawet wówczas gdy z sąsiedniego miasteczka przyjeżdżał pulchny i zawsze uśmiechnięty proboszcz, chudy i zawsze skrzywiony rejent, czy krzykliwy i napuszony pan starosta Lewaczek.
Wizyty z sąsiednich dworów były rzadkie. Większe bowiem majątki poszły na parcelację, dla właścicieli zaś mniejszych Nieszota miała za wysokie progi.
Dwór drzemał w słońcu otulony ciemnozielonemi kępami kasztanów, sennie przeciągały się psy u stóp tarasu, usypiająco szeleściły karty pasjansów pod zrzadka łopoczącą na wietrze wypłowiałą falbaną pasiastej markizy.
Od czasu do czasu padało kilka słów czy to na temat Romana, który miał powrócić wczoraj, a jeszcze go niema, czy też na temat Marty, wiecznie „kaposzącej się“ — jak mówiła ciotka Sipajłłowa — w gospodarstwie, w ogrodzie, w inspektach, w oborze i wogóle przesadnie biorącej do serca swoje studja w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.
O Stanisławie nie mówiono tu nigdy. Poprostu wykreślono go z rodziny i nawet ojciec, nie chcąc przypominać sobie jego egzystencji, powierzył wysyłanie miesięcznej pensji wyrodnemu synowi swojemu adwokatowi. Gdy zaś ten pewnego razu zakomunikował hrabiemu, że jego syn przeniósł się z Paryża do Rio de Janeiro, pan Rzecki odparł sucho:
— Prosiłbym mecenasa nie informować mnie, o moim byłym synu.
To stanowisko ojca podzielała zresztą cała rodzina, nie wyłączając Romana i Marty.
Ta wspominała złego brata jedynie podczas modlitwy, prosząc Boga o miłosierdzie dla grzesznika. Stanisław zresztą nigdy tak blisko nie żył z rodzeństwem, by jego strata zbyt długo mogła być dostrzegalna. Zwłaszcza Marta pochłonięta nauką, szybko zapominała brata i z biegiem czasu jej modlitwy za jego zbawienie przeszły w zwykły konwenans. Tragedję rodzinną odczuwała wprawdzie bardzo boleśnie, lecz jej organizm duchowy był jeszcze zbyt młody i żywotny, by na nim miała pozostać blizna.
Miała dopiero lat dwadzieścia, a należała do natur łatwych, tych, co bez trudu kształtują się według form narzuconych im przez konstrukcję otoczenia, według szablonów psychicznych właściwych dla danego środowiska, w którem zajmowała miejsce takiego a takiego kółka, do spełniania takich a takich funkcyj.
Jej pogląd na życie i na swoją w niem rolę był równie nieskomplikowany jak i jej pragnienia czy oczekiwania.
Wiedziała że wyjdzie zamąż, że będzie miała dzieci, że będzie je wychowywała, pieściła i kochała. Cóż więcej? Mąż jej, będzie to poważny, rozumny gentleman, zapewne młody i przystojny, którego oczywiście będzie kochała, bo dlaczego nie miałaby kochać przystojnego i rozumnego gentlemana, który ją wybierze za swoją żonę?
Dotychczas nie kochała żadnego mężczyzny, chociaż nie jeden bardzo się jej podobał. Flirtu, właściwie mówiąc, wogóle nie znała. Może dlatego, że mężczyźni nie zbliżali się do niej z takiemi zamiarami, może dlatego, że flirt nie leżał w jej naturze. Wprawdzie nieraz odczuwała niepokoje dojrzewającego w niej instynktu płci, a nawet miewała sny całkiem nieprzyzwoite, ale karciła to w sobie surowo, wzywając do pomocy swoją pobożność i zamiłowanie do pracy, której oddawała się z prawdziwym temperamentem.
W takim właśnie stanie znajdował się inwentarz jej życia wewnętrznego, gdy do Nieszoty przyjechał Andrzej Dowmunt.
Przyjazd jego stał się dla całego domu sensacją. Pasjanse poszły w kąt, a obie ciotki rezydentki biegały drobniutkiemi kroczkami szepcząc sobie po kątach wielkie tajemnice. Władysław samorzutnie zmienił codzienną kurtkę na frak i nakrył stół odświętną porcelaną. Pani Rzecka klarowała mężowi o swojej nieomylnej intuicji, przyczem tak pociągała nosem, jakby już czuła w powietrzu zapach pomarańczowego kwiatu. Pan Rzecki bębnił palcami po skórzanej poręczy fotela, a ktoś o dobrze rozwiniętym słuchu, mógłby w tem bębnieniu odszukać rytm bardzo pięknej melodji znanej pod nazwą „Veni Creator“.
Dowmunt był w świetnym humorze. Sypał dowcipami i zachowywał się niemal młodzieniaszkowato. Siedząc przy stole obok Marty nie starał się ukrywać, że właśnie dla niej tu przyjechał, ani tego, że Marta znowu wywarła na nim bardzo miłe wrażenie. Był dość spostrzegawczy, by zauważyć ogólny akceptujący nastrój i że tej dużej ładnej pannie niewątpliwie się podoba.
Zawsze żywa, roześmiana, teraz podniecona ogólnym nastrojem Marta, jeżeli nie zdawała sobie dokładnie sprawy z celu przybycia Dowmunta, instynktownie wyczuwała, że o nią tu chodzi. Napełniało to ją radością, przyspieszało tętno krwi, dodawało wdzięku ruchom, melodyjności szczeremu śmiechowi i połysku oczom, które jak na dobrze wychowaną pannę zbyt może wyraźnie wypowiadały swój zachwyt.
Jej sympatja dla Andrzeja zabarwiona lekkim rumieńcem romantyzmu powstała przecie jeszcze zanim go osobiście poznała. W opowiadaniach kochanego profesorka Huszczy, Dowmunt, ten afrykański pioner, musiał imponować jak jakiś egzotyczny półbożek, bohater dwudziestego wieku, rycerz pracy i zdobywca. Oglądany zbliska stracił wprawdzie urok egzotyki, zyskał jednak wiele osobistym wdziękiem i urodą.
Marta nie miała usposobienia marzycielki. Teraz jednak uświadomiła sobie, że jeżeli kiedy jej wyobraźnia tworzyła typ mężczyzny, w którym mogłaby się zakochać, to był to zawsze typ bardzo zbliżony do Dowmunta. Gdy zaś tego wieczora kładła się do łóżka doszła do przekonania, że typ taki musiałby być z nim wręcz identyczny.
Nazajutrz zrana groom przyprowadził przed podjazd trzy osiodłane konie. Rodzeństwo miało pokazać Andrzejowi Nieszotę. W ostatniej jednak chwili pani Rzecka przypomniała sobie, że ma niezwykle pilny interes do Romana, wobec czego rola cicerone niepodzielnie przypadła Marcie, czem zresztą wcale się nie zmartwiła.
Dosiedli koni i ruszyli z miejsca kłusem, okrążając gazon. Gdyby mniej byli sobą zajęci, spostrzegliby może, że ich odjazd pilnie obserwują z za firanek pierwszego piętra obie ciotki rezydentki, z okna gabinetu papo i mamusia, a z za węgła cała służba w komplecie.
Zauważył to tylko odprowadzający ich Roman, który nagle zrozumiał i to, poco Andrzej przyjechał do Nieszoty, i poco matka wymyśliła jakiś nieistniejący interes, i dlaczego Marta jest tak podniecona.
— A to osioł ze mnie — powiedział z przekonaniem i z… zadowoleniem.
Konie szły równo strzemię przy strzemieniu dziarskim kłusem, lecz zaraz za zakrętem grabowej alei zwolniły tempa.
Andrzej zaczął poprostu:
— Panno Marto. Domyśla się pani zapewne celu mego przyjazdu do Nieszoty?
Zarumieniła się i nic nie odpowiedziała. Dowmunt obrzucił wzrokiem jej zgrabną sylwetkę i dodał:
— Proszę mi powiedzieć, czy dobrze zrobiłem, że przyjechałem?
Pochyliła się nad karkiem końskim i szybko rzuciła:
— Dobrze…
— Więc… Panno Marto, ja nie umiem się oświadczać… słowem…. Czy pozwoli pani prosić jej rodziców o pani rękę?
Nadspodziewanie podniosła głowę i poważnie spojrzała mu w oczy:
— Panie Andrzeju, czy pan mnie kocha?… Zaraz, zaraz… Nie chciałabym, by mnie pan źle zrozumiał. Widzi pan, ja będę szczera. Pan mi się bardzo podoba, może więcej niż można nazwać podobaniem się, ale — zacięła się — ale ja bałabym się zostać żoną człowieka, który żeni się dla kaprysu, dla przelotnego, przemijającego kaprysu. Tyle widziałam takich małżeństw, które kończą się rozwodami. I zdaje mi się, że dzieje się tak dlatego, że ludzie zbyt lekkomyślnie zawierają małżeństwa. Żenią się, nie znając dobrze jedno drugiego. Panie Andrzeju, przecie pan mnie właściwie nie zna!
— Myli się pani. Nie należę do lekkomyślnych. Zanim przyjechałem tutaj, rozważyłem wszystko i moje postanowienie jest całkowicie dojrzałe. Znam panią natyle, że mogę twierdzić, iż pragnąłbym, by pani, panno Marto, została moją żoną i siebie natyle, że mogę ręczyć słowem honoru, że dla mnie małżeństwo jest instytucją nierozerwalną. Wierzy mi pani?
— Wierzę…
— Zatem zgadza się pani zostać moją żoną?
Marta nerwowo zgięła szpicrutę:
— Jeszcze jedno, panie Andrzeju… Nie chcę być niedyskretną, nie mam do tego prawa, ale… zrozumie pan, że teraz muszę o to spytać…
— Ależ proszę! O wszystko!
— Irena… zwierzała mi się… Mówiła też o innej kobiecie, która również w pańskiem życiu odegrała rolę… Otóż…
— Panno Marto, — przerwał — to wszystko należy do przeszłości. Do przeszłości, która nie może wrócić i nie wróci w… żadnej formie. Zapytała mię pani, czy, ją kocham. Pani jest bardzo młoda. Kiedy byłem mniej więcej w pani wieku wydawało mi się, że kocham pewną dziewczynę. Od tego czasu minęło lat kilkanaście i przekonały mnie one, że miłość w tym romantycznem znaczeniu nie istnieje. Jestem szczery i chcę być wobec pani szczery. Wierzę, że mnie pani zrozumie. Nie kocham pani, ale uważam ją za jedyną kobietę z tych, które w życiu spotkałem, za jedyną, którą pragnąłbym mieć za żonę. Nie kocham pani, ale jestem przekonany, że potrafię w pożyciu z nią osiągnąć maximum tego, co ludzie potocznie nazywają szczęściem. Nie kocham pani, ale żywię dla niej uczucie wielkiej sympatji, przyjaźni i szacunku. Nadto… pragnę pani jako kobiety… Oto wszystko, co mogę pani dać. Jeżeli znajduje pani, że to jednak jest zbyt mało to… proszę mi wybaczyć, gdyż jest to wszystko, co posiadam.
Droga skręcała w zielony tunel jodłowego lasu. Jakiś czas jechali w milczeniu. Tylko konie parskały i z gąszczu dolatywało pogwizdywanie jakiegoś ptaka.
Marta zatrzymała konia i zeskoczyła z siodła.
— Siądźmy tu — powiedziała krótko.
Dowmunt przywiązał konie. Marta w zamyśleniu uderzała nerwowo szpicrutą po lakierowanych cholewkach. Nagle westchnęła i zrobiła rozkapryszoną minkę:
— Wie pan, że nigdy panu tego nie daruję! Nigdy.
— Czego, panno Marto?
— No tych pańskich oświadczyn. Zawsze sobie wyobrażałam, że będzie to taki romantyczny moment w mojem życiu, że ten królewicz z bajki z płomieniem w oku i z ogniem w sercu, padnie przede mną na kolana, że słowa jego będą jak purpurowe kwiaty, że dostanę zawrotu głowy od namiętnych wyznań miłosnych, że ze wzruszenia serce mi bić przestanie… A tymczasem królewicz z bajki na zimno wyłożył mi ab ovo co i jak, omal nie wymienił sumy, jaką przeznacza na prowadzenie domu i nie wyliczył potraw, które chce mieć na obiad.
— Pani żartuje, panno Marto, — uśmiechnął się z przymusem.
— Wcale nie żartuję! — zawołała. — Wcale! Sprawił mi pan wielkie rozczarowanie. Nigdy tego panu nie daruję. Załatwił to pan, jak kontrakt dzierżawy…
Andrzej ze zdumieniem spostrzegł, że głos jej drży i że na długich wygiętych rzęsach zawisły dwie małe łezki. Tego się nie spodziewał i był poprostu speszony.
— Nawet mnie pan nie pocałował!… — zawołała z wyrzutem.
Wybuchnął śmiechem. A to paradna dziewczyna!
Przechylił ją szybkim ruchem ramienia i przywarł do jej ust. Pomału wyswobodziła ręce z jego uścisku i zarzuciła mu je na szyję. Gdy wreszcie zabrakło jej oddechu odsunęła się i zaczerwieniona aż po białka oczu, powiedziała szeptem:
— To jest bardzo dobre, ale… ale ja myślałam, że to wywiera silniejsze wrażenie… Tyle się czyta w książkach o oszałamiających pocałunkach — dodała jakby dla wytłumaczenia.
Andrzej był zupełnie rozbawiony i nieco rozczulony świeżością tej dziewczyny. Z ukontentowaniem przyglądał się Marcie, przyznając sobie w duchu rację, że właśnie ją wybrał na żonę. Przebiegło mu przez myśl, że naprawdę może być z nią szczęśliwy i że nieboszczka matka napewno pochwaliłaby jego wybór.
Wracali pieszo, prowadząc za sobą konie. Marta opowiadała o sobie, o swojem życiu, o naukach, o koleżankach, o pracy w Nieszocie. Bardzo lubi gospodarstwo wiejskie i martwi się, że rodzice większą część roku spędzają w Warszawie lub zagranicą.
— No i taki mój los! — zakończyła półżartem. — Będę musiała całe życie spędzić w mieście.
— Dlaczego?
— No, jakto, przecie pan mnie… tu nie zostawi.
Roześmiał się:
— Nie, tu nie zostawię, ale kupię dla mojej pani majątek gdzieś niedaleko pod Warszawą.
Zatrzymała się:
— Nie myślałam, że pan jest tak dobry.
Andrzej jednak nie poddał się pokusie przełknięcia niezasłużonego komplimentu.
— Nie, panno Mario, wstydzę się, ale na pochwałę nie zarobiłem. Projekt kupienia majątku pod Warszawą nie jest moim pomysłem. Autorem jego jest pani przyjaciel, a od niedawna mój współpracownik profesor Huszcza.
— Jakto? — zdziwiła się. — Czyżby pan mu zwierzał się z zamiaru…
— Ależ nie, — roześmiał się Dowmunt — poprostu chodziło o farmę doświadczalną, rozumie pani? O taki wzorowy uprzemysłowiony majątek, który byłby z jednej strony ilustracją idei „Adrolu“ i jego reklamą, z drugiej zaś stanowił teren badań nad możliwościami wyzyskania gospodarstwa rolnego.
Marta ucieszyła się. Wypytywała o szczegóły, o plany, o zakres działania. Andrzej obszernie wyłożył jej genezę powstania „Adrolu“ i cel jego istnienia. Słuchała z uwagą, a gdy skończył, rzekła z rozbrającem przeświadczeniem:
— Pan jest mądry. Tak, tak, niech się pan ze mnie nie śmieje. To samo mówił profesor Huszcza.
Gdy mijali bramę w Nieszocie, Andrzej wziął rękę Marty:
— Mam jeszcze jedną prośbę. Zależy mi bardzo na tem, by ślub nasz mógł się odbyć jak najprędzej. Czy zechce pani być dla mnie tak dobra i wyrozumiała?
— Nie wiem, jak mama…
— Oczywiście. Pragnę jednak uzyskać zgodę pani. Więc jeżeli państwo Rzeccy nie będą mieli nic przeciw terminowi, powiedzmy, miesięcznemu, czy nie spotkam sprzeciwu ze strony pani?
Nic nie odpowiedziała, ale w jej spojrzeniu najbardziej pesymistycznie usposobiony sceptyk nie dopatrzyłby się sprzeciwu.
Chłopiec stajenny zabrał konie i Andrzej ucałowawszy dużą kształtną rękę Marty, poszedł przebrać się do obiadu. Tymczasem dziewczyna pobiegła na taras, gdzie jak zwykle, cała familja układała pasjanse.
Pytania były zbędne. Nie wyłączając uroczystego Władysława, wszyscy z jej wyglądu odrazu odczytali oczekiwaną wiadomość.
Pan Rzecki dostojnie wstał i ucałował córkę w czoło. Pani Rzecka była tak wzruszona, że położyła newkę pik na dyskę karo i czemprędzej zabrała Martę do jej pokoju, gdzie podczas przebierania się córki wysłuchała z wypiekami na twarzy całej relacji.
Jeszcze przed obiadem Andrzej poprosił o audjencję, która odbyła się w gabinecie. Wygłoszono tu cały, szereg wyniosłych aforyzmów, potem przyszła kolej na uściski.
Na zakończenie pan Rzecki zakomunikował Andrzejowi, że posag Marty stanowi kwotę trzystu tysięcy złotych i jest zahipotekowany na Nieszocie.
Pani Rzecka próbowała oponować przeciw tak szybkiemu terminowi ślubu, twierdziła, że niepodobna będzie wydążyć z wyprawą, ale wreszcie przyznała, że nie ma serca odwlekać chwili szczęścia dwojga zakochanych, chociaż tak krótki okres narzeczeństwa nie jest w najlepszym tonie.
Pod koniec posłuchania do gabinetu wpadł jak bomba Roman i bez słowa serdecznie wyściskał Andrzeja.
Obiad minął w nastroju rzewnym i uroczystym, który doszedł do apogeum w chwili, gdy pan Rzecki wzniósł toast za szczęście narzeczonych, ogłaszając temsamem urbi et orbi fakt ich zaręczyn.
Jedynym dysonansem było to, że w tym właśnie momencie ciotka Sipajłłowa dostała czkawki ze wzruszenia i musiała wstać od stołu.
Tegoż wieczora Dowmunt odjechał do Warszawy.



VI.

Organizacja „Adrolu“ posuwała się szybko i Dowmunt nie mógł znaleźć słów uznania dla doktora Grzesiaka, który okazał się nietylko skrupulatnym wykonawcą poleceń, lecz i pełnym inicjatywy kierownikiem firmy. Jego wrodzona ostrożność i przezorność świetnie harmonizowały z rozmachem właściwym naturze Dowmunta, co musiało dawać dobre rezultaty. Dotychczas rozpoczęto prace inwestycyjne w kilku większych majątkach pod Baranowiczami i w Lubelszczyźnie oraz w kilkunastu gospodarstwach chłopskich w różnych punktach kraju. Dowmunt po przyjeździe z Nieszoty zastał gotową do podpisu umowę na fabrykację traktorów i motorów Diesla. Produkcję tę miały rozpocząć do spółki z „Adrolem“ zamknięte już od roku zakłady przemysłowe „Turner i Solański“ w Częstochowie. Przygotowane były również plany budowy standartowych fabryczek przetworów ziemniaczanych i projekt kontraktu z kopalniami węgla.
— Obliczyłem, — wyjaśnił dr. Grzesiak, — że w przeciągu pięciu lat będziemy mogli podwoić konsumcję węgla w kraju. I związek przemysłowców węglowych przyznał mi rację. Jeżeli nawet nie będziemy zbytnio liczyć na konsumcję przemysłu rolnego, idącego dotychczas przeważnie opałem drzewnym, to jednak jestem przekonany, że umiejętna propaganda doprowadzi do zupełnego wyparcia drzewa marnowanego na opał. przecie za wyjątkiem miast, w całej niemal Polsce ludzie palą w piecach drzewem. Otoż sądzę, że całkowicie nam się opłaci zajęcie się tą sprawą. Do przezwyciężenia są tu dwie trudności: primo dostawa i secundo zmiana palenisk w piecach. Zrobiłem szkic projektu i poleciłem biuru kalkulacji opracować szczegółowy plan. Jeżeli pan nic nie będzie miał przeciw temu, od przyszłej jesieni możemy już rozpocząć.
— Świetnie. I ja już myślałem o tem. Tylko miałem objekcję, czy da się zorganizować tak gęstą sieć składów węgla, jaka tu jest niezbędna. Pochłonie to olbrzymie sumy.
— No naturalnie. Nie zamierzałem też robić tego na nasz rachunek.
— A Związek Kopalń poszedłby tu na spółkę? — zapytał Dowmunt.
— Narazie wahają się, ale przypuszczam, że dobijemy umowy. Najlepiej będzie, jeżeli pan osobiście pojedzie w tej sprawie do Katowic. Tembardziej, że trzeba omówić dostawę stali i żelaza dla fabryki częstochowskiej. To nawet pilna rzecz.
— Żałuję, doktorze, — odparł Dowmunt, — ala ja teraz nie mogę. Będzie pan musiał sam pojechać. Widzi pan, żenię się.
Grzesiak szczerze ucieszył się, a gdy dowiedział się, że szef żeni się z panną Rzecką, nie skąpił gratulacyj.
— Śliczna panna i z dobrego gniazda. A czy to już, że tak powiem, jest oficjalne?
— Całkiem oficjalne — zapewnił Dowmunt — i nic nie miałbym przeciw temu, by wiadomość o moich zaręczynach nie była tajemnicą.
W gruncie rzeczy nietylko nic nie miał przeciw rozgłoszeniu tej wiadomości, lecz pragnął, by się jak najprędzej przedostała do znajomych Leny, którzy nie omieszkają oczywiście natychmiast jej o tem napisać. Wolał zgóry postawić ją przed faktem dokonanym.
Tymczasem pochłonęły go znowu sprawy „Adrolu“ i z trudem znajdował czas na przygotowanie swego małżeństwa.[6] Trzeba było przedewszystkiem przemeblować mieszkanie. Początkowo miał zamiar kupić większe, ale sprzeciwiła się temu Marta.
„Jeżeli ma pan zamiar nabyć majątek ziemski — pisała — gdzie będziemy mieszkali, sądzę, że pięć pokojów w zupełności wystarczy…“
Na inne pytania nie chciała wogóle odpowiadać, a gdy Andrzej zażądał od niej decyzji, czy sypialnia ma być wspólna, czy też nie, — odpisała: „nie znam się na tem i wogóle jak Panu nie wstyd pytać mnie o coś podobnego“.
Na zakończenie zrobiła mu wyrzut, że jego listy przypominają korespondencję handlową, co zresztą Dowmunt już sam z przykrością zauważył.
Wogóle szło mu to ciężko. Sam nie wiedział dlaczego. Przecie, zastanawiając się nad powziętem postanowieniem i nad uczynionym wyborem właśnie Marty — odczuwał zupełne zadowolenie. Dziewczyna podobała mu się bardzo i był przekonany, iż lepszej żony nie potrafiłby znaleźć. Czuł dla niej prawdziwą sympatję i nie wątpił, że ona ze swej strony żywi dlań naprawdę wiele uczucia, a jednak napróżno usiłował listom swoim nadać tło sentymentu. Wszelkie próby w tym kierunku wypadały nieszczerze, sztucznie, a zapisane ćwiartki papieru wędrowały do kosza.
— Zamało ją znam i oto wszystko — zawyrokował.
Stąd zrodziło się postanowienie powtórnej wizyty w Nieszocie i tegoż ranka Piotr, zamiast codziennej białej koperty odniósł na pocztę krótką depeszę z zapowiedzią przyjazdu. Dom tego dnia był pełen tapicerów i robotników wnoszących meble, to też Andrzej zadzwonił do biura, by dr. Grzesiak sam załatwiał bieżące sprawy.
— Dziś jest sobota, prawda? Otóż do wtorku rana musi się doktór obejść bezemnie.
— Pan wyjeżdża?
— Tak, dziś w południe.
Nie zdążył jeszcze odłożyć słuchawki, gdy do gabinetu wpadł Piotr, a wyraz jego twarzy świadczył o wielkiem wzburzeniu.
— No? Co tam?
— Proszę jaśnie pana, ta pani przyszła…
— Jaka pani?
— Pani prezesowa Kulczowa.
Andrzej zerwał się.
— Daj mi marynarkę.
Szybko przebrał się i wyszedł do przedpokoju. Wśród bezładnie stłoczonych mebli stała Lena. Zeszczuplała jeszcze bardziej i jej zielone oczy zdawały się teraz jeszcze większe i jeszcze bardziej skośne. Kąciki ust drgały.
Andrzej uczuł w gardle bulgot pulsu nierównomierny i zbyt silny od nadmiaru krwi. Gdy otworzył usta bał się, że głos jego rozłamie wzruszenie. Słowa jednak zsunęły się z warg zimne, obojętne, uprzejme.
— Moje uszanowanie pani. Bardzo przepraszam za nieład. Pani pozwoli…
Wskazał ręką gabinet, a gdy Lena w milczeniu przeszła obok niego, muskając jego nozdrza falą swojego „L‘aimant“, kurczowo zacisnął szczęki i zamknął za sobą drzwi. Nie siadła, a on stał przed nią. Przez chwilę zdawało mu się, że Lena chce rzucić mu się na szyję. Ona wszakże nie zrobiła ani jednego ruchu. Tylko oczu nie odrywała od jego oczu. Nie, nie mógł sobie pozwolić na żadne rozrzewnienie!
— Czem mogę pani służyć?
— Andy!
W okrzyku tym zabrzmiało zdumienie, ból i niemal przerażenie. Dowmunt spuścił oczy i zaczął, patrząc w ziemię:
— Pani Leno! Musimy zapomnieć o tem co było. Przebudowuję swoje życie… tak, przebudowuję według ścisłego planu… Podyktował mi to mój obowiązek… Więcej, moja natura. Zresztą… ja w życiu pani byłem również tylko fragmentem, chwilą… Jestem pewien, że pani równie prędko o mnie zapomni… jestem pewien, że mnie pani zrozumie i zechce uszanować moje postanowienie… bo przecie…
Lena usiadła na poręczy fotela i zakryła oczy. Płakała.
Andrzej przetarł czoło. Boże! Jakże chorobliwie bał się tych łez. Zaczął chodzić. Na dywanie był szlak czerwonych trójkątów — od okna, aż do drzwi. Mierzył ten szlak krokami, nierównemi krokami i postanowił zeń nie zbaczać! Trzymać się kurczowo tej linji ratunku, kładki, zejście z której, równałoby się Kannossie u stóp tej kobiety, równałoby się klęsce, oznaczałoby ponowny skok w przepaść.
Szlak czerwonych trójkątów wydłużał się w nieskończoność. Stawał się coraz węższy, coraz chybotniejszy, a człowiekowi, który starał się utrzymać na nim równowagę, wydawał się cienką liną, rozciągniętą między ponurem wczoraj, a upragnionem… koniecznem! jutrem!…
Krople potu wystąpiły na czole…
Lena zwolna uspakajała się.
— Andy, ja cię… rozumiem. O, bardzo cię rozumiem, wiedziałam, że tak będzie, że tak być musi… Ale, ale to nieprawda, żeś ty był dla mnie tylko chwilą, tylko fragmentem… Ty… ty byłeś pierwszym mężczyzną, więcej, pierwszym człowiekiem… Tyś mi przebaczył! Rozumiesz!? Dzięki tobie wiem, że jest litość, że jest sprawiedliwość dobroci, że jest inne życie, lepsze, wyższe, stokroć piękniejsze od tego, jakie dać mogą miljony i wpływy, że jest życie pogody, ciszy, zgody z sobą samym… że jest inne życie, życie… nie dla mnie, szczutego psa, szczutej suki…
— Pani Leno!…
— Tak, tak… pamiętasz, powiedziałeś mi kiedyś piękne, słoneczne, boskie słowa: — wszystko zrozumieć, to wszystko przebaczyć. Boże!… Do śmierci tego nie zapomnę. Wówczas zdołałam pojąć twego Boga… Zrozumienie, miłość i miłosierdzie… Jakież to wielkie i jak bardzo nie moje, jak okrutnie nie dla mnie… Nie mówiłam ci o tem nigdy, bo i pocóż?… Wiedziałam, że w moich nizinach nie wytrzymasz długo, że ja, małe zapędzone zwierzątko, nie potrafię cię przykuć do siebie, ani ty potrafisz oderwać mnie od mojej czarnej przeszłości i od mego pustego życia… Wiedziałam…
Szlak czerwonych trójkątów zdawał się iść w nieskończoność. Andrzej zaczął je liczyć, uporczywie, namiętnie… Trzydzieści dwa, trzydzieści trzy, trzydzieści cztery, trzydzieści pięć…
— Lecz, Andy, ani na chwilę nie przypuszczałam, że odejdziesz tak bezwzględnie, tak brutalnie, tak bezlitośnie… Przecież… przecież… wszystko zrozumieć, to wszystko przebaczyć… Prawda?… Och, nie myśl, że chcę, że ośmielę się zatrzymywać cię przy sobie… Nie! Błagam cię tylko, byś nie odtrącał mnie, byś, zabierając siebie, zostawił chociaż prawo liczenia na twoją dobrą pamięć, na bodaj cień przyjaźni… na pomoc, na życzliwość…
Andrzej zatrzymał się. Wszystko co usłyszał od Leny, było dlań czemś całkiem niespodziewanem. Oczekiwał rozpaczliwych prób zniweczenia jego postanowień, oczekiwał wszystkiego, tylko nie prośby o ten… serwitut moralny, jakiego żądała wzamian za swoje przekreślone prawa.
Pojął nagle, że pozostawienie takiego serwitutu grozi mu niejako zatarciem granicy między przeszłością a przyszłością. Lecz pojął również, iż okrucieństwem byłoby odmówić jej pomocy i życzliwości.
Splot wypadków związał go z tajemnicą Leny, z tragedją jej życia. Być może, należało przeklinać ten węzeł — tem niemniej on istniał. Lena w nikim innym nie mogła szukać oparcia, czyż miał prawo tego oparcia odmówić? Pchnąć ją znowu na tę równię pochyłą? — Nie, stanowczo nie!
Szofer już dwa razy zaglądał na górę i wypytywał Piotra, zdziwiony niepunktualnością pana. Nie był do tego przyzwyczajony i spoglądając na zegarek, obliczał kilometry do Nieszoty, gdzie drogi nie należały do najlepszych i gdzie lepiej jest dojechać za dnia.
Tymczasem Andrzej żegnał się z Leną. Gdy zapytała go o Martę Rzecką, bez zająknienia potwierdził, że z nią się żeni. Będą mieszkali na wsi pod Warszawą, lecz Lena, ilekroć zajdzie tego potrzeba, może się z nim porozumieć, telefonując do „Adrolu“. Patrzyła nań w milczeniu skośną tajemnicą zielonych oczu, której nie chciał i bał się odczytywać. Poważnie ucałował drżącą rękę i zamknął za nią drzwi.
Przecież most został spalony!



VII.

