Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zsiadłe mleko, bo to podejdzie serwatką i zmarnuje się.
— A nie wie pani, dokąd poszła pani Żegocina?
— Pewno na spacer.
— To dziwne — rzekł Janek.
— Chodź, Janku, zajrzymy do „Lwiej Jamy“.
Janek nagle zastanowił się:
— Bo chyba mamusia nie pojechała „Rusałką“?
Andrzejowi zatrzymało się serce.
— Gdzie klucz od łodzi?!
— W biurku, zaraz zobaczę.
W biurku klucza nie było.
Kroplisty pot wystąpił Andrzejowi na czoło.
— Nie, nie. To niemożliwe!
Wypadł z pokoju i ogromnemi krokami biegł do przystani. Tętna w skroniach straciły swój rytm i waliły w mózg nieprzytomnym łomotem, do płuc wdarł się nasycony solą podmuch morza i wpił się w nie tysiącem ostrz. Biegł coraz szybciej. Napróżno usiłował rozpatrzyć sytuację. Myśli zbiły się w kłębowisko, z którego nie mógł wysnuć ani jednej nici. Aż przeraził się.
— Spokoju, spokoju — powtarzał — opanować się, muszę się opanować…
Dopadł przystani. Nawet tu pod osłoną molo piętrzyły się czarne fale. Z pod ciężkiego ołowianego nieba ryczało morze.
— Tutaj, tutaj — zawołał Janek.
Ciemno już było tak, że a trudem rozróżniali kontury łodzi.
Nagle chłopiec krzyknął radośnie
— Jest! Jest „Rusałka“.
Andrzej pochylił się nad wodą. Nadzieja zacisnęła mu krtań…
Nie. To nie była „Rusałka“.
Na jej miejscu, pod żelaznem kółkiem, bulgotały nierówne stożkowate fale.
Podniósł twarz i rzekł ochrypłym głosem: