Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Chyba jesteśmy przyjaciółmi?
— Naturalnie, proszę pana.
— No widzisz. A przyjaciele mówią do siebie na „ty“.
Janek zarumienił się.
— Ja nie potrafię.
— Potrafisz. Wiesz, co to jest „bruderszaft“?
— Wiem.
— Zatem doskonale. Wypijemy „bruderszaft“, tą kawą.
Śmiejąc się wzięli szklanki i przełożywszy ręce, wypili. Jakiś gruby Niemiec siedzący z drugiej strony stołu, ze zdziwionemi zmarszczkami na spoconem czole przyglądał się tej scenie.
— Ale uważaj, Janku, teraz nie wolno ci zapomnieć, że jestem dla ciebie również „ty“.
Andrzej był kontent. Oddawna raziło go słowo „pan“ w ustach swego syna.
— To właśnie będzie dla mamusi niespodzianka. — powiedział Janek. — I napewno milsza, niż jakiś prezent.
Pociąg szedł prędko. Zatrzymał się tylko w Gdyni i w Pucku. Jednakże był już zmrok, gdy dojeżdżali do Helu.
— Mamusia pewno jest przy kolacji — rzekł Janek, gdy zbliżali się do „Niezabudki“.
— Nie. Spójrz, w waszych oknach ciemno. Pewno jest na werandzie. Ależ fala. Słyszysz, jak to morze huczy?
Janek pobiegł naprzód. Wpadł na werandę.
— Niema mamusi — zawołał zawiedzonym głosem.
I w pokoju Ewy też nie było.
W uchylonych drzwiach jadalni ukazała się rumiana twarz gospodyni.
— Dobrywieczór pani — rzekł Andrzej — czy pani Żegocina dawno wyszła.
— O tak, zaraz po obiedzie. Ani na podwieczorku nie była, ani na kolacji. Sama nie wiem, czy zostawić