Kościołek był biały i radośnie strzelisty. Stał na małem wzgórzu, otoczony niskim murem z wielkich kamieni, a wyżej wieńcem bufiastych lip, gdzieniegdzie połyskujących złotem jesieni. Przez główne drzwi rozwarte naścieżaj widziało się nawę poprzecinaną jasnemi smugami słońca z wąskich okien. W smugach kołysał się dym kadzidła, pachnący pogodą, ciszą i nabożeństwem. W dali jaśniał złoceniami ołtarz, na którym woskowe świece mrużyły swoje żółte płomyki przed powodzią słońca.
U stóp ołtarza klęczał mały ministrant w białej, jak śnieg, komeżce. Ksiądz siedział po prawej stronie w fotelu, z którego majestatycznie zwieszał się adamaszek kapy. Niebieskie oczy, zatopione w drobniutkich literkach brewjarza, zdawały się uśmiechać, jak i cała pulchna, różowa twarz, z pod bujnej srebrnej czupryny.
Z chóru rozbrzmiewał głęboki śpiew organów, na którym, jak dźwięk szklanego dzwonka, spływał wysoki tenor organisty:
„Dixit Dominus Domino meo:
„Sede a dextris meis…
W górze, pod sklepieniem, latał mały, szary wróbel, a przysiadając na kapitelach filarów, ćwierkał raz po raz.
Ludzi w kościołku było niewiele, jak zwykle w sobotnie nieszpory, w okolicy bowiem nie wiedziano, że to dziś odbędzie się tu ślub panienki z Nieszoty. Zresztą i sam wygląd kościoła nie zdradzał tego. Ani dywanów, ani kwiatów. Wprawdzie przed plebanją stały dwa powozy ze dworu, lecz zdarzało się to zbyt często, by mogło wywołać jakiekolwiek domysły.
Zarówno Marta jak i Andrzej uparli się przy cichym ślubie i pani Rzecka nie mogła im tego wyperswadować.
— Przyznaję, — mówiła Marta — że to wielka dla mnie uroczystość. Ale dlatego właśnie wolę ją całą przeżyć w sobie. Nie chcę pompy. Zresztą tak już umówiliśmy się z panem Andrzejem.
Nazywała go wciąż „panem“. Nie dlatego, by czuła się z nim obco. Przeciwnie. Z dniem każdym, czy to widząc go w Nieszocie, czy czytając jego listy, zbliżała się doń coraz bardziej i coraz więcej upodobania znajdowała w jego umysłowości, w sposobie bycia i w myśli, że ten dzielny, rozumny mężczyzna, ten dobry i przystojny gentleman będzie jej mężem. Mężem… to znaczy opiekunem, przyjacielem i… no i mężem. Czy go kochała?… Chyba tak. W każdym razie nie wyobrażała sobie, by mógł znaleźć się człowiek, któryby bardziej jej się podobał. Gdyby się jednak znalazł, nie zamieniłaby nań Andrzeja… za żadne skarby.
Patrzyła teraz na jego profil.
Wyraz twarzy miał poważny i skupiony. Dowmunt stanął przed Rubikonem swego życia i wiedział, że nigdy tego kroku nie pożałuje.
Umilkły organy i od ołtarza rozbrzmiał dźwięczny baryton księdza:
— Magnificat anima mea…
Nieszpory zbliżały się ku końcowi.
Obrzęd ślubu odbył się przy cichej monotonnej melodji jakiegoś psalmu. Padały sakramentalne słowa, krótkie, zwięzłe, stanowcze…
—…iż cię nie opuszczę aż do śmierci…
Pani Rzecka ocierała łzy, serce Marty mocno się tłukło. Przecie to jej ślub!…
Ksiądz powiedział poprostu:
— Daj wam Boże, by życie wasze było tak pogodna jak dzień dzisiejszy i całe jak on słoneczne.
Za wsią droga zanurzyła się w ciepłym, pachnącym żywicą lesie. Miękko uderzały kopyta w iglaste podłoże i tylko zrzadka koło powozu podskakiwało na korzeniu.
Lando państwa Rzeckich znacznie ich wyprzedziło. Dopiero na dużej polanie dogonili je wzrokiem, by dojrzeć rozpromienioną twarz Romana i jego powiewający kapelusz.
Dowmunt wziął rękę Marty i pomału ściągnął rękawiczkę, z pod której błysnęło świeże złoto obrączki. Ich oczy się spotkały.
— Marto, jesteś moją żoną… Powiedz… czy… czy tak sobie wyobrażałaś tę chwilę?
Opuściła powieki i mocno ścisnęła jego dłoń.
— Powiedz, — powtórzył — dobrze ci z tem?
— Jestem szczęśliwa, panie Andrzeju! — wyszeptała…
Czegóż mógł więcej pragnąć?
Przed podjazdem witała ich cała służba, przy akompanjamencie chlipania rozrzewnionych kobiet i obie staruszki rezydentki z wypiekami na twarzy. Ciotka Sipajłłowa z emocji dostała potężnej czkawki, jak zwykle w momentach uroczystych i podniosłych.
Po podwieczorku z równem rozczuleniem żegnano młodą parę i wszyscy długo stali wpatrzeni w zakręt alei, gdzie po raz ostatni błysnął czarny lakier Packarda.
Dla Piotra był to dzień wielki i pamiętny. Zrana przyjechały ze wsi kucharka i młodsza wraz z niezliczonymi kuframi nowej pani, a wieczorem sami państwo.
Sztywny, jak manekin, podawał półmiski i zmieniał nakrycia i nikt nie byłby przypuścił, że pod nieruchomą twarzą, pod białym gorsem i pod spuszczonemi powiekami aż śpiewała mu dusza z radości, że tak chciałby chwycić ręce tej ślicznej panienki, całować je i powtarzać, jak się cieszy.
Ale Piotr zbyt dyscyplinowym był sługą, by pozwolić sobie bodaj na uśmiech. I tylko nocą do późna paliło się światło w pokoiku szofera przy garażu. Obaj w kamizelkach, obaj podchmieleni raz po raz trzepali się wzajemnie po kolanach i brzękali kieliszkami. Gdy zaś który toast bardziej był rozczulający padali sobie w ramiona i ściskali się zawzięcie.
Wesele Dowmunta odbywało się tu huczniej i weselej, niż mogli domyśleć się tam, za temi opuszczonemi roletami, przez które ledwie się sączyła poświata różowej ampli.
Ranek obudził pierwszą Martę. W chwili gdy otworzyła oczy, błyskawicznie uprzytomniła sobie, całą, jakże ważną, zmianę w swem życiu. Przypomniała wczorajszy wieczór, wieczór słodkiego niepokoju i noc nasyconą nieprawdopodobną rewelacją przemian, odkryciem nowych, oszałamiających tajemnic…
Cichutko odwróciła głowę. Niemal ręką go mogła dosięgnąć. Jakiż on piękny, ten jej mąż… Leżał w pyjamie, tak mu w niej ładnie!… Mąż…
Pod spojrzeniem jej oczu zadrgały powieki Andrzeja. Czemprędzej odwróciła twarz i przytuliła się do poduszek. On jednak już się obudził i z uśmiechem obserwował rejteradę. Wstał i przysiadł na brzegu jej łóżka.
— Moja pani już nie śpi? Co? No, proszę otworzyć oczęta!
Jeszcze mocniej wtuliła się w poduszki i wyszeptała:
— Kiedy ja jeszcze śpię…
Roześmiał się. Była taka śliczna z temi rozrzuconemi włosami i z tym rumieńcem.
— No, proszę otworzyć oczęta — nie ustępował.
— Kiedy ja się… wstydzę.
— Ależ czego?
— Wstydzę się…
— No, to ja sam otworzę.
Zaczął leciutko muskać jej twarz ustami, aż zarzuciła mu ręce na szyję, chowając nosek w kołnierzu pyjamy.
— Lubisz mnie chociaż odrobinkę?
Głos Marty zabrzmiał jakimś głębokim timbrem:
— Bardzo, bardzo… ja pana kocham.
Przechylił jej głowę i przywarł wargami do ust.
— Ptaszynko, tylko nie nazywaj mnie już panem… Dobrze? No, jak mnie będziesz nazywała?
— Nie wiem.
— Nazywaj mnie poprostu Andrzejem, bez żadnych zdrobnień. Dobrze?
— Dobrze.
— No, a teraz wynoszę się do łazienki, moja pani zaś może wstawać, jeżeli chce, chyba że wolisz zjeść śniadanie w łóżku?
— Nie. nie. Ja wstanę.
Tego dnia Andrzej nie poszedł do „Adrolu“. Najpierw prezentował Marcie mieszkanie, przemeblowane zresztą zgodnie z światłemi radami pani Rzeckiej. Marta była zachwycona. Zwłaszcza buduar w stylu Ludwika XV bardzo się jej podobał, tylko lepiej byłoby foteliki przenieść pod okno, a biurko przestawić na lewą stronę, instrukcję tę właśnie Piotr wykonywał, gdy przyszedł dr. Grzesiak.
Bardzo Andrzeja przepraszał, że mu zakłóca spokój w tak pięknym dniu, lecz należało podpisać kontrakty zbożowe. Dowmunt bowiem wielką do nich wagę przywiązywał, jako do początku decydującej kampanji.
Były to umowy, na podstawie których „Adrol“ zobowiązywał się na przeciąg lat pięciu zakupywać całą produkcję pszenicy, żyta, jęczmieniu i owsa w szeregu większych majątków po przeciętnej cenie rynkowej, według notowań giełdy poznańskiej. Należność miała być częściowo regulowana gotówką, częściowo inwestycjami, zmierzającemi do uprzemysłowienia gospodarstw, częściowo udziałami firmy „Adrol“. Andrzej sam układał się z właścicielami tych majątków i teraz uważnie przestudjował owoc swej pracy, przygotowany do podpisu przez adwokata i przez doktora Grzesiaka. Wreszcie postawił swoją parafę i zapytał:
— Cóż pan o tem sądzi, doktorze?
— Interes dobry. Kalkulacja mocna i przewidująca. Nie powinniśmy na tem stracić.
— A ziemianie?
— Mają murowany zysk. Zresztą, sami są zadowoleni.
— No to świetnie. Dziś zatem jedziecie do rejenta. A teraz pozwoli pan, że przedstawię go mojej żonie.
Na Marcie dr. Grzesiak wywarł bardzo dodatnie wrażenie. Rozmawiała z nim o „Adrolu“, wypytywała o szczegóły organizacji, o plany inwestycyjne, zapaliła się kwestją projektowanej farmy doświadczalnej.
— Widzę, — rzekł przy pożegnaniu dr. Grzesiak — że szanowna pani doskonale orjentuje się w tych sprawach.
— Lubię to — odpowiedziała poprostu.
— Moja żona, doktorze, — dorzucił Dowmunt — ma zamiar współpracować z nami.
Gdy wyszedł Marta zawyrokowała:
— To jest dzielny człowiek. Ale czy to prawda, że ma pan… że masz zamiar wziąć do „Adrolu“ Romana?
— Tak, kochanie. Twój brat jest również dzielnym człowiekiem, a ma jeszcze tę ważną zaletę, że natura jego nie zna kompromisów etycznych, że młodość nadaje jego wierze w realizację naszych zamierzeń siłę i rozpęd. W Romanie będę miał, jestem tego pewien, świetnego pomocnika.
— Byłam przy dość przykrej rozmowie. Mianowicie tatuś chciał, by Romek po uzyskaniu dyplomu zaczął pracować w jego firmie, a wówczas Romek kategorycznie odmówił.
— Dlaczego odmówił?
— Ach wytykał rabunkową gospodarkę, nazwał całą działalność ojca linją najsłabszego oporu i t. d. Wówczas też powiedział, że przystąpi do „Adrolu“. Ojciec był bardzo zdenerwowany, bo tam u niego podobno coraz gorzej.
Andrzej potwierdził. Przedsiębiorstwo pana Rzeckiego znajduje się w przededniu upadłości i właśnie „Adrol“ ma zamiar przejąć niektóre jego agendy, jak stacje zakupu lnu i szczeciny.
Przed wieczorem pojechali do Wilanowa na mleko. W kawiarni było pusto. Zanim jednak podano mleko przy furtce zatrzymał się czerwony Daimler ministra Bieńkiewicza, pełen rozbawionego towarzystwa, a tuż za nim szafirowy wóz Leny Kulczowej. Obok niej siedział pułkownik Łęski wypomadowany i wykrygowany do niemożliwości. Gdy weszli Andrzej wstał i ukłonił się. Lena lekko skinęła głową, panowie zaś, widocznie podchmieleni, kłaniali się z afektacją i uporczywie przyglądali się Marcie. Na dobitek ulokowali się — na znak Leny — tuż przy ich stoliczku.
— Chyba chodźmy — szepnęła Marta. Zrobiło się jej niewymownie przykro, tembardziej, że sąsiednie towarzystwo nie ukrywało tego, że obserwuje wrażenie, jakie wywarło na obu paniach to niespodziewane spotkanie.
Andrzej zapłacił i wyszli odprowadzeni milczeniem i bacznym wzrokiem. Dopiero, gdy samochód ruszył Marta odetchnęła z ulgą. Po pewnym czasie nieśmiało się odezwała:
— Ale ty jej już nie kochasz?
— Nie. Nigdy nie kochałem — odparł krótko.
Zamyśliła się.
— A jednak…
Wziął jej rękę i nie odrywając oczu od drogi ucałował:
— Nie mówmy o tem, kochanie. Dobrze?
— Jeżeli ci przykro…
— Przykro.
Pogłaskała jego rękę i pomyślała, że to bardzo dobrze i że do tematu tego nigdy nie powróci. Wprawdzie ciekawa była bardzo, dlaczego i jak skończył się romans Andrzeja z tą kobietą, ale nie wątpiła, że to on zerwał. Przecie zrobił to dla mnie — pomyślała z dumą. Zresztą wogóle nie mogła sobie wyobrazić, by znalazła się na świecie kobieta, która dobrowolnie zechciałaby wyrzec się takiego człowieka, jak Andrzej, jak jej mąż…
Nazajutrz rano Dowmunt już był w „Adrolu“. Wśród nawału pracy znalazł jednak czas, by zatelefonować do domu. Dowiedział się, że Marta napisała list do matki i że teraz jest zajęta rozpakowywaniem kufrów. Gdy wrócił na obiad wszystko już było gotowe. Opowiedział jej, jak mu urzędnicy winszowali i składali życzenia, jakie sprawy załatwił i co zamierza na jutro. Interesowała się wszystkiem bardzo żywo.
— A cóż — zażartował — nie napisałaś swojej mamusi, że jestem tyranem?
Zarumieniła się i podała mu szczelnie zapisany arkusik.
— Przeczytaj.
— Cóż znowu, — zaprotestował, — jakżebym mógł.
— Ależ proszę, ja chcę, byś przeczytał.
— Dlaczego? — zdziwił się.
— No, bo widzisz, mnie trudno jest tobie tak wprost powiedzieć… Przeczytaj!…
Usiadł obok niej i zaczął czytać. List był cały jedną wielką pieśnią szczęścia, jednym peanem na chwałę Andrzeja, jednem spontanicznem wyznaniem miłości.
Był tak wzruszony, że nie mógł wydobyć głosu. Przytulił Martę i obsypywał ją pocałunkami.
— Moja śliczna, moja najdroższa żoneczko…
I tak zaczęło się ich wspólne życie.
Andrzej niemal całe dnie spędzał w biurze. Wieczory należały do Marty. Największą jej przyjemnością było pomaganie mężowi w rachunkach i kalkulacjach. Po niefortunnej wycieczce wilanowskiej zrazili się do zamiejskich spacerów i woleli przesiadywać w domu. Zresztą dobrze im z tem było. Wcale nie żałowali, że wbrew życzeniu pani Rzeckiej zrezygnowali z podróży poślubnej. I tak prawie nikogo nie widywali i mogli nacieszyć się sobą.
Jedynymi gośćmi w ich domu byli Truszkowscy i od czasu do czasu profesor Huszcza, patrzący w Dowmunta jak w słońce. Marta bardzo go lubiła, a już wręcz przepadała za temi rozmowami sam na sam, gdy godzinami mogła słuchać entuzjastycznych opowiadań o Andrzeju.
Piętnastego października były jej urodziny. W dniu tym przyjechali państwo Rzeccy i Roman, z dyplomem inżyniera w kieszeni. Andrzej ofiarował Marcie olbrzymiego doga, wspaniałe płowe zwierzę, nazywało się Pan Pies i wprawiło Martę w zachwyt. Największą jednak przyjemność sprawił jej podarek Truszkowskich. Była to nieco wypłowiała fotografja gabinetowa, wyobrażająca trzynastoletniego chłopca w myśliwskiej kurtce, dumnie wspartego na flincie.
Marta wycałowała fotografję, gdy zaś zostali sami powiedziała Andrzejowi do ucha:
— Taki będzie nasz syn. Prawda? Musi być do ciebie podobny!
Zaś w trzy dni potem, Andrzej, wróciwszy z biura, ujrzał w buduarze duży portret. Okazało się, że Marta oddała fotografję do powiększenia i oto ze ściany patrzał teraz niemal naturalnego wzrostu smukły chłopak o myślących niebieskich oczach.
Tegoż dnia Andrzej musiał wyjechać na Śląsk. Miał do załatwienia sprawy nie cierpiące zwłoki. Przedewszystkiem chodziło o umowę węglową.
Pierwsze rozstanie przypieczętowane zostało nieskończoną serją pocałunków i Marta została sama. Teraz przeważnie bywała u rodziców na Krakowskiem.
Państwo Rzeccy nie odnowili swoich jour-fixów i w mieszkaniu panowała cisza. Hrabia zajęty był likwidacją swojej spółki. Roman poprostu — jak mówiła pani Rzecka — oszalał. Całe dnie przesiadywał w „Adrolu“, a nocami kreślił w swoim pokoju i wypijał niezliczone ilości herbaty. Od czasu gdy został wicedyrektorem, zaniedbał nawet pracę w organizacjach akademickich, gdzie tak czynny brał udział. Kolegów i przyjaciół pocieszał tem, że powróci do tych prac, gdy już dostatecznie w funkcjach „Adrolu“ się zorjentuje.
Tymczasem Andrzej musiał siedzieć w Katowicach. Pertraktacje przeciągały się, gdyż na przeszkodzie do ich ukończenia piętrzyła się masa drobnych formalności i utrudnień, stawianych przez nigdy nie spieszących się urzędników kolejowych i wojewódzkich, i najważniejsze — odmowa rządu udzielenia pozwolenia na całą imprezę.
Dyrektor Walas również miał ręce związane. Reprezentując związek przemysłowy musiał się bowiem ciągle odwoływać do swych mandantów, przeważnie Niemców, z wyraźną niechęcią odnoszących się do koncepcji współpracy z „Adrolem“, pomimo oczywistej rentowności przedsięwzięcia. Wprawdzie wystarczyłby tu nieznaczny nawet nacisk ze strony ministerstwa Przemysłu i Handlu, tam jednak nic Dowmunt wskórać nie mógł, Walasowi zaś w żadnym razie nie wypadało inwitować ministerstwo, wbrew woli swoich mocodawców.
Wieczorami jedli razem kolacje w „Sawoju“ i rozmawiali o ogólniejszych sprawach. Dyrektor Walas narzekał na nad wyraz ciężką sytuację gospodarczą, na bezmyślny system podatkowy.
Andrzej nie był takim pesymistą. Wprawdzie widział Łódź dogorywającą ostatnim tchem, widział zbyt wiele niedymiących kominów na Śląsku, widział podupadający Bielsk i całkiem zamarły przemysł białostocki, wierzył jednak, że przecież organizm gospodarczy kraju zdoła przetrwać okres kryzysu, zdoła doczekać zmiany konjunktury, czy większych pożyczek zagranicznych.
Dyrektor Walas uśmiechał się na to sceptycznie i kiwał głową:
— Gdyby nawet tak być miało, jak pan mówi, zbyt jesteśmy wyniszczeni, by o własnych siłach dać sobie radę. Gdy zaś przyjdzie kapitał obcy, nie myśl pan, żebyśmy prędzej, jak za sto lat z jego rąk mogli się wykupić. Tak, panie, w ciągu roku można więcej szkody zrobić niż w ciągu dziesięciu lat naprawić. Precyzyjny to mechanizm i nie dla dyletantów. Wie pan, że prawdziwy ryzykant z pana — w takich czasach rzucać się na takie wielkie przedsięwzięcie.
— Gdybyśmy wszyscy na takie przedsięwzięcia szli, nie byłoby wogóle „takich czasów“.
— Ech, panie, — ostrzegał Walas — świeży pan tu jeszcze człowiek. Nie jeden gorzki orzech będzie pan miał do zgryzienia. A cóż pan myśli, że rząd pójdzie panu na rękę? Jeżeli pan liczy na to — to lepiej odrazu zlikwidować wszystkie interesy i ratować co się da.
— Pan wszystko widzi w czarnych kolorach.
— Nie, panie, mam praktykę. U nas, panie, władze uważają za swój najświętszy obowiązek utrudnienie prywatnej inicjatywy. Zna pan może tę historję o rosyjskim sędzi śledczym?
— Nie.
— Otóż jednego takiego „śledowatiela“ zapytano, co to jest człowiek uczciwy? A on wyjaśnił bez zająknienia:
— Uczciwy człowiek jest to taki, którego narazie z braku dowodów przestępstwa nie można zamknąć w więzieniu.
— Otóż — ciągnął Walas — nasze urzędy w takiż sposób traktują obywatela. Główną ich troską jest trzymanie go za kołnierz, by broń Boże nie przekroczył żadnej formalności. W najlepszym zaś razie uważają obywatela za dziecko, którem należy się opiekować z rózgą w jednem — ręku, a z orderkiem w drugiem.
Dowmunt nie podzielał zdania dyrektora Walasa. Sam miał już bowiem kilka wypadków przeczących aż tak przesadnemu sceptycyzmowi. Zdarzały się wprawdzie wypadki absurdalnej obojętności lub ignoracji ze strony niektórych dygnitarzy, lecz byli to przeważnie dyletanci.
Z Katowic wrócił Andrzej, nie przywożąc jeszcze sfinalizowanej umowy, czem wielce zmartwił się dr. Grzesiak.
Sprawa jednak należała do najpilniejszych i trzeba było coś robić. Oficjalna wizyta u ministra nie dała żadnego rezultatu. Gdy Dowmunt tłumaczył, że przeciąganie sprawy naraża go na poważne straty, a skarb zarówno pośrednio, jak i bezpośrednio, na zwłoce ucierpi, minister przerwał oschle:
— Sądzę, że sam wiem dobrze, co leży w interesie skarbu, a co nie. Wydaje mi się też, że straty jakie pan poniesie, nie będą dlań zbyt dotkliwe. Kto, jak pan, może pozwolić sobie na tak pokaźne subsydia dla prasy opozycyjnej, nie powinien liczyć się z drobnemi stratami.
Po tych słowach wszelkie perswazje były beznadziejne. Dowmunt istotnie subsydjował ogłoszeniami kilka pism ludowych, lecz jedynie w celu propagandy uprzemysłowienia rolnictwa. Nie przypuszczał, by miano mu to brać za złe. Okazało się jednak, że był zbyt nieostrożny.
Po długich naradach w „Adrolu“ postanowił w końcu skorzystać z rady Romana i zwrócić się o pomoc do księcia Krotyńskiego, jednego z leaderów opozycyjnych. Książę był senatorem i przez koneksje rodzinne w grupie konserwatystów mógł czasem udzielić swoich wpływów.
Dowmunt poszedł doń razem z Romanem. Był to starzec o hetmańskiej powadze i wysokiej kulturze. Przyjął ich bardzo serdecznie. Z uwagą wysłuchał całej sprawy. O działalności Dowmunta już wiedział i chociaż uważał całe przedsięwzięcie za rzecz ryzykowną, przyznał, że w zasadzie „Adrol“ został dobrze i celowo pomyślany. Gdy natomiast przyszło do kwestji interwencji, książę westchnął tylko i rozłożył ręce. Nic tu nie mógł zrobić. Stosunki polityczne doznały takiego zajątrzenia, że nawet z krewnymi z tamtego obozu zerwał się wszelki kontakt.
— Nawet na gruncie towarzyskim!… Coś niesłychanego, a jednak to jest nasza rzeczywistość. Jesteśmy przedzieleni przepaścią pogłębiającą się z dnia na dzień. Naród w dwuch wrogich sobie obozach…
— A jakież wyjście z tej sytuacji? — zapytał Dowmunt.
Książe uśmiechnął się smutnie i rozłożył ręce.
Wyszli przygnębieni.
— Tragedją naszego obozu — wycedził przez zęby Roman — jest to, że kierują nim ludzie starzy.
Andrzej nic nie odpowiedział. Z rozmowy z księciem wyniósł wrażenie bezradności, bezradności i niewiary we własne siły. Rozwaga miała posmak bezwładu. I pomyślał Andrzej, że mogą jednak być dwie mądrości, dwie mądrości pozornie wykluczające się wzajemnie: mądrość inercji i druga — mądrość impetu, mądrość czynu. A może dopiero współdziałanie obu daje maximum pomyślności?
W każdym razie nie uważał jeszcze sprawy węglowej za przegraną. Nie leżało w jego naturze cofanie się przed trudnościami. Im większe piętrzyły się przed nim przeszkody, tem zawzięciej starał się je przełamać.
Przypomniał sobie teraz Kulcza. Znał dobrze wpływy, jakiemi ten człowiek rozporządzał i wiedział, że Kulcz, jako prezes Banku Głównego, mógłby tu wiele zrobić, zwłaszcza, że Dowmuntowi nieraz okazywał życzliwość.
Przed zwróceniem się jednak do niego, powściągała Andrzeja wątpliwość, czy krok taki będzie w zgodzie z jego etyką? Właściwie z początku nie była to wątpliwość, lecz całkiem niewątpliwa odraza. Iść do męża Leny, do człowieka, dla którego żywił wzgardę i którego jednocześnie okradał z jego praw, iść prosić o przysługę? — Nie, to byłoby potworne!
I być może myśl Dowmunta nie powróciłaby do tego sposobu zaradzenia trudnościom, gdyby nie jego upór, gdyby nie ta żyłka gracza w wielkim hazardzie życia, gracza, co nie umiał rezygnować z raz upatrzonej stawki.
To też przyszły i inne refleksje. Przecie nie chodzi o męża Leny, nie chodzi wcale o Kulcza, tylko o prezesa Banku Głównego. A kto jest tym prezesem, to już rzecz obojętna.
Wątpliwość zaczęła stopniowo zmieniać punkt swego oparcia i zwolna przechyliła się na drugą stronę, obejmując dawniejsze skrupuły. Te wkrótce doczekały się epitetu „przesadnych skrupułów“, a już nazajutrz Dowmunt pojechał do banku.
Kulcz powitał go wesoło:
— Cóż to, takie pan robi kokosy, że już i o starych znajomych się zapomniało?
Dowmunt z przymusem bronił się nawałem zajęć no i miodowemi miesiącami.
— Słyszałem, a jakże, serdeczne życzenia, podobno śliczna panna.
Andrzej przeszedł do interesu. Kulcz bardzo prędko zorjentował się w całej sprawie i z miejsca obiecał poparcie.
— Wprawdzie za rezultat nie ręczę, ale co będę mógł to zrobię. Najlepiej byłoby, gdyby pan miał stosunki w naszym bloku. Tam trochę teraz stają okoniem i rząd bardzo się z nimi liczy.
— Znam dobrze posła Żegotę.
— Żegotę?
— Tak. To mój… kolega z Dorpatu.
— Ależ panie! O cóż panu zatem chodzi? Niech Żegota słówko piśnie do premjera, ja nacisnę ministra Przemysłu i w tydzień będziesz pan miał koncesję, wyłączność i co pan zechce. Ba, Żegota sam tu wystarczyłby. On zdaje się siedzi u siebie na Wołyniu. Niech pan zaraz napisze do niego.
Andrzej nawet rad był z takiego obrotu sprawy. Rozstał się z Michałem, jak z wrogiem, a przecie bądź co bądź miał do niego, jeżeli nie dawne uczucie przyjaźni, to w każdym razie sentyment. Nie mógł mu wprawdzie darować jego upadku, lecz i długich lat przyjaźni zopomnieć nie umiał. To też nieraz zastanawiał się nad znalezieniem sposobności zatarcia brutalnego wspomnienia ostatniej z nim rozmowy. Wiedział, że Żegota gorzko ją przetrawia.
Teraz zaś nadarzała się bardzo wygodna możność pewnego rodzaju ekspiacji. Przepraszać go nie potrzebuje. Sam fakt zwrócenia się doń z prośbą stanowić będzie jakby wyciągnięcie ręki. Należało się to Żegocie. Przecie przyjaźń dla Dowmunta była jedynem ciepłem uczuciem, jakie łączyło tę zalaną żółcią duszę ze światem.
Tegoż wieczora wysłał list do Żegoty. Był to duży list, gdyż Andrzej nietylko musiał obznajomić Michała ze sprawą węglową, lecz pragnął opowiedzieć mu historję ostatnich miesięcy.



VIII.

Zima tego roku wyraźnie ociągała się z nadejściem. Rzeźwo było, sucho i słonecznie.
Wczesnym rankiem na Żórawiej zatrzymał się samochód. Siedzieli już w nim Roman, dr. Grzesiak i niezwykle ożywiony profesor Huszcza. Na Dowmuntów długo nie czekali. Marta prawie wybiegła z bramy. Wyglądała ślicznie w irchowej pilotce. Była rozbawiona i roześmiana. Dziś bowiem nadeszło jej podwójne święto. Przedewszystkiem jechali obejrzeć świeżo nabyty majątek, powtóre miała pierwszy raz samodzielnie prowadzić wóz na dłuższym dystansie.
Z dumą zajęła miejsce przy kierownicy i pewnie ruszyła. Na wiadukcie Poniatowskiego dodała gazu i wóz szedł prosto jak strzała. Za mostem zręcznie wyminęła Żyda, pędzącego krowę i nie zmieniając szybkości zakręciła na lewo. Bardzo chciałaby zerknąć na siedzącego obok męża, by sprawdzić czy jest zachwycony jej perfekcją, lecz bała się oderwać oczu od jezdni. Pęd zimnego powietrza zarumienił jaj policzki i wyglądała tak ładnie, że ze swej strony Andrzej nie mógł od niej oderwać wzroku.
— Jakaż ona piękna i jak rasowa — myślał.
Niedawno poprawiona szosa brzeska była równa jak stół. Jechali pod Mińsk Mazowiecki, w odległości kilku kilometrów od niego leżał bowiem Ratyniec, ładny, chociaż bardzo zapuszczony siedmiusethektarowy majątek, niegdyś rodowa siedziba Ratynieckich. Ostatni z Ratynieckieh zginął śmiercią bohatera w mundurze porucznika pod Krechowcami. Od tego czasu Ratyniec przechodził z jednych rąk w drugie, ostatnie zaś trzy lata był dzierżawiony przez niejakiego Abrama Tiegla. Gospodarstwo znajdowało się w zupełnej ruinie. Zabudowania folwarczne rozsypywały się, dwór zaś został zdewastowany i spalony jeszcze w 1920 roku podczas najazdu bolszewickiego.
Tiegel mieszkał w koszlawej oficynie, której brakowało połowy okien. Brudno tu było i obskurnie, Żyd jednak, pomimo wygaśnięcia kontraktu dzierżawy, upierał się i wynieść się nie chciał. Dowmunt musiał wystąpić do sądu o eksmisję, Tiegel sprytny pieniacz, śmiał się sobie z tego. Wiedział, że dobrych kilka miesięcy upłynie zanim dojdzie do ostatecznego wyroku. A przecież — tłumaczył Domuntowi — i taniej i rozsądniej byłoby dać te głupie pięć tysięcy „na wyprowadzkę“.
Gdy teraz przyjechali, w Ratyńcu były już objawy nowego ruchu. Zwożono mianowicie materjał budowlany i burzono stare rudery. Robotami zarządzał młody architekt Barcikowski, kolega Romana Rzeckiego z Politechniki. Był to dzielny chłopak i Andrzej nie miałby mu nic do zarzucenia, gdyby nie jego nadmierna popędliwość. W ciągu dwuch tygodni zdążył już trzy razy pobić Tiegla, co pociągnęło za sobą trzy procesy i nieustanne awantury w Ratyńcu.
Chociaż majątek zewnętrznie nie zachwycił nikogo, w gruncie rzeczy był to ładny kawałek ziemi i to ziemi dobrej, z trzystomorgowym lasem, z dwoma jeziorkami, słowem odpowiadający w zupełności wymaganiom farmy doświadczalnej i wzorowego gospodarstwa.
Najbardziej cieszyła się z nowego nabytku Marta. Będzie tu miała szerokie pole do pracy i wieś, którą tak lubi. Martwiła ją tylko myśl, że Andrzej będzie musiał większość czasu spędzać w Warszawie. Wierzyła mu bez zastrzeżeń i nie zazdrość ją męczyła, lecz to, że całemi dniami nie będzie go miała przy sobie.
W rozmowach z mężem starała się unikać tematów dotyczących jego byłych romansów, wiedziała jak wielką te mu przykrość sprawiały.
Jednakże pewnego dnia poczta przyniosła dwa listy w identycznych kopertach. Siedzieli razem, gdy Piotr je przyniósł. Były to listy od Ireny. Jeden do Marty, drugi do Andrzeja. Oboje zmieszali się. I chociaż listy nic poza konwencjonalnemi życzeniami nie zawierały, Andrzej uważał za stosowne bąknąć jakąś ekskuzę.
— Ta panna Irena taka nieobliczalna.
Nadspodziewanie Marta stanęła w jej obronie:
— Biedna Irena. To w gruncie bardzo dobra dziewczyna. Tylko żyła w fatalnych warunkach rodzinnych, miała tak okropne otoczenie. Zresztą cały jej cynizm, to jedynie poza na oryginalność. Upstrzyła sobie, że jest demoniczna „blonde Bestie“, i Bóg wie co tam jeszcze… A naprawdę… Bardzo żałuję. Ma złote serce i napewno sama cierpi nad tą skorupą pozy, którą się opancerzyła.
Andrzejowi zaimponował ten sąd Marty. Podejrzewał ją o więcej surowości w poglądach na moralny upadek bliźnich, o surowość tak właściwą naturom symplistycznym. Z dniem każdym odkrywał w żonie nowe zalety charakteru. Cieszyły go, lecz spostrzegał, że obserwację swą odbywał jakoś dziwnie na zimno. Brakowało tu czegoś w jego ustosunkowaniu się do Marty, czegoś, czego nie mógł odszukać, pomimo starannej analizy. Jego uczucia dla żony były jakby raz po raz napływającemi falami ciepła, falami powstającemi z poszczególnych impulsów, raczej zewnętrznych. Między temi falami panowała jednak pustka, wypełniona tylko świadomością faktu posiadania ładnej, miłej i inteligentnej żony, domu i obowiązków.
Wszystko to stanowiło oczywiście coś całkiem odrębnego, coś zupełnie innej kategorji niż jego pozycja psychiczna wobec kobiet, których był kochankiem. Coś o większem ciężarze gatunkowym, coś wyższej próby. Może jedynie dziecinne studenckie uczucie dla małej Ewuni w Dorpacie głębsze w duszy wyżłobiło koryta, któremi nietylko wzburzona krew płynęła… Było to tak dawno… Było to tak naiwne… Inne kobiety?… Dla jednych pozostała mu iskierka sympatji, dla drugich blado uśmiechnięte wspomnienie. Wśród tych nie mógł zapomnieć i Leny, z którą dzielił jej tajemnicę, której nie mógł odmówić swej pomocy, tak potrzebnej istocie pozbawionej jakiegokolwiek oparcia.
A potrzeba ta przypominała się dość często. Co parę tygodni odzywał się w „Adrolu“ telefon, jakimś innym, zaniepokojonym i niepokojącym dzwonkiem. Padały krótkie słowa, przyciszone monosylaby, a wieczorem, gdy już pusto było w biurze i tylko w gabinecie szefa paliło się światło, woźny otwierał drzwi szczelnie otulonej futrem damie, która często godzinę, a nawet i dłużej półgłosem rozmawiała z szefem. Pan szef w te dni miewał zasępioną twarz i, zwykle tak uprzejmy, nawet na ukłony nie odpowiadał. Musiały tam jakieś przykre odbywać się narady.
Istotnie dawne nici wiążące Lenę z organizacją szpiegowską trudno było przeciąć. Przysięgała sobie i Andrzejowi, że nie spełni ani jednego polecenia swoich zwierzchników, ci wszakże wciąż dawali nowe, grożąc zdemaskowaniem niesubordynowanej agentki. Najprostszem wyjściem z sytuacji byłoby pójście do Drugiego Oddziału Sztabu i szczere przyznanie się do dawnych win. Pociągnęłoby to jednak za sobą konieczność przejścia do wywiadu polskiego, przy jednoczesnem pozornem pozostaniu na usługach Kominternu. To jeszcze bardziej skomplikowałoby położenie Leny i uwikłałoby w sieć beznadziejnie wiążącą.
Pozostawały zatem wybiegi i wykręty, symulowane choroby i aranżowane sytuacje. Nad tem właśnie pracował Andrzej.
Ze wstrętem, z najgłębiej żrącem obrzydzeniem obmyślał środki i sposoby ratowania tej nieszczęsnej kobiety, która, siedząc po tamtej stronie biurka, wpatrywała się w jego przymknięte powieki błagalnem spojrzeniem skośnych zielonych oczu.
Te wizyty stały się dlań nieznośnym ciężarem.
Po każdej rozmowie z Leną wybuchały w nim zawieruchy sprzecznych uczuć. Egoistyczne pragnienie świętego spokoju, patrjotyczne oburzenie na swoją rolę w tej brudnej awanturze, litość dla bezbronnej i tak niezwykle pięknej kobiety, obowiązek dotrzymania cudzej tajemnicy, wdzięczność za jej uczucia, nadzieja wyzwolenia jej z tragicznej pułapki…
Po każdej rozmowie z Leną wracał do domu przygnębiony, a Marta z fałd na jego czole starała się odczytać toczące go zmartwienia. Była wówczas jeszcze bardziej dlań czuła, co Andrzejowi tem więcej przysparzało ciężaru.
Nie łatwo było udźwignąć serwitut, który wziął na swoje barki.
Z innemi przykrościami znacznie łatwiej sobie dawał radę. Miał w usposobieniu tę odporność, którą zaszczepiła mu mozolna walka o byt na Czarnym Lądzie. Dlatego też najczęściej udawało mu się, jeżeli nie jednym skokiem, to wbród przedzierać się przez przeciwieństwa.
Tak stało się i z projektem wielkiej sieci węglowej. Coprawda zdecydowała tu pomoc Żegoty. Jak i przewidywał, Michał bez wahania poparł go w decydujących kołach rządowych, co dało natychmiastowe skutki.
Poczciwy Michał. Narosła mu ta skóra nosorożca, ale przecież i przez nią domacać się można starego przyjacielskiego serca.
— Niech go Bóg sądzi.
Do Andrzeja napisał Żegota króciutki liścik. Chwalił „Adrol“ i zapowiadał, że zamierza „przy jego pomocy podciągnąć moją Ostapówkę”, życzył pomyślności w małżeństwie, na zakończenie zaś donosił, że jest niezdrów. „Podobno ślepa kiszka, ale djabli wiedzą, mnie się coś zdaje, że to rak“. W post scriptum zaś prosił, by Andrzej w razie zjawienia się jakich nowych impedimentów wprost udał się do „Zezowatego“ (tak w gronie przyjaciół nazywano posła Kołkiewicza), a ten już wszystko załatwi.
Impedimentów jednak nie było. Z odręcznym listem premjera w kieszeni Dowmunt pojechał znowu do Katowic i w ciągu dwudziestu czterech godzin zamienił ten list na gotową umowę.
Dodało to jeszcze kilka godzin pracy do jego i tak już po brzegi zajętego dnia. Należało nagwałt organizować nowe przedsięwzięcie.
Wszystkie trzy gałęzi działalności „Adrolu“ rozwijały się pomyślnie. Nie znaczyło to, że wszystko szło gładko. Przeciwnie. Trudności i przeszkody spotykało się na każdym kroku, jednakże zarówno przygotowania handlu zbożowego, jak roboty inwestycyjne w rolnictwie i budowa stacyj węglowych posuwały się w równem tempem. Postępowała natomiast szybko odbudowa Ratyńca, gdzie inż. Barcikowski z jednej, a profesor Huszcza a drugiej strony dokonywali cudów.
W ogólnem katastrofalnem położeniu kraju, stan interesów Dowmunta był osobliwością, o której w sferach finansowych mówiono z początku z niedowierzaniem, a później z respektem.
Jednakże zasób kapitału zbliżał się do wyczerpania. Należało pomyśleć o sposobach uzyskania nowych funduszów, tembardziej, że Dowmunt upierał się przy doktrynie Forda i w miarę możności starał się pokrywać zapotrzebowania swoich przedsiębiorstw we własnym zakresie własną produkcją, by jaknajszerzej uniezależnić się od wahań na giełdzie, a w każdym razie wyeliminować możność zaciążenia nad kierownictwem „Adrolu“ czyjejś obcej woli.
Narazie przyjął wkład Romana i skapitalizował hipotekę Marty. Nie wystarczyło to jednak i Dowmunt zaczął się zastanawiać nad ostateczną likwidacją swojej posiadłości w Afryce. Nie było to wszakże tak pilne, gdyż zima powstrzymała wiele rozpoczętych robót.
Przyszły zawzięte mrozy, jakich od dawna nie pamiętano. Śnieg zawalił ulice Warszawy, śnieg który zdawał się śpiewać, naciskany szybkiemi krokami uciekających przechodniów.
Po Bożem Narodzeniu mrozy jeszcze bardziej stężały. Rtęć w Celzjuszu opadła poniżej trzydziestu stopni, a ulice zupełnie opustoszały. Poza dom wychylał nosa tylko ten, kogo obowiązki do tego zmuszały.
A właśnie w wieczór Sylwestrowy Dowmuntowie musieli wybrać się do teściów. Państwo Rzeccy od lat tradycyjnie spotykali Nowy Rok w rodzinnem gronie i Andrzejowi nie wypadało psuć im uroczystości nieobecnością Marty. Sam nie lubił „familienfestów“ i dla Marty bał się zaziębienia. Opakował więc ją w futra tak, że wyglądała jak żywy błam i pojechali.
Nastrój był dość sympatyczny. Oprócz bliższej rodziny, zaproszeni byli państwo Truszkowscy i przemiły pan Niemira, weteran z 63-go roku, katorżanin i sybirak, który dziś przydreptał na Krakowskie, aż z Grójeckiej w podszytym wiatrem płaszczu weterańskim i teraz jeszcze twierdził, że zgrzał się. Opowiadał o mrozach syberyskich, o powstaniu, o przeżyciach w katordze, o ucieczce w tajgi… Słuchano go nie z tem cierpliwem zniecierpliwieniem, z jakiem zwykle słucha się opowiadań ludzi starych, lecz z istotnem zainteresowaniem. Staruszek miał dar narracyjny, lubił tu i ówdzie koloryzować, tu i ówdzie dokomponować, jakby wiedząc zgóry, że słuchacze, chociaż spostrzegą te bezgrzeszne kłamstwa, zrobią wszystko, by im uwierzyć i nie psuć sobie tak malowniczej całości.
Wieczór utonął w ciepłym refleksie wspomnień, wspomnień czasów oczywiście lepszych, dni oczywiście piękniejszych, przeżyć — ma się rozumieć — donioślejszych.
Powrócili do domu późno. Służba już dawno spała. Andrzej, jak zwykle przed położeniem się do łóżka poszedł na papierosa do gabinetu.
Na biurku leżała depesza.
Rozerwał nalepkę i zawahał się. Jakieś dziwne, bezsensowne przeczucie zaszeleściło z tego suchego papieru. Przeczucie jakichś potężnych targnięć, jakichś przełomów i gróźb.
Nie był przesądny, a jednak wolałby tej depeszy teraz nie czytać… Przecie dziś rozpoczął się nowy rok…
W drzwiach stanęła Marta:
— Wypaliłeś już papierosa?
Zawstydził się swego lęku:
— Nie, kochanie. Znalazłem tu depeszę…
Rozłożył chropowaty arkusik i rzucił okiem na podpis.
Manta, patrząc przez jego ramię, przeczytała:
„Jestem umierający — stop — rak — stop — przyjeżdżaj natychmiast — koniecznie — stop — Żegota.


CZĘŚĆ TRZECIA
I.

Po szerokich polach pędził wiatr śnieżne tumany. Zwijał je, zgarniał i znowu gnał przed sobą. Rwał świeżo usypane szkarpy, orał bruzdy, by je znowu zatłoczyć. Uciekały przed nim chmury białych płatków i szukały schronienia, w którem jego oddech nie mógłby ich wyśledzić.
Straszna to była noc.
Nawet w tym przeraźliwie cichym pokoju, z którego przez zamarźnięte szyby niczego przecie dojrzeć nie podobna, drżał trwożny nastrój, tak sprzeczny z pogodną zaciszną poświatą lampy naftowej z pod zielonego klosza. W drugim kącie dogasał kominek czerwienią węgli, raz po raz rozżarzanej zabłąkanemi podmuchami wiatru.
W olbrzymim fotelu, wciśnięta w kąt siedziała młoda kobieta. Może zielony refleks lampy, a może zmęczenie położyły na jej twarzy długie cienie. Jej szara zapięta pod szyję sukienka, wyglądała jak habit szarytki. I rzeczywiście była jakby szarytką, wpatrzoną w otwarte drzwi sąsiedniego pokoju, gotowa zerwać się na każdy szelest.
W sąsiednim pokoju umierał jej mąż, umierał Michał Żegota.
Od tygodnia już noce spędzała w tym fotelu. Michał męczył się i nie pozwalał jej siedzieć przy łóżku, nie chcąc, by dręczyła się, widząc jego cierpienia. Nad ranem zastępował ją lekarz i wówczas kładła się spać na kilka godzin. Potem dzień cały dzieliła między Michała a syna, który przyjechał z Łucka na ferje świąteczne. Teraz z powodu choroby ojca nie wracał do gimnazjum.
— Szkoda, że Janek traci czas — mówił ochrypłym głosem Żegota — ale już niech zostanie te kilka dni.
Wówczas lekarz i ona zaczynali go znowu zapewniać, że dziś wygląda lepiej i da Bóg wyzdrowieje. Tylko Janek nic nie mówił i ojciec patrząc w jego oczy widział w nich łzy.
Doktór Frumkin z początku codziennie zajeżdżał do Ostapówki, lecz w miarę pogarszania się stanu zdrowia pacjenta doszedł do przekonania, że musi tu zamieszkać. I on jednak nie wierzył, by potrwać to miało tak długo. On jeden wiedział, że to beznadziejna sarkoma, zżerająca najmocniejszych w parę tygodni. To też walczył z nią, pewien przegranej, walczył o jeszcze dzień i znowu o dzień następny.
W duszy zaś najwięcej współczuł tej biednej kobiecie, niezmordowanie trwającej na straconym posterunku.
Gdy tego ranka przyszedł ją zastąpić, odmówiła.
— Nie czuję się zmęczona, doktorze.
— Ależ pani wygląda jak cień! — protestował Frumkin. — Niech pani da zbadać puls.
Nie chciała i wyprawiła go na śniadanie. Gdy odsłoniła okno, Michał wyszeptał:
— Idź, Ewuś, prześpij się…
Patrzyła nań szeroko rozwartemi oczyma.
— Idź… Tak zmizerniałaś…
Ogarniał zmęczonym wzrokiem jej wiotką sylwetkę, jej wybladłą twarz, jej głowę, na której tak dziwnie gładką falą, układały się niemal całkiem po męsku ostrzyżone włosy… I zrobiło mu się jeszcze ciężej na duszy. Oto odchodził, odchodził od niej nazawsze… Cóż to za straszne słowo nazawsze…
Po wczorajszej zamieci niebo było jasne i czyste jak i ziemia, pokryta równym, nienaruszonym śniegiem. Z powodu zasp na torze pociąg spóźnił się o godzinę, czekające przed stacyjką konie ruszyły teraz tęgim kłusem, chcąc rozgrzać skostniałe na mrozie mięśnie.
Do Ostapówki, według określenia furmana, było dziesięć wiorst z hakiem. Andrzej wiedział, że taki „hak“ może się rozciągnąć i na drugie dziesięć, to też sadowiąc się w sankach dobrze otulił się dachą i baranicą. Minęli kilka wsi, ledwie wystających czubami chat z pod śniegu, skrócili sobie drogę przez jezioro i wjechali na pagórek, skąd już widać było Ostapówkę jak na dłoni.
Pomimo mrozu furman gadał nieustannie. Opowiedział Dowmuntowi, że ich pan jest ciężko chory — powiadają — od raków, że pani, to „duże dobraja pani“, że Ostapówka należała dawniej do hrabiego Szuwałowa, a później była „kazionna“, a później ją rozparcelowano dla osadników wojskowych, a pan poseł, jako najważniejszy, dostał ośrodek i jeszcze jedną działkę, „bohaćko ziemi“.
Wjeżdżało się przed zabudowania folwarczne, od których owiała ich fala ciepła. Wreszcie sanki zatrzymały się przed podjazdem. Chłop zeskoczył i zaczął odpinać baranicę. Andrzej rzucił okiem na ganek i przetarł oczy.
Na ganku stał wsparty na strzelbie chłopak lat może trzynastu, chłopak w myśliwskiej kurtce i patrzył nań badawczo parą dużych niebieskich oczu.
Dowmunt przetarł powieki. Halucynacja?… Na miły Bóg… Przecie to ten chłopak z fotografji, którą Marta powiesiła w swoim buduarze…
Tymczasem chłopak zniknął za drzwiami.
— Słuchajcie — chwycił furmana za rękaw — kto to był? Co?
— Da nasz panycz. Win worony strelaje.
Andrzej nic nie rozumiał.
— Panicz? Syn pana Żegoty?
— A nu. Wiadoma, — potwierdził chłop.
Wziął walizkę i ruszył do wejścia. Dowmunt szedł za nim. W przedpokoju wyszedł na jego spotkanie mały siwy Żydek:
— Pan Dowmunt? — zapytał. — Wszak prawda? Jestem doktór Frumkin. To bardzo dobrze, że pan dziś przyjechał… Mój pacjent tak niecierpliwie oczekiwał…
— Czy jest tak źle?
— Bardzo. Najwyżej dwa dni przytomności.
— Rak?
— Sarkoma. Tylko niech mu pan o tem nie mówi.
Dowmunt zdjął dachę.
— No, dobrze, doktorze, ale jeżeli to sarkoma, przecie można operować?
— Zapóźno. Pan Żegota od roku już ją miał, lecz nie zwracał na bóle uwagi… A teraz zatruta krew. Niema ratunku…
Kazał służącej przynieść śniadanie.
— Niech się pan tymczasem umyje. O tu przygotowano dla pana pokój.
— Zresztą, nie sam tak orzekłem. Przed tygodniem mieliśmy tu konsyljum. Był nawet sam profesor Tołpiński, ze Lwowa. I tak nie mogliśmy nadziwić się, że pański przyjaciel przez rok mógł bagatelizować boleści. Zaczęło się w jamie brzusznej, a teraz już mózg zaatakowany…
Wstali i przeszli do salonu. Tu lekarz zatrzymał Dowmunta:
— Niech pan zaczeka. Zobaczę, czy można wejść.
Po chwili wrócił i wprowadził Andrzeja do pokoju chorego.
Łóżko stało w środku. A tuż przy niem…
Pod Andrzejem zachwiały się nogi. W głowie zawirowały ułamki myśli, coś chwyciło go za serce i ścisnęło je jak gąbkę.
Tuż przy łóżku, po drugiej stronie stała Ewa…
…Dorpat, pokój studencki… Biała koszulka z różową wstążką… Ewa…
Skłębiły się myśli w jakiś enigmatyczny supeł. Cóż za dziwny dzień… ten chłopak… a teraz Ewa…
Nagle świadomość uderzyła go jak obuchem i w krtani zabrakło tchu. Boże! Nerwy zmartwiały, a przed oczyma zakręciły się kolorowe płatki!…
Zdaleka doleciał mu do uszu ochrypły głos. Najpierw z bardzo daleka, niezrozumiałe brzmiały słowa, ktoś mówił do niego… Ach, tak, to Michał… Zwolna zaczął pojmować znaczenie poszczególnych wyrazów…
— …a mówiłem, że spotkasz tu kogoś z Dorpatu. No przywitajże się. Coś tak osłupiał.
Andrzej wyciągnął przez łóżko drżącą rękę i omal nie zachwiał się, gdy poczuł w dłoni rozpaloną jej dłoń. Lecz przytomność wracała. Wzrok zsunął się na pergaminową twarz Michała. Uśmiechał się.
— Siadaj tu, Jędrek. No, cóż, nie gadasz? Zastrzeliło cię?…
— Nie spodziewałem się…
— Widzisz. No teraz, Ewuś, zostaw nas samych. Przepraszam ciebie…
Gdy wyszła, dodał:
— Biedactwo. Czuwa nademną całemi nocami i tak się nerwowo wyczerpała, że zmieniła się nie do poznania.
Dowmunt milczał.
— No, cóż, Jędrek, nie wyglądam jeszcze na trupa?
— Daj spokój, Michale, widziałem gorzej wyglądających i dziś są zdrowi jak tur.
— Nie bujaj, Jędrek, wiesz dobrze, że się nie wyliżę.
— Ale…
— Daj spokój, nie jestem dzieckiem i śmierci się nie boję. Tylko chciałem ciebie doczekać. Poczciwyś, żeś przyjechał. Kazałem wysłać telegram, bo wiedziałem, że przyjedziesz… stary przyjacielu!
— No, oczywiście, kochany Michale, zaraz pierwszym pociągiem…
— Bo widzisz, poza tobą nie mam nikogo, komubym ufał, komubym wierzył…
Zamilkł i oddychał ciężko. Andrzej zrobił uwagę, że zbyt dużo mówi, a to wyczerpuje, lecz Żegota machnął ręką i znów zaczął:
— A ja ciebie potrzebuję. Nie odmówisz mi, bo nie jesteś świnią. Otóż umieram. Umrę, nie dziś, to jutro. Pod poduszką, wtedy znajdziesz kopertę. Testament. O jego wykonanie proszę ciebie i o opiekę nad Ewą i chłopcem. Zostaną bez jednej żywej duszy. Nie odmówisz?
Andrzej chciał zerwać się i uciec. Powierzano mu opiekę nad Ewą, nad Ewą i nad tym chłopcem!… To było ponad jego siły. Już otwierał usta, już chciał rzucić przyjacielowi w twarz prawdę i tę drugą prawdę, w którą sam nie chciał za żadne skarby uwierzyć, lecz głos mu uwiązł w gardle.
— Zgadzasz się? — pytał Żegota.
Skinął głową.
Nastała chwila milczenia.
— Jeszcze ci powiem. Tajemnicę. Chcę, żebyś wiedział i nie zdradź się kiedy przed Ewą, że wiesz. Otóż Janek nie jest moim synem.
— Jakto? — przeraził się Dowmunt.
Byłby teraz pół życia oddał za usłyszenie, że nie, że ten chłopiec jest rodzonym synem Żegoty, że nagła prawda, co rozwarła się przed nim, jak czarna przepaść, jest kłamstwem, złudzeniem, że podobieństwo nic nie znaczy, że to przypadek…
Lecz Żegota mówił dalej:
— Nie moim. Nie wiem czyim. Nigdy jej nie pytałem. Poco? A było tak. Pewnej nocy w Dorpacie wracałem do domu i widzę na schodach siedzi ktoś i płacze. Patrzę — Ewcia od Karpiów. Pytam smarkatę, czego płacze. Nie odpowiada. Nie lubię, kiedy płaczą. Siadłem przy niej i wypytuję. Wreszcie przyznała się. Zaszła w ciążę, a drab puścił ją w trąbę. Smarkata chciała się topić, czy pod pociąg, hańba, wstyd, wypędzą z domu…
Andrzej wbił wzrok w ziemię, a Żegota, odpocząwszy, ciągnął:
— Cóż miałem zrobić? Zginie, myślę, pod kołami, albo w rynsztoku skończy. Trzeba ratować. Poronienia robić? Pieniędzy nie miałem, biedny student, ani znajomej akuszerki. A jak przyłapią — kryminał. Myślę tedy, dawaj, ożenię się z nią. Podobać, to mi się ona nie podobała, ale co? Jak kto się mnie nie podoba, to ma zaraz zginąć w rynsztoku? I ożeniłem się.
Na woskowej twarzy zadrgały resztki wycieńczonych mięśni.
— A później tego nie żałowałem. Wierna była, dobra i zawsze wdzięczna. Polubiłem ją serdecznie. A nawet i tego bękarta. Tylko wiesz, że ile razy go widzę, to mi na myśl przychodzi ten łotr, ton swołocz, co Ewę, uwiódł. Szesnasty rok dopiero miała. Wiesz, że umyślnie nie pytałam jej kto, bo jakbym się dowiedział, na koniec świata bym poszedł, by łeb draniowi rozwalić. Jeszcze teraz znalazłbym dość siły, by go udusić, jak parszywego psa!…
Zadyszał się i z trudem łapał spieczonemi wargami oddech.
Andrzejowi krew uderzyła do głowy, zalała oczy i załopotała w sercu. Patrzył nieprzytomnym wzrokiem na kurczowo zaciśnięte, wychudłe, do wielkich szponów podobne ręce przyjaciela. Jakaś nieznana siła ciągnęła go do tych rąk, pochylał się ku nim, zdawało mu się, że czuje na szyi śmiertelny, wpijający się ich uścisk… Chciał, musiał krzyknąć mu: to ja, to ja…
— Nie pytałem jej — odezwał się Żegota — nie pytałem i dlatego, że ona, ot głupia baba, wciąż tamtego kocha. Nie powiedziała mi tego, ale ja wiem. Cóż, nic jej zarzucić nie mogę. Baba.
Każde słowo Michała wbijało się w piersi Dowmunta, jak nóż. Każde słowo deptało go w błocie, każde pluło mu w twarz.
— Przyznać się, powiedzieć… — wyło w duszy.
Lecz tu przychodził rozsądek z perswazją:
— On umiera. Poco mówić? Chcesz go dobić nowem rozczarowaniem? Milcz, milcz!…
I Andrzej milczał. Milczał milczeniem, co mu rozpierało czaszkę, milczeniem samobójczem… Ona wciąż tamtego kocha… Boże, Boże… miłosierdzia! Może to wszystko jest tylko strasznym snem.
Lecz było rzeczywistością. W powietrzu unosił się zapach lekarstw, a tu na łóżku umierał Żegota z wyschniętą na pergamin twarzą, po której staczały się dwie łzy.
Wszedł dr. Frumkin i Żegota musiał przełknąć jakieś lekarstwo. Puls nie podobał się doktorowi.
— Zmęczył się pan. Za dużo pan mówił. Może panu coś przeczytać?
Żegota skinął powiekami. Doktór podał Dowmuntowi książkę. Były to nowelki Czechowa po rosyjsku. Andrzej zaczął czytać. Sam nie rozumiał słów, wypowiadanych przez siebie, czytał drewnianym głosem jedną stroną za drugą, aż wreszcie ktoś dotknął jego ramienia. Lekarz dawał znaki, by przestał.
Chory spał. W salonie lekarz rzekł półgłosem.
— Ja tu posiedzę, a na pana czeka pani Ewa z obiadem.
Przeraziła go myśl, że zostanie z nią sam na sam, zresztą, nie mógłby teraz jeść.
— Dziękuję — rzekł — posiedzę z panem.
Lecz w tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Janek. Pewnym krokiem zbliżył się do Dowmunta i ukłonił się, wyciągając rękę:
— Jestem Janek Żegota. Mamusia prosi pana na obiad.
Andrzej spuścił oczy i wyszeptał:
— Przeproś, proszę, mamusię, ale nie chce mi się jeść. Dziękuję.
Lecz chłopak nie ustępował:
— Proszę pana, niech pan jednak przyjdzie. Mamusia tak cierpi, może ją pan trochę rozerwie.
— Tak, tak, — dorzucił doktór — niech pan pójdzie.
Podniósł się ciężko i szedł obok niego, obok… syna. Duży jest…
— Ile masz lat, Janku?
— W listopadzie skończyłem trzynaście, proszę pana.
W listopadzie?… Tak, tak… listopad… marzec… O, dobrze pamięta… biała koszulka nocna z różową wstążką…
Chłopak wyprzedził go i otworzył drzwi do jadalni. Przy stole siedziała Ewa. Wskazała mu krzesło:
— Proszę.
Usiadł i wbił oczy w talerz. Ewa również milczała. Dopiero po chwili odezwał się Janek:
— Pan jest przyjacielem tatusia? Prawda? Bardzo się cieszę, że pana poznałem. Bardzo.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, chłopiec ciągnął:
— Tatuś mi o panu opowiadał. Dużo opowiadał. Mówił, że wszyscy ludzie są źli i trzeba przed nimi mieć się na baczności, ale że pan jest dobry i szlachetny.
Dowmunt targnął się wtył. Słowo to uczuł jak policzek, policzek, wymierzony tą małą ręką własnego syna. Usta wykrzywił mu zły uśmiech.
Chciał zerwać się, chwycić go mocno za ramiona i wprost w te niebieskie oczy krzyknąć:
— Nieprawda! Jestem podły, najpodlejszy!
Lecz nagle przyszła refleksja:
— Cóż jestem winien? Gdzież ta moja zbrodnia? Mój Boże, czyż mogłem wiedzieć… Za cóż cierpię tak strasznie?!
Obiad dobiegł końca.
Za oknami rozpylał się niewidzialny, a wciąż gęstszy zmrok.
— Piąta, — rzekł Janek — idę do tatusia.
Wstał, ucałował rękę matki, ukłonił się Dowmuntowi i wyszedł.
Zostali sami.
Wyprężyły się w powietrzu jakieś siły, zadrgały jakieś prądy, zawisły niewymówione słowa, zadygotał szloch, i prośby, i błagania, i ciche westchnienia, i rozpaczliwy krzyk.
A to tylko zegar na ścianie cicho powtarzał swoje mądre:
— Tik… tak… tik… tak… tik… tak…
Stary filozof: któż lepiej od niego znał tajemnicę Czasu? Kto lepiej od niego znał jego prawa, kto lepiej wiedział, że idąca w nieskończoność jego droga w niesamowite zawiązuje się pętle…
— Tik… tak… tik… tak…



