Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ee, nic — odparła — ja daleko nie pojadę i zaraz wrócę.
— Duża fala. Nie na taką skorupkę. A będzie jeszcze większa. Niech pani nie jedzie.
— O, nic mi się nie stanie. Właśnie lubię taką falę. Zresztą zaraz wracam.
Otworzyła kłódkę, na dno łodzi rzuciła teczkę i nacisnęła starter.
Zawarczał motor.
Łódź sprawnie okrążyła molo i uderzyła dziobem w pierwszy wał wodny, w drugi, w trzeci, dziesiąty. Podskakiwała na falach jak biała piłka.
Stary śledził ją wzrokiem, lecz gdy ujrzał, że łódź zatacza krąg koło cypla i skręca na pełne morze, wyjął z ust fajkę i splunął.
— Ot, durna baba!
A pełne morze rozhuśtane już było taką falą, że biały punkcik raz po raz nikł za spienionemi grzywami, coraz dalej i dalej, aż znikł na czerniejącym horyzoncie.
Wiatr rósł w siłę i dął wciąż mocniej.

— Słowem Gdańsk nie podoba ci się?
— Niebardzo. A panu?
Siedzieli w bufecie kolejowym i pili kawę. Zostawało im jeszcze pół godziny do pociągu. Początkowo mieli zamiar wrócić statkiem, lecz w porcie dowiedzieli się, że z powodu zbliżającej się burzy statek nie odejdzie.
Zmęczyła ich całodzienna wędrówka po mieście i z przyjemnością myśleli o miękkich ławach wagonu.
— Wiesz co, Janku, mama pewien projekt. Dlaczego ty mnie nazywasz „pan“?
— No, bo jak?