II.

Dowmunt nie zasnął tej nocy. Leżał z otwartemi oczyma, wpatrując się w ciemność.
Zrywały się w nim burze rozpaczy, opętała go lepka pajęczyna apatji, odzywał się krzyk pragnienia życia i dławiła tęsknota za niebytem, za próżnią, za pustką.
Tak. Najłatwiej byłoby odejść… Ale odejść teraz, gdy powrotna fala życia uderzyła w piersi, gdy zrzuciła mu na plecy ciężar, kiedyś tak lekki i tak łatwo zbyty… kiedy przygniotła go odpowiedzialność przed sobą samym… Teraz odejść?
I odejść od niej! Od niej!
A syn?…
A umierający tam przyjaciel!
A Marta, „Adrol“, a cały nowy świat, który sobie z takim trudem zbudował?…
Ściskał palcami skronie, aż paznokcie wpiły się w skórę.
Zamknął oczy, bo ciemność paliła mu źrenice, wchłaniała myśli, jak piasek wchłania wodę.
Gdzieś w oddali piały koguty, przeciągle, ochryple, czujnie…
I pocóż wracał do kraju, poco? Dałby połowę życia, by o ten rok, czas mógł się cofnąć…
A jednak… czy naprawdę? A Ewa, a ten smukły chłopak?… Nie, nie, niech będzie błogosławiony ten przeklęty dzień!
Tylko czemu przyszedł teraz, czemu teraz, kiedy już niema powrotu, teraz, kiedy jest Marta!…
Nagle przyłapał siebie, jak złodzieja na zbrodni: Marta — jedyna przeszkoda!… Otrząsnął się i do krwi zagryzł wargi. Jakże obojętna, jak daleka była dlań ta kobieta, co teraz śpi tam, w Warszawie, w jego małżeńskiej sypialni…
Świt sączył się mętny, przejmujący, brudny. Napełnił pokój chłodem, bielał, mleczniał, aż na zlodowaciałych szybach zaiskrzyły się różowe kryształki.
Andrzej wstał z łóżka i machinalnie wyjął z walizki przybory do golenia. Spojrzał w lustro i niedowierzająco cofnął się. Jeszcze raz przyjrzał się uważnie.
Tak, to nie złudzenie: włosy na skroniach miał białe jak śnieg…
Zauważyć to musiał i doktór Frumkin, którego Dowmunt spotkał w jadalni. W jego twarzy malowało się zdziwienie i współczucie. Dłużej przytrzymał podaną rękę i powiedział poprostu:
— Dam panu trochę bromu. Dobrze?
— Dziękuję panu. Nic mi nie jest. A jak się ma chory?
— Źle. Przecież to skóra i kości, a jeść nie może.
— Czy nie wartoby zastosować sztucznego odżywiania?
Lekarz wzruszył ramionami:
— Poco? Stan beznadziejny. I tak dziwię się, że dotychczas jest przytomny.
— A jak długo może żyć?
— Żyć? Czy ja wiem, tydzień, dwa nawet trzy. Ale dziś, jutro popaść musi w stan zupełnej nieprzytomności.
Doktór nie omylił się. Jeszcze tegoż południa przyszedł pierwszy atak.
Ewa siedziała, jak skamieniała, z jednej strony łóżka — Dowmunt z drugiej. Spotkały się ich spojrzenia. Spłynęły ku sobie dwie fale, przenikały się wzajemnie, stapiały w rozedrgany fluid, który ogarnął ich całych, oddzielił od świata, zamknął w orbicie potężnego, niezwyciężonego uczucia.
Poza nimi nic nie istniało. Ani przeszłość, ani przyszłość, ani życie, ani śmierć.
A przecież tu, między nimi, umierał Michał Żegota, umierał śmiercią, która była ich tragedją, śmiercią, która była może ich szczęściem
Pili siebie oczyma, upajali się, aż do zawrotu głowy, swoją bliskością, swojem prawem do tego zespolenia się w jedno, prawem silniejszem od nich, od ich woli.
Milczeli. Od przyjazdu Dowmunta do Ostapówki nie zamienili dwuch słów. Mężczyzna nie mógł ich znaleźć, kobieta zaczaiła się, by nie spłoszyć nadziei szczęścia.
Drżała na myśl, że jednym nieostrożnym gestem, jednym wyrazem nie w porę rzuconym, potrąci wąziutką kładkę, którą los wspaniałomyślny, wielkoduszny los, oparł wreszcie na dwu krawędziach przepaści. Po tylu latach… Po tylu latach…
Trwogą przejmowała ją myśl, że nie zdobędzie się na odwagę postawienia stopy na tej kładce, że znowu trzeba będzie zawrócić na szary, ponury szlak, na szlak tęsknoty.
Nie, zanic! Raczej ta czarna otchłań, raczej koniec!
Michał Żegota poruszył się i powiódł dokoła obłąkanym wzrokiem. Na czole wystąpiły mu duże krople potu, usta uśmiechnęły się jakimś strasznym niezrozumiałym uśmiechem. Z gardła wydobyło się przerywne rzężenie.
— Poproszę doktora… — zerwał się Dowmunt.
Lekarz jednak uspokoił ich. To nic, to zwykły objaw.
— Czy, — zapytał Andrzej — czy to jest stan zupełnej nieprzytomności?
— Najzupełniejszej. Prawie zawsze chory już do końca nie odzyskuje przytomności.
Po kolacji Janek poszedł spać, lekarz do pokoju umierającego. Zostali w jadalni sami. Po chwili Dowmunt zapytał:
— W której klasie jest Janek?
Ewa drgnęła. Fala krwi uderzyła jej do głowy, owładnęła nią szalona, nagła radość. Na usta cisnęło się tysiąc zwierzeń, ręce wyciągały się ku temu człowiekowi, marzeniami o którym żyła tyle lat… tyle lat…
— W czwartej, — odpowiedziała cicho. Usiłowała czemprędzej zebrać myśli, by nie wypuścić wątku.
— Uczy się bardzo dobrze. — dodała. — …W gimnazjum są z niego zadowoleni…
Znowu zapanowała cisza.
— Pozatem uprawia sporty… ślicznie jeździ konno, na nartach… Czyta bardzo dużo, jest inteligentny… — rozpaczliwie szukała w myślach dalszych słów. — Dumna jestem z niego…
Nagle targnęło coś nią całą i niespodziewanie dla siebie samej, rzuciła:
— I ty możesz być z niego dumny!…
Andrzej zgarbił się i zakrył oczy rękoma.
Spadła nań raptem prawda, naga prawda, od której już niema ucieczki, przed którą już niema ratunku.
Zrozumiał, że nietylko dawne uczucie, co się dziś z taką mocą odezwało, wiąże go z Ewą, że nad tym węzłem zawisł nakaz wyższy, bezwzględny, nieusuwalny — dziecko. I to nie rozkrzyczane niemowlę, nie kawałek żywego mięsa, każdym swym wrzaskiem straszący kłopotami i pretensjami o alimenty, lecz syn, jego syn, wysmukły chłopak, w myśliwskiej kurtce, do którego odrazu nieświadome jeszcze zerwało się serce, syn, krew z jego krwi i kość z kości, syn, z którego mógł być dumny!
Zrozumiał, że oto tyle lat upłynęło, a dość było jednej chwili, by w sercu, w krwi, w mózgu z dawną wyrazistością, nie, z nową, stokroć głębszą, wyrzeźbił obraz tej kobiety, skrzywdzonej, porzuconej, zapomnianej… Jedynej… przecie, jedynej…
Zaczęła mówić. Cicho, monotonnie, beznamiętnie, jakby opowiadała dzieje kogoś obcego, dalekiego, nieznanego.
Nie zadrżał jej głos, gdy mówiła o swojej samotności, o smutku, o rozpaczy po jego wyjeździe, wyjeździe bez pożegnania, w który wierzyć nie umiała. Słowami prostemi opisywała swoje przerażenie i szczęście, gdy poznała, że nosi w sobie dziecko, jego dziecko…
Później przyszedł Michał. Wiedziała, że był jego przyjacielem. Dobry, szlachetny, szorstki, o złotem sercu.
— I tak lubił mówić o tobie. Dla ciebie jednego miał zawsze ciepłe słowa. Jakże czekałam tych chwil, tej szarej godziny, gdy kładł się na kanapie i zamknąwszy oczy mówił i mówił. Nigdy nie ośmielałam się wypytywać. Drżałam na myśl, że może nabrać podejrzeń. Ale gdy opowiadał… były to jedyne chwile ulgi w tej okropnej tęsknocie.
Andrzej podniósł głowę i oczyma suchemi, jak szkło, wpatrywał się w Ewę.
— Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś. Wszelki ślad po tobie zaginął. Lecz wiedziałam, że żyjesz. Wiedziałam napewno. Tylko tęsknota wciąż rosła… Aż tej jesieni Michał powrócił z Warszawy. Widział ciebie… Od tej chwili żyłam jak w malignie… Michał przyjechał ponury, a raz nawet płakał. Twierdził, że mu było wstyd przed tobą, że w porównaniu z tobą jest płazem, że pokłócił się z tobą i że ty zachowałeś swoją szlachetną duszę.
Andrzej przerwał:
— Przestań, przestań…
Milczała chwil kilka.
— A potem przyszedł list od ciebie. Michał już był ciężko chory i ja sama list mu ten czytałam, by nie męczył oczu przy lampie. Jakże słodki i jak straszny był ten list. Dotykały go twoje własne ręce!… A przyniósł wiadomość, żeś pokochał inną kobietę…
Dowmunt zerwał się i wpijając w nią wzrok, krzyknął jakimś zdławionym szeptem:
— Nieprawda! Nieprawda! Żadnej nie pokochałem! Nieprawda… kochałem tylko ciebie, tylko ciebie! Rozumiesz!
Ewa zbladła. Wstała, zrobiła krok ku niemu, poruszyła zbielałemi wargami, jakby napróżno usiłowała wymówić jakieś słowa zbyt trudne, w głowie jej zawirowało nieprzytomne, nieprawdopodobne szczęście. Zachwiała się i upadła.
Andrzej ledwo zdążył pochwycić jej bezwładne ciało tuż nad podłogą. Wziął ją na ręce i położył na sofie. W pokoju nie było wody. Wybiegł do salonu:
— Doktorze, pani Ewa zemdlała!…
Lekarz długo ją cucił i z całą stanowczością zażądał, by się zaraz udała na spoczynek:
— Nie wolno pani tak się przemęczać.
Nocy tej przy chorym czuwał Andrzej. Był tak wyczerpany nerwowo, że napróżno usiłował swoim zwyczajem uporządkować doznane przeżycia. Zapadł w stan półmartwoty, raz po raz targanej myślą, bolesną, niepokojącą, z której istotnej treści nie mógł sobie zdać sprawy.
Nad ranem przyszedł go zastąpić doktór. W ręku trzymał szklaneczkę z jakimi płynem:
— Niech pan to wypije.
— Ja? — Zdziwił się Dowmunt.
— Tak. To weronal. Dobrze panu zrobi.
Zasnął twardym snem i obudził się dopiero przed wieczorem. Z poczty przynieśli dla niego plikę listów. Odetchnął z ulgą, gdy wśród nich nie znalazł koperty, zaadresowanej ręką Marty. Były to listy handlowe w różnych sprawach, o których Grzesiak nie chciał sam decydować i list Romana z zapytaniem, czy może wyjechać na tydzień na wystawę przemysłową do Drezna. W dopisku dołączył pozdrowienia od Marty, która „czeka z utęsknieniem powrotu pana i władcy“.
Wszystko to wydało się Dowmuntowi dziwnie obce, banalne i błahe, wydało się irytującą inwazją dalekiego mu świata. Z niechęcią odsunął listy, a po namyśle wrzucił je na dno walizki.
Gdy jadł spóźniony obiad przyszła Ewa. Zbliżał się zmrok i wpółświetle, kiedy nie mógł zauważyć bladości i wycieńczenia twarzy, na której jaśniały szafirową głębią wspaniałe oczy, aż zdumiał się jej pięknością. Była to ta sama Ewunia, dziewczęca, smukła, z głową o nieskazitelnej linji, z głową rasowego chłopca. Przypomniał, jak wśród śmiechu przebierała się w kostjum pazia i jak jej z tem było ślicznie.
Ta sama… tylko życie śmiech zgasiło w jej oczach.
Zapytał o stan Michała. Zamienili kilka zdań, starając się uniknąć konieczności bezpośredniego zwrotu, konieczności powiedzenia „ty“ lub „pan”. Wogóle czuli się skrępowani.
Ile razy zostawali sam na sam, oboje usiłowali utrzymać rozmowę w ramach konwencjonalnych, zdawkowych informacyj, nie wybiegając poza tematy, dotyczące choroby Michała i spraw domowych.
A spotykali się często. Dom był pusty. Doktór przesiadywał w pokoju chorego. Janek od rana wybiegał do zabudowań folwarcznych, zaglądał do każdego kąta, wydawał dyspozycje, decydował we wszystkich sprawach gospodarskich i tak był przejęty rolą dorosłego mężczyzny, że poza krótkiemi chwilami, cały dzień był na folwarku. Przy obiedzie z dumą opowiadał matce i Dowmuntowi o efektach swej pracy.
Andrzej coraz bardziej przekonywał się, że istotnie chłopak jest bardzo rozwinięty, rozsądny i inteligentny.
Tak minęły cztery dni. We wtorek Michał niespodziewanie odzyskał przytomność i kazał wezwać Dowmunta. Mówił ledwie dosłyszalnym szeptem i z wielką trudnością.
— Jędrek, — zaczął — masz ściśle wykonać mój testament.
— Dobrze, Michale.
— Najlepiej zrobisz, jeżeli Ewę i chłopca zabierzesz do Warszawy. Będziesz ich miał tam pod okiem. Janek do gimnazjum… — Zatrzymał się i z widocznym trudem usiłował zebrać myśli.
— Aha, a Ostapówkę możesz wydzierżawić. Opieka nic cię kosztować nie będzie, bo zostawiam sporo pieniędzy i kamienicę w Krakowie. Daje dobry dochód. Rób jak zechcesz, ale ja radziłbym ci zlikwidować spółkę z Bielawskim.
— Z kim? — zdziwił się Dowmunt.
— Z Bielawskim. Mam z nim fabrykę maszyn na Pradze. Wiesz? „Bielawski i spółka“?
— Bielawski jest moim krewnym, — rzekł Andrzej — ale nie utrzymujemy ze sobą stosunków.
— Masz rację, to łobuz. Otóż radzę zlikwidować. Sprzedaj udziały za byle co, bo to zysku nie daje, a gałgan gotów Ewę i Janka oszwabić.
— Rozejrzę się.
— Z ustaleniem opieki sądowej nie będziesz miał kłopotu. Wszystko jest przygotowane.
Zachłysnął się i oddychał ciężko.
— Bądź spokojny, Michale — odezwał się Andrzej — zaopiekuję nimi jak najserdeczniej. I możesz być pewny, że nie dam im krzywdy zrobić.
— Wierzę, — wyszeptał — niech ci, Jędrek, Bóg nagrodzi. Zawołaj teraz Ewę.
Rozmawiał z nią długo. Pod wieczór znowu stracił przytomność.
Zaczęły się dni ciężkie, jak ołów.
Mróz nie ustępował i ranki wstawały prześwietlone nadmiarem chłodnej jasności. Dom tonął w nieprzerwanej ciszy, bo nawet służba, rzadko ukazująca się w pokojach, chodziła na palcach i mówiła półgłosem.
W powietrzu zawisło oczekiwanie. Męczące oczekiwanie śmierci, która wciąż zwlekała, wciąż jakby się wahała: czas już położyć zimną dłoń na tem ledwie drgającem sercu, czy jeszcze pozwolić mu ostatkiem sił pulsować?
Dowmunt chodził ponury jak noc. Łapał siebie kilka razy na złej myśli, na niecierpliwem pytaniu: kiedyż wreszcie? — I chociaż wiedział, że Michał napróżno się męczy, chociaż wiedział, że nic go uratować nie może, robił sobie gorzkie wyrzuty i starał się unikać wzroku Ewy i lekarza, by i w ich spojrzeniu nie odczytać ukrytego oczekiwania.
Doktór Frumkin wyjaśniał, że przy sarkomie stan taki może potrwać i kilka tygodni, chyba, że serce nie wytrzyma.
Dyżurowali przy Michale na zmianę. Najwięcej siedzieli w salonie, by choremu nie zabierać powietrza.
Często jednak, gdy kolej przypadła na Dowmunta, do salonu przychodziła Ewa. Przynosiła świeżo przywiezioną pocztę, lub kawę, której Andrzej wypijał teraz masę. Czasami siadała na chwilę i rozmawiali półszeptem, by nie niepokoić chorego. Ten zciszony głos jednak, mimo ich woli, nadawał krótkim rozmowom jakiś poufny, intymny posmak. Bali się tych rozmów i tęsknili do nich oboje. Gdyby nie obojętna treść słów, czuliby się może winni wobec człowieka, którego tlejące resztką życie łączyło ich i dzieliło jednocześnie.
Pewnego dnia poczta przyniosła między innemi list z Ratyńca, w którym zapalony fotograf, profesor Huszcza, przysyłał kilka zdjęć.
Fotografje? — zapytała Ewa.
— Tak — odparł — fotografje z Ratyńca. To jest majątek, w którym urządzam farmę doświadczalną.
Obejrzała zdjęcia. Na jednem z nich widniał olbrzymi dog Marty.
— Śliczny pies — rzekła Ewa.
— Dog. Nazywa się Pan Pies.
Na twarz Ewy uderzyły rumieńce.
— Pan Pies?… To tak, jak nazywał się wyżeł państwa Karpiów?
Dowmunt zmieszał się. Istotnie. Teraz sobie przypomniał, skąd mu przyszedł pomysł nazwania tak psa, którego podarował Marcie.
Ewa zerwała się:
— Mam fotografję tego psa na przechadzce z panią Zofją i inne z Dorpatu… Pokazać?…
Nie czekając odpowiedzi wyszła szybko i zaraz wróciła, niosąc małą, tekturową teczkę.
— Proszę obejrzeć — rzekła, nie patrząc na Andrzeja — ja muszę pójść do kuchni.
Odprowadził ją oczyma, lecz gdy przy drzwiach obejrzała się, czemprędzej spuścił wzrok.
Teczka była związana wypłowiałą różową wstążeczką, bardzo postrzępioną w tem miejscu, gdzie zawiązywała się na kokardkę. Widocznie często zaglądano do wnętrza.
Zawahał się przez chwilę, lecz ciekawość przemogła.
Teczka zawierała kilkanaście wypłowiałych zdjęć. Brał jedno po drugiem.
Oto tak dobrze znany ogród, pełen kwiatów. Przy klombie pan Karp z siwą, rozwianą brodą. Oto… Ewunia w skromnym pensjonarskim mundurku. Słodka, kochana Ewunia z uśmiechem w oczach. Oto pani Zofja Karpiowa z tym nieznośnym wyżłem, co zawsze szczekał po nocach; oto mała Emma, koleżanka Ewuni…
Wtem drgnął: Duża gabinetowa fotografja. Tak, to ta sama, którą dał Ewie… On, w mundurze studenta…
Załapotało serce…
Na odwrocie musi być dedykacja… Wiersz. Napewno wiersz. Pisał go całą noc. Tak… tak… To była ich pierwsza noc… Gdy wyszła, rozjaśnił lampę i siadł przy biurku… Miał oczy pełne jej chłopięcej postaci, a piersi pełne szczęścia… kiedy pisał ten wiersz, naiwny, studencki wiersz…
Pomału odwrócił fotografję…
Wyblakł atrament i zżółkł… miejscami niemal się zatarł…
Zaczął czytać. Pochłaniał strofkę po strofce, a w skroniach naprężyły się żyłki.

„Jeśli chcesz, bym Cię kochał
Musisz być codzień inna,
Lecz zawsze bądź uśmiechnięta
I zawsze trochę dziecinna.

Jeżeli chcesz, bym Cię kochał,
Musisz mnie mocno całować
I jasnowłosą główkę
Na mojej piersi chować

Jeżeli chcesz, bym Cię kochał,
Musisz nie lubić gości
I opowiadać o sobie,
Kiedy siedzimy w ciemności.

Musisz być bardzo zazdrosna
O wszystkie inne panie.
I nigdy nie mówić: „miłość“,
A zawsze mówić — „kochanie”.

I czy Cię kocham, nie pytać,
I czy mnie kochasz, nie wiedzieć,
A tylko bardzo cichutko
Na moich kolanach siedzieć.

Jeżeli chcesz, bym Cię kochał,
Spójrz, Ewuś na tę fotografję
I wiedz, że, jaką byś była, —
Nie kochać Cię — nie potrafję“


Data i mała literka „A”.
Oparł czoło na dłoni i w oczach zakręciły się łzy. Wolno, bezszelestnie, jedna po drugiej zsuwały się pełno krople… Spadały na rozrzucone fotografje, na dawne, wyblakłe literki, wpijały się chciwie w słowa, z których każde odżywało na nowo, każde zdawało się oddychać, każde zwierzało swoją zapomnianą tajemnicę…
W drzwiach stanęła Ewa i nieruchomo wpatrywała się w Andrzeja.



III.

Biły dzwony na pogrzebie Michała Żegoty, Każde uderzenie żelaznych, rozkołysanych serc posępną drgało żałobą, każde zamierało w konającym jęku.
Jest w mowie dzwonów dziwna właściwość. Raz łkają rzewnie, raz rwą się z rozpaczą, to znowu dźwięczą pogodną melodją pożegnania, lub płaczą ze smutku. Każdemu inaczej dzwonią, każdego innym głosem żegnają.
Nie płakały dzwony na pogrzebie Michała Żegoty.
I ludzie nie płakali.
Uginały się ramiona pod ciężką, dębową trumną, pod nogami skrzypiał śnieg. Szli prędko, bo mróz był wielki i dął ostry północny wiatr.
Nad grobem słów kilka powiedział ksiądz i krótkie mowy wygłosili minister Karczewski i poseł Kołkiewicz, który wraz z kilku innymi przybyli na pogrzeb z Warszawy.
Przyjęciem gości zajmował się wyłącznie Dowmunt, gdyż Ewa czuła się tak osłabiona, że nie protestowała, gdy dr. Frumkin kazał jej zaraz po powrocie z cmentarza położyć się do łóżka.
Przy obiedzie mówiono o zmarłym, cytowano jego powiedzonka, trochę wzdychano i pito dużo wódki. Później Andrzej musiał jednemu z przybyłych, redaktorowi Englowi, podać szczegóły z życia Żegoty do nekrologów.
Przed wieczorem goście wyjechali na kolej i Andrzej zabrał się do czytania testamentu. Był to duży pakiet, zaadresowany na jego nazwisko i opatrzony lakowemi pieczęciami.
Żegota wszystko co posiadał zapisywał Ewie i Jankowi.
Majątek ich miał być administrowany przez Dowmunta, któremu testator udzielał wolnej ręki w sprawach lokaty.
Dokument był sporządzony notarjalnie, co wykluczało wszelkie ewentualne kłopoty w kwestji opieki.
Dla załatwienia wszakże formalności Andrzej musiał pojechać do Łucka.
Dopiero w wagonie przeczytał trzy listy Marty. Pogodne były, ciche i czułe. Emanowały tą harmonją, w której zamykało się jej życie wewnętrzne, harmonją brzmiącą dziś dla niego niezrozumiale, obco, daleko, wplatającą się dysonansem w tragiczną jego rzeczywistość.
Dziwnie małe i dziwnie śmieszne były dziś te monumentalne kolumnady, na których tak niedawno jeszcze oparł gmach swojej egzystencji. Przyszedł podmuch przeszłości i oto chwieją się, jak szałas z gałęzi, szałas koczownika, który tu tylko popasał w swej wędrówce.
Czy tylko popasał?…
Andrzej nie chciał patrzeć w przyszłość. Kurczowo trzymał się nakazów dnia dzisiejszego, drżąc na myśl, że jednak trzeba będzie spojrzeć dalej, że nie uniknie konieczności jakiegoś postanowienia.
Wiedział ponad wszelką wątpliwość, co dziś czynić należy. Wiedział, że musi zająć się zorganizowaniem życia wdowy i jej syna, że obowiązkiem jego jest zrobić to jak najlepiej, że trzeba rozejrzeć się w ich sprawach majątkowych i sprawdzić, czy lokaty są korzystne — słowem wiedział, że bez udziału wewnętrznych pobudek uczuciowych ma wyraźnie nakreślony plan działania.
Pragnął tą świadomością zagłuszyć świadomość inną, świadomość odpowiedzialności przed Ewą, przed synem, przed Martą i najcięższej — przed sobą samym.
Narazie pochłonęła go krzątanina. W Łucku był w sądzie, u rejenta i u adwokata, z którym omówił warunki wydzierżawienia Ostapówki, nazajutrz zabrał z gimnazjum dokumenty Janka. Dyrektor, nerwowy, szczupły blondyn z przesadnym entuzjazmem wyśpiewał całą serję peanów pochlebnych o zdolnościach i o charakterze chłopca.
— Monolit, panie, monolit! — powtarzał co kilka zdań, a Dowmuntowi, chociaż zdawał sobie sprawę z egzaltacji pedagoga, było niezmiernie przyjemnie słuchać tych zachwytów.
Spostrzegł, że sprawiają mu one taką radość, jakąby czuł, gdyby to o nim samym była mowa.
Wyjeżdżając nazajutrz do Warszawy, na kilka godzin wpadł do Ostapówki. Ewa leżała jeszcze w łóżku. Od Janka dowiedział się, że jest bardzo osłabiona. Musiał jednak z nią się zobaczyć, by omówić kwestję mieszkania i szkoły, do której w stolicy chciałaby oddać chłopca.
Pokój był cały błękitny.
Przywitała go nikłym uśmiechem:
— Właściwie mówiąc, nic mi nie jest i mogłabym wstać.
Zaprotestował. Lepiej jest odpocząć, choćby tydzień, niż później ponosić przykre konsekwencje. Zresztą niema nic pilnego.
Opowiedział, co załatwił w Łucku. Adwokat mówił że bardzo łatwo znajdzie dzierżawcę. Tymczasem może gospodarować ekonom. Co do Warszawy, Ewa nie miała żadnych życzeń. Będzie dobrze tak, jak Andrzej obmyśli.
Znowu starannie unikali mówienia sobie po imieniu i nie schodzili z tematów praktycznych. Było to nad wyraz męczące dla obojga, tembardziej, że szybko się wyczerpały, a rozstać się było tak trudno.
— Za dwa tygodnie w każdym razie mieszkanie będzie gotowe i można będzie przyjechać — powiedział Dowmunt i jednocześnie pomyślał, że dwa tygodnie to bardzo długi okres czasu.
Zamienili jeszcze kilka zdań i Andrzej wstał.
W milczeniu ucałował jej rękę… Małą podłużną rękę o atłasowej skórze…
Jeszcze teraz, siedząc w sankach, czuł na wargach jej drżący dotyk. Nigdy w życiu nie widział rąk tak pięknych i tak plastyczną mających wymowę. Nigdy nie widział rąk, któreby subtelniej charakteryzowały usposobienie, charakter, zamiłowania i niemal każdą myśl, posiadającej je istoty.
Nadbiegły porównania. Lena?… Marta?… Irka?… Inne?… Nie — żadna z nich. Ewa jest jak storczyk. Właśnie, jak storczyk. Leśny storczyk, wysmukły i skromny, pachnący mocno, odurzająco, ale nie tak natarczywie, jak tuberoza… Tak: jeżeli Ewa jest storczykiem, to Lena jest tuberozą, a Marta różą…
Uśmiechnął się:
— Bawię się w porównania sztubackie.
Pociąg wlókł się niemiłosiernie. Na stacjach stał tak długo, że można było sądzić, że wogóle dalej ruszyć nie zamierza. W wagonie było pusto. Dopiero na jakimś małym przystanku do przedziału Dowmunta wsiadł gruby Żyd, cierpiący na astmę.
— Może panu szkodzi dym papierosa? — zapytał Dowmunt.
— Bynajmniej. Pan będzie łaskaw. Ja sam palę. Tylko moja astma nie znosi zapachu żyta. Nawąchałem się i teraz mam atak.
— Żyta? — zdziwił się Dowmunt.
— Tak, proszę pana. Czego ja już nie robiłem. I do Berlina jeździłem leczyć się i do Holandji i do Szwajcarji i nie mogę pozbyć się tej idjosynkrazji mego organizmu do żyta. I to właśnie najśmieszniejsze, że do żyta.
— Dlaczego najśmieszniejsze?
— Bo ja jestem kupcem zbożowym.
— Aha!…
— Od dziecka robię w zbożu.
— No i jakże interesy?
— Źle — skrzywił się kupiec — ceny pod psem, a urodzaj zapowiada się na dobitek ogromny.
— Tak pan sądzi? A z czego pan wnioskuje?
— Z różnych rzeczy. Mam, proszę pana, praktykę. Czy po trzydziestu latach nie można mieć praktyki?…
— A konkurencja nie dokucza?
— Przepraszam pana, a skąd może być konkurencja? My sobie w zgodzie żyjemy. Jeden ma ten rejon, drugi — tamten. Skąd konkurencja?
— Słyszałem, — zaryzykował Andrzej — że jakaś polska firma buduje elewatory i ma zamiar na wielką skalę handel zbożem prowadzić.
Żyd uśmiechnął się dobrotliwie:
— Proszę pana i ja słyszałem. Firma „Adrol“. No i co?
— Konkurencja.
— Co ja panu powiem? Widzi pan, w każdym interesie, czy to w rządzie, czy w polityce, czy w handlu, najważniejsze jest nie to, co się zamierza, tylko kto zamierza? Osoba! Człowiek! Rozumie pan? — Jego metody, jego psichołogja.
— Słusznie.
— Otóż, proszę pana, co jest „Adrol“? „Adrol” to jest sobie taki szlachcic kresowy, co w Ameryce dorobił się pieniędzy, taki półarystokrata — półszlachcic, pan Dowmunt. Prawda, on ma duże pieniądze, ale szlachta zawsze miała pieniądze, a niech pan powie, czy było choć pięciu takich szlachciców, co na handlu coś zarobili? Nie, bo taka ich psichołogja. Przepraszam pana, pan, widzę, też jest szlachcic, ale jest pan człowiek rozumny, a rozumny człowiek nigdy się nie obrazi, kiedy jemu powiedzą, że on ma wrodzony brak do tego, czy innego…
— Ja się też nie obrażam. Bynajmniej. Ale dlaczego pan sądzi, że ten pan Dowmunt nie może zrobić dobrego interesu, skoro sam pan mówi, że w Ameryce dorobił się dużych pieniędzy?
— Otóż to, dlatego, że w Ameryce. Ja się pana pytam, czy u nas jest taki stan ekonomiczeskij, jak w Ameryce? Czy u nas pieniądz jest taki tani, jak w Ameryce?… Nie, u nas wszystko jest zupełnie inaczej, niż w Ameryce. A jak zaczął ten pan Dowmunt?… On zaczął jak w Ameryce. On założył wielkie biura, on wynajął masę urzędników, on robi i w węglu, i w fabrykach, i na giełdzie, i w zbożu. On odrazu na wiele interesów rzucił pieniądze. Proszę pana, ja panu tak powiem: ja, dzięki Bogu, mam kilka miljonów rocznego obrotu. Dlaczego mnie może wystarczyć jeden pomocnik buchaltera, któremu ja płacę za parę godzin wieczorowych sto pięćdziesiąt złotych miesięcznie? Dlaczego mnie może wystarczyć jedna maszynistka za sto złotych? Dlaczego moje biuro, to jest jeden pokój, z wejściem przez kuchnię?
— Stary system.
— Co znaczy stary? Dobry system, bo choć ja nie mam ani biur, ani samochodów, a powiadam panu, że nie znajdzie pan w Polsce takiego banku, coby mnie bez żadnego żyra pół miljona na pierwsze słowo nie dał. I w Berlinie pan nie znajdzie, i w Gdańsku, i w Wiedniu. Choć ja jestem sobie zwykły Jakób Klajnadel z ulicy Smoczej. Pytam się dlaczego? — Bo oni wiedzą, co ja zarabiam i że ja będę zarabiać. Bo ja muszę zarobić, bo ja muszę mieć największy zysk, jaki można tylko wyciągnąć z interesu. Nas, w Polsce, proszę pana, nie stać na amerykański system, my jeszcze przy łojówce musimy pracować, a nie przy elektryczności. I Żydzi to wiedzą. A co kładzie najlepsze interesy Polaków? — Kładzie to, że oni nie wiedzą. Oni pół kapitału pakują w założenie interesu, drugie pół zjadają koszty administracji, a na obrót, to pożyczać trzeba na lichwiarski procent. I za przeproszeniem, niech się pan rozejrzy, a zobaczy pan, że u nas wszyscy żyją nad stan. Może pan powie, dlaczego ja jadę pierwszą klasą, kiedy taniej byłaby trzecią? To ja panu powien, to tylko kalkulacja. Jak ja pojadę trzecią, to tam tłok i zaduch i ja potem przez dwa dni cierpię na astmę i nie mogę nic robić. Gdybym był zdrów, napewno nie byłoby mnie stać na pierwszą. Bo „stać“ to nie to, ile kto może na coś wydać. Może pan zna to żydowskie powiedzenie, że jak Żyd je kurę, to albo kura była chora, albo Żyd jest chory. Bo kura kosztuje sześć — siedem złotych, a śledź tylko pięćdziesiąt groszy. I to jest nasza psichołogja.
— Ma pan dużo racji, — zażartował Dowmunt — ale czy to jest dobry system uczyć mnie, Polaka, jak należy robić interesy? A nuż z pańskich wskazówek skorzystam?…
Twarz kupca rozszerzyła się w uśmiechu:
— Nie skorzysta pan.
— Dlaczegóżby nie?
— Bo taka pańska psichołogja.
— Naturę można przełamać.
— Owszem, czasem można. Ale co ja panu powiem: Mój jeden brat, to jest rabinem w Pińsku, mój drugi brat jest dyrektorem banku w Kopenhagen, mój trzeci brat jest profesorem Uniwersytetu w Jerozolimie. To oni są mądrzy i bardzo wykształceni ludzie. A ja jestem prosty człowiek i handluję zbożem… Ale jak mnie ten brat z Jerozolimy wytłumaczył, że wielki nasz uczony, Einstein, całą naukę wywrócił do góry nogami swoją teorją, że powiedział i udowodnił, że wszystko nie jest tak, jak do tej pory myśleli uczeni, tylko może być zupełnie coś innego, to ja zapytałem brata: a co może być? Co ten Einstein zamiast tego daje? …To brat powiada, że nic nie daje. To jak mój brat, ten z Kopenhagen, przyjechał w goście do tego rabina w Pińsku, to ja im to opowiadam. A mój brat, rabin, bardzo mądry człowiek, namyślił się i mówi:
— Ty, Jakób, masz rację. My, Żydzi, mamy taką psichołogję, że nieprawdę zawsze znajdziemy, a nowej prawdy dać nie umiemy, bo nasz mózg jest kryticzny i negatiwny. Żaden prawdziwy Żyd nic nowego nie wymyśli, ale za to Żyd najlepiej każdą nową myśl rozwinie i wykorzysta.
— Ja jestem nie uczony człowiek, ja tylko gimnazję skończyłem, ale tak sobie myślę, że mój brat, rabin piński, ma dobrą głowę.
— Ale cóż to ma do handlu?
— Co ma? Co ma mieć? Wszystko! Handel, to jest taka rzecz, gdzie trzeba mieć psichołogję krityczną i trzeba mieć wielką wytrzymałość, a nie trzeba nic nowego stwarzać. To znaczy, że handel jest akuratnie dla Żydów. Inne nacje, naprzykład słowianie, mogą dobre interesy robić na przemyśle, na rolnictwie, ale w handlu zawsze stracą, bo taka ich psichołogja.
— Słowem, według pańskiej filozofji, każda rasa zgóry jest do czegoś przeznaczona i w swojej gałęzi może dojść do perfekcji, a wyjątków być nie może?
— Dlaczego nie. Bywają. Ale tylko wyjątki.
— No, a co pan powie o Żydach zasymilowanych, spolszczonych? Przecież u nas prawie cała gruba finansjera z Żydów się wywodzi?
— Co ja powiem? Ja to powiem, że oni jeszcze są finansjerą. Ale ich dzieci, ich wnuki, to już nie będą finansjerą. Oni, doszedłszy do miljonów, zaczęli się wstydzić śledzia, a kura kosztuje sześć, albo siedem złotych. Oni zaczęli starać się przemienić w Polaków. Niektórym udało się, ale do handlu to już głowę stracili. A konstruktiwnej psichołogji nie nabrali. Dlatego ich dzieci już nie będą finansjerą. Kura codzień kosztuje siedem złotych, a w roku jest trzysta sześćdziesiąt pięć dni.
— No dobrze, a czy nie obawiasz się pan, że i pańskie, dajmy na to, wnuki zechcą się zasymilować?
— Jak taki jest porządek, czy nieporządek rzeczy, to co ja na to poradzę?
Była już późna godzina i obaj wyciągnęli się na kanapach. Po chwili przedział napełnił się głębokiem stentorowem chrapaniem kupca.
Dowmunt nie spał. Rozważał poglądy, które tylko co słyszał, a które uderzyły go swą trafnością. Zwłaszcza nurtowała go myśl, że „stać nas jeszcze tylko na łojówkę“ i że wyjątki bywają, a zatem „Adrol” musi być wyjątkiem. Pod czaszką zaczęły się przesuwać cyfry, pozycje, projekty, zaczęły się krzyżować sądy i wątpliwości, zaczął wyłaniać się w mglistych jeszcze zarysach plan rewizji przedsiębiorstwa, jego działalności, rewizji od podstaw.
I nie wiedział śpiący kupiec zbożowy, Jakób Klajnadel, że na niebezpieczny dla siebie grunt rzucił ziarna swoich spostrzeżeń, że w wagonie można spotkać człowieka, który potrafi nagjąć swoją „psichołogję“.
Rytmiczny, leniwy stukot kół na spoidłach szyn wplótł się w rozważania Dowmunta, jak miarowy tykot metronomu, rozdzielał myśli, rozłamywał je na małe cząsteczki, rozbijał w nic nieznaczące sylaby…
Z pod nich zaś wyjrzała ssąca, bolesna i słodka tęsknota.



IV.

Pełen mgieł i dymów, czołgających się nisko, był ranek w Warszawie.
Na chodnikach, wzdłuż jezdni, pokrytej topniejącem błotem, jak dwa rzędy dziwacznych nagrobków stały brudno-białe kopce śniegu, węższe u dołu, a szersze u góry, jakby wbite ostrym końcem w ziemię.
Pomimo odwilży chłód był przejmujący i Andrzej szybko wbiegł na schody. Drzwi otworzył mu Piotr, który nie umiał ukryć swej radości. Z gabinetu wybiegł Pan Pies i bez ceremonji, oparłszy panu olbrzymie łapy na ramionach, liznął go po twarzy, waląc przytem potężnym ogonem i skomląc z radości. W dalszych pokojach rozległ się zemocjonowany tupot nóg i krzyk:
— Proszę pani, proszę pani, jaśnie pan przyjechał!
Dom.
Jego dom. Jakże go tu dobrem sercem witano…
Ledwie zdążył zdjąć futro, na progu jadalni stanęła Marta. Przybiegła w szlafroczku, rozpromieniona, różowa, ze szczęściem w oczach. Wyciągnęła ręce i nagle cofnęła się:
— Andrzej!… Jezus, Marja! Co ci się stało?!
Służba, która zebrała się, by powitać pana, teraz dopiero spostrzegła tak wielką przemianę w jego wyglądzie.
Ziemista twarz, wychudła, czoło przeorane głęboką fałdą i… osiwiałe skronie.
— Boże nieśmiertelny!… — wyszeptała kucharka.
Dowmunt uśmiechnął się blado, pocałował Martę w czoło i zwrócił się do Piotra:
— Proszę mi kąpiel przygotować.
Przeszli do gabinetu. Tu Marta rozpłakała się. Nie rozumiała, ale wiedziała, była tego pewna, że na tego człowieka spadło jakieś wielkie nieszczęście, a przecie tego człowieka ponad wszystko, ponad własne życie kochała.
Przygarnęła jego głowę do piersi i mokremi od łez ustami tuliła się do jego nieruchomych ust.
— Nic mi nie jest. Marto, jestem zupełnie zdrów… Tylko bardzo przemęczony i ta… śmierć przyjaciela.
Mój Boże! A przecie chciała mu zrobić wyrzut, że przez tak długi czas, ani jednego słowa do niej nie napisał. Teraz nie mogła sobie tego zamiaru darować. On tak musiał cierpieć! Tak bardzo cierpieć! Nigdy nie przypuszczała, by przyjaźń mogła być aż tak silnem uczuciem. Sama miała przyjaciółki… ale to widocznie tylko przyjaźń dwóch mężczyzn, może doskonała przyjaźń, osiąga aż tak potężne wiązania, że ich zerwanie przez śmierć potrafi zrujnować…
Nie mogła tego zrozumieć, ale wiedziała, że spotkać go musiała ciężka, ponad siły ludzkie, krzywda. Ach, gdyby umiała, gotowa była odkupić ją najcięższem własnem cierpieniem, bez wahania, za każdy ten siwy włos oddałaby najszczęśliwszy dzień swego życia…
— Zmęczony jestem bardzo…
Poszedł do łazienki. Marta gorączkowo przygotowywała łóżko, pyjamę, zapuszczała rolety. Nie pozwoliła służbie do niczego się dotknąć. Sama zajęła się śniadaniem, zastawiając stolik na kółkach do ostatnich granic możliwości. Sama zaparzała herbatę.
Zrozpaczona była, że nic jeść nie chce.
— A może konjaku wypijesz? — pytała z błaganiem w oczach. — To cię rozgrzeje i na sen dobrze zrobi.
Zgodził się. Wiedział, że inaczej nie zaśnie, a przecież musiał wypocząć, bo tyle ma spraw do załatwienia w „Adrolu“ i najpilniejsze — mieszkanie dla Ewy i Janka.
Marta uradowana, przyniosła butelkę i kieliszek, lecz przeraziła się, gdy Andrzej nalał sobie pełną szklankę.
— Żeby ci nie zaszkodziło…
— Nie, — odparł — nerwy mam stargane. Inaczej nie zasnę.
Ucałowała go czule i wyszła. Po chwili rzeczywiście zasnął. Zajęła się rozpakowywaniem jego walizy. Zawsze to robiła, ilekroć wracał z podróży. Zawsze też znajdowała tam jakiś drobny upominek dla siebie.
Teraz jednak, może podświadomie, nie upominka szukała. Gdzieś w jakiejś zamkniętej komórce mózgu zaczaiła się iskierka niepokoju. A nuż znajdzie jakieś wyjaśnienie? — nie myślała, lecz coś w niej myślało.
W walizie podarku nie było. Natomiast na dnie leżała czarna nieznajoma teczka. Ręka jej lekko drgnęła, gdy sięgnęła po nią. Bez wahania zaniosła ją wszakże do gabinetu i położyła na biurku.
Wszystko było już zrobione. Teraz pozostaje tylko czekać obudzenia się Andrzeja. Jak to trudno jest czekać. Ale niech śpi jak najdłużej. Niech wypocznie. Kochany!…
Siedziała przy biurku i tak się jakoś stało, że po pewnym czasie ręka sama wyciągnęła się w kierunku teki. Była to duża, ciężka skórzana teka. Wewnątrz napewno są jakieś papiery, dokumenty…
Co też może w niej być? A może?…
Nie sformułowała pytania i nawetby sformułować nie potrafiła. Ale palce sięgnęły do zamka.
Lekki nacisk, mocniejszy, silny…
Teczka miała dwie klamry i obie były na klucz zamknięte.
To otrzeźwiło Martę. Jakże mogła próbować! Zawstydziła się. Nie można tak siedzieć. Bezczynność jest złym doradcą. Wstała i poszła do kuchni. Wydała kilka poleceń. Wysłała Piotra po wino, spróbowała smaku potraw i zapowiedziała, że nie będzie jadła obiadu póki pan nie wstanie. Potem zatelefonowała do Romana. W „Adrolu“ dowiedziała się, że jest w domu, a w domu, że wyjechał do Ratyńca.
Doktorowi Grzesiakowi wolała nie mówić o powrocie męża. Zarazby przyjechał i nie miałaby Andrzeja dla siebie ani minutę. A przecież tak strasznie się za nim stęskniła. Biedny, ile on musiał wycierpieć!
Andrzej wstał z migreną. To też nie jadł obiadu tylko asystował przy stole Marcie, która również prawie nic nie jadła. Zawisł nad nimi jakiś dręczący niepokój, jakieś oczekiwanie.
Wreszcie zaczął mówić. Krótkiemi, lakonicznemi zdaniami.
Żegota bardzo się męczył. Konał i skonać nie mógł. Jego mianował wykonawcą testamentu i opiekunem pozostałej… rodziny. Andrzej będzie z tem miał wiele do roboty, bo interesy nieboszczyka nie były uporządkowane.
— To będziesz musiał jeździć na Wołyń?
— Nie wiem… Nie. Prawdopodobnie nie. Zresztą zobaczy się.
Zamyśliła się.
— Tę teczkę z walizki położyłam na biurku.
— Dziękuję ci. Zaraz ją zamknę w kasie. Tam są ważne dokumenty.
Pójdziemy na kawę do gabinetu? — zapytała. — Kawy chyba napijesz się?
Skinął głową. Gdy podano kawę i Piotr wyszedł, Marta położyła mężowi rękę na czole:
— Mniej cię boli?
Ręka była zimna i jej dotyk sprawiał mu ulgę. Podniósł na nią oczy. Jaka ona dobra… Kocha mnie… I znowu w sercu odezwał się ten ból. Jakież ma prawo kłamać tej kobiecie?
— A czy mam prawo nie kłamać? — Refleksje napływały jedna za drugą, jak fale, napływały i spełzały znowu, ustępując miejsca następnym. Nie pozostawiały po sobie nic, oprócz jakiejś piany, bezkształtnej i pustej, co tłumiła świadomość.
— Może wziąłbym jeszcze jeden proszek.
Po chwili przybiegła z opłatkiem. Uważnie wysypała jego zawartość na łyżeczkę.
— Tak prędzej poskutkuje.
Później siedzieli w milczeniu i Marta wciąż trzymała mu rękę na czole. To jedną, to drugą. Wpatrywała się w jego zamknięte powieki, w szare cienie na twarzy, w raz po raz zaciskające się mięśnie szczęk.
— Cóż porabiają państwo Rzeccy? — odezwał się.
— Rodzice wyjechali do Nieszoty. Tatuś źle się czuje, wątroba mu dokucza i będzie musiał odbyć kurację w Marienbadzie. Zgryzł się przytem, bo, wiesz, Staś przysłał straszny list z okropnemi słowami i oznajmił, że pogardza nami, że nie chce pieniędzy ojca, a jedzie do Rosji.
— Zgubiony człowiek. To było do przewidzenia. Niema czem się martwić.
— No, bądź co bądź, syn… Szkoda chłopca.
— A Roman jest w Warszawie?
— Owszem. Jeździł dziś do Ratyńca. Co on tam wyprawia! Aż pan Grzesiak skarży się, że nie może go ściągnąć do centrali, gdzie jest masa roboty.
Ból przechodził. Andrzej spojrzał na zegarek.
— Ósma…
— Chyba już dziś nie wyjdziesz.
— Muszę. Trzeba pójść do biura.
Zatelefonował do Grzesiaka i prosił go, by czekał nań w „Adrolu“ i by wytelefonował również Romana Rzeckiego.
Gdy nakładał futro, spytała:
— O której wrócisz na kolację?
— Nie czekaj na mnie. Konferencja przeciągnie się do późnej godziny i kolację zjemy na mieście.
Istotnie wrócił bardzo późno. Marta nie spała i uśmiechała się doń czule. On jednak bąknął krótkie „dobranoc“ i położył się do łóżka.
Marta długo tej nocy płakała. Płakała cichutko, by — broń Boże — on tego nie dosłyszał. Co się stało? Co się stało?… Przecie wiedziała, że jest zmęczony i wyczerpany. Niczego nie chciała… Tylko przytulić się na chwilę, na sekundę… Tylko poczuć na twarzy dotyk jego ręki… Zawsze ją tak głaskał. Teraz nawet nie pocałował… Jakiż on jest okrutny! Nie, nie, jakieś nieszczęście go gnębi…
Marta długo tej nocy płakała.
A nocy takich miało być wiele.
Andrzej zrywał się o świcie, a wracał coraz później. Zrzadka tylko wpadał na obiad do domu i kiedy o czwartej popołudniu zadźwięczał telefon, Marta z drżeniem podnosiła słuchawkę. To znowu dzwoni Andrzej, że na obiad nie przyjdzie. Z początku on dzwonił, a później jego sekretarka.
Marta nienawidziła tego głosu i w końcu przestała odbierać telefony. Tylko Piotr stawał w progu buduaru i powtarzał codzienny meldunek:
— Jaśnie pan kazał zawiadomić, że na obiedzie dziś nie będzie.
Marta kiwała głową, a Piotr wychodził i za drzwiami rozcierał sobie pięścią oczy:
— Źle się poczyna dziać w tym domu.
Wieczorami schodził na długie rozmowy z szoferem, a szofer dziwne rzeczy opowiadał. Opowiadał, że pan zachowuje się niezrozumiale, że razu pewnego odprawił samochód, a on, szofer, sam widział na własne oczy, jak pan wsiadł zaraz do taksometru i pojechał w stronę Marszałkowskiej. Czemuż nie jechał własnym samochodem?
Rozważali różne ewentualności, lecz jedynym wnioskiem, do którego doszli, była to decyzja, żeby o wszystkiem ani kucharce, ani młodszej, ani „mrumru“, bo zaraz do pani się doniesie, a ta, biedactwo, na śmierć się zamartwi.
A tymczasem Dowmunt pracował. Pracował z pasją, nie dając sobie minuty wytchnienia. Przerobił z gruntu cały budżet firmy, wykłócał się z doktorem Grzesiakiem o każde pięć złotych. Zrezygnował z całego szeregu prac inwestycyjnych, plan rozbudowy sieci stacyj węglowych zmniejszył do jednej trzeciej, ku rozpaczy profesora Huszczy przekreślił niemal wszystkie jego ratynieckie plany.
— Ratyniec już w tym roku musi dać dochód! — powtarzał uparcie.
Później kazał sobie przedłożyć listę personelu firmy, odbył szereg konferencyj z kierownikami poszczególnych działów, a rezultatem tego było wymówienie wszystkim pracy. Ponownie miano przyjąć tylko połowę urzędników i to z grubo obciętemi gażami. Dotyczyło to i doktora Grzesiaka, na co ten się zgodził i rzekł później do Romana:
— Szef dostał manji oszczędnościowej. Ciągle powtarza, że nie stać nas na elektryczność i musimy pracować przy łojowej świeczce.
Szef zaś chodził po biurach ponury jak chmura przed burzą, na pytania odpowiadał mrukliwie i z byle powodu robił ostre wymówki. Nie poznawano go. W „Adrolu“ zapanowała ciężka atmosfera gorączkowej pracy, umilkły rozmowy, a wieczorami często świeciły się okna. To bardziej gorliwi przychodzili do pracy, by tylko nadążyć wciąż rosnącym wymaganiom Dowmunta.
On sam zresztą dawał przykład najlepszy. Nie przestawał pracować nawet wówczas, gdy mu przynoszono obiad z restauracji. Nieustannie dzwoniły telefony i conajmniej kilka razy dziennie wyjeżdżał na giełdę, do banków, do różnych firm i urzędów.
Tam jeździł własnym samochodem. Lecz często, bardzo często, brał taxi, i wówczas pędził na Bagatelę, gdzie kupił dla Ewy mieszkanie. Chciał, by mieszkała najdalej od Żórawiej, a jednocześnie w punkcie możliwie wygodnym, i żeby ona i Janek mieli względnie dobre powietrze. Mieszkanie było wygodne i bardzo słoneczne. Drugie piętro i z windą. Wszystkie pokoje, było ich sześć, urządził z taką starannością, z taką dbałością o każdy szczegół, o jaką dawniej sam siebie nie mógł posądzić.
To też rzeczywiście wyglądało ono jak cacko. Szczególniej zajął się pokojem Janka, przylegającym do sypialenki. W tym pokoju zainstalować kazał poza biurkiem i bibljoteczką z mnóstwem książek dla młodzieży, kompletne urządzenie gimnastyczne. Było tu wszystko, od reku i hantli, aż po przyrządy do ćwiczenia boksu, narty, piłkę nożną, rakietę tenisową i t. d. Nad wszystkiem czuwał sam, wszystkiego sam doglądał.
A tak trudno było na wszystko znaleźć czas. Lecz Andrzej w istocie z tego był zadowolony. W nawale pracy, bowiem, znajdował usprawiedliwienie przed wiszącą nad nim koniecznością postanowień. Znajdował też i wobec Marty wystarczające — jak sądził — usprawiedliwienie dla swego chłodu.
Dla Marty jednak nie było ono wystarczające. Czuła, że coś się w jej życiu załamało, że idzie jakaś groźba. Wstydziła się przyznać do swych obaw rodzicom. Nie chciała ich zresztą martwić. Po dwuch tygodniach wszakże poszła do brata.
Roman był tak zaabsorbowany jakiemiś obliczeniami, nad któremi właśnie ślęczał, że nawet nie spostrzegł głębokiego smutku siostry. Dopiero, gdy zwierzyła mu się ze swych niepokojów, zastanowił się:
— I to, powiadasz, od powrotu z Wołynia?
— Tak.
— Hm… Coś mu jest. Niewątpliwie coś mu jest. Zmienił się nie do poznania. Do stu piorunów, z drobjazgów się nie siwieje!… Ale co?… Kobieta?…
— Nie, nie, niemożliwe, nie wierzę! — zaprotestowała z przejęciem.
— I mnie się to nie wydaje. Hm… a powiedz, Martuś, czy wy ze sobą… żyjecie?…
— Romeczku, jak możesz… — zażenowała się.
— Bardzo cię przepraszam, ale widzisz, to jest ważne.
Zarumieniła się i powiedziała:
— Andrzej wraca późną nocą, a wstaje, kiedy ja jeszcze śpię.
Roman zasępił się.
— A możebyś poprostu pomówiła z nim?
— Kiedy nie umiem, nie potrafię…
— To może ja? Cóż? Mam prawo. Zapytam…
— Nie, nie! tylko nie to.
— Ha, więc poczekajmy jeszcze. Może się odmieni…
Lecz nie odmieniało się. Roman zaczął obserwować zachowanie się szwagra i nie mógł rozwiązać zagadki.
Tymczasem przyjechała Ewa z Jankiem. Dowmunt spotkał ich na dworcu i odwiózł na Bagatelę.
Byli zachwyceni. Szczególniej chłopiec nie posiadał się z radości. Zaraz wypróbował wszystkie przyrządy sportowe, obejrzał tytuły książek i podbiegł do Andrzeja:
— Jaki pan dobry! Bardzo panu dziękuję! Muszę jeszcze wypróbować rek. Tylko rękawice troszeczkę za małe. Ale to nic.
— Kupię ci większe, Janku — uśmiechnął się Dowmunt.
Ewa była rozczulona:
Ślicznie tu — mówiła. — To musiało wiele czasu i pracy kosztować.
Dowmunt spojrzał jej prosto w oczy:
— Zajęcie to było mi tylko przyjemnością. Jedyną przyjemnością… No teraz proszę zagospodarować się tu, a ja wieczorem jeszcze przyjadę.
Gdy zamknęły się za nim drzwi, Ewa przytuliła mocno syna. Ten zaś powiedział:
— Pan Andrzej musiał bardzo kochać tatusia, skoro tak dba o nas. Tatuś miał rację, że pan Andrzej jest bardzo dobry i szlachetny.
— Tak, synku, tak. Powinieneś go też kochać. To nasz jedyny i wielki przyjaciel. Znałam go jeszcze przed tem, zanim twój tatuś ze mną się ożenił. I wtedy był tak samo dobry i szlachetny, jak teraz.
Chłopiec szeroko otworzył oczy:
— Znałaś go? Nigdy mi o tem nie mówiłaś.
Możliwe... — zmieszała się.
— Ale napewno, mamusiu.
— Znaliśmy się, a nawet już wtedy był moim przyjacielem, tak jak i tatusia, i dużo dobrego mi wyświadczył. O, bardzo dużo.
Pomimo zbliżającej się trzydziestki i różnorodnych przeżyć, Ewa zachowała usposobienie świeże, w niektórych przejawach wręcz dziecinne. Co zaś dotyczyło rozmaitych praktyczności życia codziennego, przedstawiało to dla niej trudności, wobec których stawała bezradna.
W tych warunkach Andrzej musiał zająć się wszystkiem: szkołą Janka, służbą, podatkami, komornem, słowem temi drobnemi sprawami, których nie chciał poręczyć żadnemu ze swoich urzędników. Zresztą obowiązki względem Bagateli były mu raczej wytchnieniem.
Codziennie przesiadywał tam po parę godzin, czy to naradzając się z Ewą, czy rozmawiają z Jankiem. Te rozmowy obracały się wkoło stosunków gimnazjalnych, nowych kolegów i nowych nauczycieli. Chłopiec był niezwykle rozwinięty i często aż zdumiewał Andrzeja prostolinijnością myślenia i trafnością obserwacji. Szybko się zaaklimatyzował w nowych warunkach i czuł się w nich całkiem na swoich nogach.
Zwykle, gdy gawędzili ze sobą, Ewa siedziała przy lampie i haftowała jakąś serwetkę. Kiedy jednak pewnego dnia musiała pójść dać dyspozycje służącej, Janek półgłosem powiedział:
— Proszę pana, chciałem się pana poradzić, co mam zrobić?
— No, cóż takiego?
— Tylko proszę mamusi nie mówić, bo to zmartwiłoby ją. Dobrze?
— Dobrze, Janku, więc?
— Dzisiaj jeden z kolegów, Józek Jarocki, pokłócił się ze mną o to czy Marconi… Słowem twierdził, że Marconi przesłał z Genui do Sidney energję elektryczną, którą paliły się lampy. Przecie to nonsens? Prawda? On przesłał tylko tyle prądu, by włączyć kontakt z elektrowni w Sidney. Prawda?
— To wy na takie tematy kłócicie się?
— Ach, na wszystkie. Jarocki wogóle jest ignorantem. Naprzykład nie wie, kto w imieniu Polski podpisał traktat wersalski! Cała klasa z niego się śmiała. Ale nie o to chodzi. Otóż, gdy udowodniłem mu, że ma zielone pojęcie, Jarocki rozzłościł się i powiedział: — mógłbyś mniej zadzierać nosa, bo twój ojciec był renegatem i zdrajcą… Rzuciłem się, by go wytłuc, ale koledzy nas rozdzielili i w tejże chwili wszedł dyrektor.
Oczy chłopca płonęły, wargi drgały, a czoło pokryło się rumieńcem. Andrzej położył mu rękę na ramieniu.
— No i cóż dalej?
— Po lekcjach podszedł do mnie Władek Orczak i Staś Jachimecki i powiadają, że Jarocki bardzo mię przeprasza, że nie chciał mnie obrazić, że cofa wszystko co powiedział, bo powtórzył tylko to, co mówili u niego w domu i, że zapytuje, czy mu daruję?
— Cożeś im odpowiedział?
— Powiedziałem, że nie mogę, że Jarocki nie jest gentlemanem, a mój ojciec nie żyje i że to podłe mówić takie oszczerstwa. Na to Władek mówi, że przyznają mi rację, a jednak proszą ze swej strony, bym się pogodził z Jarockim, bo on powiedział tylko to, co słyszał, a nawet to, co było w gazetach, a teraz tego żałuje i chce mnie osobiście przeprosić. Wtedy ja powiedziałem, że teraz nie mogę, a namyślę się do jutra. Chciałem się pana poradzić. Czy to prawda, proszę pana, że w gazetach pisało, że mój tatuś był…
Chłopiec zakrztusił się i nie skończył. Andrzej nie wiedział, jak mu rzecz wyłożyć. Wreszcie zdecydował się na otwartość.
— Janku, — rzekł — dobrześ zrobił. Każdą rzecz należy zawsze ze wszystkich stron zbadać i rozważyć. Gdybyś go stłukł natychmiast — miałbyś również rację. Ale teraz, po zastanowieniu się i po przeprosinach zrobić ci tego nie wolno. Widzisz o twoim ojcu istotnie i ludzie mówili i gazety pisały dużo rzeczy niepochlebnych. Ale inni ludzie i inne gazety, wręcz odwrotnie, wyrażały się o nim z wielkiem uznaniem.
— Jakto? Nie rozumiem. Więc… Przecie tatuś był posłem, działaczem, pracował dla dobra ojczyzny i wszyscy widzieli, co robi. Więc jakże mogły być zdania tak różne?
— Widzisz, Janku, każdy polityk ma swoich zwolenników i swoich przeciwników. Jedni bowiem uważają, że szczęście kraju polega na tem, co według innych, byłoby dlań nieszczęściem.
Chłopiec się zasmucił:
— Tak, rozumiem. Ale przecie każdy polityk robi to szczerze z przekonania. Więc jak można nazywać go renegatem i zdrajcą, jeżeli się nawet myli? Prawda?
Andrzej uśmiechnął się ze smutkiem:
— Niestety, Janku, ludzi idealnych niema, każdy człowiek ma grzechy. To też czasami spotykamy i takich polityków, którzy dla karjery własnej, przez chorobliwą ambicję, słowem z innych, niż dobro kraju, pobudek czerpią wskazówki dla swej działalności. Z drugiej zaś strony przeciwnicy polityczni często świadomie stawiają sobie nieszczere zarzuty i obrzucają się fałszywemi oskarżeniami.
— Ależ to jest nieuczciwie!
— Oczywiście. Dlatego też i o twoim ojcu mogły niektóre dzienniki pisać niepochlebnie.
— Zaraz, proszę pana, ale przecie musiały na czemś to opierać. Czy mój ojciec kogoś zdradził, czy był renegatem?
Dowmunt zawahał się. Czy ma prawo temu chłopcu odebrać wiarę w człowieka, którego ten uważa za swego ojca? Nie, stanowczo nie. Ale nie wolno też okłamywać go. Nieraz jeszcze w szkole i w życiu spotka się z tą kwestją. Lepiej, by sam o tem sąd sobie wyrobił.
— Co zarzucano memu ojcu? — zapytał Janek — niech pan mi powie.
— Twój ojciec był posłem. Należał do stronnictwa socjalistycznego, które znajdowało się w opozycji.
— To znaczy było przeciw rządowi?
— Tak. Otóż twój ojciec porzucił swoje stronnictwo i przeszedł do stronnictwa rządowego. Zmienił przekonania. Widocznie doszedł do przeświadczenia, że ten obóz jest pożyteczniejszy dla kraju od tamtego. Dlatego tamci nazywali go zdrajcą…
— No, a przecież każdy człowiek ma prawo zmieniać przekonania. Dlaczego więc zdrajca?
— Naturalnie. Im jednak chodziło o to, że twój ojciec wybrany został do sejmu przez socjalistów, a po wyborach przeszedł do wrogiego obozu.
— Jakto? I zwalczał tamtych?
— No, ma się rozumieć.
Chłopiec zaczerwienił się:
— A czy to było uczciwe?
— Dużo ludzi zmienia przekonania. Całe życie człowiek obserwuje, myśli, dochodzi do nowych poglądów…
— Proszę pana, — zapytał chłopak przerywanym głosem — a czy pan… pan postąpiłby tak, jak postąpił mój ojciec?…
Andrzej spuścił oczy:
— Ja, mój drogi, nie jestem politykiem. Nie znam się na tych rzeczach…
Janek siedział chwilę w milczenia, potem zerwał się i wybiegł do swego pokoju.
Od tego dnia dziwnie spoważniał i tylko dla matki był czulszy, niż dawniej. Uczył się zawzięcie. I kiedy Ewa po miesiącu jego pobytu w nowem gimnazjum udała się do dyrektora, by dowiedzieć się o postępach swego syna, dyrektor rzekł:
— Nie mamy zwyczaju w ciągu roku szkolnego przyjmować uczniów. Dla syna pani zrobiliśmy wyjątek. Ale dalibóg tego nie żałujemy. Bez zarzutu się zachowuje, wzorowo się uczy. Będzie pani z niego miała pociechę. Wyjątkowo inteligentny chłopak.
Miała łzy w oczach, gdy opowiadała to Andrzejowi, a i on był tem szczerze wzruszony. Dnia tego Janek poszedł do jednego z kolegów, by mu pomóc w konstruowaniu aparaciku radjowego, przeznaczonego na wystawę szkolną. Dowmunt miał wrócić do biura o 7-ej, lecz teraz zwlekał z odejściem. Tak tu było zacisznie i miło, a Ewa każde jego spojrzenie na zegarek odprowadzała tak proszącem spojrzeniem.
Zpoczątku mówili o interesach. Andrzej szczegółowo zdawał relację z poczynionych już kroków. Leżącą w bankach gotówkę ulokował w pupilarnych papierach procentowych, kamienicę w Krakowie zamierzał sprzedać.
Ewa na wszystko zgadzała się i na wszystko uznawała za słuszne. Mój Boże, cóż ją mogło obchodzić poza tem, że oto widzi go tutaj, że słyszy jego głos, którego dźwięk przez tyle lat odżywał temi najsłodszemi słowami z dawnych dni.
Zaczęła mu dziękować za jego dobroć:
— To tyle pracy z tem… Bardzo dziękuję.
Wyciągnęła doń rękę. Tak strasznie lubiła uścisk tej dłoni.
Andrzej złożył na niej pocałunek, lecz ręka się nie cofnęła.
Siedzieli naprzeciwko siebie w saloniku, a wysoka lampa napełniała pokój łagodnem kolorowem światłem.
Jeszcze raz pochylił głowę… Pocałunek trwał dłużej niż zwykle. W skroniach załomotało pulsem… Bezwiednie drugą, ręką zaczął głaskać ciepły atłas… Podała mu drugą. Palce splotły się w uścisku… Spotkały się oczy. Była w nich taka pogoda, taka cicha radość, takie szczęście… Głowy pochyliły się ku sobie, usta zbliżyły się do ust.
A w kącie pokoju stał ogromny stary mahoniowy fotel. Meble zaś czasem trzaskają. I teraz właśnie z kąta rozległ się suchy trzask. Ot, nie głośniejszy, niż zwykle, ale cisza była taka, że w niej trzask zabrzmiał niezwykle ostro.
Oboje drgnęli. Nagle odnieśli wrażenie, że ktoś tu jest oprócz nich. Andrzej odwrócił głowę i po grzbiecie przebiegły mu mrówki.
Na fotelu siedział Michał Żegota.
Ogromny, trupio chudy, z pergaminową twarzą.
Śmiał się… Z rozwartych sinemi pręgami warg sterczały długie żółte zęby. Z poręczy podnosiły się ręce, ręce podobne do szponów… Wyciągały się ku Dowmuntowi zwolna, nieubłaganie. Zdawało się za chwilę zewrą się dławiącym chwytem…
Dowmunt obie pięście przycisnął do gardła i zacharczał.
Ewa wpatrzyła się weń z przerażeniem i zdumieniem:
— Co ci jest, kochany, co ci jest?…
Oprzytomniał, przetarł dłonią oczy.
— Nic — wykrztusił — nic, halucynacja. Mam wyczerpane nerwy…
Łagodnie, lecz stanowczo uwolnił ramię z troskliwego uścisku jej rąk.
— Może bromu? — prosiła.
— Dziękuję. Już pójdę…
W przedpokoju rozległ się dzwonek. Janek wrócił ożywiony, wesoły, rozmowny.
Andrzej szybko zbiegł ze schodów, na rogu Marszałkowskiej znalazł taxi i z przyzwyczajenia podał szoferowi adres biura. Po drodze jednak rozmyślił się i kazał jechać na Żórawią.
Dźwięk klucza w zatrzasku podziałał na wszystkich jak iskra elektryczna. Przecie była dopiero dziesiąta. Marcie serce waliło młotem. Tyle dni napróżno oczekiwała odgłosu tych kroków. Odłożyła książkę.
Andrzej stanął na progu, spojrzał. Miał oczy dobre i pełne smutku. Usiadł tuż przy niej i całował jej czoło. Przytuliła się nieśmiało.
Trwali w milczeniu. Marta natężyła całą wolę. Odczuć, zrozumieć, wiedzieć! Ach, gdyby znała tę okrutną tajemnicę, gdyby umiała wydrzeć mu z piersi ten cierń.
— Nie miej do mnie żalu, Marto… — głos jego łamał się. — nie miej żalu… Życie jest bardziej skomplikowane niż można sobie wyobrazić… Nie miej żalu…
Znowu zaległa cisza i siedzieli w milczeniu.
Z szerokich, złoconych ram na ścianie patrzył na nich dużemi myślącemi oczyma chłopiec w myśliwskiej kurtce.
Andrzej wstał ociężale i pogładził jej włosy:
— Idź już spać, Marto, ja jeszcze mam dużo pracy.
Słyszała jak zamknęły się drzwi od gabinetu, a później długo w noc miarowe kroki stłumione na dywanie.



V.

Fabryka Bielawskiego niczem zewnętrznie nie różniła się od setek innych fabryk w tej dzielnicy. Kilkadziesiąt metrów ohydnej czerwonej cegły, poprzerzynanej symetrycznemi kratkami okien o czarnych zadymionych szybkach. Wielka, okryta rdzą brama żelazna, a obok małe drzwiczki.
Podwórze brukowane nierównemi „kociemi łbami“, bielona poczekalnia. Na ścianach fotografje maszyn, hal, gotowych fabrykatów.
— Pan prezes prosi.
Dowmunt wszedł. Bardzo duży pokój o zimnych wysokich oknach, modele aparatów. Z za biurka wstał Bielawski.
W jego uprzejmym uśmiechu i w szanownym tubalnym glosie drgała ironja.
— Witam was, kuzynie. Jakże się cieszę, że nareszcie raczyliście mnie odwiedzić. Siadajcie proszę. Czemuż mam to zawdzięczać?
— Jestem opiekunem rodziny świętej pamięci posła Żegoty i egzekutorem jego testamentu.
— Aaa? Niezmiernie mi miło, że wobec tego z kuzynem będziemy mieli wspólne interesy.
— Hm…
— Sądzę, że i wy, kuzynie, jesteście z tego zadowoleni? Co?
— Przypuszczam, że nie zbraknie do tego powodów. Narazie wszakże chciałbym zapoznać się ze stanem interesów.
Bielawski skłonił się z powagą:
— Służę kuzynowi. Zaraz wydam dyspozycję, by przedstawiono kuzynowi księgi. Zresztą dotychczasowy plenipotent nieboszczyka Żegoty, mecenas Hochman, napewno potrafi kuzyna należycie poinformować.
— Byłem u niego — odparł Dowmunt — lecz odniosłem wrażenie, że orjentuje się bardzo słabo. Naprzykład twierdzi, że obecnie wartość jednego udziału waha się koło osiemdziesięciu złotych, co jest chyba nonsensem, zważywszy początkową cenę tysiąca.
Bielawski zrobił smutną minę:
— Niestety, — zaczął — dzisiejsza cena…
— No, o tem to potem, kuzynie. Narazie chciałbym się zapoznać z przedsiębiorstwem. Lecz pozwoli kuzyn, że nie sam się tem zajmę.
— Ależ naturalnie, naturalnie — rozpłynął się Bielawski — przecież wiem, jak bardzo kuzyn jest zapracowany. Słyszałem, słyszałem. Podobno „Adrol“ to prawdziwa perła? Jak idzie?
— Dziękuję. Średnio.
— Średnio? Średnio w dzisiejszych warunkach znaczy tyle co świetnie! Tak, kuzynie. Ludzie z zazdrością patrzą na „Adrol“. Szczerze kuzynowi powiem, że nie spodziewałem się po nim takiego rozmachu.
Dowmunt chciał coś powiedzieć, lecz Bielawski przerwał:
— Zaraz, zaraz kuzynie. Skoro już mówimy ze sobą szczerze… ja czuję, że kuzyn ma do mnie żal jakiś. O co? — Dalibóg nie wiem. Nawet sam chciałem pierwszy złożyć wam wizytę, pomimo tego, że to wyście przyjechali do Warszawy i że jestem stary.
Czekał odpowiedzi i cały zaczaił się w sobie. Pewien był, znając wybuchową naturę Andrzeja, że ten wspomni obojętność Bielawskich dla swojej matki. Dowmunt jednak rzekł zimno:
— Daruje kuzyn, ale ja wogóle tak jestem pochłonięty pracą, że literalnie żadnych stosunków nie utrzymuję. Żyję poza życiem towarzyskiem.
Tematu tego więcej już nie poruszali, ani tym razem, ani za następnych kilku przyjazdów Dowmunta do fabryki. Do lustracji przedsiębiorstwa Andrzej zaangażował młodego prawnika Zacharewicza, dalekiego krewnego Ireny Żabianki. Był to szczupły brunecik, zawsze wyelegantowany i pomimo ciężkich warunków materjalnych, w jakich się znajdował, wyglądający na gogusia. Z domem ciotki Żabiny nie utrzymywał żadnych stosunków. Andrzej zaś poznał go kiedyś przez Romana, który o Zacharewiczu wyrażał się z wielkiem uznaniem. Dowmunt natomiast, przyglądając się wymuskanej powierzchowności młodego adwokata, nie mógł podzielić zdania szwagra.
Oczekiwał go jednak miły zawód. Zacharewicz okazał się nieocenionym współpracownikiem, bardzo prędko orjentującym się w swem zadaniu, ostrożnym, przezornym i czujnym.
Już po tygodniu powiedział Dowmuntowi:
— Z Bielawskim jest źle. Nie mogę go nazwać uczciwym człowiekiem, a cała administracja fabryki pachnie mi grubemi szwindlami.
— Możliwe, — rzekł Dowmunt — niech pan bada dalej i nie daje po sobie poznać, że się w czemś orjentuje.
— Narazie wpadłem tylko na ślad poważnych nadużyć podatkowych. Dochody, mojem zdaniem, są trzykroć wyższe od wykazanych. Mam wrażenie, że się to skończy kryminałem.
— Serjo?
— Ręczyć za to jeszcze nie mogę, ale w ciągu miesiąca postaram się mieć niezbite dowody w ręku. W każdym razie już dziś gwarantuję, że wartość jednego udziału musi być znacznie wyższa od ceny nominalnej. Nieboszczyk Żegota miał trzydzieści procent udziałów a nadto pożyczył spółce sto tysięcy gotówką, co w książkach nie figuruje.
Dowmuntowi gdzieś w głębi mózgu rozjarzyła się zła iskierka. Perspektywa zamknięcia Bielawskiego w więzieniu… Czekaj, łajdaku!…
Tymczasem zbliżała się wiosna i nawał pracy rósł w zastraszającem tempie. Dowmunt, Grzesiak i Roman niemal nie wychodzili z biura. Dla niektórych wydziałów musiano wprowadzić godziny wieczorowe, na co personel sarkał, bowiem szef kategorycznie oświadczył, że o dodatkowem wynagrodzeniu mowy być nie może i tylko mgliście wspomniał o gratyfikacji.
Zbliżała się kampanja zbożowa i trzeba było nagwałt mobilizować gotówkę, zważywszy, że w Ratyńcu czekały jej napływu rozpoczęte inwestycje. Po długich wahaniach Andrzej zaproponował Ewie ulokowanie jej pieniędzy w „Adrolu“. Zgodziła się natychmiast. Cieszyła ją myśl, że w ten sposób jeszcze bliższa będzie życiu Andrzeja.
Od czasu wstrząsu doznanego wskutek halucynacji Dowmunta ich stosunki powróciły do dawnych, pozornie konwencjonalnych form, do obojętnych rozmów, do posłusznych, karnych słów. I tylko oczy nie dawały się ujarzmić. Wybiegały ku sobie spojrzeniami stokroć od słów wymowniejszemi, płonęły, jaśniały ku sobie pragnieniami… Czasem pochmurniały rozpaczą, czasem gasły w tępym bólu. Pogrążali się w tych misterjach i niemi żyli.
A niewiele tych chwil było i z konieczności stawały się one coraz rzadsze, Dowmunt bowiem, coraz mniej mógł urwać czasu dla siebie.
W domu spędzał zaledwie kilka nocnych godzin. Gnębiła go i rozrzewniała rezygnacja Marty, Marty, której nie mógł ani jednego postawić zarzutu… Czemuż nie umiał go znaleźć! O, ileżby lżej wówczas było mu na duszy… Lecz Marta wciąż nie zmieniała swego sposobu bycia. Cicha, troskliwa, dyskretna, nienarzucająca się. Nawet nie telefonowała doń do biura.
Tak się już do tego przyzwyczaił, że pewnego wieczora, gdy podniosłszy słuchawkę poznał głos żony — przestraszył się. Był przekonany, że musiało się coś stać niezwykłego. Zresztą głos drżał wyraźnie, a słowa zdawały się potwierdzać obawy.
— Andrzeju. Proszę cię, przyjdź zaraz, ale natychmiast.
Miał właśnie bardzo ważną konferencję:
— Co się stało?
— Nie mogę mówić przez telefon. Przyjdź natychmiast. Koniecznie.
— Dobrze. Za pięć minut będę.
Odłożył słuchawkę.
— Panowie wybaczą. Jestem w nagłej sprawie wezwany do domu. Za kwadrans wrócę. Zresztą, może przełożymy rozmowę na jutro?
Zgodzili się i Andrzej szybko wybiegł. W głowie roiły się domysły. Serce ściskał niepokój. Ewa?… A może Zacharewicz wygadał się… Nie… nie… Irena?…
Zapomniał kluczy i musiał zadzwonić. Drzwi uchyliła Marta, lecz łańcuch zdjęła dopiero wówczas, gdy ujrzała męża.
— Co się stało?
Była blada i wzburzona, Chwyciła go za ramię:
— Stanisław…
— Twój brat? Co?
— Jest tutaj.
— Jakto?
— Wyprawiłam służbę… Boże! Boże!…
— Skąd się tu wziął?
— Nie wiem… Przyszedł… Telefonowałam też po Romana.
— I czego chce?
— Chce bym go ukryła! Boże! Co robić?…
Andrzej nic nie od powiedział. Na czole zarysowały się węzły żył. Zdjął futro.
— Gdzie on jest?
— W gabinecie.
— Widział go kto?
— Nikt.
— Idź do swego pokoju. I uspokój się.
W klubowym fotelu siedział rozwalony z nogą założoną na nogę Stanisław. Zapuścił brodę i wąsy i chociaż miał lat trzydzieści kilka, wyglądał na zgórą czterdzieści.
— Czego pan sobie życzy?
Nie śpiesząc się wstał i wyciągnął rękę.
— Dzień dobry panu.
Czekał chwilę, później pstryknął palcami i schował rękę do kieszeni.
Dowmunt stał nad nim groźny i ponury.
— Czego pan sobie życzy?
— Czego? A no drobiazg. Kilku dni gościny. Ścigają mnie…
— Precz! Precz, łajdaku!
— Zwolna, panie szwagrze, zwolna! Jeszcze może się okazać, że…
— Precz!
— Może się okazać, że mię sam pan poprosi, bym łaskawie został.
— Precz, z mego domu!
— Taak? A czemuż to innych zdrajców mógł pan tu ukrywać?…
Dowmuntowi wyciągnięta ręka zastygła w powietrzu. Stanisław roześmiał się swobodnie:
— Właśnie, właśnie… nie myli się pan, panie szwagrze, mówię o agentce G. P. U., o pańskiej kochance, o pani Lenie, o boskiej pani Lenie…
— Milcz, łotrze!
— Poco te obelgi? Pomówmy jak mężczyźni. Proszę, niechże pan usiądzie.
Rozsiadł się wygodnie.
— Widzi pan, jeżeli mnie złapią, będę zmuszony „wsypać“ i pana i pańską przyjaciółkę. Przyznaję, że jest urocza, ale cóż pocznę? Życie nie jest romansem. Wszak prawda?…
Andrzej konwulsyjnie zaciskał pięści.
— Niech pan pomyśli, — ciągnął Stanisław — że i dla całej rodziny nie będzie to zbyt miła reklama.
— To jest ohydny szantaż!
— Możliwe. Jednakże jest, i z tem musi się pan liczyć.
— Dałeś, łotrze, słowo honoru, że do kraju…
— Za pozwoleniem! Łotry nie mają honoru.
— Chcesz pan pieniędzy? Ile?…
— O, pieniądze też się przydadzą. Pieniądz, drogi szwagrze…
— Ile?…
W przedpokoju rozległ się dzwonek. Andrzej drgnął i ruszył ku drzwiom. Dogoniła go sycząca groźba:
— Tylko bez kawałów, drogi szwagrze!…
Przyszedł Roman.
— Co się stało?
Andrzej starannie zamknął drzwi.
— Cicho. Twój brat jest tutaj.
— Stanisław?
— Tak. Chce, byśmy go ukryli na parę dni.
Romanowi krew rzuciła się do twarzy. Jego rysy przybrały wyraz wściekłości, skurczyły się nagle jak paszcza wilka, gotowego do skoku:
— Dzwoń po policję, Andrzeju! — wyrzucił z siebie ochrypłym szeptem.
— Niepodobna. Ten łotr grozi skandalem.
— Wszystko jedno.
— Może weźmie pieniądze?… Może pójdzie sobie?…
— Jakto? Chcesz szpiega puścić wolno?! Za żadne skarby!!! Dzwoń po policję!
— Nie mogę… zastanówmy się. Skandal… może znajdzie się jakieś kompromisowe…
— Co?… Co?… Hańba! Wolę sobie w łeb palnąć!
Chwycił słuchawkę telefonu.
Andrzej stał ponury. Każdy trzask widełek uderzanych niecierpliwą ręką Romana czuł, jak uderzenie młotkiem po czaszce. Słowa rzucane przezeń do słuchawki, odbiegały daleko i ustawiały się perspektywą skandalu, kompromitacji…
Nagle drzwi do gabinetu otworzyły się gwałtownie. Stanisław jednym rzutem oka ocenił sytuację i skoczył do drzwi wyjściowych. Zanim jednak zdołał otworzyć zatrzask, poczuł na karku twarde ręce.
Roman targnął z całej siły i zwalił go nawznak, aż zadudniło, i zagrodził sobą drzwi.
— Puszczaj, draniu!
Stanisław zerwał się i rzucił na brata. Większy był od niego i silniejszy, obalił go jednym zamachem, lecz Roman uczepił się nóg i zwalił go na siebie. Zwarli się w konwulsyjnym uścisku. Potoczyły się dwa splątane ciała, wywrócił się stolik, na którym stała kryształowa patera i cały przedpokój zasypany został odłamkami szkła, co wbijały się w ręce, kaleczyły tarzane po podłodze twarze i karki.
— Puszczaj! — charczał raz po raz Stanisław.
Krew bryzgała na ściany. Na białym chodniku rozmazywała się w szerokie kleksy.
Roman nie puszczał. Nagle poczuł na szyi zęby. Wpijały się żarłocznie, nienawistnie. Sprężył mięśnie nadludzkim wysiłkiem i przewalił brata na wznak. Ten puścił na chwilę ręce, by nie stracić równowagi i Roman zdążył chwycić go za szyję. Targnął ostatkiem sił i wyrżnął głową Stanisława o podłogę… Jeszcze raz… Jeszcze raz…
W krąg leciały bryzgi krwi i szkła.
Andrzej stał posępny ze skrzyżowanemi na piersi rękoma i patrzył.
Wreszcie Roman podniósł się, dysząc ciężko. Trupio blada twarz ociekała krwią, poszarpane ubranie… z pod rozdartego kołnierzyka spływały na zmięty gors tłuste grube krople krwi.
Na schodach rozległ się gwałtowny tupot nóg i czyjeś ramiona wparły się w drzwi, aż te[7] zatrzeszczały.
Andrzej otworzył. Przedpokój zapełnił się policją. Komisarz nachylił kozią twarz nad leżącym:
— Tak, to ten…
Wziął go za puls.
— Żyje, bestja! Co, chciał uciekać? — Obrzucił wzrokiem Romana. — Ależ pana urządził. Galas, dzwoń po pogotowie!
Komisarz przesłuchał pobieżnie Andrzeja i Romana. Uścisnął im ręce:
— Dziękuję panom. Bardzo to szlachetnie, żeście nie dali szpiegowi uciec, choć niestety jest krewnym.
— Czy, komisarzu, dałoby się uniknąć rozgłosu? — zapytał Dowmunt.
— Tymczasem, oczywiście tak. Ale później dojdzie rzecz do sądu — rozumieją panowie?…
Prosiłbym pana, panie komisarzu, tylko o dyskrecję pana i pańskich podwładnych.
— Za to mogę ręczyć.
— Dziękuję.
Przyjechało pogotowie. Lekarz opatrzył pokaleczenia Romana, na szczęście powierzchowne, i zbadał Stanisława, który nie odzyskał przytomności:
— Hm… Dziwne — rzekł — żadnych poważnych uszkodzeń, a tak długotrwałe omdlenie.
— Czy trzeba go dać do szpitala? — zapytał komisarz.
— Nie sądzę.
— No, to jazda. Na nosze go.
Marta siedziała w łazience i płakała.
— Zanocujesz u nas, Romanie, — odezwał się Dowmunt — przecie niepodobna, byś w takim stanie wychodził. Zresztę ja muszę teraz być na mieście i nie chciałbym Marty zostawić samej…
Zgodził się.
Andrzej szybko nałożył futro, zbiegł ze schodów, na rogu dopadł taxi i po pięciu minutach już dzwonił do drzwi prezesostwa Kulczów. Zdziwiony tak późną wizytą lokaj oświadczył, że państwa niema w domu. Pan jeszcze nie wrócił z klubu, a pani z teatru.
— Zaczekam — rzucił Dowmunt i zaczął przemierzać nerwowym krokiem szeroką przestrzeń hallu.
Myśl jego stopniowo powracała do normalnego biegu. Wrażenia stygły, logika formowała wnioski. Teraz dopiero zdał sobie sprawę z całą dokładnością z impulsu, który mu kazał tu przyjechać.
Tak, zbyt mało zostawało czasu. Jutro ten łotr złoży zeznanie i Lena zostanie aresztowana. Czy tylko Lena? Przecie, przynajmniej póty, póki sprawa się nie wyjaśni mogą i jego osadzić w więzieniu. Plan działania był prosty. Lena musi natychmiast wyjechać. Najlepiej zagranicę…
Spojrzał na zegarek: dobiegała północ.
Wreszcie przyszedł Kulcz. Obecność Dowmunta wprawiła go w zdumienie. Ten zaś za wszelką cenę usiłował rozmową wytargować jeszcze kilka minut. Może wróci Lena. Lecz Lena nie wracała i sytuacja stawała się śmieszną.
Nie było innego wyjścia. Trzeba było Kulcza wtajemniczyć w zewnętrzne szczegóły afery.
Dowmunt zaczął mówić. Wiedział, że mówi do człowieka opanowanego, przezornego i sprytnego. Twarz prezesa nabierała apoplektycznej barwy, krótkie, rudym włosem upstrzone palce nie ustawały w nerwowym ruchu.
Po kwadransie, gdy Dowmunt zamilkł, wycedził:
— Nie będę pytał, czy pan był kochankiem Leny czy nie… Jesteśmy obaj poważni ludzie i wiemy co to jest prawo życia. W każdym razie dziękuję panu, że mię pan ostrzegł.
— Więc pan żonę wyśle zagranicę?
— Naturalnie. Ale to nie załatwi sprawy. Jeżeli ten szpieg zezna, że Lena…
Przygryzł wargi i wbił wzrok w oczy Dowmunta:
— Jedynem uratowaniem mnie i mego domu od kompromitacji i skandalu, byłoby, żeby nic nie zeznał…
— Nie zechce, — zaprzeczył Dowmunt — dawałem mu pieniądze i nie zechciał…
— Nie rozumie mnie pan… Ja mówię o czemś innem. Wiem, że nie zechce. Ale przecie może zajść okoliczność, że nie będzie… mógł. Powiada pan, że zabrano go w stanie nieprzytomnym…
Pochylił się tak, że jego kopulasta czaszka zawisła nad Dowmuntem:
— Uważa pan? Przecie mógł dostać, naprzykład, wstrząsu mózgu! A wstrząs mózgu bywa śmiertelny… Często, do djabła, bywa śmiertelny!
Dowmunt w milczeniu opuścił głowę. Zrozumiał i całe jego jestestwo wzdrygnęło się protestem, lecz usta — milczały. Zresztą… może źle zrozumiał.
Gdy wychodził z gabinetu Kulcza, słyszał jeszcze jego głos spokojny i twardy, wymieniający jakieś cyfry.
Kulcz telefonował.
Gdy lokaj zamykał za Dowmuntem masywne drzwi, przed bramę zajechała duża limuzyna, pełna rozbawionego towarzystwa. Andrzej widział przez sztachety jak wysiadała Lena, jeszcze jakaś dama i trzech panów.
Powitano go podchmielonemi okrzykami i tylko Lena z niepokojem szukała jego wzroku.
— Wiecie państwo co? Skoro gość mi uciekł z domu właśnie wówczas, gdy ja wróciłam, nie daruję mu tego i będzie musiał ze mną pogawędzić. Przejdziemy się trochę, takie śliczne powietrze.
Wszyscy się zgodzili, a ona bez namysłu wsunęła rękę pod ramię Dowmunta i ruszyła naprzód.
— Boże, co się stało? — zapytała, kurczowo ściskając jego łokieć.
Urywanemi zdaniami, niemal szeptem opowiedział jej przebieg zdarzeń i powtórzył swoją rozmowę z Kulczem.
Lena drżała całem ciałem, uginały się pod nią nogi, w skośnych oczach osiadł paniczny lęk. Ci jednak, co szli za nimi, widzieli jak serdecznie i wesoło śmieje się wyprzedzająca ich para.
— Andy, — mówiła Lena — przebacz mi, przebacz… Jakiż ty dobry jesteś. Boże, Boże…
— Cicho. Niech pani dziś jeszcze wyjedzie. I to na dłużej. Najlepiej byłoby, gdybyś mogła namówić męża na przeniesienie się, choćby do Szwajcarji, czy do Monte Carlo… Słowem tam, gdzie dla tamtych byłaby pani bezużyteczna…
— Tak, tak, tak… — powtarzała — do Szwajcarji, Jak najprędzej… Boże, ja jestem półprzytomna…
Dopędził ich rozbawiony rotmistrz, którego nazwiska Andrzej sobie nie przypominał.
— Muszę wam opowiedzieć ten kawał! Świetny! A może znacie historję o Żydzie? Otóż wiecie, jaka jest różnica między Żydem a Izraelitą? No?
— Nie, nie wiem. — odparł z uśmiechem Dowmunt.
— Otóż Izraelita, proszę was, to jest skromny Żyd, a Żyd to jest bezczelny Izraelita. Kapitalne! Prawda?…
Wybuchnął śmiechem, a całe towarzystwo, które właśnie nadeszło zawtórowało zgodnym chórem.
Dowmunt pożegnał się i poszedł do domu.
Marta i Roman nie spali. Roman z obandażowaną głową leżał na tachcie w gabinecie, Marta blada i zapłakana siedziała obok. Gdy Andrzej zbliżył się do niej niespodziewanie, chwyciła jego rękę i przywarła ustami:
— Przepraszam cię, bardzo przepraszam, za Stanisława…
Andrzejowi również zwilgotniały oczy. Przytulił ją do siebie i zaczął całować:
— Uspokój się, kochanie, uspokój… Za cóż mnie przepraszasz… Uspokój się, Martuś, już wszystko dobrze…
Łkała w jego ramionach i tuliła się mocno do tej szerokiej piersi, w której przecież odezwało się dla niej to serce… serce, co już zdawało się, na zawsze ostygło…
Siedzieli tak w ciszy, gdy wtem u drzwi rozległ się dzwonek. Na czole Dowmunta znowu nabiegły krwią żyły. Ciężko podniósł się. W przedpokoju już wszystko było uprzątnięte i tylko na tapecie tu i ówdzie znaczyły się rude plamy.
— Przepraszam, że o tak późnej porze pana niepokoję, — rzekł mały, koszlawy człowieczek z zajęczą wargą — ale sprawa ta bardzo pana obejdzie i jest pilna. Pan Dowmunt? Nieprawdaż?
— Tak. Czego pan sobie życzy?
— Jestem współpracownikiem „Gońca Stołecznego“. Właśnie przed godziną otrzymaliśmy wiadomość o… zresztą może pan sam przeczyta.
Wyjął z kieszeni duży kwadrat szarego papieru. Z jednej strony papier był czysty, z drugiej widniał tytuł dziennika, a pod nim czerwony tytuł na całą szerokość strony:
„Dramat szpiegowski w arystokratycznym domu. — Właściciel „Adrolu“, p. Andrzej Dowmunt, ujął swego szwagra, hrabiego Stanisława Rzeckiego, szpiega G.P.U… Krwawa walka i uwięzienie zemdlonego agenta“.
Dalej był sążnisty i w sensacyjnym tonie utrzymany opis wieczornych zdarzeń, informacje o rodzinie Rzeckich, o Dowmuncie, o „Adrolu“…
— Widzi pan, — odezwał się przybysz, gdy Andrzej skończył czytanie — to jest odbitka szczotkowa. Za godzinę będzie na maszynie. Rozumie pan, że tak wielka sensacja przyniesie dziennikowi masę korzyści. Tembardziej, że żaden inny dziennik nie będzie jej miał. Dlatego też daliśmy ją do druku. Ale, gdy już kolumna była gotowa, przyszedł nasz naczelny redaktor, pan Trylski i powiada, że to niemożliwe, bo pan jest jego znajomym i nie chciałby tego podawać, bo to napewno panu zrobi przykrość.
— A czy to możnaby jeszcze wycofać?
— Trudno byłoby, ale można. Najlepiej niech pan zadzwoni do redaktora.
Zadzwonił. Trylski odezwał się natychmiast:
— Ach, pan Dowmunt? Jakże współczuję, takie przykrości.
— Panie redaktorze. Bardzo zależałoby mi na tem, by prasa nie podawała o wszystkiem, ani słowa. Nawet dziwię się, bo zarówno komisarz jak i lekarz pogotowia obiecali mi dyskrecję.
— Ach, panie, może pan być pewien, że żaden dziennik wiadomości tych nie otrzymał, ale my, to musieliśmy mieć. Nasi czytelnicy lubią sensację, a ja jestem dobrym businessmanem i potrafię tak się urządzić, by mieć z policji nawet najbardziej dyskretne informacje. Cóż, panie, każdy żyć musi.
— Ale, panie redaktorze, czy nie dałoby się tego teraz wycofać?
— Dać by się dało. Ale taka sensacja to ogromny zysk dla pisma. Przytem trzebaby przełamać kolumnę, dać nowe rzeczy na to miejsce, a to wszystko drogo kosztuje… Prasa jest w ciężkich warunkach i takie koszty…
— Ile? — przerwał Dowmunt.
— Hm… No, jak dla pana, przypuśćmy, dziesięć tysięcy…
— Czy mogę czek wręczyć pańskiemu współpracownikowi?
— Ma się rozumieć. Widzi pan, ja zawsze gotów jestem pójść panu na rękę. Chociaż „Adrol“ systematycznie nas pomija. Ani jednego ogłoszenia nie dał nam pan dotychczas… A przyznam się, że liczyłem na „Adrol“ i to niewiele. Powiedzmy co pół roku kampanijka ogłoszeniowa za trzy tysiączki… Człowiek człowiekowi powinien iść na rękę.
Dowmunt zgodził się. Wypisał czek i wręczył koszlawemu jegomościowi.
— Błoto, błoto!… — powtarzał Roman, słuchając sprawozdania Andrzeja z dopiero co przeprowadzonej tranzakcji.
— No, dobrze, — zapytał w końcu — ale jaką masz gwarancję, że ta kanalja dotrzyma?
— Dał mi słowo honoru uczciwego człowieka — uśmiechnął się Dowmunt.


VI.

Wstał dzień słoneczny i ciepły. Gdzieś, na wolnych już od śniegu wierzchołkach pagórków zrodziły się pierwsze wiosenne podmuchy, zrywały się, przemykały nad polami, wpadały w korytarze ulic miejskich.
Andrzej skręcił na prawo i poszedł w stronę Belwederu. Po nieprzespanej nocy i wczorajszych przejściach bolała go głowa i chciał odetchnąć świeżem powietrzem przed pracą w biurze.
Przeczytał już dzienniki. Nigdzie nie było najmniejszej wzmianki o ujęciu Stanisława. To znacznie uspokoiło Andrzeja i umysł jego zaczął wracać do równowagi. Zszeregował zdarzenia minionego dnia i przyszedł do wniosku, że nie ma najmniejszego obowiązku zastanawiać się nad słowami Kulcza, które równie dobrze mogły zawierać zwykłe przypuszczenie o wstrząsie mózgu. A chociażby nawet miało być inaczej, czyż on, Andrzej, musi brać na siebie bodaj część odpowiedzialności za zamiary i kombinacje Kulcza.
— Nic mnie to nie obchodzi i obchodzić nie może — powiedział do siebie głośno i zawrócił do biura.
Tu czekał nań Zacharewicz. Z właściwą sobie systematycznością napisał już sprawozdanie ze swej pracy. Krótkie było i podzielone na punkty, kończyło się zaś wnioskami proponującemi wystąpienie do sądu o zabezpieczenie na fabryce powództwa spadkobierców ś. p. Michała Żegoty, wytoczenie powództwa cywilnego i wreszcie skierowanie do prokuratora doniesienia o złośliwem ukrywaniu dochodów i o malwersacjach podatkowych, trwających stale od lat pięciu, a dokonywanych z wiedzą Bielawskiego.
W oczach Andrzeja, gdy oderwał je od ostatniego wiersza sprawozdania, zapaliło się ponure światło.
— Pewien pan jest swego? — zapytał.
— Najzupełniej.
— A dowody?
— Mam je w ręku. Najlepszy zaś jest ten.
Podał Dowmuntowi żółty arkusik papieru. Była to asygnata do kasy fabrycznej podpisana przez Bielawskiego, a polecająca wypłacić panu Marjanowi Zacharewiczowi pięć tysięcy złotych za „prace specjalne“.
— Łapówka?
— Tak. Niech pan zwróci uwagę na datę. Termin jest miesięczny. Pan Bielawski przewidywał, że do tego czasu pan zaakceptuje jego pogląd na wartość udziałów Żegoty w fabryce.
— Cóż panu przytem powiedział?
— Ach, to jest człowiek bardzo sprytny. Zaprosił mnie do swego gabinetu i wygłosił do mnie dłuższe przemówienie. Było tam i o ciężkiem położeniu przemysłu, i o błędnym systemie podatkowym, i o mętnych źródłach majątku Żegoty, i o doświadczeniu życiowem, które zmusza nieraz do rozmijania się symplistycznemi zasadami, stanowiącemi, zresztą, w dzisiejszem życiu, już coś w rodzaju przesądów i anachronizmów.
— Łajdak! — wyrzucił z siebie Dowmunt.
— Nie przeczę, — uśmiechnął się Zacharewicz — na zakończenie zaś pan Bielawski zaszczycił mnie nader pochlebną opinją o mnie i wyraził przekonanie, że praca moja wyjdzie na dobre fabryce, a nawet przyniesie wiele korzyści. Dlatego też w imieniu swojem i, niech pan słucha, i pańskiem, pozwolił sobie przygotować tę oto skromną gratyfikację.
— Cóż pan mu na to odpowiedział?
— Ja? A no, powiedziałem, że wiele usłyszałem odeń rzeczy mądrych, że istotnie często człowiek prymitywny dałby komuś w gębę, kierując się przestarzałemi „zasadami symplistycznemi“, lecz doświadczenie i rozsądek nakazują mu dbać o dobro przemysłu i o własne także. Asygnatę schowałem do kieszeni. Radzę zaraz jechać do prokuratora.
Dowmunt obrzucił spojrzeniem, pełnem podziwu, wymanicurowane ręce, przesadnie elegancki krój marynarki, precyzyjnie zawiązany krawat, śmiesznie wymuskane wąsiki — i pojąć nie mógł formuły chemicznej, na zasadzie której to wszystko mogło się łączyć z tym stalowym charakterem i niewątpliwym rozumem.
— Ma pan rację, — rzekł — ale musimy to odłożyć do jutra. Dziś jestem tak zajęty… Niech pan przyjdzie jutro, powiedzmy o dziesiątej. Dobrze?
— Będę punktualnie.
Istotnie; nawał pracy był ogromny, tembardziej, że nieobecność chorego Romana zrzuciła jego dział na barki Dowmunta i Grzesiaka. Właśnie rozstrzygali jakąś kwestję, gdy woźny podał kartę wizytową Bielawskiego.
Andrzej zmarszczył brwi.
— Proszę powiedzieć, że mam posiedzenie i bardzo żałuję, ale służyć dziś nie mogę.
Po chwili jednak woźny wrócił i zameldował, że „ten pan mówi, że musi zobaczyć się, bo za godzinę już będzie zapóźno“.
— Hm. Trudno. Przepraszam doktora na parę minut.
Grzesiak rzucił okiem na bilet i rzekł wychodząc:
— Ostrożnie, panie szefie, bo to kanalja.
— Wiem, — odparł Dowmunt — to mój kuzyn.
Doktór zdetonował się:
— Bardzo przepraszam…
— O, niema za co, niech pan mi wierzy.
Bielawski już od progu zawołał jowialnie:
— Ależ macie, kuzynie, wspaniałe biuro.
— Proszę mi darować, — bąknął Dowmunt — ale jestem dziś niesłychanie zajęty.
— Nie wątpię, kuzynie. Lecz to jest sprawa bardzo ważna.
— Zatem?
— Zatem mówmy krótko. Pański Zacharewicz skończył swoją inspekcję i wiem, że podjudził kuzyna na mnie.
— Co znaczy podjudził?
— Znaczy, że namawiał kuzyna do zachwiania mojem przedsiębiorstwem, do wywołania skandalu i tak dalej… Zaraz, kuzynie, zaraz. Otóż nie jesteśmy dziećmi i wiemy co to jest walka o byt. Wiemy, że w tej walce każda broń jest dobra. Kuzyn masz swoją, ale i ja mam swoją. I dlatego tu przyszedłem, by powstrzymać was od fałszywego kroku.
— Co znaczy, od fałszywego kroku?
— Krok fałszywy, to każde posunięcie na własną niekorzyść. Niech kuzyn pozwoli mi mówić szczerze. Ja prokuratora się nie boję. Nie boję się dlatego, że — jak kuzyn zapewne wie — jestem przyjacielem wielu dygnitarzy, a z ministrem Sprawiedliwości mam wspólne interesy. Ale nie chcę skandalu, nie chcę sądu, nie chcę awantur. To zrozumiałe. Kuzynowi zaś o co chodzi? Czy o jakieś tam niedokładności podatkowe, czy o udziały Żegoty?… Naturalnie o te ostatnie. Na jaką cyfrę kuzyn je ocenia?
— Dwieście dwadzieścia tysięcy plus sto tysięcy pożyczki.
— Jakto? — żachnął się Bielawski. — Kuzyn żartuje?
— Dwieście dwadzieścia plus sto, razem trzysta dwadzieścia tysięcy.
— Zaraz, kuzynie. Oficjalnie cała pretensja może wynosić zaledwie siedemdziesiąt cztery tysiące. Ale, powiedzmy, coś niecoś dochodzi. Niech będzie sto dwadzieścia.
— Nie zwykłem się targować, — odparł zimno Dowmunt — oświadczam, że z sumy tej nie ustąpię, jeżeli nasze poglądy różnią się, niech sąd sprawę rozstrzygnie.
Bielawski wbił weń nienawistne spojrzenie.
— Dobrze, — wycedził — zatem dla uniknięcia skandalu, ekspertyz i tak dalej, zgadzam się na tę sumę. Rujnuje mnie kuzyn i nazwałbym to zwykłem wymuszeniem, gdyby…
Dowmunt zbladł i pochylił się ku niemu:
— Radzę jednak nie nazywać — rzekł groźnie.
Bielawski machnął ręką.
— Dajmy spokój. Nie jesteśmy przecie młokosami. Czy chce kuzyn wycofać te trzysta tysięcy?
— Trzysta dwadzieścia. Tak, chcę wycofać jak najprędzej. Prosiłbym też o podpisanie zobowiązania.
— Dobrze.
Andrzej szybko napisał kilkadziesiąt słów i podał Bielawskiemu. Ten przejrzał i podpisując rzekł z jadowitym uśmiechem:
— Ale kuzyn dba o interesy sukcesorów.
— Sądzę, — odparł Dowmunt, chowając dokument, — że to nikogo dziwić nie powinno.
— Ma się rozumieć. No, więc widzi kuzyn, wszystko załatwiliśmy bez awantur, bez sądu, bez prokuratora. Zatem zgoda?!
— Przepraszam. Zdaje się, że zachodzi tu pewne nieporozumienie. Jako wykonawca testamentu ś. p. Żegoty, oczywiście nie mam już żadnych roszczeń, ale to nie znajduje się w żadnym stosunku do owych „niedokładności podatkowych“.
— Nie rozumiem? — w oczach Bielawskiego zjawiły się złe błyski i krew mu napłynęła do twarzy.
— Szkoda, bo to jest bardzo proste.
— Jakto, — wybuchnął Bielawski — więc chce kuzyn, pomimo to, zrobić na mnie donos!?
— Proszę liczyć się ze słowami. Owszem. Nietylko zamierzam zawiadomić prokuratora, ale postanowiłem zawiadomić.
— Z jakiego tytułu?!
— Raz, jako obywatel kraju, a powtóre jako pełnomocnik dotychczasowych właścicieli fabryki.
— Tak?… — zacharczał Bielawski. — To tak? Dobrze. Proszę zwrócić moje zobowiązanie!
— Ani myślę! Ani mi się śni!
Dowmunt z całym realizmem przypomniał sobie nędzę ostatnich dni matki i nieludzką obojętność Bielawskiego.
— Ani mi się śni! Rozumie pan?
Szyderstwo ostudziło Bielawskiego. Opadł na krzesło i wpatrzył się w oczy Andrzeja:
— Nie unośmy się, — powiedział — nie unośmy się. Wszystkie interesy należy załatwiać spokojnie. Kuzyn chce mnie zadenuncjować. Dobrze. Ale jakież będą tego konsekwencje? Otóż, przypuśćmy, że nie uda mi się sprawy zatuszować. Cóż wtedy?
— Wsadzą pana do kryminału.
— Nie o to chodzi. Dla kuzyna ważne jest to, że kary, jakie nałoży Skarb Państwa na fabrykę za niedokładności podatkowe, wyniosą więcej niż fabryka wogóle jest warta i pańscy sukcesorzy dostaną nie trzysta dwadzieścia tysięcy, które kuzyn ze mnie wydusił, a zwykłą figę.
— To trudno.
— Tak?… Przed chwilą powiedziałem, że dba kuzyn o interesy sukcesorów. Widzę jednak, że nad nie przekłada kuzyn chęć osobistej zemsty.
— O, panie!…
— Tak. Zemsty! A dziwię się. Według relacyj, jakie systematycznie otrzymuję, wdowa po pośle Żegocie jest młodą i bardzo ładną kobietą. Bardzo. Sądząc zaś z tak częstych wizyt kuzyna na Bagateli, przypuszczałem, że i kuzyn to należycie ocenia…
Andrzej zerwał się:
— Szpiegował mnie pan?!…
— Oczywiście. W walce o byt, kuzynie, każda broń jest dobra. Człowiek zaś, przewidujący zamiary wroga, zaopatrzyć się w nią musi zawczasu. Pan ma swoją denuncjację, kuzynie, a ja mam liścik, nie anonim, Boże broń, liścik całkiem wyraźnie podpisany, a zaadresowany do pańskiej uroczej małżonki. Myślę, że zainteresowałaby się pańską umiejętnością pocieszania biednej wdowy, której…
— Dosyć! — Dowmunt uderzył pięścią w stół. — Pan jest łajdakiem.
— To nie należy do sprawy i w niczem jej nie zmienia — wzruszył ramionami Bielawski.
Andrzej chodził nerwowo po gabinecie, czując na sobie ironiczny wzrok Bielawskiego. Z jakąż rozkoszą chwyciłby go za kark i wyrzucił za drzwi… Cóż, będzie mu tłumaczył, że z Ewą nie żyje?… Poniżać się, przed tem bydlęciem, które i tak nie uwierzy… A zresztą, choćby uwierzył i tak tę podłość zrobi… Ostatecznie niech! Można pomówić z Martą… Nie, nie…
— Więc jakże, kuzynie? Wojna, czy pokój?…
Dowmunt stanął przed nim.
— Jeżeli ja nie zrobię doniesienia, zrobi je Zacharewicz.
— Ten fircyk? Eee… Da mu kuzyn dobrą posadę, wysłać go na prowincję i koniec.
Nazajutrz punktualnie o dziesiątej pan Marjan Zacharewicz otrzymał nominację na dyrektora oddziału „Adrolu“ we Lwowie i tegoż wieczora wyjechał na nowe stanowisko.


CZĘŚĆ CZWARTA
I.

Szły dni ciężkiej, wyczerpującej roboty, mijały tygodnie zawziętej pracy, tygodnie liczące tylko po siedem dni, podczas gdy i czternaście wypełniłoby się bez reszty cyframi, umowami, konferencjami i wszystkiem tem, co od wczesnego rana do późnej nocy waliło się nieustającą lawiną.
Andrzej, poprostu, odurzony był pracą. Jego wrażliwość na zjawiska, nie mające z nią bezpośredniej styczności stępiała tak dalece, że obojętnie wysłuchał wiadomości o śmierci Stanisława, który zmarł, jak opiewał protokuł lekarza więziennego, od wstrząsu mózgu, nie odzyskawszy przytomności.
Również i wyjazd do Ameryki Kulczów nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Z Leną pożegnał się przez telefon, niemal nie rozumiejąc jej czułych i serdecznych słów. Brzmiały one, zdawało się, z tak odległej przeszłości, że nie mogły dosięgnąć żadnej ze strun, na których przed niespełna rokiem drgały pełnią dźwięków. A teraz tylko praca.
Praca! Potężny moloch z niezmordowanie otwartą paszczą, wiecznie głodny, nieustannie chciwy, ta ośmiornica, której wciąż nowe rosną ramiona, która coraz głębiej wsysa się w wolę człowieka, wchłania go, zatruwa narkozą, chłonie…
Gdy Andrzejowi zwracano uwagę, że wyczerpuje organizm i, że popada w namiętność, odpowiadał:
— Jest to taka namiętność, jak każda inna, a trudno zaprzeczyć, że lepsza w skutkach niż hazard, pijaństwo, boks, czy tam zbieranie znaczków pocztowych.
Roman z egzaltacją opowiadał siostrze, co ten Andrzej wyprawia! I Marta, która prawie nie widywała męża, w tem tylko znajdowała pociechę. Smutek jej rósł i ból rósł, a ostatnie iskierki nadziei pogasły. Czy miała do niego żal? — Nie, ani odrobiny, czuła, że między nimi zawisła jakaś tragiczna tajemnica i cierpiała. A cierpiała bardziej, niż tego Andrzej mógł się domyślać, gdyż miała i inne nieznane mu powody.
Zresztą, cóż on wogóle wiedział o jej wewnętrznem życiu? Najwyżej, gdy jeszcze nie spała, całował jej obie ręce i spuściwszy oczy odchodził.
A jemu Marta wydawała się z dniem każdym dalsza, z dniem każdym bardziej cudza i godna najgłębszego współczucia, najczulszego pocieszenia, byle tylko…
Borykał się z sumieniem, co dręczyło go nieustannie i żądało ostatecznej decyzji, ba, ośmielało się mu tę decyzję dyktować!
Wówczas wpadał w bezrozumną pasję, walił w stół, wymyślał urzędnikom, lub zamknąwszy się w gabinecie tłukł się pięściami w skronie.
Żeby chociaż to sumienie nie bawiło się z nim, jak kot z myszą! Ale nie, — podsuwało mu raz to, a raz tamto rozwiązanie.
— Jesteś chrześcijaninem, — mówiło — przysięgałeś, że jej nie opuścisz aż do śmierci. To jest kobieta, z którą związała cię również i własna wola. Musisz odsunąć się od Ewy. To twój obowiązek. Nie wolno ci podeptać twoich zasad, na których zbudowałeś twoje życie, nie wolno ci podeptać uczuć twojej żony!
— Tak, — potwierdzał Andrzej — tak. Inaczej nie mogę, inaczej nie mogę…
I tu zrywała się w nim burza.
— Jakto! Wyrzec się Ewy, ukochanej, jedynej, najdroższej na świecie! Wyrzec się jej miłości!? Nie, nie, ponad siły!
— A jednak… — perswadowało sumienie.
Targał włosy na głowie i wargi zacinał od krwi.
I wówczas znowu odzywało się sumienie.
— Masz rację. Nie wolno ci wyrzekać się miłości, która tyle lat przetrwała. Nie masz prawa po raz wtóry porzucić Ewę, co cię kocha, nie wolno ci wypierać się własnego syna! Cóż znaczą czysto formalne więzy, łączące cię z Martą? Co znaczą wobec moralnego obowiązku ekspiacji, wobec moralności prawdziwie ludzkiej, żądającej, byś wynagrodził krzywdę kobiecie, która ma do ciebie prawo pierwszeństwa.
I tak łamał się w sobie i tak napróżno szukał we własnej duszy odpowiedzi.
Tylko w tych godzinach wieczornych, które raz na dni kilka mógł spędzić na Bagateli, ustawała w nim walka i pił spokój, pogodną radość, słodycz najdroższego światka.
Siadywali we trójkę, prowadząc ciche rozmowy, uśmiechali się do siebie i wszyscy troje cieszyli się swoją obecnością.
Andrzej prowadził z Jankiem dyskusje, podczas których często zdumiewał się prostotą i trafnością rozumowań chłopca, a zwłaszcza tym zadziwiającym brakiem jakichkolwiek wątpliwości w kwestjach etyki. Janek na każde pytanie miał gotową odpowiedź i Andrzej rzadko mógł odmówić mu słuszności. Wówczas wymieniał z Ewą spojrzenia, w których malowała się duma.
Chłopiec literalnie połykał wszelkie myśli i wiadomości. I bez wahania wyrzekał się zabaw z kolegami i sportów, jeżeli wiedział, że przyjdzie pan Andrzej, z którym tak ciekawie się rozmawia. Przywiązał się doń serdecznie i chociaż sentymentalizm nie leżał w jego naturze, prześcigał się z matką w dbałości o najdrobniejsze wygody Andrzeja.
— To bardzo źle, mamo, — mówił jednego dnia — że pan Andrzej pije tyle kawy. Słyszałem, że jest kawa bez kofeiny. Musimy taką kupić.
— Pan Andrzej źle wygląda — mówił innym razem. — Trzeba, żeby odpoczął. Namów go, mamo, by tyle nie pracował.
Któregoś dnia przyniósł tryumfalnie bursztynową cygarniczkę, w ozdobnym futeraliku. Gdy przyszedł Andrzej, położył ją przed nim.
— Cóż to takiego?
— To dla pana. Kupiłem za własne pieniądze. Z oszczędności… I proszę, żeby pan zawsze palił papierosy przez nią. Tam wewnątrz jest specjalny filtr, zatrzymujący nikotynę.
Na wewnętrznej stronie etui wyryte było:
„Kochanemu panu Andrzejowi — Janek“.
Dowmunt chwycił chłopca w ramiona i długo ściskał. W oczach miał łzy.
— Ach, dlaczego, doprawdy, — zawołał Janek — pan Andrzej z nami nie mieszka?! Tak nam wszystkim byłoby dobrze. Bo…
Urwał, bowiem spostrzegł, że matka nagle zbladła, a czoło pana Andrzeja sfałdowało się.
Zaległo milczenie.
— Widzisz, Janku — odezwał się wreszcie Dowmunt — i ja… tak myślę. Może Bóg da, że nam wszystkim będzie jeszcze dobrze…
— Naprawdę?! Ach, to cudownie! Cudownie! Żeby tylko prędzej! Kochany panie Andrzeju! O, w zielonym pokoju byłby gabinet dla pana, a w szarym sypialnia, bo to przy łazience. Prawda, mamo? A rano wychodzilibyśmy razem, bo pan Andrzej też wcześnie wstaje. Ach, mamo, jak ja strasznie się cieszę!
Spojrzał na zegarek:
— No i teraz nie chce mi się wcale iść na ten odczyt o polskiem morzu… Ale chyba pójdę? To bardzo ciekawe. A przytem skoro lato mamy spędzić na Helu, muszę przecie coś wiedzieć o morzu. Prawda?
Czekał potwierdzenia, lecz oboje jakoś dziwnie milczeli.
— Prawda?… I koniecznie muszę mieć motorówkę. Mama powiedziała, że kupi, jeżeli pan Andrzej zgodzi się. Ale pan napewno zgodzi się, bo ja przecie już jestem duży. Prawda?
— Naturalnie, — uśmiechnął się Andrzej — naturalnie. Byleś tylko sam nigdy nią nie jeździł.
— A widzi mama? Mówiłem, że pan Andrzej nie odmówi. No, to już pójdę. Dowidzenia!
Uścisnął ich i wybiegł w podskokach.
Zostali sami.
Głowa Ewy pochyliła się, obie dłonie zakryły twarz i między ich długiemi, wąskiemi palcami zalśniły kropelki łez.
Andrzej przysunął się blisko. Szeroką dłonią głaskał jej ramię, drżące w łkaniu.
— Ewuniu… kochana… Jedyna, moja…
Zarzuciła mu ręce na szyję, mokrą od łez twarz przytuliła do jego twarzy i spotkały się ich usta… Spotkały się jakimś bezgrzesznym pocałunkiem, jak bezgrzeszna jest sama miłość.
Patrzał w jej oczy i po raz pierwszy zrozumiał, co to jest szczęście. Daremnie szukał słów, by je określić.
Jaśniało głębią i płonęło słońcem, jarzyło się radością, mieniło się tęczą wszystkiego, co ludzkie i wszystkiego co boskie, korzyło się i władało, ogarniało jego i całe życie, i cały świat…
Było to szczęście.
Cóż znaczą wszystkie lata cierpień? Cóż znaczą wszystkie rozpacze i upadki, cóż znaczy śmierć sama?
Oto przychodzi szczęście i jedną sekundą hojnie płaci za wszystko, wyrównuje z nadwyżką największe krzywdy, gasi najstraszliwsze tragedje…
Za oknami seledyn i róż zlewał się w wielkim kielichu nieba, pełnym ciepłego wiosennego wieczoru.
— Jakże dobry jest Bóg! — powiedziała Ewa i znowu siedzieli w milczeniu, aż do pokoju zajrzał zmierzch.
Andrzej wstał.
— Już pójdę, Ewuniu. Muszę. Niech ci się słodko śni, Ewuniu. Teraz zaczniemy nowe życie.
Przygarnął ją do piersi:
— Do jutra, Andrzeju, do jutra.
Przed bramą zatrzymał się na chwilę i rozłożył ręce:
— Stało się — rzekł głośno.
Jakiś przechodzień obrzucił go zaciekawionem spojrzeniem.
Andrzej dopiero przy Pięknej spotkał pierwszy wolny samochód. Podał adres swego mieszkania. I zagłębił się w rozpamiętywaniu przeżytego postanowienia, po którem taka pogoda i taki spokój zagościły mu w sercu.
Tuż zaś, przed nim, znajdowała się szyba, oddzielająca wnętrze auta od miejsca szofera. Zupełnie zwykła szyba. A jednak… coś się na niej działo dziwnego… Zaczęły się mętnie przeźroczyście rysować jakieś kontury.
Twarz.
Tak, twarz, posępna, wykrzywiona grymasem uśmiechu, pełnego pogardy i męki.
Wzdrygnął się. Straszna twarz.
A była to jego własna twarz, twarz — Andrzeja Dowmunta.



II.

Mieszkanie na Żórawiej miało też swoją ciszę, lecz jakże różną od ciszy mieszkania na Bagateli.
Andrzej, znalazłszy się w ciszy swego domu, odczuł wprawdzie odmienną jej barwę, lecz zbyt wielki ciężar tu przyniósł, ciężar postanowienia, które miał zrzucić z udręczonego serca, by zdobyć się na wysłuchanie tej ciszy.
Nie przygotowywał sobie ani słów, ani usprawiedliwień. Nawet nie wyobrażał sobie, od czego zacznie. Wiedział, że tam, za uchylonemi drzwiami buduaru, skąd nikła smuga światła sączyła się w mrok jadalni, jest Marta, jego żona, wiedział, że za chwilę tam wejdzie poto, by stąd odejść nazawsze.
Nie zdziwiło go to, że nie wyszła, jak zwykle na jego spotkanie, chociaż napewno słyszała kroki w przedpokoju. Znał jej intuicję i wiedział, że odczuła zbliżającą się krzywdę, że nie miała sił wyjść jej naprzeciw, że przyczajona w lęku czeka ciosu.
Krzywda… Krzywda… Dlaczego krzywda? Jakąż jej znowu krzywdę wyrządza? Przecież jest młoda i bardzo ładna. Nawet piękna. Dopiero zaczęła życie, a całe jest przed nią… Niewątpliwie spotka jeszcze wielu mężczyzn, w których będzie mogła się zakochać… Napewno znajdzie godnego sobie męża, bardziej godnego niż on, nie tak nieszczęśliwego…
Krzywda — myślał, — że mnie kocha?… Czas wszystko zgoi, a zresztą przecie tyle małżeństw rozwodzi się. Tysiące, dziesiątki tysięcy!…
Przetarł czoło — było wilgotne.
W smudze światła coś działo się, coś żyło, drgało, szło ku niemu, wyprężały się jakieś ręce załamane milczącem błaganiem, jakieś bezgłośne dźwięki, jakaś znana melodja…
— Ach, jakże męcząca… co to, co to za melodja… Zaraz, zaraz… Zatknął uszy, lecz nie przestawał jej słyszeć…
..Dixit Dominus, Domino meo…
Nieszpory! Tak, nieszpory w wiejskim białym kościołku, pełnym słońca, zapachu kadzidła… I głos, wyraźny, stanowczy głos: …I że cię nie opuszczę aż do śmierci…
— Czy pamiętasz? — zapytało sumienie.
— Cha, cha, cha, — roześmiała się cisza.
— Czego odemnie chcecie! — Andrzej zacisnął pięści. — Jestem tylko człowiekiem!
— Jesteś aż człowiekiem — odparło sumienie. — Słabym, nędznym człowiekiem… Tam moje szczęście…
Przygryzł wargi aż do krwi i zrobił krok naprzód.
— Muszę, muszę… Jestem tylko człowiekiem…
Wszedł w smugę światła. Gęsta była i taki opór stawiała, że z trudem brnął naprzód. Pot kroplisty ociekał mu z czoła, gdy stanął w progu.
Spotkały go oczy, z których patrzył strach.
Marta siedziała, wciśnięta w kącik sofy, miała kurczowo splecione ręce. Obok leżała jakaś robótka.
— Dobry wieczór, Marto.
Jej wargi poruszyły się bezgłośnie.
— Przyszedłem pomówić z tobą… O nas…
Ciężko siadł obok niej i wbił oczy w ziemię.
— Przyszedłem pomówić z tobą…
Nie mógł znaleźć słów. Sięgnął do kieszeni, wyjął papierośnicę. Była pusta.
— Zaraz ci przyniosę — zerwała się Marta.
— Ależ… — podniósł na nią wzrok i słowa zamarły mu w ustach.
Marta stała przy drzwiach. Zatrzymała się na jedną chwilę, lecz i tej było dosyć, by mógł spostrzec tę wielką zmianę w jej figurze.
Znikła za drzwiami.
— Nie, niemożliwe! To złudzenie! — skurczył się w sobie i czekał. — Boże, Boże! A jeżeli naprawdę?… Napewno złudzenie! Myśli zawirowały nieprzytomnym rytmem, w płucach zagrało bolesnym oddechem. Gdyby tak było, przecie zauważyłby dawniej, powiedziałaby mu zresztą…
Nagle uprzytomnił sobie, że właściwie nie widywał żony i nie rozmawiał z nią wcale.
— A jednak niemożliwe! — czepiał się kurczowo nadziei, Nadzieja wszakże rozprysła się, jak bańka mydlana.
Oto szła ku niemu Marta, szła z bladym uśmiechem na twarzy, z oczyma podkrążonemi niebieskawą obwódką, szła, a każdy jej ruch rozwiewał wszelkie wątpliwości.
— Marto! Marto! Spodziewasz się… dziecka?!
Spojrzała nań oczyma pełnemi smutku.
— Tak.
Ukrył twarz w dłoniach, oparł łokcie na kolanach. Zrozumiał z całą wyrazistością swoją klęskę. Przecie teraz nie mógł już jej porzucić. Teraz, gdy ma dać życie jego dziecku. Rozpacz zaglądała mu w oczy przez zaciśnięte palce. A przecież dawniej tak pragnął tej chwili, tak czekał dnia, gdy się dowie…
— Marto, czemu wcześniej nie powiedziałaś mi o tem? — zawołał z wyrzutem.
Podniosła na niego niebieskie oczy i nagle ogarnęła go tkliwość. Pojął, jak bardzo był niesprawiedliwy, jak zimny i szorstki, dla tej biednej dziewczyny, która mu za swą krzywdę płaciła tak dobrą wyrozumiałością, tak nadludzkiem przebaczeniem. Przypomniał przejażdżkę w Nieszocie, gdy ją prosił o rękę, przypomniał jej obawy i swoje męskie słowa zapewnienia i szydercze „Medice cura te ipsum“, które cisnął mu w twarz Michał, jemu… Katonowi.
— Musisz być mężczyzną — odezwało się sumienie.
— A Ewa, a Janek?.. — zawyło w piersi.
Podniósł oczy i drgnął.
Ze ściany patrzał na niego surowemi oczyma — Janek.
— Ach, — bronił się — napewno zatrzymałby mnie dla siebie i dla matki! Napewno…
— Kłamiesz, — zachichotało sumienie — świadomie kłamiesz!
Jeszcze raz zalęknionym wzrokiem szukał odpowiedni w twarzyczce tego chłopca, zaklinał go, lecz wyraz oczu na portrecie nie zmienił się:
— Zobaczę, czy postąpisz uczciwie — zdawał się mówić. — Zobaczę, czy spełnisz swój obowiązek.
I Andrzej ugiął się pod tym wzrokiem, ugiął się aż po dno swojej jaźni.
Gdzieś w trzewiach zadygotał szloch, wtargnął do szerokiej piersi, rozbrzmiał głuchym odgłosem, zacisnął gardło i w strzępy darł słowa:
— Nie potę…piaj mnie, Marto, miej… dla mnie… litość.., nie potępiaj… ja jestem… bardzo… nieszczęśliwy…
— Ależ, Andrzeju, ja cię nigdy, nigdy, ani przez jedną chwilę nie potępiałam! — głos jej drgał wzruszeniem niemal macierzyńskiem, z jakiem każda kobieta odczuwa cierpienie drogiego sobie mężczyzny.
Leciutko chusteczką ocierała mu oczy:
— Widzisz, — zaczęła znowu — widzisz, ja… mnie się zdaje, że to ja jestem powodem twojej męki… Powiedz mi szczerze, Andrzeju. Dużo nad tem myślałam i… Jeżeli tak jest w istocie, to ja… to ja… wtedy… sama…
Zaczaiła się w nim nagła pokusa. Niech powie, niech powie!
Ale z portretu nieubłagane, surowe, patrzyły oczy Janka.
— Nie, Marto, nie. Nie mówmy już o tem. I przebacz mi, jeżeli potrafisz przebaczyć. Takie ciężkie jest życie i w tak niesamowite zawiązuje się pętle…
Zdaleka zaterkotał telefon.
— Daj Boże — szepnęła Marta — by ci Opatrzność wynagrodziła wszystkie krzywdy.
Telefon nie ustawał w dzwonieniu.
— Nie, Marto, to nie są krzywdy, to jest kara, to jest odwrócony los. Nic w naturze nie ginie. Niema kary bez winy. Tutaj tylko tobie dzieje się krzywda, lecz cóż ja pocznę, gdy brak mi sił…
Telefon uporczywie dzwonił.
Wreszcie ustał, a po chwili w drzwiach stanął Piotr:
— Pan doktór Grzesiak prosi jaśnie pana.
Poszedł do aparatu:
— Hallo!
— Panie szefie, czy będzie pan jeszcze dziś w biurze?
— Nie, a co tam takiego?
— Wolałbym nie mówić przez telefon.
— Coś ważnego?
— Bardzo.
— Więc niech pan przyjdzie do mnie.
— Dobrze, będę za pięć minut.
Marta była zaniepokojona.
— Czy stało się coś złego?
— Nie wiem! — odparł Andrzej. — Grzesiak robił wrażenie wzburzonego.
— A czy teraz mogło zdarzyć się coś nieprzewidzianego?
— Wątpię. Chociaż życie składa się przeważnie ze zdarzeń, nie dających się przewidzieć.
Znowu przyszedł Piotr i zwrócił się do Marty z zapytaniem, na ile osób ma nakryć do kolacji. Spojrzała pytająco na męża, lecz ten tego nie zauważył.
— Andrzeju, czy zatrzymasz doktora na kolacji?
— Co? Doktora? Ależ naturalnie.
Rzucił okiem na Piotra i spostrzegł, że ten patrzy tylko na Martę, a jego wzroku unika. Wogóle w ostatnich czasach w zachowaniu się służącego uderzał go wyraźny chłód. Piotr wprawdzie bez zarzutu i z niezmiennym szacunkiem odnosił się do swego pana, jednakże nie ulegało wątpliwości, że w głębi czuł do niego urazę.
— Czyżby o Martę? — myślał Dowmunt.
Przyszedł Grzesiak.
— Jakieś złe wiadomości?
— Tak, panie szefie. Złe. Czy… nie zanudzimy pani temi sprawami?
Marta nie wiedziała, czy mąż chce, żeby została, czy nie, lecz on powiedział:
— Ależ proszę, doktorze. Więc?
— Elewatory w Równem podpalone. — wyrzucił z siebie.
Andrzej zerwał się na równe nogi:
— Jakto?
— Podpalone. Koło magazynów znaleziono butelkę po benzynie i pakuły.
— Spaliły się?
— Nie wiem. Depesza spóźniona.
Dowmunt zaczął chodzić po pokoju.
— Ma pan tę depeszę?
— Służę — podał telegram Dowmuntowi.
— Psiakrew! Ależ tam są wszystkie urządzenia przeciwpożarowe! I w mieście straż ogniowa… Niech pan połączy się z Równem.
— Próbowałem. W zarządzie elewatorów telefony nie działają.
— No, a na poczcie nic panu nie powiedzieli?
— Powiedzieli, że pali się od wczesnego rana.
— O której pan rozmawiał?
— Przed pół godziną.
— Ha, z depeszy wynika, że podpalenie napewno… Konkurencja?
— I ja tak myślę.
— Psiakrew! Łotry! Ale ja tego nie puszczę płazem. Doktorze, o której mamy najbliższy pociąg do Równego?
— Niestety o ósmej rano.
Dowmunt nacisnął dzwonek:
— Piotrze, proszę zejść do garażu i powiedzieć Zygmuntowi, by zaraz przygotował wóz do dalekiej podróży.
— Jaśnie pan każe budę nastawić?
— Wszystko jedno.
— Ale zjesz przed drogą kolację, prawda? — zakrzątnęła się Marta.
— Dziękuję ci. Doprawdy nie mogę.
— Zjedz, kochanie.
Spojrzał na nią i zgodził się.
Jedli z pośpiechem, zamieniając z Grzesiakiem urywane zdania. Marta nie siadła do stołu — przygotowywała walizkę Andrzejowi.
Kilka minut po dziesiątej przed domem odezwał się trzykrotnie sygnał samochodu.
Pomagała mężowi nałożyć burkę, starannie otulała szalem szyję. Z roztargnieniem obserwował jej duże, kształtne ręce, troskliwie dopinające guziki.
— Papierosy masz w prawej kieszeni — powiedziała i opuściła ręce.
— Dziękuję ci. Bądź zdrowa, Marto.
Zawahał się przez mgnienie oka, przygarnął ją do siebie i pocałował w usta.
— Bądź zdrowa. Za kilka dni wrócę.
Stała przy oknie i widziała, jak Andrzej w samochodzie otulał nogi pledem, jak wyjął pióro i podpisywał jakieś papiery, które mu pośpiesznie podawał doktór Grzesiak.
Później wóz ruszył.
Marta dopiero teraz uczuła, jak mocno bije jej serce, jak słodki ślad pozostał na wargach, ślad ust, tak dawno nie całowanych, ust najdroższych na świecie.
Noc tę również spędziła bezsennie, lecz jakże ta od tamtych się różniła.
Tymczasem samochód przemknął przez miasto i zatrzymał się przy rogatce.
— Panie posterunkowy, gdzie tu najbliższy telefon?
— O w tamtej kawiarence, proszę pana.
Szofer nie czekał długo, Andrzej bowiem w zatłoczonej robotnikami kawiarni nie mógł swobodnie rozmawiać z Ewą. Nie mógł i rad był z tego. Powiedział tylko, że palą się elewatory w Równem, że musi jechać, że w powrotnej drodze zajrzy do Ostapówki, że prawdopodobnie przyjedzie za kilka dni.
— A z Równego napiszę. Tymczasem dowidzenia. Proszę uściskać Janka.
I Ewa nie spała tej nocy. Nagły wyjazd Andrzeja po tym cudnym wieczorze wydał się jej czemś groźnem, jakimś prognostykiem nieszczęścia, jakąś przepowiednią złych dni.


III.

Lekarz kazał Marcie odbywać dłuższe spacery, to też codzień po śniadaniu chodziła do parku Łazienkowskiego i wracała dopiero na obiad.
Czerwiec rozwinął się całą wspaniałością zieleni, zakwitł tysiącami świeżych barw, rozdzwonił się brzękiem owadów i świergotem ptaków.
Błądząc godzinami w cieniu starannie utrzymanych alej Marta przypomniała sobie zapuszczony park w Nieszocie.
Zostali tam tylko rezydenci. Rodzice od dłuższego czasu bawili zagranicą, gdyż pan Rzecki na wiadomość o powrocie Stanisława dostał ataku kamieni żółciowych i musiał znowu wrócić do Marienbadu.
Marta była zupełnie samotna. Małżeństwo odsunęło ją od dawnych stosunków koleżeńskich i od dawnych znajomych. Roman siedział w Ratyńcu, mąż zaś już drugi tydzień tkwił w Równem. Przysłał jej tylko kartkę z pozdrowieniami i z utyskiwaniem na nadmiar trudności. Od Grzesiaka dowiedziała się szczegółów śledztwa.
Okazało się, że elewatory podpalone zostały przez półzidjociałego chłopa, który dostał za to dwadzieścia pięć złotych od jakiegoś Żyda, którego nie umie wskazać pomimo energicznych „perswazyj“ policji. Strat materjalnych pożar nie pociągnął za sobą, gdyż zabudowania były ubezpieczone. Natomiast pokrzyżował plany Dowmunta, utrudniając mu rozpoczętą kampanję zbożową.
— Oto ręka kupców zbożowych, — mówił dr. Grzesiak — zaczęła się wielka gra i do jesieni pokaże się, czy zdołają oni utrzymać monopol w swych rękach, czy nie.
— A mąż mój nadal wierzy w zwycięstwo?
— Hm… zdaje się, wierzy. W każdym razie postanowił walczyć do ostatniego. Gdy wczoraj telefonował do „Adrolu“ i dowiedział się, że na giełdach robi się sztuczną zwyżkę na pszenicę, kazał jednak nadal kupować. To silny człowiek. Byle pieniędzy starczyło, byle starczyło…
— A czy istotnie grozi ich brak?
Grzesiak zrobił niewyraźną minę.
Od tego dnia Marta zabrała się do rewizji domowych rachunków i doszła do przekonania, że cztery tysiące miesięcznie, które wydawała na dom i na własne potrzeby, to rozrzutność. Zwęziła też budżet, zwłaszcza swój osobisty, do możliwego minimum. Nawet zmniejszyła liczbę wizyt lekarza, tembardziej, że stan jej nie zdawał się budzić żadnych obaw, a ciąża rozwijała się normalnie.
Ze słodkim niepokojem oczekiwała rozwiązania. Tak bardzo pragnęła mieć dziecko. Rozrzewniała ją myśl, że nareszcie przyjdzie na świat maleńka istotka, której uśmiechem będzie mogła się cieszyć i łzami płakać. Zwłaszcza od pamiętnego wieczora, gdy Andrzej, spostrzegłszy jej macierzyństwo, zbliżył się do niej, myśl, że da mu dziecko napawała ją szczęściem. Wierzyła, że to małe niewinne stworzonko z ich uczuć zrodzone samem swojem zjawieniem się rozproszy złe chmury w życiu Andrzeja, że zacięte jego usta uśmiechną się, jak dawniej, i pod ich dach wróci pogoda.
Godziny spacerów w Łazienkach spędzała na tych rozmyślaniach.
Pewnego dnia wracała do domu wcześniej niż zwykle. Przeszła na cienistą stronę alej Ujazdowskich i nagle stanęła jak wryta.
Wprost naprzeciw niej szedł szybkim krokiem, wymachując teczką, chłopiec, chłopiec jak dwie krople wody podobny do portretu małego Andrzeja z jej buduaru. Ach, nie podobny, ale wręcz On! Tesame myślące oczy, usta, wzrost…
Chłopiec minął ją, skręcił w Bagatelę i znikł.
Nie umiała wytłumaczyć sobie zjawiska, które raczej musiało być złudzeniem.
Jednakże nazajutrz punktualnie o tej godzinie była już na rogu Bagateli. Nie czekała długo, Dojrzała go zdaleka. Szedł z dwoma innymi chłopcami, również w uczniowskich czapkach, i o czemś z zajęciem rozprawiał.
Tak, tak… Marcie serce załomotało w piersi. To on, chłopiec z portretu, Boże! Co to może znaczyć?!
Zatrzymali się na rogu i zaczęli się żegnać. Później ten, jak wczoraj, skręcił w Bagatelę. Marta stała chwilę oszołomiona i, nie wiedząc dlaczego to robi, zaczęła iść za nim. W mózgu najdziwaczniejsze rodziły się domysły. Miała ochotę dopędzić go i już przyśpieszyła kroku, gdy chłopiec wszedł do bramy. Zatrzymała się.
Cóż zrobi teraz?… Zajrzała: w bramie i w podwórzu nikogo nie było.
Najlepiej zapytać stróża.
Weszła i już chciała zapukać do kwadratowego okienka, gdy wzrok jej padł na oszkloną tablicę z nazwiskami lokatorów. Jak się ten chłopiec nazywa? Może Jaskólski? „Erazm Jaskólski — przemysłowiec“ — czytała. — „Nr. 2, hr. Dominik Pajęcki“ — nie, tego przecież zna. To stary kawaler i nie ma dzieci… „Nr. 3… …Ewa Żegota“.
— Ewa Żegota? — krew uderzyła do twarzy. — Żegota! Przyjaciel Andrzeja nazywał się Michał Żegota…
I ten chłopiec…
Co to może znaczyć? Ewa…
Nagle ostry ból przeszył serce.
Nic nie wiedziała, nic nie rozumiała, ujrzała tylko jakiś enigmatyczny splot tajemnic, pełnych nieprawdopodobieństwa, ujrzała pod nogami przepaść.
Nie mogła skoordynować swoich myśli, lecz była pewna, że oto stanęła na progu tragedji Andrzeja i na progu własnej rozpaczy.
A przecie wszystko się zaczęło od wyjazdu na Wołyń, od śmierci tego przyjaciela… Ewa Żegota…
Jak lunatyczka wracała do domu.
Nie zdołała jej oderwać od tych myśli nawet kartka Andrzeja. Czytała ją kilka razy, zanim mogła skupić uwagę dla uświadomienia sobie konwencjonalnej jej treści. Z nawału najróżnorodniejszych pomysłów, zastanowień, przypuszczeń, zaczęło się wyłaniać postanowienie.
Tak, musi tam pójść. Musi ją zobaczyć… musi rozwikłać tę tajemnicę.
Nie mogła się doczekać ranka.
Jak zostanie przyjęta? Na jakie upokorzenia zostanie narażona? Czego się dowie? Wreszcie — cóż sama ma powiedzieć?
Drżała jej ręka, gdy naciskała guzik dzwonka u drzwi.
— Czy zastałam panią Żegocinę?
— Owszem. — Służąca obrzuciła Martę aprobującym wzrokiem i zapytała.
— Kogo mam zameldować?
— Proszę powiedzieć, że… jedna pani w prywatnej sprawie.
— Dobrze, proszę pani.
Wprowadziła Martę do salonu i znikła wgłębi mieszkania. Marta rozejrzała się:
— Musi to być kulturalna kobieta.
Salon umeblowany z dużym smakiem, z tą spokojną elegancją, właściwą kulturalnym domom. Na stoliku obok kozetki otwarta książka. Rzuciła okiem na tytułową kartę: „Jan Kasprowicz — Księga Ubogich“.
— Ewa… Młoda? Ładna?… Jak może wyglądać? Nagle wzrok padł na konsolę kominka: w ciężkiej bronzowej ramie fotografja Andrzeja…
Przed oczyma zawirowały kolorowe płatki. Więc tak, więc nie myliła się… Za chwilę wejdzie tu… kochanka Andrzeja.
Drzwi lekko się uchyliły i w progu stanęła Ewa.
— Czem mogę pani służyć?
Marta z trudem wydobyła głos:
— Chciałam panią prosić o kilka minut rozmowy.
Była blada i tak chwiała się na nogach, że Ewa czemprędzej podsunęła jej krzesło. Odrazu spostrzegła, że ta pani jest w ciąży i że jest niezwykle wzruszona:
— Proszę, niech pani usiądzie. Niedobrze jest pani? Może wody?
— Nie, dziękuje. To minie.
Przyglądała się Ewie i mimowoli zaczęła porównywać ją z sobą… Może jest ładniejsza, ale starsza napewno… chociaż wygląda bardzo młodo… Więc to tę kobietę Andrzej kocha? Nie tak sobie wyobrażała matkę tego chłopca.
Ewa tymczasem gubiła się w domysłach. Początkowo zdawało się jej, że ta nieznajoma, to jakaś panna z dobrego domu, którą porzucił narzeczony, nadużywszy uprzednio jej wiary i że przychodzi prosić o pomoc w ukryciu jej stanu. Ewa gotowa byłaby na wszystko. Jakże dobrze pamiętała swoją przeszłość. Lecz po chwili spostrzegła obrączkę i teraz już zupełnie nie wiedziała jaki być może cel tej wizyty.
— Lepiej pani? — zapytała.
— Dziękuję.
— Czem zatem mogę pani służyć?
Marta spojrzała jej wprost w oczy:
— Jestem żoną Andrzeja Dowmunta.
W Ewie drgnęły wszystkie nerwy. Żona Andrzeja! Więc to ta kobieta, zabrała jej szczęście, stanęła na jej cierniowej drodze, by teraz, kiedy znowu go spotkała… I czego ona chce, poco tu przyszła?… jest w ciąży… Nagle zrozumiała list Andrzeja z Równego, ten rozpaczliwy list, to pełne męki wyznanie własnej bezsiły wobec nowej zasadzki losu.
— Nie przyszłam do pani z żadnemi pretensjami, — zaczęła Marta — nie przyszłam o nic prosić…
Ewa milczała.
— Przyszłam poprostu dlatego, żeby dowiedzieć się w czem tkwi nieszczęście Andrzeja.
— W czem?… W czem?… — oczy Ewy błysnęły. — Tkwi w tem, że pani istnieje, że swoją egzystencją zamyka mu pani drogę do szczęścia!
— Właśnie, właśnie — serce Marty waliło młotem — i ja tego domyślałam się… Boże, jakaż pani jest okrutna!..
Cóż ja jestem winna? Nic nie wiedziałam i dotychczas nic nie wiem. Andrzej mi nigdy ani jednego słowa nie powiedział, a nie mogę patrzeć, jak strasznie on cierpi…
— Cierpi przez panią. Czy pani tego nie widzi?
— Nie, nie wiedziałam. Dopiero onegdaj spotkałam na ulicy tego chłopca. To syn pani, prawda?
— To syn Andrzeja.
— Wiem. Nie może być inaczej. Odrazu poznałam. Mam w domu portret Andrzeja z czasów, gdy był w tym wieku. Nie mogłam nie poznać. Podobni są w najdrobniejszym rysie… Nic nie wiedziałam i poszłam za nim. Tu w bramie przeczytałam na tablicy nazwisko pani… Świętej pamięci Michał Żegota był pani mężem, czy bratem?… Wiem, że od dnia jego śmierci nieszczęście weszło w nasz dom… w moje życie…
— Od dnia śmierci Żegoty poraz pierwszy od trzynastu lat, słyszy pani, od trzynastu lat!… weszła w moje życie nadzieja szczęścia, nadzieja odzyskania człowieka…
Wzruszenie zacisnęło jej gardło.
— Kocha go pani? — cicho zapytała Marta.
— Boże! Czy go kocham! Wszystką krew oddałabym za sekundę jego uśmiechu, za sekundę jego radości… Na koniec świata poszłabym za nim… Och, czy pani myśli, że mogłabym udźwignąć te trzynaście strasznych lat, gdyby nie jego syn? Czy pani wie, co to znaczy kochać? Czy pani pojmie, co to jest być żoną, trzynaście lat żoną człowieka, do którego nie czuje się nic, literalnie nic, oprócz żalu, żoną człowieka, za którego wychodzi się zamąż jedynie dlatego, że był on przyjacielem tamtego. Cóż pani może o tem wiedzieć!?
— To była pani pierwsza miłość?
— Niema pierwszych i drugich miłości. To była moja jedyna miłość i pozostanie jedyną. Jakże mogłoby być inaczej? Niemal dzieckiem byłam wówczas, gdy go pokochałam i gdy on mnie pokochał. Oddałam się mu cała, bez chwili wahania. I nigdy tego nie żałowałam. Nigdy! Więcej pani powiem: gdybym miała drugi raz się narodzić, drugi raz rozpocząć życie, niczegobym bardziej nie pragnęła, jak powtórzenia się tej cudnej wiosny, tej najcudowniejszej wiosny… Bodaj za cenę trzynastu lat męki Bodaj!
— I jakto — rozszerzyły się oczy Marty — Andrzej porzucił panią z dzieckiem?
— Nie, o nie! On tego nigdyby nie zrobił, jak go pani może posądzić!? Andrzej nie wiedział, bo wówczas, gdy nagle wyjechał do umierającego ojca i ja jeszcze nie wiedziałam, nie rozumiałam. Byłam przecie prawie dzieckiem. A później… później przyszła wojna, rozdzieliła nas i już nie mógł wrócić… Nawet nie pożegnaliśmy się… Gdy Michał go wezwał do Ostapówki, gdy ujrzałam go po trzynastu latach, myślałam, że mi serce pęknie ze szczęścia, a kiedy zobaczyłam, że i on mnie kocha, że i w nim nie umarło dawne uczucie — błogosławiłam los i całowałam ślady jego nóg na podłodze, rozumie pani?
Płonęły jej oczy i wargi drżały.
— Rozumie pani, co to jest miłość? Miłość, to wszystko, to świat, to życie! To stokroć więcej niż życie, bo kochać, to znaczy umieć wyrzec się i szczęścia i życia dla szczęścia człowieka kochanego. Rozumie pani?
Marta pochyliła głowę:
— Rozumiem… rozumiem, bo… bo i ja go tak kocham.
Zaległo milczenie. Patrzyły sobie w oczy.
— I ja go tak kocham, — odezwała się znowu Marta — ale teraz wiem, że on kocha panią i wiem, że ja stoję na drodze jego szczęścia… Ciężko, bardzo ciężko… ale ma pani rację, kochać, to znaczy umieć wyrzec się człowieka kochanego… Proszę pani — łzy jej napływały do krtani — ja… ja… zejdę z jego drogi. Niech… niech…
Drgały w niej wszystkie nerwy, oczy napełniały się łzami. Tak trudno było mówić. A jednak trzeba. Czemże jest dla Andrzeja — kulą u nogi. Wspólny dom stał się dla niego więzieniem, jej obecność nieustającą troską, jej miłość zgrzytem w jego życiu…
Marta wpiła sobie paznokcie w dłonie, aż uczuła ostry ból:
— Proszę panią, — powiedziała z widoczną męką — ja usunę się z jego drogi. Wiem, że kocha panią… — zajęczało w jej piersi. — Ale ja go tak strasznie, tak strasznie kocham…
W oczach Ewy zaszkliły się łzy. Jej serce ścisnęło się współczuciem.
— To nic, to nic — mówiła Marta w łkaniu — wiem, co muszę zrobić… Przecie będę miała jego dziecko… Niech mi to będzie pociechą… Byle Andrzej był szczęśliwy, byle przestał cierpieć… Pani, pani. Ja go tak bardzo kocham! Boże… Boże…
Ewa zerwała się ku niej. Dłonie wysmukłe, jak storczyki, przywarły do kurczowo zaciśniętych rąk Marty. Siadła obok niej i oplotła ją ramionami. Uczuła rozpaczliwy łomot jej serca, targanego tak mocno jak jej własne.
Na policzki Marty zaczęły spadać nowe gorące łzy jedna łączyła się z drugą, zlewały się w duże krople, staczały się razem, nizały się na niewidzialną nić, tak cienką jak nić pajęcza, tak nieskończenie długą…
Przytulone do siebie płakały dwie kobiety. Płakały nad swoją dolą, nad swojem szczęściem, nad bezlitosnym losem, co w tym siostrzanym splocie ramion zamknął tragedję dwóch serc, jednym uderzających rytmem, ból dwóch uczuć, dwóch nadziei, z których jedna musiała być zabita.
Przytulone do siebie, płakały dwie kobiety.
Przez otwarte okna wlewał się rozedrganemi w upale falami soczysty czerwiec, niosąc daleki, monotonny turkot życia wielkiego miasta.
Ewa oszołomiona nieoczekiwaną rezygnacją Marty, później rozczulona do głębi jej rozpaczą i potęgą uczucia, zdolnego do zaparcia się siebie, teraz dopiero zaczęła sobie zdawać sprawę z wartości swego zwycięstwa.
Czy wogóle rezygnacja tej biednej nieszczęśliwej dziewczyny może być nazwana zwycięstwem? Usuwa się dla szczęścia Andrzeja… Lecz czy Andrzej będzie szczęśliwy, gdy ona odejdzie? Czy potrafi podeptać to życie, przejść po niem obojętnie?
Andrzej z jego szlachetnością, z jego pogardą dla egoizmu, z jego etyką, obowiązkowością… Czy zdoła przyjąć ofiarę tej ciężarnej kobiety, której przysięgał wobec Boga i siebie?…
Może. Może potrafi. Nawet napewno, zwłaszcza, gdy ona, Ewa, wytęży wszystkie siły, by jego zdobyć… Napewno.
Ale czy będzie szczęśliwy?
Czy życie nie stanie się dla niego pasmem upokorzeń wobec siebie samego, czy nie zagryzie mu spokoju udręka niechęci do siebie, wyrzuty sumienia?…
Jakże dobrze go znała. Przecie zawsze był mężczyzną... A co mówił Michał, gdy powtarzał jej rozmowę z Andrzejem?… A on sam wreszcie, słyszała przecie, jak rozmawiając z Jankiem, powiedział: „Najważniejsze jest to, żebyś sam mógł zawsze szanować siebie, mniejsza o opinję kolegów, byleś nie potrzebował wstydzić się swego postępku przed sobą“.
Tak, tak, to Andrzej.
Uczuła nagle przerażenie. Oto trzyma w ręku jego los i los swoich tyloletnich marzeń. Może go zabrać sobie, może nareszcie pić dowoli upragnione szczęście, może nasycić się posiadaniem, wyłącznem posiadaniem swego najukochańszego, jedynego… Może!
I przypomniała ostatni list Andrzeja:
„…szczęścia nie wolno opłacać podłością…“
Zrozumiała. Zrozumiała z całą okrutną dokładnością nicość swego zwycięstwa, ujrzała przed sobą czarną przepaść, na wypełnienie której nie starczą wszystkie łzy, wszystkie lata, wszystkie cierpienia, nie starczy nawet miłość, co wpiła się w jej serce, co tak się z niem zrosła, że tylko wraz z tem sercem da się z piersi wydrzeć.
Nie, nie, nie wolno mi!
Cała krew odpłynęła z mózgu, płuca ścisnął przejmujący skurcz, gdy odezwała się:
— Myli się pani… Pani musi zostać z nim. Ja nie potrafię dać mu szczęścia… Ja wiem, wiem napewno… Mój Boże, przecież znam Andrzeja tak dobrze…
Podniosła na nią bolesne oczy:
— Nie potrafię mu dać szczęścia… i on go ze mną nie znajdzie…
Słowa były ciężkie jak ołów. Każdy ich dźwięk czuła jak nóż wbijający się w piersi.
— Ja odejdę, ja się usunę… Przecie trzynaście lat żyłam bez niego…
— Nie, nie… — łkała Marta.
— Odejdę, bo wiem, że tak będzie lepiej, że tak trzeba. On… zapomni.
— Nie, nie… nie mogę przyjąć od pani tego poświęcenia.
W głosie Ewy nabrzmiał smutek:
— Ja przecie nie dla pani to robię, nie z z litości dla pani uczuć. Na taką wspaniałomyślność nie umiałabym się zdobyć. Żadna kobieta nie umiałaby… Odchodzę, bo wiem, że tak będzie Andrzejowi lepiej… Zapomni, z czasem zapomni… Teraz pojadę nad morze, później przeniosę się na Wołyń… Nie będzie mnie widywał… Zapomni. Zapomni… Zapomni…
Powtarzała to straszne słowo wśród szlochu, co zdawał się rozrywać samo życie w wielkie głębokie rany.
— Tak trzeba, tak trzeba…
Przytulone do siebie płakały dwie kobiety, a przez otwarte okna soczysty czerwiec wlewał daleki pogwar ociężałego w słońcu miasta.


IV.

Andrzej nerwowo pakował walizkę. Właściwie mówiąc wrzucał do niej bezładnie różne przedmioty, porozkładane po żałosnych meblach hotelowego pokoiku. Wreszcie zatrzasnął zamek i jeszcze raz wziął do ręki zmiętą depeszę:
„Dziś rano nieznani sprawcy dostali się do składu zbożowego, obleli naftą część worków, stop — spłoszeni nie zdążyli podpalić — stop — straty około sześciu tysięcy. — Zacharewicz.“
Posępna twarz Andrzeja nabrała wyrazu zawziętości. Zeszedł do kantorku, gdzie wisiał obdrapany aparat telefoniczny. Przy oknie siedziała stara Żydówka.
— Nie dzwoniła do mnie Warszawa? — zapytał.
— Jeszcze nie dzwoniła. Może zaraz zadzwoni.
Wyjrzał przez okno. Przed ganek zajeżdżał właśnie Packard. Zaczął w myśli obliczać na którą zdąży do Lwowa, gdy odezwał się telefon.
— Hallo, czy doktór Grzesiak?
— Dzieńdobry panu.
— Dzieńdobry. Miał pan już wiadomość ze Lwowa?
— Owszem. To zakrawa na masową akcję.
— Tak i ja sądzę. Zaraz tam jadę. I niech doktór zaraz wyśle telegraficznie ostrzeżenia do wszystkich oddziałów. Wzmocnić czujność, postawić dodatkowych stróżów. Postarać się o ludzi pewnych.
— Dobrze, proszę pana.
— I niech pan będzie łaskaw, doktorze, pójść do komendanta policji, przedstawić mu całą historję. Może komendant zechce wydać polecenia prewencyjne.
— Jeszcze dziś u niego będę. A kiedy pan wraca?
— Nie wiem. Sądzę, że za parę dni. W każdym razie będę się starał jak najprędzej. Czy ordynacja Jordanowo podała powody zerwania kontraktu zbożowego?
— Nie. Ale dziś znowuż zarząd dóbr Łaszkowskiego przysłał wymówienie. Ci wyraźnie piszą, że wobec wahań cen rynkowych, byliby stratni…
— Jakto? Przecie w kontrakcie jest, że płacimy według rynkowych?…
— Widocznie ktoś obiecał im wyższe.
— Niesłychane. To wszystko robota tych samych rąk. No, zobaczymy! Dowidzenia.
— Dowidzenia… ale, czy może mam coś powtórzyć małżonce?…
— Co? Ach, tak. Niech pan powie, że przesyłam pozdrowienia.
Zapłacił rachunek hotelowy i już wsiadł do samochodu, gdy nadbiegł woźny z elewatorów.
— Co tam?
— List do pana dyrektora.
— Dziękuję. Jazda.
Wóz ruszył po nierównym bruku.
List był od Janka. Otworzył kopertę i zaczął czytać:

Kochany Panie Andrzeju!

Bardzo nam tu tęskno bez Pana, a najgorzej zmartwiło mnie to, że prędko się nie zobaczymy. Mamusia źle wygląda i jak najprędzej chce jechać nad morze. Za parę dni wyjeżdżamy. Mamusia była u mego dyrektora i ten powiedział, że zgadza się zwolnić mnie wcześniej na wakacje i że napewno przeszedłem do piątej klasy. Jutro już nie pójdę na lekcje.
Byłem dziś z mamusią w „Sportpolu“ (w tym wielkim sklepie na Mazowieckiej) i wybraliśmy śliczną łódź motorową. Wprawdzie jest nieduża i tylko 12-konna, ale zato bardzo ekonomiczna. Spala tylko osiem litrów benzyny na sto kilometrów. Prawda, że to nie dużo? Ale myśmy oglądali model, a naszą, (taką samą) przywiezie nam na Hel, gdański przedstawiciel „Sportpolu“ i on nauczy nas kierować łodzią, bo to będzie mechanik.
Jak Pan do nas przyjedzie, to już będę umiał obchodzić się z łodzią. Mamusia mówi, Pan jest bardzo zajęty i że na Hel nie przyjedzie. Ale ja wiem, że Pan przyjedzie, bo bardzo za Panem tęsknimy. A i Pan musi wypocząć. Nigdy morza nie widziałem i jestem strasznie ciekawy, czy naprawdę wywiera tak silne wrażenie, jak to piszą w książkach?
Przysłali nam z Helu pocztówkę z fotografją tej willi, gdzie będziemy mieszkać. Nazywa się, „Niezabudka“ i jest dość ładna, chociaż drewniana.
Niech pan koniecznie przyjedzie, bo będzie nam bardzo smutno. Przecie my z Mamusią, oprócz Pana nikogo bliskiego na świecie nie mamy. Tak cieszę się, że na jesieni zamieszka Pan z nami. To dopiero będzie cudowne.
Teraz całuję Pana bardzo mocno i ściskam

kochający Pana
Janek.

P. S. — Mamusia zasyła serdeczne pozdrowienia. Sama nie pisze, bo jest zmęczona.“

Andrzej dwukrotnie przebiegł oczyma zapisany arkusik i każde słowo kaleczyło mu serce, każde wołało go tym znajomym dźwięcznym głosem, jego syna. Ileżby dał za to, by móc teraz krzyknąć szoferowi: — „Zawracaj do Warszawy!“ — A jednak nie mógł. Och, mniejsza o sprawy „Adrolu“, mniejsza o walkę z hjenami zbożowemi… Ale nie ma prawa wracać do Ewy, nie ma prawa odnawiać jej nadziei, nie ma prawa…
Oszalałby z tej męki, gdyby nie możność zmuszenia siebie do pracy, do myśli o rozpoczętej przeciw niemu wojnie, w której musi zwyciężyć, albo przegrać całą sprawę, nietylko z własną stratą, lecz ze szkodą kraju.
A czekały go ciężkie trudy, czekały chwile, gdy cały wysiłek mózgu trzeba połączyć z najwyższym wysiłkiem woli, by nie dać się zaskoczyć, by zdołać wyminąć pułapki, by móc narzucić innym swój pogląd, by zmusić ludzi słabych do wytrwania.
Walka wymagała bezwzględnej wytrzymałości nerwów, kamiennej odporności charakteru, ześrodkowania wszystkich posiadanych sił.
Przypomniały się Andrzejowi pierwsze lata jego zmagań z przeciwnościami na Czarnym Lądzie, gdzie nietylko zębami i pazurami wywalczał każdą nową zdobycz, lecz nieustannie bronić musiał gruntu pod własnemi nogami.
Odezwała się w nim hazardowna żyłka gracza, dla którego normalną stawką jest samo życie.
Wprawdzie wówczas, w Afryce, treścią tego życia, jedyną treścią, była walka i tylko walka. Dziś szarpały jego duszą uczucia, myśli, pragnienia, których dawniej nie znał. Dziś już zżerały jego siłę, osłabiały rozmach decyzyj, przytłaczały bystrość spostrzeżeń, świeżo otwarte rany, piekące rany, na które nie znał lekarstwa.
A jednak potężnym nakazem woli zabarykadował przed sobą świadomość swych przeżyć wewnętrznych, a cały skupiał się w walce.
I tylko późnemi wieczorami, gdy wyczerpany opadał bezwładnie na łóżko, szeptał smutne słowa… Aż zmogła go ciemna niemoc snu.
Zrana znowu stawał do walki. Ciężki, ponury, zawzięty.
I tak szły dni za dniami.
Nie dawał sobie odpoczynku. Złe wiadomości sypały się, jak grad z jasnego nieba i współpracownicy bezradnie opuszczali ręce. Zaczęło się masowe zrywanie dawno zawartych umów, krętactwa klijentów w zobowiązaniach, raz po raz powtarzające się, pomimo starannych zabezpieczeń, akty zbrodniczego sabotażu, podpalenia składów, kradzieże korespondencji, pobicia funkcjonarjuszów.
Nie było wprost dnia, by „Adrol“ nie tracił w tej walce po kilka, a czasem kilkadziesiąt tysięcy.
Dowmunt zmienił się w jakiegoś „latającego Holendra“, bez przerwy objeżdżał prowincjonalne oddziały, z jednego końca kraju po drugi. Wszędzie sam dawał wskazówki. Konferował z wycofującemi się nie wiadomo dlaczego ziemianami, zabiegał u władz miejscowych.
Kilka razy w swych błyskawicznych przejazdach zawadzał o Warszawę.
Wówczas spędzał z Martą godzinę lub dwie na rozmowie o Ratyńcu, o „Adrolu“ i o jej zdrowiu.
Marta ani półsłówkiem nie wspominała Andrzejowi o swojem spotkaniu z Jankiem i o poznaniu Ewy. Nie zamierzała tego przed nim ukrywać, lecz wszystko odkładała na później. Zresztą w ich rozmowach poprostu nie było miejsca na poruszenie tego tematu.
Andrzej wpadał jak po ogień, przejęty walką. Warszawę odwiedzał głównie dlatego, by wyjednać u władz kontrolę giełdy zbożowej, której ceduła z dnia na dzień zmieniała się jak kameleon, rażącemi i niezrozumiałemi skokami cen, wywołując panikę wśród producentów.
Zgrzytał zębami, wychodząc z gabinetów różnych dygnitarzy, nie zdających sobie sprawy ze szkody, jaką brak nadzoru nad spekulacjami zbożowemi przynosił gospodarstwu krajowemu. Jedni zdradzali w tej dziedzinie absolutną ignorację, inni z obojętnością wskazywali Dowmuntowi „urzędową drogę“, zaczynającą się od złożenia należycie ostemplowanego podania.
Tymczasem dno kasy pancernej zaczęło przeświecać, a wciąż rosnące wydatki zmusiły wreszcie Dowmunta do poszukiwania pieniędzy. Wiedział, że banki posiadają ich pod dostatkiem, że wobec zamierania życia gospodarczego napróżno szukają pewnych lokat. Gdy jednak odbył kilka bezowocnych wizyt u dyrektorów większych banków, zrozumiał, że otacza go pierścień nagonki.
Mówił właśnie o tem z Romanem, gdy nadeszła depesza z Torunia. Tarnowicz donosił, że jakaś zbrodnicza ręka, przez wrzucenie żelaznego łomu między tryby młyna parowego, zdemolowała całą maszynerię.
Dowmunt zaklął.
— Trzeba jechać.
— Możebym ja pojechał? — zaproponował Roman.
— Nie. Muszę sam.
Pożegnał Martę przez telefon i w godzinę później był już na dworcu.
W Toruniu spotkał go Tarnowicz.
— Już od dwóch tygodni, jakieś podejrzenie typy włóczyły się koło młyna — opowiadał po drodze. — Rozstawiłem wartowników i co noc sam sprawdzałem po kilka razy, czy dobrze pilnują…
— Widocznie, źle pan sprawdzał! — odparł Dowmunt.
Obejrzał uszkodzone urządzenia, przesłuchał wartowników i pojechał do komisarjatu. Komisarz rozkładał ręce i zapewniał Dowmunta, że ziemię i niebo poruszy, by tylko ująć sprawców.
— Lepiej byłoby wszakże, gdyby pan wyznaczył nagrodę.
— Czy pan komisarz sądzi, że to pomoże?
— Ręczyć nie mogę. W każdym razie dla policjanta zarabiającego zaledwie połowę tego, co nazywamy minimum egzystencji…
— Czy tysiąc złotych wystarczy?
— Proszę pana. Mówmy szczerze — komisarz przymknął drzwi. — Jeżeli sam pan powiada, że to planowa akcja konkurentów, niechże pan pomyśli, że ci ludzie mają pieniądze. No i zawsze będą gotowi dać nie tysiąc, a pięć, rozumie pan? Dlatego mojem zdaniem, albo należy wyznaczyć jakąś grubszą nagrodę, albo poprostu machnąć ręką.
Stan finansowy „Adrolu“ nie pozwalał wszakże na żadną grubszą nagrodę i Andrzej pojechał do hotelu zgóry przygotowany na fiasco śledztwa.
Nie zdążył jeszcze umyć rąk, gdy do drzwi zapukał służący:
— Jakiś pan chce widzieć się z panem.
— Kto taki?
— Wygląda na Żyda, a nazwiska nie chciał powiedzieć.
— Dobrze, prosić.
Po chwili do pokoju wszedł mały zażywny brunet o tak silnym zaroście, że po jego zgoleniu szczęki i pół twarzy miały niemal fjoletowy kolor.
— Czy pan Dowmunt?
— Tak.
— Jestem adwokat Siemiatycki.
— Bardzo mi przyjemnie. Czem mogę panu służyć?
— Mnie osobiście niczem. Pan pozwoli, że usiądę?
— Proszę.
— Ja tu nie we własnem przyszedłem imieniu.
— A w czyjem? — zapytał Dowmunt.
— Na to pytanie, jeżeli pan pozwoli, odpowiem później. Przedewszystkiem chciałem wyjaśnić, że przyszedłem w bardzo delikatnej materji i przyszedłem z pewnemi propozycjami. Jednakże sprawa ta jest tej natury, że muszę mieć gwarancję dyskrecji ze strony pana. Wolno panu przyjąć moje propozycje lub je odrzucić, ale muszę mieć pewność, że w każdym razie zostanie to między nami.
— Cóż da panu tę pewność?
— Bardzo prosta rzecz: pańskie jedno słowo.
— No więc, dobrze.
— O to tylko chodziło. Otóż, proszę pana, wiem, że pańskie przedsiębiorstwa w ostatnich czasach znajdują się w pewnych trudnościach, że poniosły niejakie straty, że nie może pan znaleźć kredytów.
— Aha! Więc pan jest tu z ramienia…
— Zaraz, proszę pana, zaraz. Jestem z ramienia ludzi, solidnych, poważnych ludzi, którzy wolą spokój, niż wojnę…
— Mówi pan o kupcach zbożowych, o tych łajdakach, podpalaczach i…
— Nie, proszę pana. Mówię o kupcach zbożowych którzy potrzebują żyć, potrzebują handlować i którzy, robiąc w tej branży z dziada pradziada, nie mogą spokojnie z założonemi rękoma patrzeć, jak ktoś odejmuje im od ust ich kawałek chleba. Pan jest człowiek interesu, panie Dowmunt, pan nie potrzebuje tu bawić się w próżne gadanie.
— Czego oni chcą?
— Chcą zgody.
— I dlatego niszczą mnie!
— Dlatego. Czy pan inaczej zechciałby z nimi gadać? Nie. Pan opanowałby ich branżę i gwizdałby na nich.
— Mam przeszło miljon strat!
— O wszystkiem można pomówić.
— Jeżeli chcą zgody, niech przedewszystkiem zaprzestaną szkodzić mi.
— Zaprzestaną, dlaczego mieliby nie zaprzestać? Czy pan myśli, panie Dowmunt, że ich ta wojna nie kosztuje? Pana kosztuje, ale i ich kosztuje. A to są porządni kupcy i wojny nie chcą. Jeżeli i pan nie chce, to już wszystko w porządku.
— Jakiejże za to chcą ceny?
— Żadnej ceny! Poprostu oni panu nie będą wtrącać się do uprzemysłowienia rolnictwa, a pan da spokój zbożu.
— Jakto, dam spokój?
— Całkiem zwyczajnie. Pan przestanie handlować zbożem.
Dowmunt wstał:
— Dowidzenia panu.
— Panie Dowmunt. Ja nie powiedziałem ostatniego słowa. Czemu pan jest taki gorący?
— W tej płaszczyźnie wogóle nie mamy o czem mówić.
— Więc chce pan wojny?
— Nie — wzruszył ramionami Dowmunt — wojny nie chce, ale pokoju kontrybucją opłacać nie myślę.
— Pan jest człowiek interesu. Panie Dowmunt, ja panu powiem: pan trochę ustąpi, moi klijenci trochę ustąpią… Najlepiej byłoby, gdyby pan zechciał z nimi samymi pogadać. Jeżeli pan zgodzi się, to oni tu jutro rano przyjadą.
Andrzej zgodził się. Zdawał sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia, postanowił jednak do końca być twardym.
Nazajutrz adwokat Siemiatycki zjawił się w towarzystwie trzech starszych już Żydów. Dowmunt z zadowoleniem poznał wśród nich starego znajomego z łuckiej podróży, Jakóba Klajnadla. Ten natomiast nieco zdetonował się.
— No, jakże panie Klajnadel, — zapytał niemal wesoło Dowmunt — czy nie miałem racji, gdy pana ostrzegałem przed możliwościami mojej „psychologji“?
— Czyż ja nie mówiłem, że mogą być wyjątki? — odparł kupiec.
Pertraktacje szły opornie i Dowmunt musiał przedłużyć swój pobyt w Toruniu jeszcze o jeden dzień, chociaż dr. Grzesiak wzywał go do Warszawy.
Wreszcie dobito targu. Stanęła niepisana umowa, której Andrzej, niestety, nie mógł nazwać swoim sukcesem.
Delegaci kupców zbożowych zgodzili się jedynie na prawo „Adrolu“ do wykupywania zboża z tych majątków, w których prowadzi roboty inwestycyjne. Natomiast Dowmunt musiał się zrzec na lat dziesięć wszelkich prób handlu zbożem, posiadane zaś zobowiązał się sprzedawać kupcom według ich okręgów, z tem wszakże, że otrzymywać będzie najwyższą cenę sezonu.
Kupcy ze swej strony zobowiązali się stale dzierżawić zbożowe magazyny „Adrolu“ i wpłacić na ręce Dowmunta trzysta tysięcy złotych tytułem odszkodowania za straty, z tem wszakże, że wycofane zostaną wszelkie skargi w tej materji i że Dowmunt postara się o umorzenie śledztwa tam, gdzie ono zostało wszczęte.
Taki rezultat walki nie był wprawdzie całkowitą klęską, lecz rezygnacją z szerokich planów rozbicia monopolu zbożowego i stworzenia sobie ze zboża wielkiej bazy kapitału obrotowego.
Siłą faktów „Adrol“ schodził tem samem z areny ekonomicznego życia kraju, jeżeli nie pokonany, to w każdym razie osłabiony i zmuszony do zmniejszenia swoich aspiracyj i ambicyj.
Na dziesięcioletni termin wstrzymania się od handlu zbożem, kupcy zgodzili się bez dyskusji. Wiedzieli, że po dwudziestu latach „Adrol“ po zboże nie sięgnie, wiedzieli tak dobrze, jak i sam Dowmunt. Chodziło przecie tylko o kwestję prestiżową, o pokrycie przegranej stereotypowem „cofnięciem się na zgóry upatrzone pozycje“.
Jedynym niezaprzeczalnym zyskiem Dowmunta było zdobycie spokoju, no i zwężenie ram przedsiębiorstwa, które dzięki temu, nie mogło już obawiać się braku kapitału.
Pociąg warszawski odchodził o godzinie dziesiątej minut dwadzieścia wieczorem. Andrzej przed dziesiątą był już na dworcu. Kupił bilet i przechadzał się po peronie. Był niezadowolony z siebie.
Nie należał do natur umiejących lekko przechodzić do porządku dziennego nad kompromisami w walce. Usprawiedliwiał się przed sobą tylko tem, że naprawdę sił mu już brakło. Walka wewnętrzna stokroć więcej ich zżerała. Tęsknota za Ewą i za Jankiem, jak gryząca rdza paliła mózg, jak wielki skrzep krwi utkwiła w sercu.
Ewa nie pisała doń wcale. I on do niej nie pisał. Wiedział o niej wszystko z częstych listów Janka.
Każdy z nich był dla Andrzeja powodem wielkiej radości i spazmem dojmującego bólu. Janek, bowiem, ustawicznie nalegał, by „kochany Pan Andrzej koniecznie przyjechał na Hel, gdzie lipiec jest tak piękny“.
— Ach, Janku, Janku, — myślał Dowmunt — gdybyś wiedział, jak bardzo pragnę być z wami! Lecz nie wolno mi, nie wolno.
Znowu przypomniał sobie Martę i ogarniało go uczucie żalu do siebie. Kiedyś bał się, że wyhoduje się w nim nienawiść do tej nieszczęśliwej, którą sam przecie wyrwał z bezbarwnego może, ale przecież jasnego i pogodnego życia, w której sam obudził miłość…Kiedyś myślał, czy nie najlepiej będzie wprost rzucić jej w oczy całą prawdę…
Biedna Marta… Czemże zawiniła?
Tak, jedzie teraz do Warszawy, zobaczy Martę znowu… Jego obowiązkiem jest przynajmniej starać się stworzyć pozory ciepła…
Chodził po długim, wąskim peronie, między dwoma pociągami. Spojrzał na zegarek: kwadrans po dziewiątej — za pięć minut odchodzi pociąg.
Lecz co to? Pociąg już rusza! Niemożliwe?… ach, nie, to przecież tamten pociąg idzie do Warszawy. A ten?…
Wolno, majestatycznie przesuwały się nabierające rozpędu wagony. Rzucił okiem na białą tabliczkę, zawieszoną na jednym z nich:

„TORUŃ — HEL“.

Serce uderzyło, jak młotem i stanęło w bezruchu… Hel… Hel… Hel… Ewa… Janek…
Jeden za drugim przetaczały się wagony coraz szybciej… W świetle latarni już tak niewyraźnie migały tabliczki z tem magnetycznem słowem — Hel…
O, już się pociąg kończy, nadbiega ostatni wagon… coraz szybciej… ucieka…
Dowmunt nagle zaczął biec za nim. Biec trzeba było prędko. Oto kończy się już peron…
Skoczył.
Uchwycił się prawą ręką poręczy i siłą pędu wciągnęło go na stopień. Otworzył drzwi i wszedł do przedziału. Siedziała tam jakaś staruszka.
Rzucił walizkę na siatkę i zaczął rozcierać rękę.
Wszedł konduktor. Andrzej machinalnie podał swój bilet.
— Przepraszam pana — odezwał się konduktor — to jest bilet do Warszawy, a ten pociąg idzie na Hel.
Andrzej dał mu pieniądze na kupienie biletu. Gdy kolejarz wyszedł, odezwała się staruszka:
— Pan zaś, ale pomylił się i zamiast do warszawskiego pociągu, wsiadł do tego. Nieprawdaż?
— Nie, proszę pani, pomyliłem się w tem, że kupiłem bilet do Warszawy.
Oparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach.
— A mówią, że to my, kobiety, jesteśmy roztrzepane — pomyślała staruszka.
Pociąg już szedł pełną parą.



V.

Morze muskało rozciągnięty w słońcu żółty piasek wybrzeża.
Andrzej stał nad brzegiem i pełną piersią wciągał w płuca ostre powietrze.
Przyjechał o siódmej rano, przeszedł się przed zapuszczonemi jeszcze roletami „Niezabudki“ i w sąsiedniej willi wynajął sobie pokój. Przebrał się i poszedł się przejść z zamiarem powrotu około dziesiątej, kiedy zapewne Ewa i Janek będą już ubrani.
Czekał go jednak zawód. Po powrocie dowiedział się od rumianej właścicielki pensjonatu, że pani Żegocina z synkiem wstają bardzo wcześnie i już przed godziną wyszli na spacer. W którą stronę — nie wiadomo, ale od jedenastej zwykle są na plaży.
— Tylko niech pan nie szuka na ogólnej — wołała za Dowmuntem — pani Żegocina zawsze chodzi na „dziką plażę“, bo tam mniej ludzi.
Szukał ich dobrą godzinę i już zaczynał irytować się na siebie, gdy dostrzegł wynurzającego się z wody Janka.
— Janku! — zawołał.
Chłopiec wyskoczył na brzeg i rozejrzał się. Poznał głos Andrzeja, lecz był pewien, że się omylił.
— Hallo! Janku!
— Wiwat! Pan Andrzej! — puścił się pędem i dopadłszy Dowmunta, rzucił się mu na szyję.
— Cudownie! Cudownie! Ja wiedziałem, że pan przyjedzie!
Cały ociekał wodą, lecz tak był zemocjonowany, że dopiero teraz spostrzegł mokre plamy na ubraniu Andrzeja.
— Ach, przepraszam…
— Drobiazg, Janku. Aleś ty się opalił!
— Prawda?!
— A gdzież mamusia?
— Tam! Widzi pan?… W niebieskim kostjumie. To się ucieszy! Chodźmy!
Szli obok siebie. Chłopak coś mówił z ożywieniem, lecz Andrzej tego nie słyszał. Zbyt głośno łomotały mu pulsy w skroniach.
Ewa leżała na piasku zapatrzona w widnokrąg. Już zdala ją poznał… główka pazia, profil czysty, jak profil kamei, smukłe ciało o karnacji starego złota…
Nagle Janek schwycił go mocno za ramię:
— Cicho! Panie Andrzeju, zrobimy mamusi niespodziankę. Dobrze?
— Co?
— Zrobimy niespodziankę mamusi. Niech pan pójdzie naokoło i stanie tam, za nią.
Świeciły mu się oczy.
— Dobrze?
Musiał zgodzić się na plan Janka i poszedł okrążającem półkolem. Tymczasem chłopak rozpędził się i kilkoma susami dopadł matki.
— Pyszna woda! — zawołał zdyszany i zrobił oko do Andrzeja, zajmującego wyznaczone mu stanowisko.
— Janeczku — odezwała się Ewa — tak prosiłam cię, byś daleko nie odpływał.
— Ależ, mamusiu, ja tylko wzdłuż brzegu… naprawdę tam jest tak płytko, że i kura nie utonęłaby… Mamusiu, czemu ten pan na nas tak patrzy?
— Jaki pan?
— Stoi za tobą i patrzy.
— Niech patrzy. Pewno ktoś źle wychowany.
— Ależ spójrz, mamusiu! Ten pan tak dziwnie się przygląda.
Ewa odwróciła głowę.
— Andrzej!
Zerwała się z piasku i wszystka krew zbiegła jej do serca.
Andrzej szedł już ku niej również radosny i również zmieszany. Gdyby nie głośne wiwaty podskakującego Janka, któremu tak znakomicie udała się reżyserja, czuliby się jeszcze bardzo nieswojo.
— A co! Mówiłem, że przyjedzie! Mówiłem! — tryumfował chłopak.
— Dziś przyjechałem.
Wyciągnęła ku niemu rękę. Ręka drżała. Ach, cóżby dała za to, by móc mu obie zarzucić na szyję!
— Przyjechał pan… przyjechał… — powtarzała niemal szeptem, a w głosie jej grała cała tęsknota, cała radość i cały ból.
— Pysznie! Pysznie! — hałasował Janek — teraz dopiero będzie wspaniale!
— Przyjechałem was odwiedzić… na jeden dzień…
— Co? — oburzył się chłopiec. — O tem nie może być mowy! Nie puścimy pana Andrzeja i już! Prawda mamusiu?
Usiedli na piasku i Dowmunt zaczął wypytywać, jak cię czują, czy zadowoleni są ze swego pensjonatu i czy zawarli dużo znajomości.
Ewa wreszcie odzyskała równowagę. Tak, świetnie się czują, w pensjonacie jest bardzo miło, ale jadają we własnych pokojach i z nikim bliższej znajomości nie zawarli.
— Cały dzień spędzamy nad morzem. Przed obiadem tu, a później na „Rusałce“.
— Tak. To nasza łódź. Janek ją tak nazwał.
— Ładnie nazwałem, prawda? — zapytał chłopiec.
— Bardzo ładnie. A umiesz już obchodzić się z motorem?
— O, świetnie. I mamusia też. Prowadzimy łódź na zmianę.
— Na zmianę — roześmiała się Ewa — to znaczy, że ja prowadzę wtedy, gdy przepływa jakiś okręt i Janek ogląda go przez lornetę.
— Mamusiu!
— Ach ty, zachłanny sportsmanie! — uśmiechnął się Dowmunt. — A wyścigów motorowych jeszcze nie urządzałeś?
— Nie, — westchnął chłopiec — mamusia nie pozwala. A szkoda, bo jest tu jeden inżynier z Sosnowca, co ma „Albatrosa“ i jeszcze dwuch panów na „Flądrze“ i na „Kijance“. Oni prawie codzień urządzają wyścigi. Tylko zawsze zwycięża „Albatros“, bo to wielka motorówka. Czterdzieści koni i motor Hispano-Suisa. Wspaniała!
Tego dnia jednak Janek nie mógł zaprezentować panu Andrzejowi zalet swojej „Rusałki“, ani własnych perfekcyj marynarskich. Zjedli razem obiad, a później Ewa uparła się, by Andrzej przespał się:
— Musi pan odpocząć.
Istotnie nocna podróż i słony oddech morza popierały to żądanie i Andrzej spał aż do zmroku. Rzeźki i wypoczęty przyszedł do „Niezabudki“ przed wieczorem.
— Panie Andrzeju, — zadecydował Janek — pójdziemy teraz kupić kostjum kąpielowy. Przecie nie będzie pan chodził na plażę w ubraniu.
W sklepie wybrał dla Andrzeja czarny kostjum z granatowym rąbkiem:
— Cudownie. To taki sam jak mój. A teraz pójdziemy hulać!
— Co? Hulać?
— Hulać — zaśmiała się Ewa — to znaczy w naszym języku pójść na lody do „Lwiej Jamy“.
— Ha! Muszę panu Andrzejowi wszystko tu pokazać.
W „Lwiej Jamie“ było pełno. Przeciskając się między stolikami, Dowmunt spostrzegł kilku znajomych z Warszawy, a między innymi redaktora Trylskiego. To mu nieco popsuło humor.
Orkiestra była dobra i z temperamentem raczyła publiczność najnowszemi „szlagierami“. Zajęli stolik tuż obok estrady. Pierwszy skrzypek dostrzegłszy Dowmunta, ukłonił mu się szarmancko.
— Pan zna tego skrzypka? — zdziwił się Janek.
— Tak. W zimie ten zespół grywa w jednej z restauracyj warszawskich.
Rzeczywiście przypomniał go sobie. Skrzypek znał go dobrze z tych niemiłych czasów, gdy Dowmunt bywał stałym gościem w nocnym dancingu „Nitouche“ razem z komandorem Brzechwą i czasami z Leną.
Wzdrygnął się. Ostatniemi czasy coraz rzadziej nawiedzały go wspomnienia tego bezmyślnego życia, jakie rozpoczął w kraju zaraz po powrocie z Afryki. A jednak, jednak jakże te dni były beztroskie…
Spojrzał na Ewę. Patrzyła weń niewysłowionym wzrokiem, w którym była i pogoda, i radość, i uśmiech szczęścia.
— No więc hulajmy — zawołał do zbliżającego się kelnera.
— Co państwo rozkażą?
— Dwa razy lody, a dla mnie czarna kawa.
— O, przepraszam — zaoponował Janek — na Helu nie wolno panu pić kawy. Proszę zjeść lody.
— Ależ, Janku — perswadowała Ewa — pan Andrzej nie lubi lodów.
Pamiętała… Jeszcze z Dorpatu pamiętała… Rozczulenie ciepłą falą zalało pierś Andrzeja.
— No, więc wypije pan oranżadę. A może zsiadłe mleko? Mamusiu, niech pan Andrzej nie pije kawy!
Skończyło się na herbacie „byle nie mocnej“.
Wieczorem, gdy już Janek poszedł spać, siedzieli na werandzie. Andrzej opowiadał Ewie o ciężkich trudach swoich ostatnich tygodni, o podstępach kupców zbożowych, o podpaleniach, o sabotażu, o nieudolności współpracowników, wreszcie o swojej kapitulacji, której się wstydził.
— Może po dziesięciu latach powrócę jeszcze do tych przekreślonych dziś planów. Tymczasem jest ten plus, że „Adrol“ staje na mocniejszych podstawach. Martwi mnie…
— Panie Andrzeju — przerwała Ewa — niech pan mnie posłucha. Przyjechał pan na krótko. Niechże pan naprawdę odpocznie, zapomni o wszystkiem o kłopotach, o przykrościach, o smutkach. Cały świat nie istnieje. Jest tylko mały jego skrawek, a na nim my…
Dowmunt uśmiechnął się smutno.
— No, proszę mi wierzyć, — mówiła ciepłym głosem — naprawdę nic nie istnieje. Tylko piasek, morze, słońce i my troje. Dobrze?
Zaległo milczenie. Tylko zdala płynął głęboki szmer morza.
— I ja o wszystkiem zapomnę… O niczem nic nie będę wiedziała. Tak to cudnie i tak nam dobrze razem. To wszystko. Prawda? Andrzeju, prawda? Poza nami nic niema…
Jakaś dziwna suggestywna siła była w jej głosie, jakiś nieodparty nakaz, któremu się oprzeć nie umiał.
— Przecież każdy człowiek, — mówiła — bodaj najgorszy, bodaj najnieszczęśliwszy, ma prawo do kilku słonecznych dni w życiu. A ja… ja… ich nigdy… Andrzeju, dobrze? Te kilka dni dla ciebie i dla mnie, i dla twego syna…
Zamknął jej dłonie w swoich.
— Dobrze, dobrze, Ewuniu… świat się zapadł! Niema ani wczoraj ani jutra, tylko dziś. Widzisz, wierzę tobie. Tylko myśmy zostali i morze, i radość…
Siedzieli bliziutko obok siebie, prawie przytuleni. Nad nimi z ciemnoszafirowego stropu mrugały gwiazdy.
Zegary biły północ, gdy Andrzej pożegnał Ewę. Nie zamienili ze sobą ani słowa. Poco? Przecie wiedzieli wszystko, coby sobie powiedzieć mogli.
Długo jeszcze paliło się światło w oknie Dowmunta. Musiał napisać długi list z dyspozycjami dla Grzesiaka. List kończył z prośbą, by doktór sam załatwiał wszystkie pozostałe sprawy według własnego uznania.
„Zmęczony jestem i muszę wypocząć, o niczem ani wiedzieć, ani myśleć nie chcę“.
Napisał też krótką kartę do żony i, gasząc światło, powtórzył:
— Świat się zapadł.
Zaczęły się dni pełne słońca i pełne radości.
Codziennie od wczesnego rana byli już na plaży. Przenieśli się jeszcze dalej od zabudowanego i pełnego gwaru kąpieliska. Tutaj nie było nikogo.
Narówni z rozbawionym Jankiem gonili się po sypkim piasku, opryskiwali się wodą. Potem wyciągali się na gorącej plaży i śmieli się do siebie zziajani. Gdy Andrzej z Jankiem odpływali daleko od brzegu, Ewa, która pływać nie umiała, wołała za nimi: „ko-ko-ko-ko“ i udając zaniepokojenie kury, której uciekły kaczęta, roześmiana pluskała się w płytkiej wodzie nim nie wrócili.
Janek przepadał za pływaniem i rzeczywiście czuł się w wodzie zupełnie swobodnie. Jego wartkie ciało o muskularnych ramionach wyprężało się jak struna i zwijało w kłębek bez najmniejszego plusku. I jemu jednak zaimponował Andrzej, który pływał jak rekordzista.
— To jest oburzające, że mamusia nie umie pływać! — zawołał pewnego razu — musi pan nauczyć mamusię pływać.
— Zgoda.
Zaczął objaśniać Ewie elementarne zasady utrzymywania się na powierzchni. Ewa ze śmiechem, leżąc na piasku wykonywała sprawnie wskazane ruchy, gdy jednak znalazła się w morzu, ani rusz, nie mogła ich powtórzyć i zaraz szukała nogami dna, parskając wodą.
— Tak nic z tego nie będzie! — zawyrokował Janek. — Niech pan zaniesie mamusię dalej od brzegu i tam położy na wodzie.
— O nie — protestowała — ja się boję.
— Ale mamusiu, przecie pan Andrzej będzie stał obok i gdybyś zanurzała się, przytrzyma cię na powierzchni. Pan Andrzej jest bardzo silny i napewno nie pozwoli ci utonąć.
Póty upierał się, aż Ewa musiała się zgodzić.
Andrzej bez wysiłku wziął ją na ręce. Nie zastanawiał się przedtem, że przecie będzie ją miał w ramionach w cienkim trykocie, że na ramionach będzie czuł dotyk jej rozgrzanego w słońcu ciała. Wstrząsnął nim dreszcz. Zacisnęły się mięśnie szczęk aż do bólu. Nie patrzyli na siebie, lecz wiedział, że Ewa równie mocno odczuwać musi jego bezpośrednią bliskość.
Przyspieszył kroku.
Gdy woda sięgała mu ramion, płynący obok Janek oświadczył, że tu będzie najlepiej.
— No, odwagi, — roześmiał się zmienionym głosem Andrzej.
Lekko opuścił ją tak, że zanurzyła się do połowy ciała.
— Oj, proszę mnie tylko nie puścić, ja się tak boję — prosiła.
— Panie Andrzeju — prychnął obok Janek — trzeba podłożyć ręce. Tak, doskonale!
Wyciągnął pod wodą ramiona i uczuł na nich ciężar jej ciała.
Ewa oparta piersią i biodrami na jego dłoniach przestała się bać, a nawet zapytała:
— Cóż teraz mam zrobić?
Dowmunt objaśnił jakie ma wykonywać ruchy i zaczął stopniowo posuwać się wzdłuż brzegu. Każde jej poruszenie przechodziło przez jego nerwy jak elektryczny prąd.
Woda była niezwykle przezroczysta i smukła linja Ewy znaczyła się z zupełną wyrazistością na tle żółtego dna. Zaciskał zęby, by nie chwycić jej w ramiona.
— Teraz prawą ręką, — mówił — nie tak głęboko, przy samej powierzchni.
— Jeszcze kilka takich lekcyj i mamusia będzie pływać jak ryba — zawyrokował Janek, gdy już byli na brzegu.
Zarówno Ewa jak i Andrzej pomyśleli, że lekcja ta nie powinna się powtórzyć, lecz nazajutrz i dni następnych znowu było tosamo. Oboje w duchu perswadowali sobie, że to przecie tylko nauka pływania i tęsknili do niej oboje.
Po obiedzie przechodzili zwykle na zatokę, gdzie przy molo stało kilkadziesiąt żaglówek i motorówek, a między niemi i „Rusałka“ nieduża biała łódź z pięknym niklowym napisem.
Ogromnie lubili wycieczki „Rusałką“. Janek w czapce kapitańskiej i z miną starego wilka morskiego odbierał łódź od czuwającego nad jej stanem starego rybaka, sam otwierał kłódkę, a gdy matka i Andrzej zajęli miejsca, ruszał z fantazją, aż po obu burtach wyrastały dwie ostre płetwy wodne i opadały za łodzią, znacząc pianą szeroki trakt jej drogi.
Któregoś dnia Dowmunt zabrał ich do Gdyni. Janek z podziwem oglądał doki, lewary o ramionach olbrzyma, kolosalne ładunki, unoszone jak piórko przez elektryczne dźwigary i nieustanny ruch czerwonych pociągów, długiemi gąsienicami pokrywających niezliczone tory.
Milczał przez cały czas i tylko, gdy wracali rzekł krótko:
— Morze to jest wielka rzecz.
Wieczorami nie chodzili już do „Lwiej Jamy“. Andrzej nie chciał spotykać warszawskich znajomych. Chodzili po rzadkim lesie lub siedzieli nad brzegiem, obserwując statki śpieszące przed zmrokiem do Gdańska, Gdyni, czy też na pełne morze.
O dziesiątej Janek szedł spać i wówczas siadywali we dwójkę na werandzie, rozmawiając półgłosem. Rozstawali się późną nocą, by znowu spotkać się wczesnym rankiem i iść na plażę.
Tak minęły dwa tygodnie. Dwa tygodnie prześwietlone słońcem, skąpane w morzu, uśmiechnięte beztroską radością.
Właśnie kończyła się lekcja pływania, gdy na brzegu ukazał się chłopak z pensjonatu:
— Depesza dla pana Dowmunta!
Andrzej spochmurniał odrazu.
Depeszował dr. Grzesiak, że pałac w Ratyńcu został wykończony i że oczekują przyjazdu Dowmunta na poświęcenie.
— Wzywają pana? — drżącym głosem zapytała Ewa.
— Tak. Jutro wieczorem muszę wyjechać. — odparł ponuro.
Nagle rozwiała się złuda, a niecierpliwym głosem odezwało się życie.
Szli gęsiego po wąskim pasie sprężystego mokrego piasku, ubitego miotem fal. Idący naprzedzie Janek, zatrzymał się nagle:
— Ja nie chcę, żeby pan Andrzej jechał. Ja nie chcę!
— Muszę, Janku, muszę spełnić swoje obowiązki.
Chłopak zrobił chytrą minkę:
— A czy jeżeli ktoś komuś coś obieca, to też jest obowiązek?
— Ma się rozumieć.
— Aha, a pan mnie obiecał, że zawiezie mnie pan do Gdańska! Mieliśmy obejrzeć port i różne zabytki, a teraz pan chce wyjechać.
Andrzej roześmiał się:
— Ach, ty mój złoty chłopaku! No dobrze, dobrze. Pojedziemy jutro rano, a wieczorem wrócimy i zdążę jeszcze na pociąg do Warszawy.
— To mamusia będzie się nudziła bez nas.
— Dlaczego? — zaprzeczył Andrzej — mamusia może pojechać z nami.
— Nie, nie — odparła Ewa — nie mam ochoty. Jedźcie sami. Znam już Gdańsk i wcale mnie nie zaciekawia. Zresztą mam trochę roboty. No i nareszcie podelektuję się — uśmiechnęła się blado — kierowaniem „Rusałki“.
Nazajutrz zrana odprowadziła ich do portu.
I Andrzej i Janek byli w doskonałych humorach. Dowcipkowali na temat pierwszej „oceanicznej“ podróży chłopca, który jednak z zainteresowaniem przyglądał się stateczkowi liczącemu co najwyżej pół tysiąca ton, a utrzymującemu komunikację w zatoce.
Przejmujący ryk syreny dał wreszcie sygnał pożegnania. Ewa z rozczuleniem mocno wyściskała Janka, a gdy chłopak wbiegł na pomost łączący pokład statku ze schodami molo, prędko podała rękę Andrzejowi i niespodziewanie, wspiąwszy się ną palce — pocałowała w same usta.
Zmieszali się oboje.
Zabierano się już do ściągania pomostu i Andrzej szybko przeszedł na pokład. Zadudniła śruba. Wąskie pasemko wody między molo a statkiem zaczęło się rozszerzać. Nagle Ewa zrobiła krok naprzód, jakby chciała skoczyć na pokład, lecz opanowała się.
Statek zwolna wykręcił się na rufie, jak na pięcie i coraz bardziej się oddalał. Przy burcie Andrzej i Janek powiewali chusteczkami.
Ewa została na molo i długo jeszcze widzieli jej dłonie, przesyłające pocałunki. Odległość jednak była już tak wielka, że nie mogli dostrzec łez spływających po jej twarzy.
Morze leżało nieruchomo, jak wielka tafla ołowiu.


VI.

Ewa nie poszła na plażę. Ciężkim krokiem dowlokła się do domu i zamknęła się w swoim pokoju.
Położyła się na łóżku i tak bez ruchu przetrwała kilka godzin, aż ręce podłożone pod głowę zaczęły drętwieć.
Wówczas wstała i przeszła do biurka. Wyjęła papier listowy. Z pióra najpierw wolno zbiegały wyrazy, później coraz szybciej. Jedna linja drobnych literek wyciągała się pod drugą, jedna za drugą, przesuwały się kartki.
O drugiej zapukano do drzwi. Służąca przyniosła obiad.
— Dziękuję… Nie będę jadła.
Pokojówka uśmiechnęła się zachęcająco:
— Niech pani zje, dziś dobry obiad, kurczęta.
— Nie, dziękuję, proszę odnieść.
Znowu zabrała się do pisania, lecz po chwili przeszkodzono jej znowu. Wpadła rumiana jak reneta właścicielka pensjonatu:
— Ach, jakże można, pani Ewo, niechże pani nie robi mi tej przykrości. A może pani jest niezdrowa?
— Owszem, niezbyt dobrze się czuję i nie mam apetytu. Dziękuję pani.
— Ależ pani Ewo, kurczęta pani nie zaszkodzą, białe mięso. Musi pani zjeść. O, u mnie to już taki regime. Ja, proszę pani, wygląd moich pensjonarjuszek uważam za reklamę dla „Niezabudki“.
Nie chciała ustąpić i Ewa musiała udawać, że je. Z trudem przełykała małe kąski przy niemilknącym akompanjamencie uprzejmej gadaniny.
Wreszcie została sama.
Pisała jeszcze kilka minut, później przeczytała wszystko i włożyła do koperty. Palce jej odmawiały posłuszeństwa, gdy kreśliła adres. Zakleiła list i postawiła na biurku, opierając o przycisk.
Gorączkowo szukała kluczy. Znalazła je wreszcie i otworzyła kufer. Na samym dnie leżała stara tekturowa teczka. Wyjęła ją, starannie poukładała na miejsce wszystkie rzeczy i zamknęła kufer.
Nakładając beret machinalnie podeszła do lustra. Aż cofnęła się: z trupio bladej twarzy patrzyły okropnie rozwarte oczy. Czemprędzej chwyciła teczkę i stanęła w progu. Obrzuciła spojrzeniem cały pokój i już nacisnęła klamkę, gdy wzrok zatrzymał się na pozostawionym liście.
Zawahała się.
Wróciła do biurka.
— Nie, nie wolno, nie wolno…
Rozdarła list przez pół, jeszcze raz przez pół i jeszcze, aż sukno pokrywało się drobniutkiemi kawałkami papieru.
Rozejrzała się.
Drzwiczki pieca były zardzewiałe i z trudem zdołała je otworzyć.
Nikłemi płomykami paliły się białe skrawki.
Zamknęła drzwiczki, chwyciła teczkę i prędko wyszła.
Już na werandzie uderzyła ją ciepła fala wiatru. Szła szybko zasłaniając oczy od chmur czarnego kurzu, wzbijanego z ulicy nagłemi podmuchami.
Na przystani niespokojnie kołysały się łodzie, zgrzytając łańcuchami. Morze ożyło, rozhuśtało się szaremi falami tu i owdzie święcącemi czubami piany.
Nikogo tu nie było, tylko stary rybak zwiesiwszy bose sękate stopy nad wodą pykał swoją fajeczkę, z której wiatr raz poraz wydmuchiwał popiół.
Ewa zeskoczyła do „Rusałki“.
— Niech pani nie jedzie — flegmatycznie odezwał się stary — burza idzie. Niebezpiecznie.
— Ee, nic — odparła — ja daleko nie pojadę i zaraz wrócę.
— Duża fala. Nie na taką skorupkę. A będzie jeszcze większa. Niech pani nie jedzie.
— O, nic mi się nie stanie. Właśnie lubię taką falę. Zresztą zaraz wracam.
Otworzyła kłódkę, na dno łodzi rzuciła teczkę i nacisnęła starter.
Zawarczał motor.
Łódź sprawnie okrążyła molo i uderzyła dziobem w pierwszy wał wodny, w drugi, w trzeci, dziesiąty. Podskakiwała na falach jak biała piłka.
Stary śledził ją wzrokiem, lecz gdy ujrzał, że łódź zatacza krąg koło cypla i skręca na pełne morze, wyjął z ust fajkę i splunął.
— Ot, durna baba!
A pełne morze rozhuśtane już było taką falą, że biały punkcik raz po raz nikł za spienionemi grzywami, coraz dalej i dalej, aż znikł na czerniejącym horyzoncie.
Wiatr rósł w siłę i dął wciąż mocniej.

— Słowem Gdańsk nie podoba ci się?
— Niebardzo. A panu?
Siedzieli w bufecie kolejowym i pili kawę. Zostawało im jeszcze pół godziny do pociągu. Początkowo mieli zamiar wrócić statkiem, lecz w porcie dowiedzieli się, że z powodu zbliżającej się burzy statek nie odejdzie.
Zmęczyła ich całodzienna wędrówka po mieście i z przyjemnością myśleli o miękkich ławach wagonu.
— Wiesz co, Janku, mam pewien projekt. Dlaczego ty mnie nazywasz „pan“?
— No, bo jak?
— Chyba jesteśmy przyjaciółmi?
— Naturalnie, proszę pana.
— No widzisz. A przyjaciele mówią do siebie na „ty“.
Janek zarumienił się.
— Ja nie potrafię.
— Potrafisz. Wiesz, co to jest „bruderszaft“?
— Wiem.
— Zatem doskonale. Wypijemy „bruderszaft“, tą kawą.
Śmiejąc się wzięli szklanki i przełożywszy ręce, wypili. Jakiś gruby Niemiec siedzący z drugiej strony stołu, ze zdziwionemi zmarszczkami na spoconem czole przyglądał się tej scenie.
— Ale uważaj, Janku, teraz nie wolno ci zapomnieć, że jestem dla ciebie również „ty“.
Andrzej był kontent. Oddawna raziło go słowo „pan“ w ustach swego syna.
— To właśnie będzie dla mamusi niespodzianka. — powiedział Janek. — I napewno milsza, niż jakiś prezent.
Pociąg szedł prędko. Zatrzymał się tylko w Gdyni i w Pucku. Jednakże był już zmrok, gdy dojeżdżali do Helu.
— Mamusia pewno jest przy kolacji — rzekł Janek, gdy zbliżali się do „Niezabudki“.
— Nie. Spójrz, w waszych oknach ciemno. Pewno jest na werandzie. Ależ fala. Słyszysz, jak to morze huczy?
Janek pobiegł naprzód. Wpadł na werandę.
— Niema mamusi — zawołał zawiedzonym głosem.
I w pokoju Ewy też nie było.
W uchylonych drzwiach jadalni ukazała się rumiana twarz gospodyni.
— Dobrywieczór pani — rzekł Andrzej — czy pani Żegocina dawno wyszła?
— O tak, zaraz po obiedzie. Ani na podwieczorku nie była, ani na kolacji. Sama nie wiem, czy zostawić zsiadłe mleko, bo to podejdzie serwatką i zmarnuje się.
— A nie wie pani, dokąd poszła pani Żegocina?
— Pewno na spacer.
— To dziwne — rzekł Janek.
— Chodź, Janku, zajrzymy do „Lwiej Jamy“.
Janek nagle zastanowił się:
— Bo chyba mamusia nie pojechała „Rusałką“?
Andrzejowi zatrzymało się serce.
— Gdzie klucz od łodzi?!
— W biurku, zaraz zobaczę.
W biurku klucza nie było.
Kroplisty pot wystąpił Andrzejowi na czoło.
— Nie, nie. To niemożliwe!
Wypadł z pokoju i ogromnemi krokami biegł do przystani. Tętna w skroniach straciły swój rytm i waliły w mózg nieprzytomnym łomotem, do płuc wdarł się nasycony solą podmuch morza i wpił się w nie tysiącem ostrz. Biegł coraz szybciej. Napróżno usiłował rozpatrzyć sytuację. Myśli zbiły się w kłębowisko, z którego nie mógł wysnuć ani jednej nici. Aż przeraził się.
— Spokoju, spokoju — powtarzał — opanować się, muszę się opanować…
Dopadł przystani. Nawet tu pod osłoną molo piętrzyły się czarne fale. Z pod ciężkiego ołowianego nieba ryczało morze.
— Tutaj, tutaj — zawołał Janek.
Ciemno już było tak, że a trudem rozróżniali kontury łodzi.
Nagle chłopiec krzyknął radośnie:
— Jest! Jest „Rusałka“.
Andrzej pochylił się nad wodą. Nadzieja zacisnęła mu krtań…
Nie. To nie była „Rusałka“.
Na jej miejscu, pod żelaznem kółkiem, bulgotały nierówne stożkowate fale.
Podniósł twarz i rzekł ochrypłym głosem:
— Niema
— A może woda zerwała łańcuch?…
— Gdzie ten rybak mieszka?
Teraz Janek biegł przodem. W chatce świeciło okno. Wpadli do niskiej izby. Stary siedział przy stole nakrytym kraciastą płachtą.
— Gdzie „Rusałka“?
— A toż, Boże odpuść, pani wasza pojechała…
Mówił coś jeszcze, lecz Andrzej nie słyszał poszczególnych słów. Nagle uderzyła go świadomość, że ten oto stary pozwolił Ewie przed samą burzą popłynąć na morze.
Krew mu nabiegła do oczu. Chwycił starego za ramiona, aż ten skręcił się na ławie:
— Łotrze! Jak mogłeś pozwolić! Łotrze!…
Stary zajęczał z bólu.
Janek targnął Andrzeja za rękę.
— Ratować, Andrzeju, trzeba prędzej ratować!
Nagle Dowmunt oprzytomniał. Działać! Tak! Trzeba zaraz zorganizować ekspedycję ratunkową!
Zabrali starego i zaczęli biegać od chałupy do chałupy. W ciasnej uliczce zebrało się kilkunastu rybaków.
Po całej osadzie poszła straszna wieść. Przerażeni letnicy zbierali się grupkami. Koło naradzających się rybaków rósł tłum.
W środku Dowmunt, zziajany, jak trup blady, prosił, zaklinał, błagał, groził, jego rozdzierający głos, jak nóż wbijał się w ponury huk morza…
— Ludzie! Na miły Bóg! Ratujcie! Trzeba przecież mieć litość w sercu! Jeszcze zdążymy. Cztery, trzy chociaż trzy kutry!… Ratujcie!
Kaszubi posępnie kiwali głowami.
— Panie — rzekł jeden — stary jestem i nic mi po życiu, ale to nawet grzech na pewną śmierć iść. Ani jeden kuter nie przetrzyma. Pewna śmierć.
— Ludzie, zapłacę! Dużo zapłacę! Dam miljon! Dwa miljony! Jestem bogaty! Cały swój majątek oddam! Tylko ratujcie!
Rybacy milczeli. Dużo pieniędzy, bardzo dużo, ale przecie życia pieniędzmi się nie okupi.
— Ratujcie! Młoda kobieta! Matka tego chłopca. Sierotą zostanie!
Z tłumu przecisnął się młody rybak. Powolnym ruchem podciągnął parciane spodnie:
— Ja pójdę — rzekł poprostu.
Dowmunt kurczowo chwycił go za ramię:
— Pójdziecie ze mną?! Macie kuter?
— Mam. Ale żeby jeszcze kto. We dwójkę nie damy rady.
— Ludzie, zapłacę. Wszystko, co mam, oddam!
Znowu zapadła cisza. Młody splunął przez zęby.
— Ja tam pieniędzy nie chcę.
Nagle z tłumu wybiegła stara kaszubka. Chwyciła go za rękę i zaczęła ciągnąć. Nie da syna na pewną śmierć i kutra nie da, bo to jej, nie jego. Męża już straciła i dwuch synów, ostatniego nie da. Tłum milczeniem przytakiwał starej i Andrzej z rozpaczą pojął, że nic zrobić nie zdoła. Wziąłby sam kuter, ale przecież nie da sobie z nim rady… Ale — nagle olśniła go myśl — motorówka!
W przystani stoi ta duża motorówka „Albatros“.
— Kto jest właścicielem motorówki „Albatros“?
Ktoś z letników poinformował, że inżynier Orczakowski z Sosnowca. Mieszka w „Goplanie“.
Do „Goplany“ było zaledwie kilkadziesiąt kroków. Inżynier Orczakowski zabierał się do snu. Słyszał już o wszystkiem i zaczął Dowmuntowi odradzać:
— Panie, to szaleństwo. Łódź wprawdzie jest duża, ale nie na taką burzę. Pewna śmierć i to bezcelowa, bo pańska „Rusałka“ napewno już dawno na dnie.
Dowmunt jednak ani słuchać nie chciał.
— Sprzeda mi pan „Albatrosa“?
Inżynier niechętnie, ale zgodził się.
— Ile?
— Trzy tysiące dolarów.
Łódź warta była najwyżej połowę tej ceny, lecz Andrzej nawet nie zauważył tego. Szybko wypisał czek, wziął klucze.
— „Albatros“ zaopatrzony jest w mocny reflektor. To panu ułatwi poszukiwania, — informował inżynier.
Na przystani zbierał się tłum. Ponuro patrzyli, jak ten szalony człowiek zdejmował marynarkę, jak manipulował przy motorze. Na tablicy zapaliła się mała lampka. Przy jej świetle trupio blada twarz Dowmunta przerażała wyrazem dzikiej rozpaczy.
Janek stał na molo i rozszerzonemi oczyma wpatrywał się w rozkołysaną pod nim łódź.
Zawarczał starter i po chwili motor odpowiedział mu basowym warkotem. Łódź ruszyła.
Nagle z wszystkich piersi rozległ się okrzyk.
Chłopiec, stojący na molo, skoczył do łodzi.
Andrzej usiłował zawrócić, coś krzyczał do ucha chłopcu, lecz odwrotna fala szybko porwała łódź i niosła ją na cypel półwyspu.
Pozostali na brzegu, słyszeli warkot motoru, niknący w potężnym szumie morza, jak głos konika polnego w kanonadzie dział.
Widzieli zapalający się reflektor, co jasnym sztyletem krajał ciemność, widzieli, jak łódź okrążyła cypel i znikła w chaosie bałwanów.
Jakaś młoda pani przygarnęła kurczowo swoją małą córeczkę. Z nad wody rozległ się szloch, ktoś powiedział głośno:
— Wieczne odpoczywanie, racz im dać Panie…
Rybacy zdjęli czapki.
— Mamo — odezwała się dziewczynka — ten pan jest bohaterem, prawda?
Stał tłum na brzegu, stał z odkrytemi głowami, wsłuchany we wściekły ryk rozszalałego żywiołu.

Lecz „Albatros“ był mocną łodzią. Waliły się nań całe góry wody. Potężne bałwany wynosiły go i ciskały z zawrotną szybkością wdół, w paszcze rozwartych czeluści, by znowu po chwili porwać — zdawało się — aż pod czarny strop nieba i cisnąć w przepaść.
Aż dziw brał, z jak wielką pasją ten potężny żywioł rzucał się na tę małą, zgubioną w nim łupinkę, z jaką zajadłością bił w jej wątłe burty, jak wściekle szarpał nikłym stateczkiem, rzuconym przez rozpacz na pastwę morza.
Przewalały się z wyciem kształty czarnych potworów, doganiały jedne drugich, czasem z hukiem wpadały na siebie, zderzając się pierś z piersią i zapadały w głębię, zostawiając po sobie straszny lej bez dna.
Łódź tańczyła nad przepaściami jakiś taniec śmierci, szaleństwa i rozpaczy, już, już zdawała się zanurzać, lecz oto znowu ukazywała się na stromym grzbiecie i znowu oślepiającym klinem reflektora pruła ciemność.
Przymocowani rzemiennemi pasami do oparć, Andrzej i Janek w poszarpanych ubraniach z rozbolałemi od uderzeń wody członkami, nie ustawali w trudzie. Janek wielkim czerpakiem wylewał z dna wodę, poto, by za każdą następną falą czuć ją aż po kolana. Andrzej z jedną ręką na kierownicy, drugą trzymał rękojeść reflektora. Od czasu do czasu, gdy nachlusty bocznych fal wypełniały łódź, pomagał Jankowi.
Nie rozumiał, nie czuł grożącego mu niebezpieczeństwa. Nawet nie myślał o niem. Całą swoją istotę skoncentrował we wzroku. Biegł źrenicami za jasnym szlakiem światła, ślizgającego się po zielono-szklistych zboczach, po rozwichrzonych grzbietach, po czarnych rozpadlinach.
Wiatr siekł im twarze zrywanemi z czubów fal wielkiemi bryzgami, zapierał oddech.
Ze wszystkich stron otaczała ich jednaka pustka chaosu, pełna oszalałego ryku morza.
Bałtyk wył całą potęgą swych poszarpanych płuc, skręcał się w spazmatycznych konwulsjach, rozdzierał aż do najgłębszych otchłani.
Z pierwszym brzaskiem ucichł wiatr. Ale fala nietylko nie zmalała, lecz wzrosła jeszcze bardziej.
W mętnej poświacie zbliżającego się dnia mogli teraz rozróżnić kontury otaczających łódź potwornych kształtów.
Andrzej nagle zrozumiał całą bezowocność poszukiwań. Czuł, że traci świadomość, że ogarnia go szaleństwo.
Zaczął krzyczeć.
Rozpaczliwie, dziko, nieprzytomnie.
— Ewo!… Ewo!… Ewo!… Gdzie jesteś! Ewo! Ty żyjesz! Ty żyjesz! Ewo!…
Po niejakim czasie do obłędnego głosu mężczyzny przyłączył się przeraźliwy krzyk chłopca.
— Mateńko, mateńko! Gdzie jesteś!…
I płynęli tak naprzód, szaleni w szaleństwie morza.
Na wschodzie zaróżowił się świt. Wąski pasek seledynu zaczął się rozszerzać. Chmury ustępowały zwolna i na skarpach fal zajaśniał błękit.
Wyczerpani do reszty, półprzytomni, targani szarpnięciami bałwanów, pokrwawieni od pasów, które wpijały się im w ciało, ponurym wzrokiem witali wschód słońca, tego słońca, co poto przyszło, by dobić ostatnie ich beznadziejne nadzieje, by bezlitosnym blaskiem oświetlić pustkę rozhuśtanego żywiołu.
Andrzej ostatkami sił trzymał kierownicę. Wiedział, że jedna chwila nieuwagi, jedno małe zboczenie łodzi, jedno odchylenie dzioba, a fala uderzy w burtę i — koniec.
— A dlaczegóżby nie?… — pomyślał.
Koniec… więc koniec męczarni, koniec cierpień, koniec rozpaczy… Dlaczegożby nie?…
Powoli ręce same zaczęły skręcać ster… Jeszcze chwila, jeszcze dwa centymetry w lewo… Nagle uświadomił sobie obecność Janka i szarpnął sterem. Łódź posłuszna zrobiła pełne półobrotu i nadbiegający bałwan uderzył w rufę, wypychając motorówkę naprzód.
W oddali na odległym horyzoncie majaczyły nadbrzeżne opary.
Milczeli obaj, lecz gdy już wyraźnie dojrzeli brzeg, Janek nagle chwycił Andrzeja za ramię:
— Patrz!!!
Obok na grzbiecie fali mignął biały kadłub wywróconej łodzi.
Poznali ją natychmiast.
Po chwili fala znowu wyniosła ją na wierzch. Przez mgnienie oka łódź zawirowała w głębi leja i znikła. Daremnie wytężali wzrok. Dalej ją odrzuciła fala, czy też głębia pochłonęła ten ostatni ślad Ewy — nie wiedzieli. A może poprostu oczy odmawiały posłuszeństwa, tak, jak i mięśnie śmiertelnie znużone.
Andrzej ostatkiem świadomości zdawał sobie sprawę, że fale niosą ich na brzeg, że uderzenie łodzi o piasek musi być katastrofą, że koniecznie trzeba ominąć cypel i doprowadzić ją przez znacznie spokojniejszą zatokę aż za molo, gdzie lądowanie odbyłoby się bezpiecznie.
Od rozumienia wszakże tej konieczności do wykonania planu było daleko.
Po pierwsze zadanie należało do niezwykle trudnych, zważywszy wysokość fali i odległość od cypla. Po drugie, Andrzej był tak wyczerpany walką, że z chwilą gdy mu zabrakło wewnętrznego nakazu szukania Ewy, siły zaczęły opuszczać go gwałtownie, w oczach zawirowały kolorowe płatki… Jak przez mgłę widział jeszcze brzeg usiany czarnemi figurkami ludzi, słyszał wzmożony hałas fal rozbijających się na piasku, czuł na ramieniu bezwładne uderzenia głowy Janka, co zemdlony obwisł w rzemieniach…
Nagle ujrzał gdzieś nisko pod sobą piasczyste wybrzeże. Uderzył go w uszy krzyk ludzki i ogarnęła czarna zimna ciemność.



VII.

„Wspomnij mnie,
Jeszcze tylko wspomnij mnie,

Ponad wszystek ból i żal
I tłum obcych lic…“

Przez otwarte okno jadalnego pokoju wlewał się z podwórza piskliwy sopran jakiejś Kaśki czy Fruzi.
Marta zatrzymała rękę z filiżanką przy samych ustach i pomyślała:
— Mój Boże, jakież to kobiece. Właściwie niema różnicy między tą służącą a mną… Wspomnij mnie… tylko wspomnij. Czy my, kobiety, same przyczyniłyśmy do tej biernej roli w stosunku do mężczyzny, czy on nam tę rolę narzucił? Czy mógł nam mężczyzna tak dalece tę bierność wpoić, że bez niej czujemy się nieszczęśliwe?… A z nią?…
Piotr krzątał się przy stole.
— Piotrze, czy nie było listów?
— Nie, proszę jaśnie pani.
Rzuciła nań spojrzenie:
— Co Piotrowi jest? Piotr chory?
— Ja?… Nie. Broń Boże, proszę jaśnie pani.
— Czemu Piotr taki blady?
— Tak sobie — jąkał się.
— Może Piotra jakie nieszczęście spotkało?
— Nie, nic, proszę jaśnie pani.
Marta wzruszyła ramionami i wstała:
— Proszę mi dzienniki przynieść z buduaru.
Codziennie rano czytywała dzienniki, chociaż nie lubiła ich szczerze. Ponieważ jednak Andrzej powiedział kiedyś, że każdy obywatel powinien interesować się życiem publicznem i polityką, Marta, przyznając mu rację, zaczęła czytywać codzienną prasę wszystkich kierunków.
Dlatego właśnie, gdy wśród przyniesionych przez Piotra pism nie znalazła „Gońca Stołecznego“, nacisnęła guzik dzwonka:
— Dlaczego Piotr nie przyniósł „Gońca“?
Piotr zbladł jeszcze bardziej.
— Nie przynieśli, proszę jaśnie pani.
— To proszę zejść i kupić.
— Kiedy…
Marta nagle uczuła ukłócie w sercu.
— Proszę zaraz dać mi „Goniec“! Natychmiast!
Piotr po chwili wrócił z dziennikiem w ręku.
Marta spojrzała na pierwszą stronę i wszystka krew zbiegła jej do serca.
Przez całą szerokość strony biegł gruby czerwony tytuł:

STRASZNA TRAGEDJA NA HELU!

Przed oczyma zawirowały litery.
— Jezus Marja!!!
Nieprzytomnie czytała tytuły:
„Śmierć wdowy po pośle Żegocie“ — „Nadludzkie bohaterstwo znakomitego przemysłowca“ „Rozpaczliwe poszukiwania pośród rozszalałej burzy na pełnem morzu“… Czternastoletni Janek Żegota w śmiertelnej wyprawie ratowniczej“ — „Przemysłowiec, Andrzej Dowmunt walczy ze śmiercią w szpitalu w Gdyni“…
Cała służba zebrała się cucić panią. Piotr krzyczał do słuchawki telefonu:
— Tylko na miłość Boską, prędzej, panie doktorze prędzej, bo może być nieszczęście…
Nie zdążył odejść od aparatu, gdy wpadł jak upiór blady Roman, a za nim ukazała się wzburzona twarz dyrektora Grzesiaka.
— Pani już wie?! — krzyknął Roman.
— Wie. Zemdlała. Zaraz lekarz…
Roman wbiegł do buduaru. Boże, przecież ona jest w ciąży!
Marta leżała nieruchoma. Pokojówka nacierała jej skronie wodą kolońską. Tuż obok klęczała stara kucharka i wśród płaczu modliła się głośno.
— Amonjak! Jest amonjak? — zawołał Roman.
Piotr przyniósł po chwili buteleczkę.
— Panie Romanie — zatrzymał go Grzesiak — jeżeli doktór ma być zaraz, niech się pan powstrzyma. Może amonjak w tym stanie nie jest wskazany?…
— Racja, racja… Piotrze, poduszkę…
Sami nie wiedzieli co robić.
Na szczęście po kilku minutach przyjechał lekarz, dr. Walicki. Nie witając się z nikim, kazał wszystkim wyjść z pokoju i zamknął drzwi.
Czekali pod niemi dobre pół godziny, zanim dobiegł ich spokojny, równy głos starego doktora:
— No, już dobrze. Niepotrzebnie pani przeraziła się. Mąż pani żyje i nic mu nie jest. Za tydzień będzie zdrów.
Zaległa cisza i po chwili znów usłyszeli, jak mówił:
— Spokojnie, spokojnie. Daję pani słowo honoru, że panu Dowmuntowi nic nie grozi. Wierzy mi pani… No, a teraz proszę wypić te kropelki… Świetnie. Kto to widział tak przestraszyć się.
Otworzył drzwi i wszedł Roman:
— Jakże, doktorze?
— Może pan być o siostrę spokojny. Dzięki Bogu z tak silnym organizmem, jak pani Marty, można sobie pozwolić nawet na silne szoki nerwowe. Ale nie mówię, że takie szoki, che, che są szczególnie wskazane.
— Gdzie on jest? — wyszeptała Marta.
— W Gdyni, — odparł lekarz — wypoczywa po ciężkiej przeprawie.
— Muszę zaraz tam jechać. Zaraz.
— A to poco? — zaoponował dr. Walicki. — Chce pani poronić? Ani nawet słyszeć o tem nie chcę. Poleży pani trzy dni w łóżeczku…
— Nie, nie, pojadę. Muszę, muszę!… — łkanie zatamowało słowa.
— No, niechże się pani uspokoi. Pani Marto! Pomówimy jeszcze o tem.
Nalał znowu jakichś kropli, a gdy połknęła, rzekł:
— O wszystkiem możemy pomówić, byle spokojnie.
Po kilku minutach Marta odezwała się:
— Proszę mi dać tę gazetę!
— Niewygodnie będzie pani czytać. O, pan Roman… — spostrzegł wzruszony wyraz twarzy Romana i zmienił zamiar. — Zresztą ja sam pani przeczytam.
— Ale wszystko!
— Naturalnie. Ach, te sensacyjne dzienniki! Co za tytuły!.. No, proszę słuchać. Tylko uważnie, bez wzruszeń…
„Hel — telegram własny. — Bawiący tu redaktor naczelny naszego pisma donosi: W dniu wczorajszym Hel stał się widownią wstrząsającej tragedji. Przebywająca tu wraz ze swym czternastoletnim synkiem wdowa po znakomitym polityku, pośle Michale Żegocie, pani Ewa Żegocina, nie wiedząc o zbliżającej się burzy, sama wypłynęła około godziny 4-ej po południu na pełne morze własną motorówką p. n. „Rusałka“.
„Widocznie w chwili gdy spostrzegła niebezpieczeństwo znajdowała się zbyt daleko od brzegu i nie zdołała już wrócić. Rozszalała burza i olbrzymie fale zalały łódź“.
— Boże, Boże… — Marta zakryła oczy.
— Spokoju, pani Marto, bo będziemy musieli przerwać czytanie.
Zrobił małą przerwę i znów czytał o tem, jak przyjaciel ś. p. męża pani Żegociny, znakomity przemysłowiec, p. Andrzej Dowmunt, powrócił wraz z „powierzonym jego opiece chłopcem“, jak spostrzegł nieobecność jego matki i brak łodzi, jak usiłował skłonić rybaków do urządzenia wyprawy ratowniczej, wreszcie jak zrozpaczony, nie słuchając perswazyj, sam ruszył na pewną śmierć z Jankiem, który niespodziewanie wskoczył do łodzi.
Marta słuchała, jak zahypnotyzowana, a gdy lekarz zatrzymał się, powiedziała:
— Proszę czytać. Już jestem zupełnie spokojna.
„Przez całą noc w osadzie prawie nikt nie spał, a burza szalała z niezwykłą siłą. Wiele osób odmawiało modlitwy za tonących. Nad ranem ludność wyległa na brzeg, na którym zwykle znajduje się szczątki rozbitych przez burzę kutrów. W milczeniu wpatrywaliśmy się w olbrzymie bałwany rozbijające się ze straszliwą siłą o plażę. Ci, co mieli lunety, około godziny ósmej rano pierwsi dojrzeli z odległości trzech mniejwięcej kilometrów biały punkcik wśród spienionych fal.“
„Był to „Albatros“ podrzucany na grzbietach bałwanów jak piłka. Gdy spostrzegliśmy, że nie kieruje się do zatoki lecz płynie prosto na brzeg, zrozumieliśmy, że pasażerowie albo nie żyją, albo są nieprzytomni, gdyż płyną na niechybną śmierć. Zastanawiało tylko to, że łódź do końca trzymała się linji prostopadłej do fal.“
„Wreszcie punktualnie o godzinie 8-ej minut 35 olbrzymi bałwan z niedającą się wyrazić siłą, cisnął łodzią o brzeg. Kilkadziesiąt osób z narażeniem własnego życia rzuciło się, by łódź przytrzymać. Było już jednak zapóźno. Nadbiegła następna fala i zmyła ją zpowrotem w morze. Trzy razy uderzało morze nieszczęsną łodzią o brzeg. Widzieliśmy siedzących wewnątrz bezwładnych mężczyznę i chłopca, widzieliśmy jak straszliwie znęca się nad nimi rozszalały żywioł i byliśmy bezsilni. Kobiety dostały spazmów i ich krzyk rozdzierał powietrze. Nareszcie za czwartym razem czterej rybacy, sami przywiązani na sznurach, które wszyscy pozostali mężczyźni trzymali w dłoniach, zdołali uchwycić burtę i wyciągnąć ją na suchy piasek poza miot fal.“
„Były to już szczątki łodzi. Natychmiast przystąpiono do ratowania obu jej pasażerów, czem zajęli się dwaj lekarze: dr. Lorek ze Lwowa i dr. Zajączkowski z Poznania. Przedewszystkiem wypompowano wodę z żołądków, następnie opatrzono liczne pokaleczenia. Chłopiec większych uszkodzeń nie doznał. Natomiast pan Dowmunt ma dwukrotnie złamaną lewą rękę i jedno żebro. Według opinji lekarzy, złamania te łatwo dadzą się zestawić“.
„Najbliższym pociągiem wysłano obu do szpitala miejskiego w Gdyni. Cała ludność Helu wraz z kuracjuszami owacyjnie odprowadzała nosze z nieprzytomnymi jeszcze bohaterami tragicznej nocy na dworzec. Wagon literalnie został zasypywany kwiatami“.
Lekarz przerwał czytanie i przetarł wierzchem dłoni oczy.
— Męczy mi się łatwo wzrok — wyjaśnił. — No, a teraz druga depesza:
„Gdynia — tel. wł. — Tutejsze i gdańskie dzienniki wydały dodatki nadzwyczajne, jednogłośnie podnoszące bohaterstwo wyprawy i wyrażające podziw dla odwagi polskiego przemysłowca. Jednocześnie zaznaczają, iż kronika morska nie notuje podobnie szczęśliwych wypadków ocalenia się małej stosunkowo łodzi motorowej i przetrwania jej na pełnem morzu podczas burzy.“
„Na powitanie pociągu z rannymi, tłumy wyległy w takiej liczbie, że duży plac przed dworcem zapełniony był po brzegi. Przybyły również miejscowe władze oraz liczni operatorzy filmowi.“
„Jak nas informuje lekarz naczelny szpitala gdyńskiego, dr. Czakiewicz, stan obu ofiar morza nie budzi poważnych obaw. W chwili gdy wysyłam te słowa, w sali operacyjnej odbywa się zestawienie złamanej ręki p. Dowmunta. Całe wybrzeże jest niezwykle wstrząśnięte tragicznemi wypadkami na Helu. — Trylski“.
Doktór złożył dziennik, wziął rękę Marty, by zbadać puls:
— No, widzi pani. Dzięki Bogu, wszystko się skończy pomyślnie.
— Doktorze, ja jeszcze dziś muszę jechać do Gdyni. Niech pan robi, co panu się tylko podoba, a jechać muszę.
— No dobrze, ale ja pani bez opieki lekarskiej nie puszczę. W takim razie pojedzie pani z moim asystentem, doktorem Zawadą.
Wieczornym pociągiem odjechali we trójkę do Gdyni.
Jeżeli straszne wypadki helskie dla wszystkich były tragedją, czemże musiały być dla niej, dla Marty, która znała tajemnicę Andrzeja i Ewy, która wiedziała, jaką rozpacz przeżył Andrzej, która drżała teraz na myśl, czy po tych strasznych zdarzeniach zdoła on powrócić do życia… I powrócić do niej…
Jakaś potężna wola, jakieś niezrozumiałe zrządzenie losu usunęło z jej drogi groźbę utraty ukochanego człowieka. Nieszczęśliwy wypadek, który w tak okropny sposób pozbawił życia Ewę, który tak okrutną cenę zapłacił za prawo Marty do jej męża — przerażał ją.
— Boże, Boże! Czemu byłeś tak nielitościwy! Dla tej słodkiej, dobrej kobiety o sercu ze szczerego złota! Dla tej kryształowej duszy, pełnej tak wielkiej miłości i tak wielkiej krzywdy!
Dla tej najszlachetniejszej z najszlachetniejszych, zapierającej się własnego szczęścia…
— Boże, Boże! Czemuż byłeś tak nielitościwy! Czemu nie zabrałeś mnie, mnie nikomu niepotrzebną, przez nikogo nie kochaną…
Modliła się Marta i łzy spływały po jej twarzy.
Przypomniała sobie rozmowę z Ewą i jej ciepły uścisk siostrzany. Przypomniała smukłą postać chłopca o myślących oczach, syna Andrzeja.
— Boże, Boże! — żaliła się w łkaniu — czemuż zabrałeś mu matkę! Jeżeli nawet my wszyscy byliśmy tak winni, cóż zawiniło to dziecko!…
A Andrzej?… Boże, daj mu siły, pozwól mu żyć, pozwól zabliźnić się tej okrutnej ranie, pozwól! Boże… Boże… I żeby mnie nie odepchnął od siebie i żeby umiał przebaczyć mi, że ja żyję, gdy ona umarła…
W Gdyni byli o godzinie dziewiątej rano. Marta wypoczęta i wyspana wyglądała znacznie lepiej. To też mimo opozycji lekarza, wprost z dworca z Romanem pojechała do szpitala.
Serce jej waliło młotem, gdy otworzono przed nią drzwi pokoju Andrzeja.
Leżał nawznak. Wychudły, bez kropli krwi w twarzy. Wokół zamkniętych powiek rozciągała się szara siatka zmarszczek. Spieczone wargi, rozchylone w szybkim nierównym oddechu, nieogolona broda i wąsy, pot obficie kroplący się na czole — wszystko to składało się na obraz zbyt silny dla oczu Marty.
Literalnie chwiała się na nogach i Roman wraz z pielęgniarką czemprędzej podsunęli jej fotel. Poprosiła, by zostawili ją samą z chorym.
Andrzej był nieprzytomny.
Nawet wówczas, gdy rozwartemi oczyma wpatrywał się w Martę, nie poznawał jej ani na chwilę. Musiał mieć dużą gorączkę. Dotknęła zimną dłonią rozpalonego czoła i widząc, że to przynosi mu ulgę, kolejno zmieniała rękę.
Wpatrywała się w tę ukochaną głowę…
Czy będzie mogła jeszcze kiedyś przytulić ją do piersi, jak dawniej, jak dawniej?…
Czy Andrzej zdoła przestąpić cień, który między nich rzuciła śmierć tamtej?
Weszła pielęgniarka. Nie pytana zaczęła mówić o stanie chorego, o lekarstwach i godzinach, w których należy je dawać, o opinji lekarzy.
— A chłopak — dodała — dzięki Bogu, za trzy, cztery dni będzie mógł już wstać.
Marta drgnęła. Chłopak… syn Andrzeja, syn tamtej…
— Gdzie leży chłopak?
— Chciałaby pani pójść do niego?
— Tak, tak.
Pielęgniarka zaprowadziła ją na koniec korytarza i uchyliła drzwi małego pokoiku. Biało tu było i słonecznie. Poznała go odrazu, chociaż całą głowę miał obandażowaną.
— Proszę pani — zwrócił się do pielęgniarki — jak czuje się pan Dowmunt?
— Lepiej, kochanie, a oto przyprowadziłam ci panią Dowmuntową, która dziś rano przyjechała.
— Ach, to pani!… Jak to dobrze, że pani przyjechała!… Andrzej…
Na ustach Marty zgasł smutny uśmiech.
— Przepraszam panią — odezwała się pielęgniarka — ale ja muszę iść do swego chorego.
Gdy wyszła, chłopiec zapytał:
— Proszę pani, oni tu mnie uważają za dzieciaka i nie chcą nic mówić. Proszę mi powiedzieć, czy znaleziono moją mamusię? Czy ciało mojej mamusi znaleziono?..
— Nie, mój najdroższy chłopcze, nie…
Siadła na łóżku i pocałowała go w czoło. W oczach jej zaszkliły się łzy.
— Czy pani znała moją mamusię?…
Zawahała się:
— Nie, niestety nie znałam.
— Moja mamusia była taka dobra, taka piękna, najpiękniejsza na świecie. Wszyscy ją kochali i… umarła.
Po twarzy Janka ściekały łzy.
— Nie znałam jej, ale i ja ją… kochałam.
— Dlaczego ona umarła? Przecie tyle złych ludzi żyje?… Prawda?
Marta rozpłakała się i delikatnie tuląc twarz do twarzy chłopca szeptała urywanym głosem:
— Nie wiem, nie wiem… Będziemy się modlili za nią… Biedny… mój… kochany… Janku… Powiedz mi… powiedz… czy będziesz mnie chociaż trochę… lubił?…
— Tak. Ależ tak. Przecież pani jest żoną Andrzeja, a Andrzeja bardzo kocham… Mamusię więcej… ale teraz to najwięcej pana Andrzeja…
Zapanowało milczenie.
— Wie pani, teraz to ja jestem sierotą… Nigdy nie rozumiałem, jak bardzo źle jest sierotom.
— Nie, Janku, nie, tobie nigdy nie będzie źle. I Andrzej i ja zrobimy wszystko, wszystko, byś tylko czuł się szczęśliwy!
Ogarnęło ją wielkie rozrzewnienie. Długo jeszcze siedziała przy nim, zasypując go najczulszemi słowami. Później Janek opowiadał szczegółowo historję tego strasznego dnia, kiedy to mamusia została na Helu sama i była tak nieostrożna, że wypłynęła na pełne morze, nie wypytawszy się, czy nie nadchodzi burza.
Ocierając łzy wyszła Marta na korytarz, gdzie czekał na nią Roman. Poprosiła go, by omówił z zarządem szpitala sprawę wynajęcia jej jednego pokoju.
— Zostanę tu. Zupełnie dobrze się czuję i proszę cię, byś zabrał doktora Zawadę i jechał do Warszawy.
Oponował, lecz przekonała go argumentem, że w „Adrolu“ jest potrzebniejszy niż w Gdyni.
Od tej chwili spędzała dnie, a często i noce przy Andrzeju i Janku.
Zaraz drugiej nocy gorączka Andrzeja wzmogła się do czterdziestu stopni z kreskami. Marta czuwająca przy nim, raz po raz podawać musiała chłodzący napój. Około trzeciej po północy zaczął majaczyć.
W chaosie słów bez związku powtarzało się wciąż imię Ewy, czasem wzywał Janka, czasem Martę.
Zaczynało już świtać, gdy nagle odzyskał przytomność.
Ogarnął wzrokiem wnętrze obcego pokoju, przez chwilę oczy zatrzymał na twarzy Marty i zamknął powieki. Gdy podniósł je znowu, spotkał spojrzenie Marty.
— Czy to ty Marto? — zapytał półszeptem.
— Ja… Andrzeju.
— Gdzie ja jestem?
— W Gdyni…
Nagle straszna myśl zaczęła przybierać kształty realnych przeżyć. Więc tak, to nie był koszmarny sen… ta burza, ta pusta łódź na grzbiecie fali… Więc…
— Gdzie jest Janek?…
— Jest tu, Andrzeju. Bądź spokojny. Jutro już wstanie z łóżka i będzie mógł przyjść do ciebie.
Zaległa cisza.
— Marto… ty wiesz?
— Wiem, Andrzeju.
— Umarła…
Twarz Andrzeja zwarła się bolesnym kurczem.
— Uspokój się, Andrzeju, uspokój. Zaśnij teraz. Zmęczony jesteś gorączką. Masz złamaną rękę…
Znowu nastała cisza.
— I życie, Marto, i życie…
Wzięła jego wychudłą rękę i przycisnęła do ust.
— Miej w Bogu nadzieję…
Chciał jeszcze coś powiedzieć, wargi poruszyły się bezgłośnie i powieki przymknęły. Osłabienie wzięło górę. Po chwili pierś zaczęła się wznosić równym oddechem.



VIII.

Była to złota, dojrzałością pachnąca jesień. Najpiękniejsza z pór roku, zadumana pogodną zadumą zrozumienia i ciszy, wspaniała w mądrym uśmiechu do opadających z niej złotych i purpurowych liści, w uśmiechu do przemijającego porywu wiosennej młodości i rozkwitu lata. Najmądrzejsza z pór roku, zapatrzona w głębię tajemnic natury, spokojna, że znowu przyjdzie kwiecisty szych wiosny i znowu bujna radość lata, by przygotować jej odwieczny powrót, powrót ciężarnej nowym płodem jesieni, że znowu odda go światu, a sama wolna już od trosk zanurzy się w pogodzie rozmyślań.
Z blado-błękitnego stropu znikły już dawno klucze żórawi. Odleciały stada ptactwa koczowniczego, a w wysokich koronach drzew wróble odbywały swe hałaśliwe wiece, jakby naradzając się, czy zostać, czy też pofrunąć wślad za tamtemi.
Od szosy Brzeskiej szła wąska polna drożyna obsadzona dzikiemi gruszami. W swawolnych skrętach wiła się wśród rżysk i świeżo zoranych ugorów, aż do szerokiej lipowej alei.
Ładowane zbożem fornalki wyżłobiły w drodze głębokie koleiny. To też gniady wierzchowiec z ostrożnością stawiał rwące się do biegu kopyta i dopiero w alei, na mocno ubitej szosie ruszył wyciągniętym galopem.
Parskał raźno, wciągając w chrapy pachnące powietrze i czując bliskość stajni.
Od niedawna wprawdzie zapoznał się ze swym nowym panem, lecz z przyjemnością grzebał nogą, gdy ten miły chłopiec sam go kiełznał i siodłał, delikatnie podciągając popręgi.
Nie zawrócił odrazu z bramy do stajni. Już wiedział, że za chwilę uczuje lekki nacisk mundsztuka z lewej strony i że przelecą wokół gazonu pełnym galopem tuż przed werandą pałacu, skąd będą się im obu przyglądali panowie i panie.
Już od kilku tygodni ustalił się taki zwyczaj.
I teraz Janek dwukrotnie okrążył gazon, salutując siedzących na tarasie i stępa ruszył ku stajniom.
Patrzyli za nim z prawdziwą satysfakcją.
— Siedzi w siodle jak cowboy — odezwała się pani Rzecka.
— Nie, mamo, — zaprzeczył Roman — to nietrafne porównanie. Janek nie ma w sobie nic cowboyskiej czy kozackiej dezynwoltury… Prawda, Andrzeju?…
Andrzej obudził się z zadumy:
— Co mówisz?
— Roman twierdzi — ironizował pan Rzecki, — że Janek jeździ konno z angielską sztywnością.
— Ależ, broń Boże, mówiłem tylko, że nie jest to styl cowboya ani kozaka.
— Nie rozumiem was, — odezwała się Marta — poco tak daleko szukać porównań? Poprostu jeździ jak rodowity Polak. Czy nie? Łączy wsobie pańską elegancję z rasową brawurą.
— Tak, tak, — potwierdził z zapałem Roman — to właśnie. Kircholm, Samosierra!…
Andrzej przytaknął skinieniem głowy.
Wogóle od czasu przyjazdu do Ratyńca nie odzywał się prawie wcale. Wprawdzie nie stronił od towarzystwa Marty i jej rodziny, która zjechała tu z racji przyjścia na świat córeczki Dowmuntów, jednakże często popadał w długie zamyślenia, a uśmiech, zdawało się, na zawsze znikł z jego twarzy.
Tylko wówczas, gdy z sypialni żony usłyszał po raz pierwszy płacz nowej istotki, gdy wszedł i obok Marty ujrzał swoje dziecko, któremu dała życie — na krótką chwilę rozjaśniła się jego twarz.
Tragedja, którą przeżył przeszła przez jego duszę, jak huragan i cisza w niej teraz była i smutek. Wiedział, że wraca do życia, że życie to ma swoje prawa, przed któremi ugiąć się musi, że nakłada obowiązki, które wykonywać będzie, że przynosi nakazy — nieodparte.
Wygasł w nim bunt, zdrętwiała rozpacz, przycichł skowyt żalu. Został tylko smutek ciężki jak ołów, nieruchomy szary smutek.
Rozczulała go wierna, nienarzucająca się miłość Marty, czuł dla niej ogromną wdzięczność za jej serdeczną, pełną słodyczy życzliwość dla Janka, który ze swej strony bardzo ją polubił.
Andrzej, skazany przez lekarzy na próżnowanie, podczas długich tygodni rekonwalescencji, większość czasu spędzał na bezczynnem przesiadywaniu na terasie.
Do pracy, do „Adrolu“ nie tęsknił. Zresztą jego organizm był tak wyczerpany, że pracowaćby jeszcze nie mógł. Nie potrafiłby teraz zdobyć się na zainteresowanie się sprawami materjalnemi. Nawet wówczas, gdy Janek, który natychmiast po zadomowieniu się w Ratyńcu zabrał się do gospodarowania, zdawał mu relacje ze swych spostrzeżeń i projektów, nie umiał tem się zająć. Cieszyło go to, że jego syn odrazu poczuł się tu, jak u siebie, że porządek rzeczy jakoś sam się ułożył tak, że służba uważała „panicza“ za uprawnionego do wtrącania się we wszystko i dyrygowania wszystkiem.
Lecz to, co się działo wokoło Andrzeja było jakby oddzielone od jego świadomości, jakby zmartwiałe, stuszowane, zciszone.
— Kircholm, Samosierra — powtórzył Roman — ten odwiecznie polski, niezniszczalnie polski pęd szlachetnej brawury, odwagi śmiałej i prostej jak szarża husarji czy ułanów, dumy z wolności.
Stary hrabia Rzecki skrzywił się i machnął ręką:
— Słowa, słowa, słowa, mój drogi. Kircholm, Samosierra!… Było. Wszystko to było. Dawno. Gdzie dziś masz tę „szlachetną brawurę“, gdzie tę odwagę, gdzie pańska duma?… Spodleliśmy, skarleli. Zamiast hufców husarji, mamy dziś te „brygady“. Chciwe władzy i użycia… „Pierwsza brygada“, „czwarta brygada“ i djabli wiedzą ile jeszcze dalszych. Dorwali się do żłobu i rządzą. Gdzie masz „dumę wolności“, przecież to brzmi, jak żart!
— Dlaczegóż naród na to pozwala? — zapytała pani Rzecka.
Andrzej spojrzał na nią i odparł:
— Nie naród, nie naród, tylko naszę pokolenie, zdemoralizowane niewolą, zdeprawowane wojną. Nasze pokolenie, pokolenie rozbitych ołtarzy, podeptanych tradycyj, wyzute z dogmatów. Pokolenie, któremu, gdy zabrakło ideału walki o niepodległość — zabrakło steru i busoli. Dojutrki. Mówimy: „pierwsza brygada“ „czwarta brygada“… Całe nasze pokolenie jest tą ostatnią brygadą niewoli, ostatnią brygadą wielkiej wojny… I póki nie wymrze to pokolenie, póki nie przyjdzie pomór na ostatnią brygadę, póty nie zacznie się nowe życie.
Na taras wszedł Janek i stanął zasłuchany.
Z pod wysokiego czoła patrzyły duże myślące oczy, usta zacisnęły się twardą linją. Smukły, jak młody dębczak, stał mocno na nieco rozstawionych nogach z rękoma wspartemi o biodra.
Za konarami starych lip gasło czerwone, krwią nabrzmiałe słońce.

KONIEC.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakująca część zdania (chciała ... przyszła) uzupełniona na podstawie tekstu z Polonii 1930, nr 1983.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brakująca część zdania uzupełniona na podstawie tekstu z Polonii 1930, nr 1986.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Brakujące słowo uzupełnione na podstawie tekstu z Polonii 1930, nr 1990.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Brakujące dokończenie zdania uzupełnione na podstawie tekstu drukowanego w Polonii 1930, nr 2000.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Zdanie poprawione na podstawie tekstu drukowanego w Polonii 1930, nr 2002.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Tekst i z trudem znajdował czas na przygotowanie swego mał uzupełniony na podstawie tekstu drukowanego w Polonii 1930, nr 2007; w wydaniu IV z 1939 brak jednej linii tekstu.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Brakujące słowo uzupełnione na podstawie tekstu drukowanego w Polonii 1930, nr 2041.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Dołęga-Mostowicz.